W pogoni za miłością - Jordan, Penny - ebook

W pogoni za miłością ebook

Jordan, Penny

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Tylko on. Samantha ma dość uwag, że chociaż skończyła trzydziestkę, nadal nie ma  rodziny. Jej siostra bliźniaczka od dawna jest szczęśliwą żoną i matką, a Samantha nie ma nawet narzeczonego. Postanawia więc zrobić pierwszy krok. Celem staje się przystojny prawnik, James Crighton. Tymczasem ktoś inny od dawna czeka, by zwróciła na niego uwagę…

Tamtej nocy. Katie Crighton od lat jest zakochana w mężu swojej siostry. Pogodziła się z  tym, że nigdy nie będzie szczęśliwa. Chce zmienić przynajmniej to, na co ma wpływ: pracę i mieszkanie. Jej nowym sąsiadem zostaje atrakcyjny naukowiec. Nieoczekiwanie, wbrew sobie, Katie spędza z nim noc. Fatalny zbieg okoliczności sprawia, że o ich „związku” dowiaduje się niemal całe miasto…    

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 328

Oceny
3,8 (41 ocen)
17
7
11
4
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Penny Jordan

W pogoni za miłością

Tłumaczenie: Katarzyna Ciążyńska

Tylko on

ROZDZIAŁ PIERWSZY

– Nieźle zagrałaś w ten weekend, Sam. Nigdy bym nie przypuszczał, że złoto naszej Korporacji zdobędzie kobieta… Ale czy Sam jest kobietą? Kobiety to kruche przytulne ślicznotki, które siedzą w domu i bawią dzieci… Sam to nawet nie jest kobiece imię…

Samantha Miller wyciągnęła się na całą swoją wysokość, a miała, bagatelka, metr osiemdziesiąt pięć wzrostu. Górowała imponujące dziesięć centymetrów nad mężczyzną, który krytykował ją właśnie publicznie i bezlitośnie.

– Wiesz, na czym polega twój problem, Cliff? – zwróciła się do niego życzliwie. – Nie potrafisz rozpoznać prawdziwej kobiety. Facet, który radzi sobie tylko z opisanym przez ciebie rodzajem kobiet, nie jest wiele wart. A jeśli chodzi o dzieci… – urwała celowo, wiedząc, że skupia na sobie uwagę współpracowników – to jest we mnie dość kobiety, żebym mogła mieć dziecko, kiedy tylko zechcę.

Niechcący odkryła się w ten sposób, pokazała, jak bardzo Cliff ją uraził. Głos jej zadrżał, patrzyła wyzywająco.

– Ty i dziecko! – zaśmiał się drwiąco jej antagonista. – A kto by chciał ci je zrobić? Twoją jedyną szansą jest sperma jakiegoś studenta medycyny i strzykawka…

Część osób zaniosła się śmiechem. Samantha zdała sobie sprawę, że nawet jeśli koledzy akceptują ją publicznie, wielu z nich dzieli poglądy Cliffa Marlina.

Inna kobieta w jej sytuacji zalałaby się pewnie łzami albo dostała ataku histerii. Ale nie Sam. Kiedy się tak wysoko wyrośnie, człowiek wcześnie uczy się, że łzy do tego nie pasują. Patrząc z góry, na co pozwalały jej dodatkowe centymetry, Sam wyszczerzyła zęby w kompletnie fałszywym uśmiechu i uniosła ramiona.

– Myśl sobie, co chcesz, ale szkoda, że tak kiepsko przegrywasz. Gdybym grała w golfa tak fatalnie jak ty, może też musiałabym zemścić się jakoś za to upokorzenie. A wracając do dzieci… ile razy nie trafiłeś do ósmego dołka?

Tym razem to Samantha rozbawiła zebranych. Lecz nie dała Cliffowi szansy na obronę, zakręciła się na wysokich obcasach i odeszła szybko, z wysoko uniesioną głową.

Wiedziała doskonale, że gdy tylko zniknie im z oczu, zaczną o niej gadać, plotkować o tej wysokiej jak żyrafa amazonce, która na wszelkich imprezach zawsze pojawia się sama, która jest jedną z nielicznych kobiet na stanowisku w owym zdominowanym przez mężczyzn świecie i która zachowuje prywatne sprawy dla siebie.

Przekroczywszy właśnie trzydziestkę, Sam miała świadomość, że wkracza pewnie w najlepszy, najbardziej produktywny okres życia. Że jest to czas, gdy być może spotka właściwego mężczyznę, z którym zechce związać swą przyszłość i mieć z nim dzieci.

Faceci… Trudno powiedzieć, by ich brakowało. Pełno takich, którzy nie chcą się wiązać, nie mają ochoty na ojcostwo albo przeciwnie – mają, ale zdecydowanie bez obowiązków małżeńskich, sporo jest też żonatych i… Tak, lista facetów, których należy unikać, nie ma końca, zwłaszcza jeśli kobieta jest wybredna.

– Nie możesz chociaż umówić się z nim na randkę? – dopytywała się Roberta, zdrobniale Bobbie, bliźniacza siostra Sam, kiedy odwiedzała ostatnio swoją rodzinę w Stanach.

Bobbie przeniosła się do Anglii, tam znalazła dom. Matka opłakiwała często na ramieniu Bobbie twarde serce Sam.

– Po co? Wiem, że to nie ten – odparła Sam, mówiąc o mężczyźnie, który się nią wówczas interesował. – Łatwo ci brać stronę mamy – skarżyła się, kiedy zostały same. – Trafił ci się facet, jakiego chciałaś, ten jedyny. Widziałam, jacy jesteście szczęśliwi. Chyba nie każesz mi godzić się na gorsze warunki?

– Och, Sam. – Bobbie objęła ją. – Przepraszam, masz rację. Ale mam nadzieję, że niedługo kogoś znajdziesz – powiedziała i zaczęła ziewać. – Zmęczona jestem.

– Nie dziwię się. – Samantha parsknęła śmiechem i nie mogła się opanować.

Zerknęła z zazdrością na pokaźny brzuch siostry, w którym Bobbie nosiła jedno, a nie, jak sądziła początkowo, dwoje dzieci.

Czując na sobie jej wzrok, Bobbie spytała:

– Nigdy nie spotkałaś mężczyzny, którego mogłabyś pokochać? Nikogo nie kochałaś?

Samantha pokręciła głową. Krótkie, kręcone jasne włosy okalały jej twarz, podkreślając niebieskie oczy, które wydawały się większe i ciemniejsze niż oczy Bobbie.

– Nie. Jeśli nie liczyć Liama. Szalałam za nim, kiedy zaczął pracować dla ojca… Miałam wtedy całe czternaście lat, Liam szybko dał mi do zrozumienia, że smarkula z aparatem na zębach nie ma u niego szans.

Roberta roześmiała się. Liam Connoly był asystentem ich ojca, Stephena Millera, który zachęcał go do kandydowania na stanowisko gubernatora, bo sam wybierał się na emeryturę.

– Tak, dla takiego dwudziestojednoletniego przystojniaka, którym był wtedy Liam, uwielbienie czternastolatki musiało być wkurzające.

– Powiem więcej, nawet go to nie wkurzało. Był obojętny – odparła Sam. – Nie chciał mnie pocałować nawet w Święto Dziękczynienia. A byłam córką szefa…

– No, to mogło go kosztować karierę – przyznała Bobbie z przymrużeniem oka.

– Dla niego liczyła się tylko kariera.

Bobbie uniosła brwi, słysząc krytyczną nutę w słowach siostry.

– Przecież wiesz, że miał wiele kobiet, także w łóżku. Nawet tata mówi, że on nigdy się poważnie nie zaangażuje – ciągnęła Sam.

– Może wciąż czeka na tę właściwą…

– Świetnie się przy tym zabawiając z całą hordą niewłaściwych.

Samantha szła teraz w stronę wind, bardzo dobrze wiedząc, że wszyscy w biurze mówią w tej chwili o niej. Do przerwy na lunch zostało jeszcze pół godziny. I co z tego? Musi złapać trochę świeżego powietrza, zaczęła się już dusić w atmosferze zatrutej przez zazdrość Cliffa, która stała za jego atakiem. Od sześciu tygodni używał sobie na niej – od chwili, gdy to jej zaproponowano stanowisko, o którym on marzył.

Na szczęście zbliżał się termin jej miesięcznego urlopu. Umówiła się, że spędzi większość tego czasu ze swoją siostrą w Anglii. Wkrótce kończyła się też kadencja jej ojca – gdyby nie to, rodzice dołączyliby natychmiast do córek.

Millerowie stanowili bardzo zżytą i kochającą się rodzinę. Matka Sam była nieślubną córką Ruth Crighton, która z kolei była córką Crightonów z Haslewich, z angielskiego hrabstwa Cheshire, a zaszła w ciążę w epoce, gdy niezamężne panny nie powinny były tego robić.

Było to w czasie drugiej wojny światowej. Ruth bezgranicznie zakochała się w dziadku Samanthy, ale w wyniku nieporozumienia i nieuzasadnionej niechęci jej ojca do Amerykanów, Ruth myślała, że Grant ma już w Stanach żonę i dziecko. Pod presją rodziny oddała swoje maleństwo, późniejszą matkę Sam i Bobbie, do adopcji.

Zakręt losu, jeden z tych zbyt nieprawdopodobnych, by uznać go za prawdziwy, sprawił, że córkę Ruth zaadoptował w tajemnicy Grant, jej ojciec, który z kolei sądził błędnie, że Ruth wyrzeka się dziecka, tak jak wyrzekła się jego.

Dopiero zdając sobie sprawę, jak boleśnie ich matka, Sarah Jane, odczuwa wciąż odrzucenie przez własną matkę, Sam i Roberta ukartowały sprytny plan, dzięki któremu wyszły na jaw prawdziwe okoliczności przeszłych zdarzeń.

Dziadkowie pogodzili się i połączyli, a Roberta przy okazji poznała Luke'a, swojego obecnego męża i ojca swoich dzieci.

Podobnie jak ich babka, Luke pochodził z rodziny Crightonów, tyle że tych z Chester, a nie z Haslewich. Nazwisko Crightonów nieodmiennie łączyło się z prawem, nic dziwnego zatem, że Luke był jednym z ważniejszych adwokatów w mieście.

Z początku Sam czuła respekt przed swoim szwagrem, choć pod pokrywką powagi kryło się błyskotliwe poczucie humoru. Prawdę mówiąc, miała mu chyba za złe, że zabrał jej ukochaną siostrę za Atlantyk, ale to on właśnie, trzeba mu to przyznać, nieprzytomnie uszczęśliwił Bobbie. Zdarzały się jednak chwile, gdy Sam potrzebowała tej jednej bliskiej osoby, swojej siostry.

Cliff Marlin mógł zapewne poszczycić się pewnymi atutami, lecz ona uważała go za żałosną namiastkę prawdziwego faceta, który dotknął ją do żywego. Jego szyderstwa raziły głęboko i paskudnie. Bobbie nie miała pojęcia, jak bardzo zazdrości jej Sam, czy jak bardzo była zaszokowana, odkrywając w sobie przekonanie, że to ona powinna była pierwsza wyjść za mąż.

Nie śmiałaby jednak niszczyć szczęścia Bobbie i kiedyś z przykrością patrzyła, jak siostra zadręcza się myślą, że Luke nie odwzajemnia jej uczuć. Chodzi tylko o to… No właśnie, o co? – zadała sobie pytanie, stając w wiosennym słońcu.

Chodzi o to, że czuła pragnienie, wręcz głód posiadania dziecka. Że niespełnienie macierzyńskich uczuć sprawia jej tępy ból. Ale skąd ma wziąć dziecko, gdy nie ma w jej życiu mężczyzny? Miałaby pójść na kompromis?

Kiedy Bobbie poganiała ją żartobliwie, by nie zwlekała z poszukiwaniem męża, Sam reagowała śmiechem, tłumacząc, że nadeszły czasy, gdy mężczyzna nie jest już potrzebny do prokreacji. A przynajmniej, że nie trzeba już do tego bliskiego emocjonalnego i fizycznego związku. Nie mówiła tego całkiem serio, raczej poddawała się tej niekonwencjonalnej stronie swojej natury, która w wieku dojrzewania tak często sprowadzała na nią kłopoty. Musiała przyznać, choć z niechęcią, że dominującymi cechami jej osobowości są upór i impulsywność.

Choćby przed chwilą, w biurze, z wielkim trudem powstrzymała się, by nie rzucić w twarz Cliffowi i całej reszcie, że może im udowodnić, iż jest stuprocentową kobietą, która w mig znajdzie sobie faceta i urodzi dziecko.

Dla kobiety, która robi karierę w biznesie zajmującym się nowoczesną technologią komputerową, gdzie podstawą i koniecznością jest logiczne myślenie, podobne zachowanie byłoby niewybaczalną klęską. Po prostu nie wypadało jej odrzucić rozwagi i polec pod falą zalewających ją emocji.

Gorąca głowa nie uchodzi także córce gubernatora. W oczach Cliffa ojciec Sam był oczywiście kolejnym argumentem przeciw niej. Podsłuchała przypadkiem złośliwy komentarz, który Cliff wygłaszał do jednego z kolegów, kiedy właśnie jej zaoferowano stanowisko, o które desperacko walczył.

– Nie miałaby cienia szansy, gdyby tatuś nie miał stołka – mówił z goryczą Cliff. – Każdy głupi się tego domyśli. Firma złożyła rządowi ofertę na zlecenia. Nie można chyba lepiej zapisać się w pamięci gubernatora, niż promując jego córkę…

To nie była prawda. Samantha zdobyła stanowisko, ponieważ sobie na nie zasłużyła. Po prostu była lepsza od Cliffa i powiedziała mu to wyraźnie. Nie chciał nawet słuchać. I jeszcze dołożyła mu w dorocznym turnieju golfowym pracowników firmy. To ostatnie zwycięstwo zawdzięczała Liamowi, który był pierwszorzędnym graczem. Nawet gdy była młodsza, nie dawał jej forów, tylko bezlitośnie wytykał błędy. Liam był także wyśmienitym szachistą i pokerzystą, a w oczach ojca Sam cechy te predestynowały go do stanowiska gubernatora i wróżyły sukces.

Na początku tygodnia rodzice Sam rozważali tę kwestię przy kolacji.

– Świetnie rozumiem, dlaczego tak się upierasz, żeby Liam startował w wyścigu o fotel gubernatora – stwierdziła matka Sam. – Pamiętaj tylko, że byłby najmłodszym gubernatorem w historii tego hrabstwa.

– Hm… Liam ma trzydzieści siedem lat, tak, to jeszcze młodość.

– Do tego jest kawalerem – przypomniała Sarah Jane. – Gdyby miał żonę, jego szanse wzrosłyby niepomiernie.

Stephen Miller uniósł brwi. Matka Sam kontynuowała:

– Nie patrz tak. Wiesz, że to prawda. Ludzie chętniej głosują na szczęśliwego ojca rodziny. Daje im to poczucie bezpieczeństwa, umacnia ich instynktowną wiarę, że…

– Że co? Że żonaty gubernator jest lepszy od nieżonatego? – spytał ojciec Sam lekko zirytowany, choć musiał przyznać żonie rację. – Na pewno nie zabrakłoby mu odpowiednich kandydatek – dodał z podziwem i zawstydził się, kiedy matka Sam odparowała:

– Stephen, ty mu zazdrościsz!

– Zazdroszczę? Nie, skądże – zaprotestował.

– Nie masz odrobiny wstydu – oskarżyła go żartobliwie. – Pomyślę jeszcze, że ani ja, ani rodzina nic dla ciebie nie znaczymy.

– Kochanie, wiesz, że tak nie jest – odparł ojciec z taką czułością, że oczy Samanthy zaszkliły się.

No i jak ktoś na jej miejscu mógłby pójść na kompromis w sprawach serca? Miała za przykład szczęśliwe małżeństwo siostry, udany związek rodziców i na dodatek dziadków, którzy byli w sobie wciąż tak zakochani, jak owego fatalnego wojennego lata, gdy się poznali.

Dałaby wszystko, by dowieść, że Cliff nie ma racji, by wejść do biura uwieszona na ramieniu tego jedynego faceta, z triumfalnie wypchniętym do przodu brzuchem, w którym nosiłaby jego dziecko… a może dzieci. Bobbie przerwała na razie tradycję Crightonów i nie urodziła dotąd bliźniąt. I jak pokazały rutynowe badania, tym razem także się na to nie zapowiadało, mimo iż Bobbie narzekała, że mieści w sobie chyba cały szwadron.

Bliźniaki… Pojawiały się w historii rodziny Crightonów niczym refren w piosence, lecz w ostatnim pokoleniu kuzynów Sam, z pierwszej, drugiej i trzeciej linii, nikomu jak dotąd nie udało się dotrzymać tradycji podwójnych narodzin.

Samantha zamknęła oczy. W wyobraźni widziała się z bliźniakami w ociężałym brzuchu i z uśmiechem na twarzy.

– Sam…

Nuta ostrzeżenia w głosie siostry zabrzmiała tak głośno, jakby Bobbie stała tuż obok.

Sam uniosła powieki z poczuciem winy i uświadomiła sobie, że faktycznie ktoś się do niej zwraca, i że nie jest to zdecydowanie jej siostra.

Podniosła wzrok, spotykając szare oczy Liama Connolly'ego. Liam, dzięki swoim przodkom wikingom, jak sam mówił, których zawdzięczał norweskiej rodzinie swojej matki, był dobre osiem centymetrów wyższy od Sam, przewyższał wzrostem nawet jej ojca.

– Liam… – Co jest, do diabła? Jąka się jak dzieciak złapany z ręką w słoiku z konfiturą.

Liam pokazał na zatłoczoną ulicę i oznajmił obojętnie:

– Wiem, wydaje ci się, że jesteś ponad to. Ale może nie udowadniaj tego, przechodząc przez jezdnię z zamkniętymi oczami. Poza tym w naszym stanie nieuważne przechodzenie przez jezdnię jest karane.

Westchnęła niepokornie, zastanawiając się, dlaczego w obecności Liama czuje się wciąż jak niezrównoważona czternastolatka.

– Tata mówił, że zgodziłeś się kandydować – rzekła, żeby zmienić temat.

Spojrzał na nią, a oczy miał niezwykłe, czasem zamglone i uwodzicielskie, czasem zaś tak zimne i przenikliwe, że serce lodowaciało, a wszystkie grzechy na sumieniu wyłaziły na wierzch jak pod powiększającą soczewką.

– Nie podoba ci się to, tak?

– Masz trzydzieści siedem lat. Okręg New Wiltshire świetnie sobie radzi. Myślałam, że wolisz mocniejsze wyzwania.

– To co? Mam kandydować na prezydenta? – rzekł, przeciągając sylaby. – New Wiltshire dla ciebie pewnie niewiele znaczy. Bo nie wiesz, ile tu się dzieje. Masz pojęcie, że na przykład pracujemy nad prawem, dzięki któremu ludzie dobrowolnie wyrzekną się posiadania broni? Albo że stopa bezrobocia jest u nas jedną z najniższych w kraju, a wyniki matur należą do najlepszych? Nasz program ochrony zdrowia uznano właśnie za jeden z najlepszych i…

– Wiem, nie umniejszam znaczenia tego miejsca. To mój dom, kocham go. Mój ojciec jest gubernatorem i…

Wbijając w nią stalowy wzrok, Liam zdawał się nie słyszeć jej słów i ciągnął z powagą:

– Wiesz, że ogrody otaczające rezydencję gubernatora są hołdem dla gustu jego żony…

– No wiem, sama je projektowałam – zaczęła Sam i zamilkła, patrząc na niego. – No dobra, przyłapałeś mnie – przyznała, rozciągając usta w niepewnym uśmiechu, kiedy zobaczyła, że unoszą się kąciki ust Liama. – To cudowne miejsce, Liam, nie trzeba mi tego mówić. Po prostu sądziłam, że twoje ambicje sięgają poza prowincję – oznajmiła, dodając jeszcze: – W końcu siedzisz tyle czasu w Waszyngtonie.

– Z twoim ojcem – odparł Liam natychmiast. – Nie wiedziałem, że tęsknisz.

Sam przeszyła go wzrokiem.

– Nie wiem, co w tobie widzą te wszystkie dziewczyny – zaczęła złośliwie.

– Nie? – przerwał jej. – Pokazać ci?

Sam rozpaliły się policzki, była wściekła i bezradna.

– Nie trzeba – odparła automatycznie. – Wolę monogamistów. I piwne oczy – powiedziała. – Tak, faceci z piwnymi oczami mają to coś…

– Piwne? Bo ja wiem. Zawsze mogę zamknąć oczy albo nosić barwne szkła kontaktowe. O czym myślałaś? – spytał.

Samantha mogła bez pudła przewidzieć jego reakcję, gdyby mu powiedziała prawdę.

– A, nic takiego – rzekła wymijająco, a widząc, że Liam marszczy czoło, i zgadując, że jej nie popuści, dorzuciła: – Myślałam o wizycie u Bobbie.

– Jedziesz do Anglii?

Zerknęła na niego z wahaniem. Jeszcze bardziej się zmarszczył.

– Uhm, na miesiąc. To chyba dłużej niż Bobbie potrzebuje, żeby zrealizować się jako swatka – rzuciła od niechcenia.

– Bobbie chce cię wyswatać?

– Znasz ją. – Sam wzruszyła ramionami. – Tak się dobrali z Lukiem, że chce mnie zobaczyć w równie szczęśliwym związku. Uważaj, Liam – zażartowała. – Jesteś ode mnie starszy. Możesz być jej następnym celem. Zresztą może ona ma rację, może lepiej szukać męża w Anglii. – Samantha poczuła łzy pod powiekami, przypominając sobie drwiny Cliffa. – Anglicy coś w sobie mają.

– Zwłaszcza ci z piwnymi oczami? – zauważył mało przyjaznym tonem.

– No – zgodziła się z uśmiechem.

Za to Liam potraktował to wszystko bardzo serio, odwrócił od niej wzrok, a kiedy znów na nią spojrzał, jego oczy przybrały chłodny odcień szarości.

– Czy rozmawiamy o jakimś jednym Angliku o piwnych oczach?

– Jeden? – Samantha pogubiła się trochę. – Cóż, jeden chyba wystarczy – uznała kumplowskim tonem. – Przynajmniej na początek, a potem… A o co chodzi, Liam? – spytała, rezygnując z fałszywego tonu pod wpływem jego badawczego wzroku.

– Przypomniało mi się, jak ci się przyglądał brat Luke'a na ślubie jego i Bobbie – rzekł. – Jeśli się nie mylę, on ma piwne oczy.

– James… – Sam zmarszczyła czoło.

Nie pamiętała jego oczu, choć zachowała w pamięci przyjaznego, przystojnego mężczyznę, który przyznawał się do chęci założenia rodziny i nie miał nic przeciwko wysokim kobietom.

– Hm… chyba masz rację – powiedziała, obdarzając Liama nieobecnym uśmiechem. – Mielibyśmy dzieci o piwnych oczach.

– Co?

Samantha popatrzyła na Liama.

– Piwne na pewno zdominowałyby niebieskie, to sprawa genów, prawda? – powiedziała, nie oczekując odpowiedzi.

– Sam, co się dzieje?

Chwycił ją za ramię, nie zabolało, ale trzymał tak mocno, że wyczuła, iż łatwo jej nie puści.

Westchnęła i podniosła wzrok.

– Liam, powiedziałbyś, że jestem kobietą, którą… której mężczyzna… – Urwała, ponieważ gardło zatykały jej łzy. – Ktoś mi dzisiaj powiedział, że nie jestem dość kobieca, żeby mężczyzna chciał mieć ze mną dziecko. Zamierzam mu udowodnić, że się myli. Pojadę do Anglii i pokażę temu bubkowi, że potrafię znaleźć sobie faceta, który będzie mnie kochał, cenił i szanował, i ja też będę go kochać tak bardzo, że… Puść mnie, Liam – poprosiła, kiedy zaciskał dłoń na jej ramieniu. – Moja przerwa na lunch już dawno minęła, mam milion rzeczy do zrobienia…

– Sam – zaczął, ale wyrwała się i odeszła.

Podjęła decyzję. O ironio, to Liam się do tego przyczynił, a ona miała teraz zamiar trzymać się jej. Znajdzie sobie faceta w Anglii. Czemu wcześniej nie wpadła na ten pomysł? Przecież Anglicy są tak inni, tak niepodobni do takich na przykład Cliffów. Znajdzie sobie Anglika i pokocha go z wzajemnością.

Żałowała tylko, że podzieliła się tym pomysłem z Liamem. Ten jej nieposkromiony język, nie umie trzymać go za zębami. Obiecała sobie, że nikomu więcej o tym nie powie, nawet Bobbie. Będzie szukać tego jedynego w tajemnicy przed światem.

Kiedy wchodziła z powrotem do budynku firmy, rozpierała ją radość.

ROZDZIAŁ DRUGI

– Pomyśl, za tydzień z kawałkiem będę z Bobbie w Haslewich. – Samantha zamknęła oczy, jej twarz przeciął uśmiech oczekiwania, wyglądała jak nastolatka, którą poznał Liam, a nie jak wyrafinowana, niezależna kobieta interesu, którą się stała.

Po drugiej stronie mahoniowego eleganckiego stołu Sarah Jane Miller uśmiechała się czule do córki. Stół był pamiątką, przeniesioną do rezydencji gubernatora z domu rodzinnego jej męża.

– Zazdroszczę ci, kochanie – powiedziała. – Chciałabym, żebyśmy z ojcem też mogli pojechać, ale to niemożliwe.

– Wiem, za to Boże Narodzenie spędzicie w tym roku z Bobbie. Do świąt ojciec będzie wolny.

– Przyznam, że nie będę żałować – odparła matka i spojrzała przepraszająco na czwartego uczestnika rozmowy.

Liam Connolly pracował dla jej męża przez wiele lat, zaprzyjaźnili się. Liam wiedział, że Sarah Jane woli swój dom w Nowej Anglii od mniej intymnej atmosfery rezydencji gubernatora, która mieściła też w swoich murach biura administracji.

– Nie chodzi o dom… – Urwała i roześmiała się, kręcąc głową. – Co ja mówię! Dobrze wiesz, że nie mogę się doczekać, kiedy wrócę do naszego domu. Mam nadzieję, Liam, że kiedy zdecydujesz się ożenić, uprzedzisz przyszłą żonę, że będzie musiała… kiedy się tu wprowadzi…

– Nie wyprzedzajmy faktów, jeszcze mnie nie wybrali – przypomniał jej Liam.

– Wierzę, że tak się stanie – powiedziała matka Sam. – To oczywiste, jesteś najlepszym kandydatem.

– Sarah Jane ma rację – włączył się ojciec Sam. – Słyszałem, że w New Wiltshire i w Waszyngtonie przygotowują już dla ciebie przyjęcia dla uczczenia wyboru.

Samantha śmiała się razem z matką, chociaż doprawdy fetowanie Liama przez jakieś waszyngtońskie damulki nie rozbawiło jej tak jak rodziców.

– W każdym razie jedno musisz rozważyć, Liam – ciągnął ojciec Samanthy, tym razem z powagą. – Nie twierdzę, że od tego zależy twój sukces, ale nie ulega też wątpliwości, że jako człowiek żonaty znacząco zwiększyłbyś swoje szanse.

Liam bardzo ostrożnie odłożył na talerz obieraną właśnie gruszkę. Udało mu się, zauważyła Sam, w przeciwieństwie do niej, pozbawić owoc większości skórki, nie zmieniając drastycznie jego kształtu ani nie zalewając się sokiem. Taki jest Liam. Widziała go już, jak ściąga marynarkę, by pomóc w jakiejś wymagającej wysiłku pracy, którą kończył bez najmniejszej plamki na wciąż białej koszuli. A ona była cała upaprana, jak tylko otworzyła lodówkę.

– Do wyborów zostało tylko parę miesięcy – przypomniał Liam. – Moim zdaniem nie zrobiłbym dobrego wrażenia pospiesznym i w oczywisty sposób wykalkulowanym ślubem.

– Ależ jest mnóstwo czasu – zauważył ojciec Sam. – Zresztą ja na przykład od razu wiedziałem, że chcę poślubić Sarah Jane, jak tylko ją spotkałem.

Rodzice Samanthy wymienili spojrzenia. Sam odwróciła wzrok. Szczęściarze, pomyślała.

– Rozumiem cię – przyznał Liam – ale osobiście nie wierzę, że małżeństwo zrobiłoby ze mnie lepszego gubernatora. W zasadzie – dodał – mogłoby mieć wręcz przeciwny efekt. Zakochany mężczyzna nie potrafi się koncentrować.

– To może dobrze, że jesteś zakochany w swojej karierze – zasugerowała Samantha, dodając: – Chyba nie zaprzeczysz, że żadnej kobiecie nie poświęciłeś nigdy tyle uwagi.

– Sam… – skarciła ją matka, ale Liam tylko pokręcił głową.

– Nic dziwnego, że jesteś kiepską szachistką – rzekł. – Zanim zaatakujesz przeciwnika, powinnaś przygotować sobie udaną obronę i mieć zaplanowany kolejny ruch. Mógłbym ci teraz odpowiedzieć, że też żyjesz sama i że ty także poświęciłaś swoje prywatne życie dla kariery.

– Ale nie tak jak ty – zaprotestowała. – Bo ty celowo wybierasz kobiety, które cię szybko znudzą. Nie chcesz się angażować. Masz fobię na tym punkcie. Boisz się pokazać emocje.

– No to chyba mamy coś wspólnego.

– To znaczy? – spytała wyzywająco.

– Potrzebujesz mężczyzny, który będzie cię trzymał na ziemi, który okiełzna twój temperament, a tymczasem zawsze wybierasz sobie ten sam typ, emocjonalnie rozchwianych i uległych. Podejrzewam, że są dla ciebie atrakcyjni jako przypadki, a nie jako mężczyźni. Twierdzisz, że boję się związku. Moim zdaniem to ty boisz się oddać mężczyźnie duszą i ciałem. Przepraszam. – Nie dając jej szansy na sprzeciw czy obronę, wstał i zwrócił się do jej rodziców: – Mam ważną pracę. Zobaczymy się rano, Stephen. Muszę przygotować ci te wyliczenia, o które prosiłeś.

Obszedł stół, przelotnie pocałował w policzek Sarah Jane. Samantha myślała tylko, czy jest tak czerwona, jak jej się zdaje. Jak śmiał jej to powiedzieć, i to w obecności rodziców? Przecież to nieprawda.

Została kobietą na drugim roku studiów za sprawą chłopaka, z którym spotykała się przez kilka miesięcy. To pierwsze doświadczenie nie stało się początkiem drogi do nowego świata, było raczej inicjacyjnym, pozbawionym świętości rytuałem, zresztą podobnie wspominały to jej rówieśniczki.

W przeciwieństwie do Liama, Sam nie mogła się pochwalić długą listą podbojów seksualnych. Skrycie dręczyła się myślą, że ta część życia nigdy nie będzie jej bliska i tak ważna jak związek emocjonalny czy miłość do dzieci. Czy człowiek, który wysuwa seks na pierwsze miejsce w życiu, jest lepszy od niej? Raczej nie, myślała, i nie miała zamiaru udawać pożądania ani wymyślać sobie bujnej erotycznej przeszłości tylko dlatego, że ktoś mógłby tego oczekiwać.

– Wiesz, czasem nie wiem, czy jesteś wciąż nastolatką, czy faktycznie przekroczyłaś już trzydziestkę – zauważył z żalem Stephen Miller, wstając od stołu.

Samantha popatrzyła na matkę, szukając u niej pomocy.

– To nie fair, mamo. Liam zaczął…

– Ojciec ma rację – przerwała jej matka. – Czasem rzeczywiście przesadnie najeżdżasz na Liama.

– Najeżdżam? – zdumiała się i poczuła, że jej twarz nabiera koloru purpury z powodu mimowolnych seksualnych skojarzeń.

Liam… seks… i ona? O nie! To głupstwo już dawno wybiła sobie z głowy.

– Zasłużył sobie – rzuciła gniewnie. – Potrafi być taki arogancki. Jeśli uda mu się zostać gubernatorem, będzie musiał się nauczyć ludzkiego traktowania bliźnich. Może jest najlepszy w logice i rachunkach, ale jeśli chodzi o jego relacje…

– Sam, teraz jesteś niesprawiedliwa – zganiła ją matka. – I chyba zdajesz sobie z tego sprawę. Szkoda, że nie widziałaś, jak w zeszłym tygodniu rozmawiał z dziećmi z Ośrodka Holistycznego. – Urwała i pokręciła głową. – Przysięgłabym, że miał łzy w oczach, kiedy trzymał na rękach tego malca – ciągnęła, gdy jej mąż zamierzał opuścić pokój. – Wiesz, o którym mówię? Ten autystyczny chłopiec.

– Tak, Liam opowiadał mi. Mówił, że jeśli go wybiorą, postara się, żeby ośrodek dostał więcej pieniędzy.

Ośrodek Holistyczny był jedną z ukochanych instytucji dobroczynnych Sarah Jane. Crightonowie po obu stronach Atlantyku chętnie zajmowali się działalnością charytatywną. Ruth i Sarah Jane, czyli babka i matka Samanthy, powołały do życia unikalne w swoim rodzaju domy dla samotnych matek i ich dzieci. Wszystkie kobiety z rodziny Crightonów niezmordowanie zbierały fundusze na rozmaite cele dobroczynne.

Sam darzyła Ośrodek Holistyczny, gdzie zajmowano się dziećmi specjalnej troski, wielką sympatią. Poświęcała mu każdą wolną chwilę, pomagając w codziennych pracach lub zbierając środki.

– Nie wiedziałam, że Liam tam był – rzekła.

– Spytał po prostu, czy mógłby mi towarzyszyć – wyjaśniła matka. – Znakomicie nawiązał kontakt z dziećmi, byłam pod wrażeniem. Nie ma przecież ani młodszego rodzeństwa, ani własnych dzieci.

– Obcałowuje te maluchy, żeby zdobyć przychylność wyborców.

– Samantho! – zawołała matka.

– No co? – spytała Sam, podnosząc się z krzesła. Wiedziała, że przesadza, może nawet jest niesprawiedliwa, ale inaczej nie mogła. To ona potrzebuje teraz wsparcia rodziców, ich aprobaty, zrozumienia. Okrutne uwagi Cliffa pozostawiły głębokie rany, wprowadziły zamęt, przypomniały jej, że czuje się nieszczęśliwa i niepełna. – Zawsze bierzecie jego stronę – oskarżyła rodziców z oczami błyszczącymi od łez. – To nie w porządku… – Po czym, jak wybuchowa nastolatka, którą zobaczył w niej ojciec, wybiegła z pokoju.

– O co jej chodzi? – spytał skonfundowany Stephen. – Czy to jedna z tych kobiecych…?

– Nie. To nie to. – Sarah Jane stanowczo pokręciła głową. – Martwię się o nią. Zawsze taka była, chimeryczna, zmienna, tak intensywnie wszystko przeżywa. To cenne, ale… – Zawiesiła głos, zmarszczka na czole pogłębiła się. – Dobrze, że jedzie do Bobbie. Bardzo za nią tęskni, chociaż nic nie mówi. – Posłała mężowi uśmiech. – Pamiętasz, gdy dorastały, Sam zawsze grała rolę starszej siostry dla okolicznych dzieciaków. A kiedy pojawił się Tom, opiekowała się nim jak mała mamuśka. Wtedy nam się zdawało, że to Sam wyjdzie pierwsza za mąż i zostanie matką, a Bobbie będzie robić karierę.

Stephen patrzył na nią skonsternowany.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytał.

– Nie jestem pewna – przyznała.

– Jeśli chodzi o Liama…

– Nie chodzi o Liama – oznajmiła z przekonaniem. – Biedak, współczuję mu. – Zaśmiała się krótko. – Podejrzewam, że gdyby nie siedział przy naszym stole, gwałtowniej odparłby atak Sam.

– Hm… Nigdy im się nie układało – przyznał jej mąż.

Oczy Sarach Jane zrobiły się duże i okrągłe.

– Myślisz, że on poważnie potraktuje twoje słowa o ślubie, żeby wzmocnić swoją pozycję?

– Nie zrobi tego z wyrachowania – oznajmił Stephen. – Jest na to zbyt uczciwy i zbyt dumny. Ale z drugiej strony ma już swoje lata i niezależnie od tego, że Sam wymawia mu tłumy narzeczonych, nie robił na mnie nigdy wrażenia człowieka, który podbudowuje swoje ego ciągłymi podbojami seksualnymi.

– Prawdę mówiąc… pod jego bardzo racjonalnym obliczem kryje się chyba romantyczne serce. Sądzę, że Liam, wbrew temu, co twierdzi Samantha, szuka jednak miłości, tylko jeszcze nie znalazł. – Wstała i mijając męża, wycisnęła całusa na jego policzku. – Zobaczę, jak ona się czuje.

Tydzień później Samantha westchnęła z ulgą i satysfakcją, kiedy ostatni zamek ogromnej walizki poddał się pod jej ciężarem.

– Dzięki Bogu – mruknęła pod nosem.

Walizka przekraczała limit wagi, ale co tam. Seria długich emocjonujących rozmów telefonicznych z siostrą w ciągu mijającego tygodnia przyniosła Sam między innymi informację, że zarówno w Chester, jak i w Haslewich zapowiada się kilka spotkań towarzyskich i obecność Sam będzie tam mile widziana.

– Pod koniec twojego pobytu odbędzie się bal urządzany przez przedstawiciela Korony w naszym hrabstwie, mamy już bilety. Musisz się postarać o jakąś elegancką sukienkę. Będzie też dobroczynny mecz krykieta. Mam też złe wieści. Luke ma trzy bardzo ważne sprawy w najbliższym czasie i w każdej chwili mogą nam go zabrać. Z moim brzuchem też niewiele zdziałam. Ale jak już będzie dziecko, obiecuję ci wyprawę na ciuchy. Mam serdecznie dosyć tych ciążowych ubrań.

– Świetnie – ucieszyła się Sam. – Czytałam, że teraz jeździ się na ciuchy do Mediolanu. Ceny mają dostępne, a włoscy projektanci…

– A właśnie, koniecznie przywieź mi dżinsy. Tutaj nie szyją takich jak u nas. Aha, i ogrodniczki dla Franceski, i koszule dla Luke'a i dla Jamesa…

– Co u Jamesa? – spytała Sam z fałszywą obojętnością.

– W porządku, czeka na ciebie – żartowała Bobbie.

Samantha zaśmiała się. W dniu swojego ślubu Bobbie znęcała się nad nią bez końca, twierdząc, że James zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Sam widziała w nim wówczas jedynie bardzo sympatycznego członka wielkiego klanu Crightonów. Teraz sytuacja trochę się zmieniła.

Mediolan nie jest jedyną mekką dla miłośniczek markowych ubrań, więc przed wyjazdem Sam zrobiła wypad do Bostonu. Zakupy, które tam poczyniła, miały za cel zamaskowanie jej wzrostu i podkreślenie atutów kobiecości. Uśmiechnęła się, kiedy kontemplowała efekt, jaki wywrze na swej ofierze. Instynkt podpowiadał, że James należy do mężczyzn, którzy lubią, gdy kobieta wygląda kobieco.

Patrząc na walizkę, spoważniała. Owszem, zdołała ją zamknąć, ale jak ją zniesie po schodach? Przecież nie będzie wzywać do pomocy ogrodnika! Hyram jest cudownym człowiekiem, ale zbliża się do siedemdziesiątki i w żaden sposób nie podźwignąłby jej skarbów. No tak… W pewnych sytuacjach wzrost i muskuły się przydają, myślała.

Dotargała walizkę do schodów, by czekała tam na nią do porannej jazdy na lotnisko, i właśnie prostowała kości, przeklinając po cichu ciężar. Jej twarz była czerwona z wysiłku, kosmyki włosów poprzyklejały się do karku i policzków.

– To nie tylko moje rzeczy – mówiła do siebie. – To rzeczy Bobbie i…

– Co to…

Niespodziewany głos Liama za plecami sprawił, że podskoczyła, zapominając, że właśnie oparła walizkę o balustradę, by nie upadła. Skutek był oczywisty.

Walizka, ignorując jej rozpaczliwy protest, zjechała w dół schodów, odbiła się na półpiętrze i wreszcie zatrzymała na solidnej drewnianej komodzie, gdzie pod wpływem pędu i ciężaru zamki trzasnęły i zawartość rozsypała się.

– No nie, patrz, co zrobiłeś! – zawołała ze złością.

– Zacznijmy od tego, że za bardzo ją napakowałaś – poprawił ją Liam i ruszył na dół, zbierając po drodze rozrzucone ubrania.

To wielka niesprawiedliwość losu, myślała potem Sam w zaciszu sypialni, że z walizki nie wypadły bynajmniej dżinsy dla siostry czy ogrodniczki dla siostrzenicy, nawet nie koszule, o które prosił jej szwagier, ale jej własna, osobista bielizna z koronki i jedwabnej satyny, którą kupiła sobie podczas wyprawy do Bostonu.

Na przykład kremowy stanik wykończony koronką, przeznaczony dla kobiet o uwodzicielskich zamiarach. Obok niego na dywanie leżały, co gorsze, idiotycznie niepraktyczne francuskie majtki, które pochłonęły sporą część jej czeku. Do tego dość prowokujący pasek do pończoch i jedwabne pończochy. Jeśli połączyć to z niewiarygodną pogardą, z jaką patrzył na to wszystko Liam, przenosząc wzrok z purpurowej twarzy Sam na bieliznę, którą trzymał w dłoni, trudno się dziwić, że Sam zrobiło się upiornie gorąco.

– Widzę, że zamierzasz aktywnie spędzić czas w Cheshire – skomentował lakonicznie. Jego brwi wystrzeliły w górę, objął ją spojrzeniem. – Wybierasz się na polowanie, Sam?

– To nie moje, to prezent dla Bobbie – skłamała, zbiegając po schodach, żeby odebrać swoją własność.

– Uhm… Poradzę ci coś, jako mężczyzna. O wiele łatwiej osiągnęłabyś cel czymś skromniejszym, o prostszej konstrukcji. To – z odrazą pokazał na jej podnoszący biust stanik – może podnieca chłopców, ale nie dorosłych, prawdziwych mężczyzn. Oni wolą coś bardziej subtelnego… Miękki jedwab na cieniutkich ramiączkach, coś, co układa się wokół figury i sugeruje tylko, podpowiada. Nie ma nic seksowniejszego niż zsuwające się ramiączko…

– Bardzo ci dziękuję za radę – syknęła Sam z furią. – Jeśli będę chciała poznać twój gust, na pewno cię zapytam. Zresztą…

– Co? – spytał, pochylając się, żeby podnieść niebrzydki kawałek jedwabiu wciśnięty pod walizkę.

Jak miała mu powiedzieć, że kiedy ma się takie piersi jak ona, pełne i okrągłe, opisywany przez niego jedwabny drobiazg po prostu nie wchodzi w rachubę, chyba że chce się zatrzymać ruch na autostradzie.

– To nie dla Bobbie – powiedział z przekonaniem, wręczając jej fragment bielizny.

– Skąd wiesz? – spytała.

– To nie jej kolor – wyjaśnił. – Ona ma jaśniejszą karnację niż ty i jaśniejsze oczy. To twój kolor, ale lepiej byłoby ci w odcieniu kawy albo karmelu.

– Wielkie dzięki – wymamrotała przez zęby.

Usiłowała upchać bieliznę. Liam przykląkł obok.

– Potrzebna ci druga walizka – rzekł. – Pod tą pęknie taśma na lotnisku, jeśli w ogóle ją tam dowieziesz. Bo może znowu wybuchnąć. A poza tym, nie masz racji – dodał, kiedy Samantha próbowała zlekceważyć jego radę. – Miękkie staniki mogą nosić także kobiety z dużym biustem. Tutaj jest za dużo podnośników.

– Tak? Będę wdzięczna, jeśli zatrzymasz dla siebie swoje zdanie na temat podnośników i mojego biustu. – Zaciskała zęby ze złości, zastanawiając się, jakim cudem Liam czyta w jej myślach.

– Oczywiście, na korcie na przykład, kobiecie potrzebny jest podtrzymujący biustonosz – ciągnął, jakby nie słyszał jej uwag.

Przeszyła go wzrokiem. Prawie każdego ranka grała z ojcem w tenisa i zawsze miała na sobie sportowy stanik. O co mu chodzi?

– Pomogę ci to zanieść do pokoju, żebyś mogła się przepakować – zaoferował i skierował się do jej pokoju.

Otworzył łokciem drzwi i walizka padła na podłogę. Sam stała tuż za nim.

– Chciałam ją znieść na dół – zaczęła.

Liam stał z rozstawionymi lekko nogami i z rękami na biodrach i wpatrywał się wcale nie w nią, ale w tapicerowany fotel przy oknie.

Sam dostała go w prezencie od babki. Był to wczesnowiktoriański fotel bujany. Samantha uzupełniła braki w plecionce i samodzielnie uszyła poduszki. Liam nie patrzył jednak wprost na fotel czy poduszki, co innego przykuło jego uwagę.

– Mama kazała mi go zatrzymać – zaczęła defensywnym tonem, przepchnęła się obok Liama i porwała w ramiona wytartego misia. – Mówi, że przypomina jej nasze dzieciństwo. Przedtem należał do mamy, potem miał go Tom, i… och, i tak nie zrozumiesz – wydyszała ze złością. – Jesteś na to zbyt zimny…

– Nie jestem zimny ani pozbawiony uczuć, a jeśli chodzi o Wilfreda… – Podszedł do Sam i odebrał jej misia. – Miałem bardzo podobnego w dzieciństwie. Pochodził z Irlandii, miał go mój ojciec.

Wytrzeszczyła oczy. Liam rzadko wspominał o rodzinie. Nie miał rodzeństwa. Jego dziadkowie, imigranci z Irlandii, rozkręcili bardzo skutecznie firmę przewozową, którą następnie ojciec Liama rozwinął i prowadził do śmierci, gdy Liam uczył się jeszcze w college'u.

Liam sprzedał interes – bardzo korzystnie, za zgodą matki. Od wczesnej młodości pragnął wejść w świat polityki, a rodzice i dziadkowie, póki jeszcze żyli, wspierali jego ambicje. Sam znała te fakty od matki.

– Dlaczego on ze mną nie rozmawia, nie traktuje mnie jak dorosłej? – spytała kiedyś, kiedy Liam puścił mimo uszu jej pytania na temat swoich dziadków. Była wtedy w college'u, pisała esej na temat trudnych losów imigrantów na początku wieku. Miała nadzieję, że wspomnienia Liama dadzą jej bezpośredni wgląd w ówczesną sytuację.

– To bardzo dumny człowiek, kochanie – odparł ojciec. – Pewnie nie chce, żeby na przykład patrzono na jego rodzinę z góry czy coś takiego.

– Z góry… Dlaczego miałabym to robić?

– Cóż, dziadkowie Liama przybyli tu w zasadzie bez grosza przy duszy. Mieli tyle, ile mogli unieść, a Liam jest bardzo wrażliwy na tym punkcie.

– To co, on myśli, że będę go traktować protekcjonalnie, bo nasi przodkowie przypłynęli tu razem z tymi różnymi Cabotami i Adamsami, którzy tworzyli podwaliny społeczeństwa amerykańskiego? – denerwowała się Sam. – Tak o mnie myśli?

– Kochanie – uspokajał ojciec. – Jestem pewien, że Liam tak nie myśli. Po prostu nie ma ochoty poddawać swoich rodzinnych korzeni publicznemu oglądowi, podobnie zresztą jak twoja matka. I to nie ze wstydu, a przeciwnie, z powodu bardzo naturalnego odruchu, żeby chronić tych, których się kocha.

– Tylko że nasza babcia jeszcze żyje, a dziadkowie Liama nie – mówiła Sam.

– To nie zmienia zasady – zauważył ojciec.

Po latach, pod wpływem jakiegoś impulsu, Sam zapytała Liama:

– Masz w dalszym ciągu… tego misia?

Jego surowe rysy ocieplił chłopięcy uśmiech i przez jedną wstrzymującą oddech chwilę Sam czuła, jakby ktoś lub coś poruszyło struny jej serca. Bujda, oczywiście, bo serce nie ma strun, a nawet gdyby jej serce było pod tym względem wyjątkiem, Liam nie miał żadnej szansy ich poruszyć. Wzruszył ją raczej ujrzany w wyobraźni chłopczyk, który z uwagą wsłuchuje się w słowa dziadka opowiadającego mu o swoich szczenięcych latach w Irlandii.

– Tak.

– Możesz go zatrzymać dla swoich dzieci i powtarzać im historie, które słyszałeś od dziadka – rzuciła.

W jednej chwili twarz Liama przybrała poprzedni ostry wyraz.

– Nie zaczynaj – wycedził przez zęby. – Wszyscy nagle zmówili się, żeby mnie ożenić. Lee Calder powiedział w wywiadzie, że samotny, bezdzietny gubernator nie będzie rozumiał potrzeb rodziny. Szkoda, że zapomniał, jak ciął wydatki na naszą edukację.

Lee Calder był głównym konkurentem Liama w zbliżających się wyborach. Reprezentował radykalną prawicę, której poglądy obce były ojcu Sam. Lee był otyłym, łysiejącym mężczyzną po czterdziestce, dwukrotnie żonatym, nieugiętym ojcem piątki dzieci, które kontrolował ponad miarę. Chodziły słuchy, że najstarszy syn zademonstrował swoje niezadowolenie, kradnąc pieniądze i demolując dom rodzinny z pomocą grupy przyjaciół, kiedy rodzice byli na wakacjach.

Sam mogła mieć własną opinię na temat Liama, musiała wszak zgodzić się z ojcem, że byłby z niego dobry gubernator. Był prawy, trzymał się zasad, był naturalnym przywódcą.

Lee Calder z kolei, choć udało mu się pokazać w roli człowieka oddanego rodzinie i kościołowi, miał za sobą ciut szemraną przeszłość. Nic nie zostało dowiedzione, ale coś było na rzeczy. Sam zaś miała w pamięci jakąś oficjalną okazję, kiedy to Lee złapał ją za rękę i próbował pocałować. Na szczęście starczyło jej sił, by go odepchnąć, zdążyła jednak dostrzec w jego oczach paskudny błysk, gdy został odrzucony. Miała wówczas siedemnaście lat i, o ile jej pamięć nie myli, druga żona Lee chodziła właśnie w ciąży z pierwszym dzieckiem.

– Nie próbuj mi wmawiać, że chcę cię ożenić – rzuciła teraz do Liama.

– Z tego, co widzę, to ty jesteś zainteresowana, żeby zmienić stan cywilny – zadrwił.

– Mówiłam już, że to dla Bobbie – upierała się.

– A ja mówiłem, że jeśli faktycznie chcesz złapać faceta, najlepiej… Wiesz, że odwożę cię rano na lotnisko?

– Tak. – Musiała wyjechać wcześnie rano, chciała zamówić taksówkę, ale ojciec chwilami był strasznie staroświecki.

– Mowy nie ma, kochanie, wiesz, jak trudno ci zawsze zdążyć na czas.

– Tato – powiedziała Sam – to było lata temu! Raz spóźniłam się na samolot, ale to nie znaczy…

– Liam cię odwiezie – oznajmił ojciec i Sam wiedziała, że nie ma co się z nim spierać. – Tak się składa, że akurat kogoś odbiera.

– Kogo? – zainteresowała się.

– Kogoś z Waszyngtonu. Chcę, żeby ta kobieta była jego ekspertem od public relations w czasie kampanii, jest naprawdę dobra.

– Kobieta? – Samantha uniosła brwi, jej głos zabrzmiał piskliwie. – Tato, chyba nie chcesz się bawić w swata?

– Uściskaj od nas swoją siostrę – odparł nie na temat – i powiedz, że nie możemy się doczekać, kiedy ich zobaczymy…

ROZDZIAŁ TRZECI

Ziewnęła sennie, przeciągając palcami przez wilgotną czuprynę krótkich loków. Wzięła pobudzający prysznic, ale jej ciało nadal wyrażało sprzeciw. Właśnie minęła trzecia nad ranem. Obiecując sobie, że odeśpi to w samolocie, maznęła usta brzoskwinioworóżową szminką i skrzywiła się do swojego odbicia w lustrze.

Nie jest tak źle, jak na kobietę po trzydziestce. Wciąż ma świeżą cerę, taką jak dziesięć lat temu. W jej oczach widać co prawda dojrzałość, która przychodzi z wiekiem, ale musiałaby stać ramię w ramię z dwudziestolatką, żeby można było zobaczyć różnicę.

James był po trzydziestce i miał w sobie wciąż coś chłopięcego, co dane jest niektórym Anglikom. Wzrostem i budową ciała dorównywał starszemu bratu, był równie przystojny co Luke, ale też była w nim jakaś miękkość, której brak takim twardzielom jak Luke czy Liam. Krótko mówiąc, James jest absolutnie słodki. Takiego łatwo pokochać, byłby świetnym mężem i ojcem… i może fantastycznie sprawdza się w łóżku? Czy jest takim kochankiem jak Liam?

Samantha odłożyła szminkę i zmarszczyła czoło.

Liam jako kochanek! Może jeszcze jej kochanek! Też coś!

Zerknęła na zegarek. Liam miał ją odebrać za pięć minut, a był punktualny jak mało kto.

Pożegnała się z rodzicami poprzedniego wieczoru, nie zdziwiła się jednak, widząc ich, jak biegną po schodach, by ją raz jeszcze uściskać i przekazać powtórnie ucałowania dla Bobbie i całej reszty Crightonów.

– Nie zapomnij, że dziadkowie będą w Haslewich – przypomniała matka.

– Jak mogłabym zapomnieć o babci Ruth? – oburzyła się żartobliwie Samantha.

Ruth wraz z mężem dzieliła swój czas między Haslewich i piękny dom w Ameryce.

– Nie każcie Liamowi czekać – poradził im ojciec, kiedy usłyszeli stukanie do drzwi.

Sam wpuściła Liama, a on jej podziękował, potem podszedł do jej matki i objął ją niemal po synowsku. Samantha stwierdziła z żalem, że nie może zarzucić mu niczego, jeśli chodzi o zachowanie w stosunku do jej rodziców. Patrzył na nich zawsze z nieudawaną czułością, nawet gdy jej wypowiadał wojnę.

– Posłuchałaś mojej rady – skomentował, widząc jej dwie walizki, kiedy wsiedli do samochodu i zamknęli bagażnik.

– To nie ma nic wspólnego z tobą – odrzekła wyniośle i nieprzekonująco. – Mama dała mi dodatkowe prezenty dla rodziny.

Szydercze spojrzenie Liama zamknęło jej na chwilę usta.

– Tato mówił, że odbierasz jakiegoś eksperta od public relations z Waszyngtonu – rzuciła mimochodem.

– Uhm.

– Zadziwiasz mnie, Liam – powiedziała. – Myślałam, że masz dość zaufania we własne siły i obędziesz się bez polerowania własnego wizerunku i manipulacji.

– Obędę się – zapewnił. – Ale znajomi twojego ojca martwią się, że Lee Calder chce sprzedać się jako idealny mąż i ojciec.

– I co? Chcą wydać cię za tą specjalistkę od PR? – spytała. – Nie prościej byłoby, gdybyś ożenił się ze swoją aktualną kochanką?

– Nie mam aktualnej kochanki – odrzekł. – I w ogóle jestem już zmęczony twoimi nieustannymi insynuacjami, jakobym był jakimś pożeraczem serc. Powinnaś wiedzieć… – Zaklął, bo właśnie zajechała im przed nos ciężarówka.

Sam była tak zadowolona z wymuszonej przerwy, że nie miała ochoty wracać do tematu, gdy ciężarówka zniknęła. Bawiło ją atakowanie Liama, ale wiedziała też, że trzeba się czasem wycofać.

– Jeżeli tak się zawzięłaś – mruknął Liam, odwracając głowę – żeby udowodnić swoim kolegom w pracy, że jesteś stuprocentową kobietą, znam na to łatwiejszy sposób niż polowanie na faceta w Anglii.

– Co masz na myśli? Sztuczne zapłodnienie? Odpada. – Odwróciła się wściekła, patrząc w milczeniu przez okno.

Liam był dobrym kierowcą. Zanim przekroczyli granicę stanu, Sam zapadła w sen, przechylona w stronę Liama, z głową podpartą na dłoni.

Zerknął na nią. Była jedną z tych kobiet, które robiły na nim duże wrażenie. Bobbie była piękna, ale emanowała spokojem i opanowaniem. Samantha zaś była żywym srebrem, impulsywna, niecierpliwa, często zanadto wrażliwa, czym sama sobie szkodziła, dumna i…

Zaklął pod nosem. Przekonał się na własnej skórze, że Sam idzie na całość, jeżeli chce udowodnić swoją rację komuś, kto zrani jej dumę. Był świadkiem dorastania obu sióstr i wiedział, że obie są przewrażliwione na punkcie swojego wzrostu, i nic nie dały ciepłe słowa bliskich, że nie mają racji.

Liam patrzył, jak Sarah Jane z macierzyńską miłością i troską uczyła córki, by zauważały przede wszystkim to, co w nich jest kobiece, by wysoko, z dumą i wdziękiem nosiły głowy. Tak, obie są bardzo wysokie. Sam jako nastolatka przeszła przez ów etap, kiedy człowiek jest tyczką z nazbyt długimi kończynami. Ale to było dawno temu, teraz stała się kobietą, zdecydowanie kobietą.

Budząc się u boku Liama, Samantha zobaczyła, że jego ciemne oczy pojaśniały. Chodzi o coś, czy może o kogoś? Może o tę kobietę z Waszyngtonu? Wciągnęła gwałtownie powietrze. Liam może przecież ustąpić przed obawami bardziej konserwatywnego lobby i ożenić się. Nie ma takiej ziemskiej siły, która zmusiłaby ją do podobnego postępku, ale Liam jest o wiele bardziej pragmatyczny. Co innego kuzyn James w Chester. Od razu to spostrzegła.

James. Powolutku na myśl o nim zaczynała odczuwać wyraźne podniecenie. Mężczyźni z rodu Crightonów są fantastycznymi ojcami, nawet niegdysiejszy wyrzutek rodziny, Max, udowodnił niespodzianie, że posiada gen miłości ojcowskiej Crightonów.

– O wiele bardziej szaleje na punkcie tego spodziewanego dziecka niż Maddy – zdradziła siostrze Bobbie, przekazując jej wiadomość, że Maddy, żona Maxa, spodziewa się trzeciego potomka.

– Owoc zgody – skomentowała Sam. – Oby im się udało.

– Hm… Wciąż nie mogę się nadziwić, jak wszystko się u nich zmieniło – ciągnęła Bobbie. – Max chyba naprawdę porzucił dawne życie, osiadł w Chester, a jego stosunki z Lukiem ułożyły się zaskakująco dobrze. Ale najwięcej zmieniła się Maddy. Myślałam, że kiedy Max wróci do domu pełen skruchy, wydobrzeje po tym okropnym ataku na Jamajce, to Maddy powróci z kolei do roli pełnoetatowej żony i matki. W końcu to nie synekura, prowadzenie takiego domu jak Queensmead to sporo zachodu, a jeszcze mieszka z nimi Ben. Wiem, że Max zawsze był jego ulubionym wnukiem, ale to nie zmienia faktu, że Ben bywa bardzo wybuchowy i trzyma się swoich staroświeckich poglądów. Tymczasem Maddy nie tylko nie przerwała pracy dla fundacji samotnej matki babci Ruth, ale zaangażowała się w dodatkowe zajęcia. Max powiedział Luke'owi, że wydaje mu się czasami, iż powinien oficjalnie umówić się na spotkanie z żoną, żeby mieć ją tylko dla siebie.

– Zauważyłam, że Maddy rozkwitła, kiedy u was byłam – zgodziła się Sam.

Wcześniej milutka i słodka żona Maxa, chowająca się w cieniu, nie wzbudziła w Sam zbytniego entuzjazmu, za to w czasie ostatniej wizyty Maddy zaintrygowała ją swoją przemianą i Sam odkryła w niej zabawną i interesującą partnerkę do rozmowy.

– Tak, to prawda. Jej ostatnim wynalazkiem jest babskie wychodne co dwa tygodnie. Zabieramy się wszystkie z domu i zostawiamy dzieciaki mężom. Każda z nas po kolei coś organizuje, nie uwierzysz, co nam przychodzi do głowy. Teraz moja kolej, właśnie myślę nad tym, jak przekupić facetów, żebyśmy mogły wyskoczyć na weekend do Nowego Jorku.

Wspominając tamtą rozmowę, Sam przypomniała sobie towarzyszące jej wówczas ukłucie zazdrości. Jej koleżanki z czasów szkolnych rozsypały się po całych Stanach, część z nich wyszła za mąż, i choć kontaktowały się sporadycznie, Sam nie miała poczucia bliskości, rodzinnej niemal zażyłości, takiej, jaka stała się udziałem Bobbie w Anglii.

Znała takie przyjaźnie z dzieciństwa w Nowej Anglii, wiedziała o nich dość, by mieć świadomość, że stosują też praktyki restrykcyjne i bywają ogłupiające, ale… Ale więcej było plusów niż minusów, przynajmniej jej zdaniem, i często porównywała czułe przyjaźnie siostry i pozostałych członkiń rodziny Crightonów do swojej głęboko odczuwanej samotności. Nawet jej kontakty z kolegami z pracy nie wykraczały poza obowiązkowe godziny.

Zbliżali się do lotniska, ruch na autostradzie wzmógł się. Jaka jest ta kobieta, którą ma odebrać Liam? Inteligentna? Dowcipna? Efektowna? Pewnie dotyczą jej wszystkie te przymiotniki i wiele innych, stwierdziła Sam, pamiętając, że ojciec był pod jej wrażeniem.

Czy dlatego czuje do niej antypatię i z góry nie chce polubić nieznajomej?

Liam zaparkował i otwierał właśnie drzwi.

– Przywiozę ci wózek – oznajmił.

– Liam, daj spokój – rzuciła. – Przestań mi matkować. Jestem już duża.

– Może, ale ja jestem staroświecki – przypomniał jej. – Zaczekaj tu…

– Zaczekaj tu! – Sam otworzyła usta, by krzyknąć, że to wykluczone, ale spóźniła się. Liam szedł już stanowczym krokiem w kierunku wózków bagażowych.

Kiedy wrócił, stwierdziła, że oczywiście znalazł wózek, który jeździł gładko. Jej się to nie zdarzało.

– Liam – zaprotestowała, gdy zaczął go pchać z jej bagażem.

– O co ci chodzi? – rzekł przez zęby. – Powiem ci – odpowiedział na własne pytanie. – Boisz się być kobietą.

– Bzdura! Ja…

– Tak, boisz się – upierał się. – Dlaczego wolisz imię Sam od Samanthy?

– To nie ma nic wspólnego… Jest krótsze, łatwiej…

Liam uniósł brwi.

– Może łatwiej, ale nie tak seksownie.

– Seksownie? – Wbiła w niego wzrok.

– Uhm. Samantha… – wymówił powoli, rozciągając sylaby. – Samantha to imię kobiety i powinno się je wypowiadać przeciągle…

– Muszę złapać samolot! Jak chcesz się poprzeciągać, zaczekaj na swoją specjalistkę od PR. Może na niej zrobi to wrażenie…

– Znowu to samo – wtrącił. – Czego ty się właściwie boisz? A może nie chodzi ci o to, że jesteś za mało kobieca, tylko że twoja kobiecość cię roznosi?

Patrzyła na niego, zabrakło jej słów. Jego komentarz trafił blisko, zbyt blisko celu… To denerwujące, że ktoś potrafi tak ją przejrzeć. No a jeśli jeszcze jest to Liam, którego uważała za tak prozaicznego, praktycznego i pozbawionego emocji…

– Muszę lecieć – bąknęła, chwytając wózek, szczęśliwa, że może zmienić temat i uciec od Liama i od własnych myśli.

Ale Liam nie puścił rączki wózka. Teraz trzymali się jej oboje i Sam czuła niemal ciepło jego dłoni. I wtedy Liam z zaskakującą szybkością położył ręce na jej dłoniach i nachylił ku niej głowę w momencie, gdy ona podniosła swoją, patrząc na niego z irytacją i zdumieniem.

– Li… – zaczęła, kończąc na pierwszej sylabie, bo uciszył ją pocałunkiem.

Rzadko ją całował, były to zazwyczaj przelotne, pozbawione erotyzmu całusy w policzek. Nie była przygotowana na to, co się stało.

Jasne światła lotniska, bo cóż by innego, zmusiły ją do zmrużenia oczu, a kiedy z wolna podniosła powieki, jak przez mgłę zobaczyła oczy Liama. Czuła, że mięknie. Musiałaby być z kamienia, by nie rozpłynąć się pod wpływem takiego pocałunku.

Nagle zesztywniała i odepchnęła Liama.

– Dziękuję – powiedziała słodko. – To było bardzo miłe, ale powinieneś zostawić te przyjemności dla kogoś, kto to bardziej doceni…

Wypuścił ją z ramion i uniósł brwi.

– Jeszcze chwila i oskarżyliby nas o nieprzyzwoite zachowanie w miejscu publicznym – odciął się.

Samantha przeszyła go wzrokiem, gotowa do walki, ale po chwili przystopowała. Nie musiała pochylać głowy, wiedziała, co zobaczy. Czuła napiętą na piersiach koszulkę.

– Bo… – zaczęła.

Liam przerwał jej, kręcąc głową.

– Nie musisz tego nazywać, złotko.

– Mój samolot! – zawołała.

Była rozpalona. W jej głowie wirowały dziesiątki pytań, jedynym ratunkiem była ucieczka, która pozwoli uniknąć konfrontacji. Nie chodziło jej o Liama, bo sama z sobą nie była w stanie się dogadać. Ściskając wózek, ruszyła naprzód najszybciej jak to możliwe, nie pozwalając sobie na to, by się obejrzeć i zobaczyć, co robi Liam. Jaką ma minę.

Dziewczyna z obsługi lotniska obdarzyła ją zawodowym uśmiechem i sprawdziła dokumenty podróżne, po czym kazała położyć bagaże na taśmie. Sam czuła ciarki wzdłuż kręgosłupa. Wiedziała, że Liam nie zdejmuje z niej oczu. Nie wytrzymała w końcu, obróciła głowę i jej usta utworzyły zdumione „o”, gdy go nie zobaczyła. Poszedł. Rozejrzała się, pomrukując pod nosem: „No świetnie”.

To dla niego typowe, najpierw te ekstrawaganckie maniery, a potem znikam bez słowa. I na próżno by go prosiła o wyjaśnienie.

Dziewczyna z obsługi skierowała ją tymczasem do właściwego przejścia. Sam zawahała się, w dalszym ciągu nie widziała Liama. No tak, bardziej go obchodzi ta osoba z Waszyngtonu niż ona.

Z nutką smutku powędrowała do odpowiednich drzwi.

Liam znalazł sobie dobry punkt obserwacyjny, z dala od wypełnionej tłumem głównej hali, i patrzył, jak Samantha rusza w swoją podróż. Zrobił wielki błąd, całując ją w taki sposób, a przecież on nigdy nie popełnia błędów. Młody polityk z ambicjami powinien się ich wystrzegać.

Ambitny… młody… Śmiechu warte. Wykrzywił twarz, pokpiwając sam z siebie. Uzmysłowił sobie niedawno, że jeśli chodzi o znajomość rządzenia, najwięcej zawdzięcza pracy z ojcem Samanthy.

Stephen Miller był filantropem z prawdziwego zdarzenia. Szczerze pragnął poprawić warunki życia współobywateli. Obudził wrażliwą, idealistyczną stronę charakteru Liama, jego celtyckie dziedzictwo, które niosło ze sobą silną wiarę w ludzkie prawo do wolności i dumy.

Liam nie lokował już swych ambicji w Waszyngtonie. Idąc śladami Stephena Millera, dostałby wyjątkową szansę na budowanie na bezpiecznych i prawych fundamentach. Ich program ochrony zdrowia, ich programy wsparcia dla potrzebujących, zwłaszcza dla ludzi w podeszłym wieku, uznane już zostały za modelowe i godne pochwały.

Każdego roku coraz mniej uczniów w ich okręgu rzucało szkoły. Jednym z pierwszych celów Liama na nowym stanowisku byłoby motywowanie mniej uzdolnionej młodzieży, danie im poczucia własnej wartości i szacunku otoczenia.

Nie miał złudzeń, wiedział, że wygrane wybory to dopiero pierwszy krok na długiej, ciężkiej drodze. Co za tym idzie, w jego obecnym życiu ani w najbliższej przyszłości nie ma miejsca na żadne komplikacje. Niech sobie inni gadają, że potrzebna mu żona. Małżeństwo, o jakim myślał, to doskonale zorganizowane, zarządzane jak wzorowa firma partnerstwo, gdzie z góry wiadomo, że jego praca jest ważniejsza niż wszystko.

Taki obraz odpowiadał chłodnej, analitycznej stronie natury Liama. Idealistyczny, rządzący się emocjami Celt wyraźnie się temu sprzeciwiał.

Nie umknęła mu drobna zmarszczka na czole Sam i prędko ukryty smutek w jej spojrzeniu, kiedy obejrzała się za nim i zobaczyła puste miejsce.

Zachował w pamięci żywe wspomnienie pierwszego spotkania z Samanthą. Była nastolatką, ale jej dojrzewająca kobiecość rzucała się w oczy. Odrobinę nieśmiała i trochę dziwna, czerwieniała, wiedząc, że robi na nim wrażenie, a on od razu uświadomił sobie siłę kobiecości, którą miała posiąść z wiekiem.

Duma i namiętność w każdej kobiecie to wybuchowa mieszanka. W Samancie, z jej niespełnionym dotąd macierzyństwem, jeszcze groźniejsza. Nieraz widział to jej spojrzenie, kiedy tuliła do siebie cudze dzieci, kiedy bawiła się z córeczką siostry. Gdyby nie była taką dumną idealistką, dawno już tkwiłaby w jakimś nieciekawym związku z mężczyzną, który pozwoliłby jej trzymać ster, ona zaś przelałaby całą swą miłość na dzieci. Ale to nie pasuje do Samanthy. Nie należy do tych, które idą na kompromis. Dopiero okrutne żarciki kolegów w pracy kazały jej działać.

Liam zmarszczył czoło. Zbliża się pora lądowania samolotu z Waszyngtonu. Samantha nawet nie wiedziała, jak bliskie prawdy były jej kpiące uwagi na temat Toni Davis. Pozornie przyjeżdża wspomóc jego kampanię wyborczą, ale Liam nie był tak naiwny. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jej nazwisko pojawiło się z tego powodu, że stanowiłaby dla niego idealną żonę. Była subtelna, dyskretna i bez sprzeciwów pozostałaby w cieniu męża, spełniając za jego pośrednictwem własne ambicje. Toni Davis jest całkowitym przeciwieństwem Sam, która nie nauczyła się dotąd panować nad emocjami i nie dała się przekonać, że bezpośrednia otwarta walka nie zawsze jest najlepszą drogą do zwycięstwa.

Liam podniósł rękę, by spojrzeć na zegarek. Na rękawie marynarki pozostał ślad zapachu Samanthy.

ROZDZIAŁ CZWARTY

– Sam… tutaj!

Rozejrzała się, po czym zaczęła machać jak szalona. Na widok szwagra Bobbie i równocześnie swojego dalekiego kuzyna, Jamesa Crightona, jej usta rozciągnęły się w promiennym uśmiechu.

– James, co za niespodzianka! – zawołała, rzucając mu się entuzjastycznie w ramiona.

Niejedna osoba zatrzymała się, widząc tę atrakcyjną i świetnie dobraną parę. James był wysoki, ciemnowłosy, wyglądał wciąż młodzieńczo. Samantha niemal dorównywała mu wzrostem, przyciągała wzrok złotymi włosami. Obejmowali się i całowali, szczerze uradowani.

– Mmm – mruknął James z błyskiem w oku, kiedy Sam wyplątywała się z jego objęć. – To było miłe…

– Bardzo miłe – przyznała, śmiejąc się zalotnie i zaproponowała: – To może jeszcze…

Zawsze dobrze się między nimi układało, poza tym że ona była jak żywe srebro, on natomiast o krok w tyle.

– Ludzie patrzą – ostrzegł ją, zbliżając wargi do jej ust.

– No to co? – rzuciła, ale on cofnął już ręce.

Taki Liam nie tylko by ją wyśmiał, ale na dodatek z pełną arogancją zignorowałby wszystkich gapiów.

Liam! Czemu, do diabła, teraz akurat o nim myśli? Powinna się skupić na Jamesie. Zerknęła na niego spod rzęs. Nietrudno było nie dostrzec jego atrakcyjnego uśmiechu, jeśli porównało się go z uwodzicielską seksualnością jego kuzyna Saula, surową ekscytującą zmysłowością jego brata Luke'a, czy w końcu z innym jego kuzynem, Maxem, który po prostu czarował kobiety. James był na swój sposób równie wyjątkowy i seksowny jak pozostali Crightonowie, choć uchodził za łagodniejszego faceta, którym nie rządzą hormony i który oddala się nieco od ideału macho.

Samantha, gdyby przyszło jej wybierać, wybrałaby Jamesa. Jego obecność działała na nią kojąco. Lubiła ten spokój, przeciwieństwo agresji, jaką budził w niej często Liam. Czuła też, że James będzie fantastycznym ojcem.

– Bobbie kazała cię przeprosić. Francesca ma kaszel i nie chciała jej zostawiać samej.

– Biedna mała – zmartwiła się. – Co jej jest?

– Nic poważnego – zapewnił. – Po prostu trochę marudzi.

– To bardzo miło, że znalazłeś czas, żeby mnie odebrać. Bobbie mówiła, że jesteście z Lukiem zawaleni pracą.

– Tak. Na szczęście, odkąd Max dołączył do kancelarii, trochę nam ulżyło. Ale chyba nie powinienem narzekać, że przyciągamy więcej klientów niż kiedykolwiek. Aarlston-Becker daje nam przez Saula mnóstwo roboty, a ja znów coraz więcej czasu spędzam w Hadze, w rozmaitych międzynarodowych sprawach.

Aarlston-Becker był międzynarodowym koncernem z biurami w Haslewich. Saul Crighton, członek rodu Crightonów z Haslewich, syn Hugha, przyrodniego brata Ruth, stał na czele działu prawnego firmy, było więc zupełnie naturalne, że kiedy potrzebował opinii niezależnych ekspertów prawnych, zwracał się z tym do własnej rodziny.

– Ojciec ubolewał wczoraj, jak bardzo zmieniła się nasza praca – ciągnął James. – Prawnicy zawsze specjalizowali się w określonych ekspertyzach, ale teraz zakresy owych specjalności są dosyć indywidualnie definiowane. Rozważaliśmy nawet przyjęcie kogoś nowego do kancelarii w związku z rosnącą liczbą spraw medycznych.

– Szkoda, że się na tym nie znam – rzekła Sam, patrząc na niego sarnimi oczami.

– A co, chcesz zmienić branżę? – zaciekawił się James.

– Mniej więcej – odparła wymijająco, przewracając oczami na myśl, jak zareagowałby James, gdyby poinformowała go, jaką to karierę zamierza zrobić i jak się do tego zabiera.

– Nie będzie ci przeszkadzać, że zahaczymy po drodze o moich rodziców? – spytał, prowadząc ją do samochodu.

– Nie, skąd – odparła natychmiast.

Znała rodziców Jamesa, poznała też resztę rodziny przy rozmaitych okazjach. Słyszała już od Bobbie, że rodzice Jamesa przeprowadzili się do parterowego apartamentu w niedawno wyremontowanym wiktoriańskim domu na nabrzeżu Dee.

– Henry pieje z zachwytu – mówiła Bobbie o swoim teściu. – Godzinami spiera się z robotnikami na temat jakości pracy i fachowości. Pat mówi, że praca w związku właścicieli przywróciła mu chęć do życia. Luke narzeka, że Francesca odziedziczyła upartą naturę po dziadku…

– Uparta natura dziadka – powtórzyła Sam, a Bobbie roześmiała się.

– Dobra, wiem, mam swój wkład w tę wadę mojego dziecka. Odrobina uporu nie zrobi jej krzywdy, zwłaszcza jeśli będzie kontynuować rodzinną tradycję i zajmie się prawem.

– Fran? Żartujesz chyba! – oburzyła się Sam. – Ona będzie rządzić tym krajem.

Cheshire w słońcu to chyba jeden z najładniejszych widoków, myślała Samantha, siedząc obok Jamesa w wygodnej ciszy w drodze do Chester. W dali, za żyzną szachownicą pól, widniały w niebieskawej mgle góry Walii. Nic dziwnego, że przez wieki trwała walka o granice Walii. Nic dziwnego, że angielscy królowie byli zmuszeni wybudować tyle warownych zamków dla ochrony bogatych włości.

Niegdyś Rzymianie uprawiali te ziemie i wydobywali sól z bogatych złóż, którym miasto Haslewich zawdzięczało swoje późniejsze bogactwo i nazwę.

Teraz zaprzestano wydobycia soli, pozostawiając w spadku między innymi niebezpiecznie niestabilne budynki.

James skomentował, jakby czytał w jej myślach:

– Mamy teraz ciekawą sprawę. Miejscowy rolnik chce pozwać firmę Aarlston-Becker. Twierdzi, że budynki jej biura są tak ciężkie, iż spowodowały zapadanie się ziemi na jego polu.

– To prawda? – zapytała.

– Trudno powiedzieć, ale z pewnością ten temat budzi sporo emocji. To klasyczna historia: stary strażnik ziemi podejrzliwie patrzy na nowych przybyszów. Sprawie nadano rozgłos w lokalnych mediach. Aarlston musi dbać o wizerunek, a chce być postrzegany jako firma o wysokiej świadomości społecznej i ekologicznej, a więc w końcu, żeby ochronić swój wizerunek, mogą przystać na jednorazowe odszkodowanie dla rolnika. Jego ziemia znajduje się półtora kilometra od ich firmy, ale w związku z podziemnymi tunelami kopalni ich budynki z pewnością mają jakiś wpływ na grunty położone nawet w pewnej odległości.

– Hm… wygląda mi to na blef – oświadczyła Sam.

– Faktycznie – przyznał James, odwzajemniając ciepły uśmiech, jakim obdarzyła go Samantha, a jego oczy spoczęły na niej dłużej, niż wypadało.

Poczuła rozgrzewające ciepło. Decyzja przyjazdu do Anglii była zdecydowanie słuszna. Ile dałaby za to, żeby Cliff widział ją teraz oczami Jamesa! Westchnęła. Mieliby z Jamesem najpiękniejsze dzieciaki na świecie.

Ostrożnie, obojętnym głosem odezwała się:

– Bobbie jest pewnie teraz zalatana, ciąża i w ogóle… – Postarała się o znaczące westchnienie. – Nie mogłam się doczekać, kiedy spotkam się z rodziną.

– Jeśli potrzebna ci eskorta, będę więcej niż szczęśliwy, jeśli przyjmiesz moje usługi – odparł uprzejmie James.

Sam zatrzepotała rzęsami i zawołała:

– Och, James! Byłoby cudownie, chociaż nie chciałabym…