Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
Zabójczy sekret strzeżony przez mrozy Arktyki i groźba dla współczesnego świata, której zapobiec może tylko Dirk Pitt.
Rok 1848. Dwa statki z polarnej ekspedycji tkwią uwięzione w lodach Arktyki. Wśród załóg szerzą się choroby. Ale najstraszliwszy jest tajemniczy obłęd, który każe marynarzom mordować się nawzajem. Czy ma on coś wspólnego ze srebrzystym minerałem spoczywającym w ładowniach okrętów ?
Rok 2011. U wybrzeży Kanady kuter rybacki natrafia na chmurę gęstej mgły. Kilka dni później statek badawczy NUMA znajduje kuter z martwą załogą na pokładzie...
Dirk Pitt i jego dzieci mają bardzo mało czasu, żeby ustalić, co się za tym kryje, zanim sytuacja wymknie się spod kontroli. zanim perfidny plan globalnej katastrofy nabierze kształtów. Jedyny trop prowadzi w przeszłość, do arktycznej wyprawy sprzed lat. I statku-widma zagubionego wśród białych pustkowi.
Cykl: Przygody Dirka Pitta, t. 20
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Miejska Biblioteka Publiczna im. Władysława Reymonta w Skierniewicach
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 478
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ARKTYCZNA MGŁA
8
19
32
40
48
61
75
89
Arktyczna mgła
Zabójczy sekret strzeżony przez mrozy Arktyki i groźba dla współczesnego świata, której zapobiec może tylko Dirk Pitt
Rok 1848. Dwa statki z polarnej ekspedycji tkwią uwięzione w lodach Arktyki. Wśród załóg szerzą się choroby.
Ale najstraszliwszy jest tajemniczy obłęd, który każę marynarzom mordować się nawzajem. Czy ma on coś wspólnego ze srebrzystym minerałem spoczywającym w ładowniach okrętów?
Rok 2011. U wybrzeży Kanady kuter rybacki natrafia na chmurę gęstej mgły.
Kilka dni później statek badawczy NUMA znajduje kuter z martwą załogą na pokładzie...
Dirk Pitt i jego dzieci mają bardzo mało czasu, żeby ustalić, co się za tym kryje, zanim sytuacja wymknie się spod kontroli. Zanim perfidny plan globalnej katastrofy nabierze kształtów. Jedyny trop prowadzi w przeszłość, do arktycznej wyprawy sprzed lat. I statku widma zagubionego wśród białych pustkowi...
Clive Cussler, jeden z najpopularniejszych i najbardziej łubianych pisarzy świata, to barwna, wspaniała postać, legendarny nurek, żeglarz, poszukiwacz wraków zatopionych okrętów.
Jest autorem światowych bestsellerów, m.in.: Skarb Czyngis-chana, Tajna straż, Żeglarz, Cyklop, Wybrzeże Szkieletów, Vixen 03, Zloty Budda, sprzedanych w ponad 130 milionach egzemplarzy, tłumaczonych na ponad 30 języków i publikowanych w 105 krajach.
Powieści Clive’a Cusslera
AFERA ŚRÓDZIEMNOMORSKA ATLANTYDA ODNALEZIONA BIEGUNY ZAGŁADY BŁĘKITNE ZŁOTO CERBER CYKLOP CZARNY WIATR LODOWA PUŁAPKA NA DNO NOCY ODYSEJA TROJAŃSKA OGNISTY LÓD OPERACJA „HF” PODWODNI ŁOWCY PODWODNI ŁOWCY 2 PODWODNY ZABÓJCA POTOP SAHARA
SKARB
SKARB CZYNGIS-CHANA SMOK ŚWIĘTY KAMIEŃ
TAJNA STRAŻ VIXEN 03 WĄŻ
WIR PACYFIKU
WYBRZEŻE SZKIELETÓW WYDOBYĆ „TITANICA” ZABÓJCZE WIBRACJE ZAGINIONE MIASTO ZŁOTO INKÓW ZŁOTY BUDDA ŻEGLARZ
ARKTYCZNA MGŁA
8
19
32
40
48
61
75
89
Przekład
MACIEJ PINTARA
AMBER
Redakcja stylistyczna
Joanna Egert-Romanowska
Korekta
Renata Kuk
Katarzyna Pietruszka
Ilustracja na okładce
© 2008 Roland Dahlquist
Zdjęcie Clive’a Cusslera i Dirka Cusslera © Ronnie Bramhall
Skład
Wojskowa Drukarnia w Łodzi Sp. z ty *.
Tytuł oryginału
Arctic Drift
Copyright © 2008 by Sandecker, RLLLP.
By arrangement with Peter Lampack Agency, Inc.,
551 Fifth Avenue, Suitę 1613, New York, NY 10176-0187 USA. Ali rights reserved.
For the Polish edition
Copyright © 2009 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 978-83-241-3332-1
Warszawa 2009. Wydanie I
Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl
Pamięci Leigh Hunta.
Tak, naprawdę istniał pewien Leigh Hunt.
Drogi przyjaciel, bon vivant, kpiarz i ekscentryczny donźuan, który umiał postępować z kobietami, czego zazdrościli mu wszyscy mężczyźni.
Uśmierciłem go w prologach dziesięciu książek z Dirkiem Pittem. Zawsze chciał odegrać większą rolę w powieściach, ale nie narzekał, bo cieszyła go sława.
Do zobaczenia, stary, bardzo nam Ciebie brakuje.
PROLOG
Podrói ku śmierci
Kwiecień 1848 Cieśnina Wiktorii, Ocean Arktyczny
Krzyk rozszedł się po statku niczym wycie rannego zwierzęcia. Żałosne zawodzenie brzmiało jak błaganie o śmierć. Do jęku dołączył drugi, potem trzeci, aż w ciemności rozbrzmiał cały upiorny chór. Kiedy makabryczne wrzaski umilkły, nastąpiła chwila niespokojnej ciszy, po której znów odezwały się udręczone głosy. Kilku marynarzy, tych, którzy jeszcze pozostali przy zdrowych zmysłach, słuchało tych odgłosów i modliło się o lżejszą śmierć dla siebie.
W swojej kajucie kapitan James Fitzjames też słuchał i ściskał w dłoni kawałek srebrzystej skały. Uniósł zimny lśniący minerał do oczu i zaklął, patrząc na jego błyszczącą powierzchnię. Czymkolwiek był ten kamień, okazał się przekleństwem dla statku. Jeszcze zanim wnieśli go na pokład, przynosił śmierć. Dwaj marynarze wypadli za burtę łodzi wielorybniczej podczas transportu pierwszej partii skał i szybko zamarzli w lodowatych wodach Arktyki. Inny zginął podczas bójki na noże, kiedy próbował wymienić minerał na tytoń z szalonym cieślą okrętowym. W ciągu ostatnich tygodni ponad połowa załogi z wolna popadła w obłęd. Bez wątpienia to wina srogiej zimy, rozmyślał kapitan, ale tajemnicza skała też odgrywała jakąś rolę.
Z zamyślenia wyrwało go walenie do drzwi kajuty. Nie chciał tracić energii na wstawanie i otwieranie, więc po prostu rzucił ochryple:
- Tak?
Drzwi otworzyły się gwałtownie i ukazał się w nich niski mężczyzna z rumianą, brudną twarzą i w poplamionym swetrze.
- Kapitanie, jeden czy dwaj z tamtych znów próbują się przedrzeć przez barykadę - oznajmił z wyraźnym szkockim akcentem kwatermistrz okrętowy.
- Wezwijcie porucznika Fairholme’a. - Fitzjames podniósł się wolno. - Niech zbierze ludzi.
Rzucił odłamek na koję i wyszedł za kwatermistrzem z kajuty. Poszli mrocznym, cuchnącym stęchlizną korytarzem, oświetlonym kilkoma małymi latarniami. Kiedy minęli główny właz, kwatermistrz zniknął, a Fitzjames pomaszerował dalej. Wkrótce zatrzymał się przed wysoką stertą blokującą drogę. Stos beczek, skrzyń i baryłek w korytarzu sięgał do wyższego pokładu i tworzył prowizoryczną barykadę, która odgradzała część dziobową statku. Gdzieś z drugiej strony dobiegały odgłosy przesuwania skrzyń oraz stęknięcia.
- Znów zaczynają, panie kapitanie - powiedział senny żołnierz piechoty morskiej, pełniący wartę przy stercie z muszkietem typu Brown Bess. Ledwie dziewiętnastoletni wartownik miał niechlujny zarost, który sterczał jak ciernie.
- Niedługo zostawimy im statek - odparł Fitzjames zmęczonym głosem.
Za nimi zaskrzypiała drewniana drabina, gdy trzej mężczyźni wspięli się do głównego włazu z dolnego pokładu. Lodowaty podmuch wdarł się na chwilę do korytarza, potem jeden z mężczyzn zasłonił szczelnie otwór brezentem. Wychudły oficer w grubej kurtce munduru wyłonił się z mroku i podszedł do Fitzjamesa.
- Panie kapitanie, zbrojownia jest nadal zabezpieczona - zameldował porucznik Fairholme, wypuszczając obłok pary z ust. - Kwatermistrz McDonald zbiera ludzi w mesie oficerskiej. - Uniósł mały pistolet skałkowy. - Wzięliśmy trzy sztuki broni dla siebie.
Fitzjames skinął głową i popatrzył na dwóch towarzyszy Fairholme’a, wymizerowanych żołnierzy Królewskiej Piechoty Morskiej. Każdy z nich trzymał muszkiet.
- Dziękuję, poruczniku - odrzekł spokojnie. - Nie będzie żadnej strzelaniny, dopóki nie wydam rozkazu.
Zza barykady dobiegł przeraźliwy krzyk, potem głośny brzęk garnków i rondli. Szaleństwo narasta, pomyślał Fitzjames. Mógł sobie tylko wyobrażać, co się dzieje po drugiej stronie zapory.
- Są coraz bardziej agresywni - powiedział cicho porucznik.
Fitzjames przytaknął ponuro. Gdy wstępował do Służby Badań Arktyki, nie spodziewał się, że kiedykolwiek będzie musiał poskramiać oszalałą załogę. Optymistyczny i przyjacielski, szybko awansował w Królewskiej Marynarce Wojennej i kiedy miał trzydzieści lat, już dowodził okrętem. Teraz, sześć lat później, oficer, nazywany niegdyś
10 „najprzystojniejszym mężczyzną w Royal Navy”, walczył o przetrwanie i stał przed najcięższą dotychczas próbą.
Może to nic dziwnego, że część załogi postradała zmysły. Zimowanie w Arktyce na pokładzie statku uwięzionego w lodzie było koszmarnym przeżyciem. Marynarze od miesięcy tkwili w ciemności i bezlitosnym zimnie, stłoczeni w ciasnych kajutach na dolnym pokładzie. Walczyli ze szczurami, zmagali się z klaustrofobią i odosobnieniem, na dodatek mieli szkorbut i odmrożenia. Przetrwanie jednej zimy było wystarczająco trudne, tymczasem załoga Fitzjamesa zimowała w Arktyce już trzeci rok i dawały jej się we znaki nie tylko choroby, ale i niedostatek żywności oraz paliwa. Śmierć kierownika ekspedycji, sir Johna Franklina, pogorszyła jeszcze sytuację.
Fitzjames wiedział, że dzieje się coś groźniejszego. Kiedy bosmanmat zdarł z siebie ubranie, wspiął się na górny pokład i zeskoczył z wrzaskiem na krę, można to było uznać za pojedynczy przypadek obłędu. Gdy jednak trzy czwarte załogi zaczęło krzyczeć przez sen, snuć się apatycznie po statku, bełkotać niezrozumiale i mieć halucynacje, było to najwyraźniej coś innego. Kiedy chorzy stali się agresywni, Fitzjames kazał ich po cichu przenieść do części dziobowej i odosobnić.
- Coś na statku doprowadza ich do szaleństwa - rzekł cicho Fair-holme, jakby czytał w myślach kapitana.
Fitzjames miał przytaknąć, gdy nagle mała skrzynka spadła ze szczytu barykady i omal nie ugodziła go w głowę. W otworze na górze ukazała się blada wychudła twarz, oczy żarzyły się na czerwono w chybotliwym blasku świec. Mężczyzna przecisnął się szybko przez dziurę i stoczył po zaporze w dół. Kiedy wstał, Fitzjames rozpoznał w nim jednego z palaczy, którzy obsługiwali silnik parowy statku. Mimo przenikliwego zimna wewnątrz kadłuba, palacz był bez koszuli. Wymachiwał ciężkim nożem rzeźniczym zabranym z kambuza.
- Gdzie owieczki na rzeź?! - wrzasnął i uniósł nóż.
Zanim zadał cios, żołnierz Królewskiej Piechoty Morskiej zdzielił go kolbą muszkietu w skroń. Nóż uderzył w jakąś skrzynię, gdy mężczyzna runął na pokład i strużka krwi pociekła mu po twarzy.
Fitzjames odwrócił się od nieprzytomnego palacza do marynarzy wokół siebie. Zmęczeni, wynędzniali i wymizerowani patrzyli na niego, czekając na rozkazy.
- Natychmiast opuszczamy statek. Do zmroku zostało jeszcze ponad pół godziny. Zdążymy dotrzeć do „Terrora”. Poruczniku, niech pan przyniesie ekwipunek do mesy.
11
- Ile sań przygotować?
- Żadnych. Niech pan spakuje tylko tyle bagażu, żeby każdy mógł go udźwignąć.
- Tak jest - odpowiedział Fairholme i zniknął wraz z dwoma ludźmi w głównym włazie prowadzącym na dół.
W ładowni statku leżały parki, ciepłe buty i rękawice, które załoga nosiła w czasie pracy na pokładzie lub wypraw saniami. Fairholme i jego pomocnicy szybko zabrali na górę zimowe ubrania i zanieśli je do dużej mesy na rufie.
Fitzjames poszedł do swojej kajuty, wziął kompas, złoty zegarek i listy do rodziny. Otworzył dziennik okrętowy i drżącą ręką zrobił ostatni wpis. Zacisnął powieki z poczuciem porażki i zamknął oprawioną w skórę księgę. Tradycja nakazywała, by zabrał ze sobą dziennik, ale zamiast tego schował go pod kluczem w biurku na stercie dagerotypów.
Jedenastu mężczyzn, tylu pozostało przy zdrowych zmysłach z sześćdziesięcioośmioosobowej załogi, czekało na niego w mesie. Kapitan włożył parkę i buty, tak jak pozostali, i poprowadził ich na górę głównym włazem. Odsunęli na bok pokrywę, wydostali się na główny pokład i oddali na pastwę żywiołów. Poczuli się tak, jakby przekroczyli wrota zamarzniętego piekła.
Z ciemnego i wilgotnego wnętrza statku weszli w oślepiającą biel. Wyjący wiatr ciskał w nich bilionami drobnych kryształków lodu i przenikał ich ciała falami zimna o temperaturze minus siedemdziesięciu trzech stopni Celsjusza. Nieba nie sposób było odróżnić od ziemi w wirującej śnieżnej zamieci. Zmagając się z porywami wichury, Fitzjames dobrnął na oślep przez zaśnieżony pokład do drabiny i zszedł na lód.
Niemal kilometr dalej tkwił uwięziony w zamarzniętych wodach bliźniaczy statek ekspedycji, HMS „Terror”. Zadymka ograniczała widoczność do kilku metrów. Gdyby nie odnaleźli „Terrora”, zginęliby podczas poszukiwań na pokrywie lodowej. Drewniane słupki orientacyjne, wbite co trzydzieści metrów między dwoma statkami, miały zapobiec zgubieniu drogi, ale trudno było je dostrzec w szalejącej zamieci.
Fitzjames wyjął kompas i ustawił na dwanaście stopni, gdyż wiedział, że to jest kierunek do „Terrora”. W rzeczywistości bliźniaczy statek utknął na wschód od miejsca, w którym stał kapitan, ale bliskość północnego bieguna magnetycznego zakłócała wskazania. Modląc się w duchu, by pokrywa lodowa nie przesunęła się od czasu ostatniego namiaru, Fitzjames pochylił się nad kompasem i ruszył w wyznaczonym kierunku. Wszyscy marynarze byli połączeni liną i wyglądali jak ogromna stonoga.
12
Młody kapitan brnął naprzód ze spuszczoną głową i wzrokiem utkwionym w kompasie, lodowaty wiatr sypał mu śniegiem w twarz. Fitzjames odliczył sto kroków, przystanął i się rozejrzał. Poczuł ulgę, gdy przez zadymkę dostrzegł pierwszy słupek orientacyjny. Ruszył dalej, sprawdził namiar i skierował się do następnego palika. Sznur mężczyzn posuwał się od słupka do słupka przez nierówne śnieżne pagórki, które często miały wysokość dziesięciu czy dwunastu metrów. Fitzjames skupiał się całkowicie na marszu, żeby nie myśleć o statku pozostawionym bandzie szaleńców. W głębi duszy wiedział, że chodzi o przetrwanie. Po trzech latach w Arktyce tylko to się liczyło.
Głośny huk zgasił tlącą się w jego duszy nadzieję. Hałas był ogłuszający mimo wycia wiatru. Zabrzmiał jak wystrzał z dużej armaty, ale kapitan natychmiast go rozpoznał. To pokrywa lodowa, która składała się z grubych warstw, poruszała się chybotliwie pod jego stopami.
Odkąd dwa statki ekspedycji utknęły wśród lodu we wrześniu 1846 roku, przebyły ponad dwadzieścia mil morskich, popychane przez masy lodu nazywane lodowym strumieniem Beauforta. Z powodu niezwykle zimnego lata tkwiły uwięzione w lodzie przez cały 1847 rok, a tegoroczna wiosenna odwilż trwała bardzo krótko. Powrót mrozów znów kazał wątpić w to, że statki uwolnią się tego lata. Jednocześnie ruchy lodu groziły fatalnymi następstwami, gdyż mocne drewniane kadłuby mogłyby zostać zmiażdżone jak pudełka zapałek. Sześćdziesiąt siedem lat później Ernest Shackleton będzie patrzył bezradnie, jak jego statek „Endurance” zostaje zgnieciony przez rozszerzającą się pokrywę lodową w Antarktyce.
Z walącym sercem Fitzjames przyspieszył kroku, gdy w oddali rozległ się następny trzask o sile grzmotu. Lina w jego rękach naprężyła się -mężczyźni z tyłu nie mogli za nim nadążyć, ale nie zwolnił. Dotarł do ostatniego słupka orientacyjnego, zmrużył oczy i wpatrzył się w zamieć. Wśród białych wirów przez moment zamajaczyła przed nim ciemna sylwetka statku.
- Jest tuż przed nami! - krzyknął do ludzi za sobą. - Ruszajcie się, jesteśmy prawie na miejscu!
Cała grupa rzuciła się do przodu. Kiedy wspięli się na nierówne lodowe wzniesienie, ich oczom wreszcie ukazał się „Terror”. Statek o długości trzydziestu jeden metrów wyglądał niemal identycznie z ich własnym, łącznie z szerokim złotym pasem na czarnym kadłubie. Ale teraz ledwo przypominał statek: zdjęto żagle i noki rei, a nad pokładem rufowym rozciągnięto wielkie brezentowe zadaszenie. Sterty śniegu,
13 usypane dla izolacji, sięgały niemal do relingów, maszt i olinowanie pokrywała gruba warstwa lodu. Mocny moździerzowiec, którym kiedyś był „Terror”, przypominał teraz ogromny rozerwany karton mleka.
Fitzjames wszedł na pokład, gdzie zaskoczył go widok marynarzy biegających po oblodzonych deskach. Podszedł kadet marynarki wojennej i zaprowadził Fitzjamesa oraz jego ludzi przez główny właz na dół do kambuza. Steward rozdał porcje brandy, mężczyźni otrzepali ubrania z lodu i ogrzali ręce przy piecu kuchennym. Kiedy kapitan rozkoszował się trunkiem, który rozgrzewał mu żołądek, zauważył gorączkową krzątaninę w mrocznych pomieszczeniach. Marynarze pokrzykiwali do siebie i przesuwali zapasy głównym korytarzem. Podobnie jak jego ludzie, załoga „Terrora” wyglądała przerażająco. Większość bladych, wychudłych mężczyzn miała zaawansowany szkorbut. Fitzjames też stracił już dwa zęby wskutek niedoboru witaminy C, powodującego owrzodzenie dziąseł i krwawienie z nosa. Choć na pokład zabrano baryłki soku cytrynowego i racjonowano go regularnie, z czasem utracił swoje wartości. W dodatku brakowało świeżego mięsa, toteż wszyscy chorowali. Wiedzieli, że nieleczony może okazać się bardzo groźny.
Zjawił się kapitan „Terrora”, twardy Irlandczyk Francis Crozier. Weteran wypraw arktycznych, spędził większość życia na morzu. Jak wielu przed nim, pociągało go znalezienie drogi między Atlantykiem a Pacyfikiem przez niezbadane obszary Arktyki. Odkrycie Przejścia Północno-Zachodniego byłoby może ostatnim wielkim wyczynem, którego jeszcze nie dokonano. Tuziny ludzi podejmowały bezskuteczne wysiłki, ale ta ekspedycja różniła się od poprzednich. Sukces załóg dwóch przystosowanych do arktycznych warunków statków pod dowództwem małomównego sir Johna Franklina wydawał się pewny. Ale Franklin zmarł rok wcześniej po nieudanej próbie dotarcia do wybrzeża Ameryki Północnej zbyt późnym latem. Statki utknęły na pełnym morzu, gdy lód zamknął się wokół nich. Uparty Crozier zamierzał ocalić ludzi, którzy mu pozostali, uratować ich przed porażką i okryć chwałą.
- Opuściliście „Erebusa”? - zapytał sarkastycznie Fitzjamesa. Młodszy kapitan przytaknął.
- Reszta załogi postradała zmysły.
- Dostałem twoją wcześniejszą wiadomość o waszych kłopotach. Bardzo dziwne. Jeden czy dwóch moich ludzi straciło rozum na jakiś czas, ale nie doszło do masowego obłędu.
- To diabelnie niepokojące - odrzekł Fitzjames z wyraźnym zmieszaniem. - Cieszę się, że opuściłem ten dom wariatów.
14
- Są już martwi - mruknął Crozier. - My też możemy wkrótce zginąć.
- Pokrywa lodowa pęka.
Crozier skinął głową. Lód często rozrywał się w punktach naprężenia na skutek ruchów podpowierzchniowych. Choć większość pęknięć zdarzała się jesienią i wczesną zimą, gdy zaczynało zamarzać otwarte morze, wiosną pokrywie lodowej zagrażały odwilż i wstrząsy.
- Wręgi kadłuba skrzypią - oznajmił Crozier. - Obawiam się, że to nadchodzi. Kazałem przenieść na lód prowiant i pozostałe łodzie. Wygląda na to, że będziemy musieli zostawić oba statki wcześniej, niż planowaliśmy - dodał z lękiem. - Modlę się tylko, żeby sztorm ustał, zanim trzeba będzie ruszyć w drogę.
Po zjedzeniu wydzielonych racji konserwowej baraniny z pasternakiem Fitzjames i jego ludzie dołączyli do załogi „Terrora”, wyładowującej ekwipunek na pokrywę lodową. Głośne trzaski powtarzały się rzadziej, ale wciąż przebijały się przez wycie wiatru. W środku statku marynarze nasłuchiwali denerwujących skrzypnięć i trzeszczenia drewnianego kadłuba pod naporem ruchomego lodu. Kiedy ostatnia skrzynia stanęła na lodzie, mężczyźni stłoczyli się w mrocznym wnętrzu „Terrora” i czekali na to, co przygotuje im natura.
Przez czterdzieści osiem godzin z niepokojem słuchali odgłosów i modlili się, by statek ocalał. Niestety. Śmiertelny cios nadszedł szybko, nagłe uderzenie spadło bez ostrzeżenia. Mocny statek uniósł się i przewrócił na burtę, potem część kadłuba pękła jak balon. Tylko dwaj marynarze zostali ranni, ale szkody były nie do naprawienia. „Terror” wcześniej czy później musiał pójść na dno.
Crozier zarządził ewakuację i kazał załadować żywność do trzech szalup z płozami ułatwiającymi transport po lodzie. Razem z Fitzjame-sem w ciągu ostatnich dziewięciu miesięcy przezornie przenieśli kilka łodzi z zaopatrzeniem na brzeg najbliższego lądu. Zapasy zgromadzone na Ziemi Króla Williama mogły okazać się ratunkiem dla bezdomnej załogi. Ale umęczonych marynarzy dzieliło od tego miejsca czterdzieści pięć kilometrów nierównego lodu.
- Moglibyśmy przejąć „Erebusa” - zasugerował Fitzjames, patrząc na maszty swojego statku widoczne nad poszarpanymi białymi wzniesieniami.
- Ludzie są zbyt wyczerpani, by walczyć z tamtymi i z żywiołem -odparł Crozier. - On albo zatonie, tak jak „Terror”, albo będzie tkwił w lodzie kolejne lato. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości.
15
- Boże, zmiłuj się nad nimi - mruknął Fitzjames, gdy po raz ostatni spojrzał na odległy statek.
Ośmioosobowe drużyny zaprzęgły się do ciężkich szalup niczym muły do pługów i ruszyły po krze w stronę lądu. Wiatr szczęśliwie ustał, temperatura wzrosła prawie do zera. Ale wysiłek szybko zaczął się dawać we znaki głodnej i przemarzniętej załodze.
Ciągnąc i pchając ciężkie ładunki, dotarli do kamienistej plaży po pięciu dniach morderczej wędrówki. Trudno o bardziej niegościnne miejsce niż Ziemia Króla Williama, dziś nazywana Wyspą Króla Williama. Na niskiej, smaganej wiatrem masie lądu wielkości stanu Connecticut prawie nie występowały flora i fauna. Nawet miejscowi Inuici omijali ten teren, wiedząc, że trudno tam upolować karibu czy fokę.
Crozier i jego ludzie nie mieli o tym wszystkim pojęcia. Tylko dzięki własnym wyprawom saniami mogliby stwierdzić, że ten ląd jest wyspą, a nie częścią kontynentu północnoamerykańskiego, jak powszechnie uważano w roku 1845. Być może zresztą Crozier to wiedział. Jak również i to, że północno-zachodni kraniec Ziemi Króla Williama od najbliższej cywilizacji dzieli półtora tysiąca kilometrów. Niewielka osada handlowa, założona przez Kompanię Hudsońską daleko na południu na brzegach rzeki Great Fish, dawała największą nadzieję na ocalenie. Ale południowy skrawek Ziemi Króla Williama i ujście rzeki dzieliło około stu pięćdziesięciu mil pełnego morza, co oznaczało, że będą mu-sieli dalej ciągnąć te przeklęte szalupy po lodzie.
Crozier pozwolił załodze odpoczywać przez kilka dni w punkcie zgromadzenia zapasów i wydawał ludziom pełne racje żywnościowe, by nabrali sił przed trudami podróży. Potem już nie mógł dłużej czekać. Wiedział, że w drodze do osady Kompanii Hudsońskiej będzie się liczył każdy dzień, bo trzeba zdążyć przed jesiennymi opadami śniegu. Doświadczony kapitan nie łudził się, że wszyscy dobrną do celu lub choćby w jego pobliże. Ale gdyby dopisało im szczęście, kilku najbardziej wytrzymałych mogłoby dotrzeć tam w samą porę, by wysłać pomoc pozostałym. To była ich jedyna szansa.
Znów ciągnęli łodzie noga za nogą. Lód wzdłuż brzegu wydawał się mniej groźny, ale szybko zdali sobie sprawę, że podążająku śmierci. Niedożywieni, nie wytrzymywali ciężkiego wysiłku na mrozie. Być może bardziej niż odmrożenia dokuczało im pragnienie. Ponieważ skończyło się paliwo do przenośnych kuchenek gazowych, nie mogli rozpuszczać lodu, by mieć wodę pitną. Rozpaczliwie napychali śniegiem usta, aby wyssać kilka kropli, a potem trzęśli się z zimna. Jak karawana poko-
16 nująca Saharę, zmagali się z odwodnieniem i innymi dolegliwościami. Dzień po dniu, jeden po drugim, zaczęli umierać w marszu na południe. Najpierw kopano płytkie mogiły, potem pozostawiano zmarłych na lodzie, żeby nie tracić sił.
Fitzjames wspiął się na szczyt niewielkiego zaśnieżonego wzniesienia, uniósł rękę i przystanął. Dwie ośmioosobowe drużyny z saniami zatrzymały się chwiejnie za nim i poluzowały uprzęże linowe przymocowane do drewnianych szalup. Ciężka łódź z prowiantem i ekwipunkiem ważyła ponad dziewięćset kilogramów. Ciągnięcie jej przypominało wleczenie nosorożca po lodzie. Wszyscy mężczyźni opadli na kolana, by odpocząć, i wciągali łapczywie lodowate powietrze do płuc.
Na bezchmurnym niebie świeciło jasne słońce, rażący blask odbijał się od śniegu. Fitzjames zdjął gogle z siatką ochronną. Szedł od marynarza do marynarza ze słowami otuchy i oglądał ich odmrożenia. Prawie skończył inspekcję drugiej drużyny, gdy jeden z mężczyzn krzyknął:
- Panie kapitanie, to „Erebus”! Uwolnił się z lodu.
Fitzjames odwrócił się i zobaczył, jak jeden z marynarzy wskazuje linię horyzontu. Podoficer wysunął się z uprzęży i ruszył truchtem w stronę brzegu i pokrywy lodowej.
- Strickland! Stójcie!-rozkazał Fitzjames.
Ale mężczyzna nie posłuchał. Nie zwolnił i biegł dalej po nierównej krze ku ciemnej smudze na horyzoncie, potykając się i zataczając. Fitzjames popatrzył w tamtą stronę i otworzył usta ze zdziwienia. W odległości piętnastu kilometrów rysowały się wyraźnie czarny kadłub i maszty dużego żaglowca. To musiał być „Erebus”.
Fitzjames przyglądał się statkowi przez kilka sekund, wstrzymując oddech. Strickland miał rację. Żaglowiec się poruszał, dryfował, jakby wydostał się z lodowej pułapki.
Zaskoczony kapitan podszedł do szalupy, pogrzebał pod ławką i wyciągnął składaną lunetę. Kiedy skierował ją na statek, rozpoznał „Erebusa”, który wyglądał teraz jak okręt widmo ze zwiniętymi żaglami i pustymi pokładami. Fitzjames zastanawiał się, czy obłąkani mężczyźni na dole w ogóle wiedzą, że płyną. Podniecenie na widok statku opadło, gdy przyjrzał się powierzchni wokół kadłuba. „Erebusa” otaczał lód.
- Nadal jest uwięziony - mruknął i zauważył, że żaglowiec sunie rufą do przodu. „Erebus” tkwił w krze długości piętnastu kilometrów, która oderwała się od pokrywy lodowej na morzu i dryfowała na południe. SiMiirrm przetrwanie statku trochę wzrosły, ale wciąż groziło mu jotiarażeme, nrzez pękafocy lód.
17
Fitzjames westchnął i odwrócił się do dwóch swoich najsprawniejszych ludzi.
- Reed, Sullivan, przyprowadźcie Stricklanda z powrotem - warknął.
Dwaj mężczyźni puścili się w pogoń za podoficerem, który dotarł już do lodu i zniknął za wielkim spiętrzeniem kry. Fitzjames znów popatrzył na statek, szukając wzrokiem uszkodzeń kadłuba lub oznak życia na pokładzie. Ale odległość była zbyt duża, żeby dostrzec szczegóły. Pomyślał o dowódcy ekspedycji, Franklinie. Jego zwłoki leżały w lodzie w ładowni. Może jednak zostanie pochowany w Anglii, pomyślał Fitzjames, choć wiedział, że sam ma małe szanse na powrót do domu nieważne czy żywy czy martwy.
Minęło pół godziny, zanim Reed i Sullivan wrócili do łodzi. Obaj patrzyli w ziemię, jeden z nich trzymał szalik, którym Strickland miał owinięte szyję i twarz.
- Gdzie on jest? - zapytał kapitan.
- Wpadł do przysypanej śniegiem dziury w pokrywie lodowej -odrzekł Sullivan, takielarz o smutnych niebieskich oczach. - Próbowaliśmy go wyciągnąć, ale poszedł pod wodę, zanim zdążyliśmy go chwycić. - Uniósł sztywny szalik, żeby pokazać, że tylko to udało im się ocalić.
Nieważne, pomyślał Fitzjames. Gdyby go wyciągnęli i tak prawdopodobnie umarłby z wychłodzenia, zanim zdołaliby go przebrać w suche rzeczy. Strickland właściwie miał szczęście. Przynajmniej się nie męczył.
Fitzjames wrócił do rzeczywistości i krzyknął ostro do ponurej załogi:
- Do uprzęży! Ruszamy dalej.
Nie skomentował ani słowem straty jednego z ludzi.
Mijały dni, zmęczenie narastało, gdy podążali na południe. Stopniowo utworzyły się grupki, posuwające się różnym tempem. Crozier i garstka jego ludzi z „Terrora” maszerowali mozolnie wzdłuż wybrzeża piętnaście kilometrów przed innymi. Fitzjames szedł następny, a dopiero kilka kilometrów za nim wlokły się trzy czy cztery grupki maruderów, najsłabszych i najbardziej chorych, którzy nie nadążali. Ich los był praktycznie przesądzony. Fitzjames stracił trzech marynarzy i pozostało mu tylko trzynastu do ciągnięcia ciężkiego ładunku.
Słabszy wiatr i umiarkowana temperatura podsycały w mężczyznach nadzieję na ocalenie. Ale późnowiosenna zamieć zgasiła ich op-
18 tymizm. Niczym całun śmierci, czarna powłoka chmur pojawiła się na zachodzie i szybko nadciągała. Wichura smagała zlodzoną powierzchnię i uderzała bezlitośnie w płaską wyspę. Chłostany wiatrem Fitzjames nic nie widział i nie miał innego wyjścia niż odwrócić łódź do góry dnem i schronić się pod drewnianym kadłubem. Przez cztery dni wicher walił w marynarzy jak młot. Uwięzieni w kryjówce z niewielką ilością wody i bez źródła ciepła, z wyjątkiem własnych ciał, wyczerpani mężczyźni zaczęli powoli umierać.
Jak reszta mężczyzn, Fitzjames tracił i odzyskiwał przytomność, gdy organizm powoli przestawał funkcjonować. Kiedy koniec był blisko, wstąpiła w niego dziwna energia. Być może sprawiła to ciekawość umierającego. Przepełzł po ciałach towarzyszy do krawędzi nadburcia, wyczołgał się spod szalupy i wyprostował. Porywisty wiatr przycichł na chwilę, dzięki czemu stał nieruchomo w zapadającym zmierzchu. Popatrzył ponad lodem w dal, potem zmusił się, by znów spojrzeć.
„Erebus” nadal tam był. Ciemny kształt na horyzoncie posuwał się z lodem jak czarna zjawa.
- Jaką tajemnicę skrywasz?! - krzyknął Fitzjames, choć ostatnie słowo wydostało się spomiędzy jego spękanych warg jako słaby szept. Z błyszczącymi oczami utkwionymi w linię widnokręgu osunął się martwy na łódź.
Daleko wśród lodu „Erebus” płynął cicho naprzód niczym zamarznięty grobowiec. Tak jak jego załoga, stał się ofiarą surowych arktycz-nych warunków, będąc ostatnim śladem próby przebycia przez Frankli-na Przejścia Północno-Zachodniego. Wraz z jego zniknięciem historię szalonej załogi Fitzjamesa przesłoniła pomroka dziejów. Ale kapitan nie wiedział, że jego statek skrywa tajemnicę, która ponad wiek później będzie miała wpływ na przetrwanie człowieka na naszej planecie.
CZĘŚĆ I
Oddech diabła
Kwiecień 2011 Droga wodna Inslde Passage, Kolumbia Biytyjska Osiemnastometrowy kuter o stalowym kadłubie wyglądał tak, jak powinny wyglądać wszystkie statki rybackie, co jednak rzadko się zdarza. Sieci były starannie zwinięte, nic nie zaśmiecało pokładu. Kadłub i nadbudówka nie nosiły śladów rdzy ani brudu, warstwa świeżej farby pokrywała najbardziej podniszczone miejsca. Nawet zużyte odbojniki czyszczono regularnie. Choć „Ventura” nie przynosiła największych zysków spośród statków łowiących na północnych wodach Kolumbii Brytyjskiej, była z nich najlepiej utrzymana.
Stan kutra był odbiciem charakteru jego właściciela, skrupulatnego i ciężko pracującego człowieka nazwiskiem Steve Miller. Podobnie jak „Ventura”, Miller nie pasował do wizerunku przeciętnego rybaka. Lekarz traumatolog, którego zmęczyło ratowanie ofiar wypadków samochodowych w Indianapolis, wrócił do rodzinnego miasteczka nad północno-zachodnim Pacyfikiem, żeby spróbować czegoś innego. Miał konto bankowe dające mu poczucie bezpieczeństwa i kochał morze, więc rybołówstwo wydawało się idealnym wyborem. Płynąc teraz kutrem w porannej mżawce, wyrażał zadowolenie z życia szerokim uśmiechem.
Młody kudłaty brunet zajrzał do sterówki.
- Gdzie dzisiaj biorą, szyper? - zawołał do Millera.
Miller popatrzył przez przednią szybę, uniósł głowę i pociągnął nosem.
- Bez wątpienia przy zachodnim brzegu wyspy Gil, Bucky. - Wyszczerzył zęby, sięgając po przynętę. - Lepiej przekimaj się teraz trochę, bo niedługo będziemy mieli robotę.
- Jasne, szefie. Jakieś dwadzieścia minut?
- Raczej osiemnaście. - Miller spojrzał z uśmiechem na mapę. Przekręcił koło sterowe o kilka stopni i wycelował dziób w przesmyk
23
między dwiema zielonymi masami lądu na wprost. Płynęli drogą wodną Inside Passage, która ciągnie się od Vancouver do Juneau. Szlak morski wijący się między tuzinami porośniętych sosnami wysp kojarzy się z malowniczymi norweskimi fiordami.
Tylko od czasu do czasu napotykali rybaków lub turystów, którzy zarzucali z łodzi wędki na łososia lub halibuta i ustępowali z drogi statkom wycieczkowym zdążającym na Alaskę. Jak większość niezrzeszonych rybaków, Miller szukał cenniejszych łososi pacyficznych i wybierał je niewodem w pobliżu wąskich zatok na oceanie. Był zadowolony, że wychodzi na swoje, bo wiedział, że niewielu się wzbogaciło na połowach w tych stronach. Jednak mimo małego doświadczenia udawało mu się osiągać skromne zyski dzięki planowaniu i zapałowi. Wypił łyk kawy 'z kubka i zerknął na ekran radaru. Zauważywszy dwa statki kilka mil morskich na północ, wyszedł ze sterówki, żeby skontrolować sieci po raz trzeci tego dnia. Uspokojony, że nie są dziurawe, wrócił na mostek.
Bucky stał przy relingu i palił papierosa, zamiast drzemać. Skinął głową Millerowi i spojrzał na niebo. Mimo grubej warstwy szarych chmur wciąż tylko lekko mżyło. Bucky popatrzył przez cieśninę Hecate na zielone wyspy na zachodzie. Na lewo od dziobu nad powierzchnią wody unosiła się niezwykle gęsta mgła. Mgła często pojawiała się w tym rejonie, ale ta wyglądała dziwnie. Była bielsza i bardziej skłębiona niż zazwyczaj. Bucky zaciągnął się marlboro, wydmuchnął dym i wszedł do sterówki.
Miller też zauważył białe opary i przyglądał się im przez lornetkę.
- Już to zobaczyłeś, szefie? Niefajne, nie? - zagadnął przeciągle Bucky.
- Owszem. Nie widzę nigdzie żadnego statku, który mógł to wypuścić - odparł Miller, badając wzrokiem horyzont. - Może to jakiś dym albo obłok spalin z Gil.
- Właśnie, może komuś wybuchła wędzarnia ryb - odrzekł zało-gant, pokazując krzywe zęby w szerokim uśmiechu.
Miller odłożył lornetkę i chwycił ster. Ich trasa wokół wyspy Gil prowadziła prosto przez środek mgły. Z niepokojem postukał knykciami w zużyte drewniane koło sterowe, ale nie zmienił kursu.
Kiedy kuter zbliżył się do mgły, Miller spojrzał na wodę i zmarszczył brwi. Morze wyraźnie zmieniało kolor z zielonego poprzez brązowy na miedziany. Kilka martwych łososi unosiło się w czerwonawej toni srebrzystymi brzuchami do góry. „Ventura” wpłynęła w białą chmurę.
Mężczyznom w sterówce natychmiast zrobiło się chłodno, jakby ktoś zarzucił na nich zimny, mokry koc. Miller poczuł wilgoć w gardle,
24 mocny smak kwasu w ustach, mrowienie w głowie i ucisk w piersi. Kiedy zaczerpnął powietrza, nogi ugięły się pod nim i zobaczył gwiazdy. W tym momencie do kabiny wpadł drugi załogant.
- Kapitanie... duszę się - wysapał rumiany facet z długimi bakami. Oczy wychodziły mu na wierzch i siniał. Gdy Miller zrobił krok w jego stronę, mężczyzna upadł na pokład, nieprzytomny.
Sterówka zawirowała Millerowi w oczach, gdy rzucił się rozpaczliwie do radia. Dostrzegł niewyraźnie, że Bucky leży rozciągnięty na pokładzie. Z coraz większym uciskiem w klatce piersiowej chwycił mikrofon i strącił mapy i ołówki. Uniósł mikrofon do ust i próbował nadać SOS, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu. Opadł na kolana i poczuł się tak, jakby całe jego ciało było miażdżone na kowadle. Ucisk narastał i powoli ogarnęła go ciemność. Starał się nie stracić przytomności, ale miał wrażenie, że zapada się w pustkę. Walczył desperacko, potem wydał ostatnie tchnienie, gdy śmierć wyciągnęła po niego lodowatą rękę.
Połów na pokładzie! - zawołała Summer Pitt w kierunku sterówki. -Zabierz nas do następnego magicznego miejsca.
Wysoka, gibka oceanografka w turkusowej kurtce przeciwdeszczowej stała na odkrytym pokładzie rufowym łodzi badawczej. W rękach trzymała imitację wędki z nawiniętą na kołowrotek polipropylenową żyłką. Linka sięgała do końca pręta, gdzie dyndała na wietrze cenna zdobycz Summer. Nie była to ryba, lecz szary plastikowy pojemnik do pobierania próbek wody morskiej z głębin. Summer chwyciła go ostrożnie i ruszyła do kabiny, gdy nagle silniki pod pokładem zwiększyły z hałasem obroty. Gwałtowne przyspieszenie omal nie zwaliło jej z nóg, kiedy łódź wyrwała naprzód.
- Mniej gazu! - krzyknęła, gdy wreszcie dotarła do sterówki.
Jej brat, usadowiony za sterem, odwrócił się i zachichotał.
- Chciałem jedynie zobaczyć, czy utrzymasz się na palcach nóg -odrzekł Dirk Pitt junior. - Całkiem dobrze naśladowałaś pijaną balet-nicę.
Uwaga tylko rozsierdziła Summer. Ale po chwili dostrzegła humorystyczną stronę zdarzenia i natychmiast się roześmiała.
25
- Nie zdziw się, jeśli dziś w nocy znajdziesz wiadro mokrych małżów na swojej koi - powiedziała.
- Mogą być, ale koniecznie w sosie Cajun - odparł Dirk, cofnął przepustnicę i zmniejszył szybkość. Potem spojrzał na cyfrową mapę nawigacyjną na monitorze. - A przy okazji, to była próbka 17-F.
Summer przelała wodę morską do przezroczystej buteleczki i napisała punkt pobrania na nalepce. Potem umieściła próbkę obok tuzina innych w walizce wyłożonej pianką. Oceniali stan planktonu wzdłuż południowego wybrzeża Alaski, kiedy kanadyjskie Ministerstwo Rybołówstwa i Gospodarki Morskiej dowiedziało się o ich projekcie i zwróciło z prośbą o przeprowadzenie badań aż do Vancouver. Drogą wodną Inside Passage nie tylko kursowały statki wycieczkowe, lecz również migrowały humbaki, płetwale i inne wieloryby interesujące biologów morskich. Mikroskopijny plankton odgrywał kluczową rolę w wodnym łańcuchu pokarmowym, gdyż przyciągał kryl, główny pokarm wielorybów fiszbinowych. Dirk i Summer zdawali sobie sprawę, jak ważne jest uzyskanie pełnego obrazu ekologicznego tego regionu, i otrzymali zgodę na rozszerzenie projektu od swoich szefów w NUMA, Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych.
- Jak daleko do następnego punktu poboru próbek? - zapytała Summer, usiadła na drewnianym stołku i popatrzyła na przetaczające się fale.
Dirk znów spojrzał na monitor komputera i zlokalizował mały czarny trójkąt u góry ekranu. Oprogramowanie HYPACK zaznaczyło poprzednie miejsca postoju i wytyczyło trasę do następnego celu.
- Około ośmiu mil morskich. Mamy mnóstwo czasu na przekąskę. -Otworzył chłodziarkę, wyciągnął kanapkę z szynką i piwo korzenne, potem obrócił koło sterowe, żeby utrzymać łódź na kursie.
Cztemastometrowa aluminiowa motorówka mknęła po gładkiej wodzie jak strzała. Miała turkusowy kolor, jak wszystkie jednostki badawcze NUMA. Na pokładzie złożono ocieplane skafandry płetwonurków, akwalungi, aparaturę naukową i nawet mały ROV - zdalnie sterowany pojazd podwodny wyposażony w kamerę wideo. Łódź nie zapewniała komfortu, ale nadawała się doskonale do prowadzenia badań wód przybrzeżnych.
Dirk skręcił na sterburtę, żeby ominąć szerokim tukiem biały statek wycieczkowy linii żeglugowej Princess, który płynął w przeciwnym kierunku. Garstka turystów pomachała do nich, więc Dirk wystawił rękę przez boczne okno i odpowiedział tym samym.
- Chyba kursują co godzinę - zauważyła Summer.
26
- W miesiącach letnich przepływa ich tędy ponad trzydzieści, więc jest tu ruch jak na autostradzie New Jersey Tumpike.
- Nawet nie widziałeś jej na oczy.
Dirk pokręcił głową.
- Dobra, więc jak na autostradzie międzystanowej H-l w Honolulu w godzinach szczytu.
Rodzeństwo pochodziło z Hawajów i oboje kochali morze. Ich samotna matka wcześnie rozbudziła w nich zainteresowanie biologią morską i zachęciła do nauki nurkowania w młodym wieku. Dirk i Summer, bliźniaki, byli wysportowani i uwielbiali przygody. Większość młodych lat spędzili na wodzie lub blisko niej i wybrali kierunki studiów zgodne z ich zainteresowaniami. Wylądowali na przeciwległych wybrzeżach, Summer uzyskała dyplom Instytutu Oceanograficznego Scrippsów, Dirk zdobył wykształcenie inżyniera morskiego w Nowojorskiej Wyższej Szkole Morskiej.
Matka dopiero na łożu śmierci wyznała im, że ich ojcem jest dyrektor Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych, imiennik Dirka. Wzruszające spotkanie doprowadziło do zażyłości z człowiekiem, którego wcześniej nie znali. Teraz pracowali pod jego kierunkiem w dziale projektów specjalnych NUMA. To wymarzone zajęcie umożliwiało im wspólne podróżowanie po świecie, badanie oceanów i odkrywanie niekończących się tajemnic głębin.
Dirk minął wolno kuter rybacki płynący na północ i przymknął przepustnicę ćwierć mili morskiej dalej. Kiedy zbliżyli się do celu, wyłączył silniki i dodryfował do wyznaczonej pozycji. Summer przeszła na rufę i przyczepiała do żyłki wędkarskiej pusty pojemnik, gdy w pobliżu wynurzyły się dwa morświny i popatrzyły z zaciekawieniem na łódź.
Dirk wyszedł na pokład.
- Uważaj, jak będziesz zarzucała wędkę. Walnięcie morświna psuje karmę.
- A walnięcie brata?
- O wiele bardziej.
Uśmiechnął się, kiedy morskie ssaki zniknęły pod powierzchnią. Rozglądał się dookoła w nadziei, że znów się pojawią, gdy zauważył kuter rybacki, który mijali wcześniej. Mała jednostka zmieniała stopniowo kurs, skręcała na południe. Dirk zorientował się, że kuter zatacza krąg i wkrótce skieruje się prosto na jego łódź.
- Lepiej się pospiesz, Summer. Tamten facet chyba nie patrzy, dokąd płynie.
27
Summer zerknęła na zbliżający się kuter i cisnęła pojemnik za burtę. Obciążony, szybko pogrążył się w ciemnej toni, kiedy odwinęły się cztery metry luźnej linki. Gdy znieruchomiała, Summer nią szarpnęła, co spowodowało, że pojemnik się odwrócił i napełnił wodą. Nawijając linkę na kołowrotek, spojrzała na kuter rybacki. Nadal skręcał w odległości zaledwie trzydziestu metrów, jego dziób zaczynał celować w łódź NUMA.
Dirk już wrócił do sterówki i wcisnął przycisk na konsoli. Zabrzmia-ły dwa klaksony powietrzne na dziobie. Głośny dźwięk rozszedł się po wodzie, ale sternik kutra nie zareagował. Nadal wykonywał manewr grożący kolizją z łodzią badawczą.
Dirk pospiesznie włączył silniki i pchnął przepustnicę, gdy Summer skończyła wciągać próbkę wody. Łódź wyrwała ostro w lewo i zwolniła po kilku metrach, kiedy kuter przepłynął tuż obok.
- Wygląda na to, że nikogo nie ma na mostku! - krzyknęła Summer i zobaczyła, jak Dirk odwiesza mikrofon radia.
Potwierdził skinieniem głowy.
- Nie odpowiadają na wezwania. Przejmij ster.
Summer wpadła do kabiny, schowała próbkę wody i zajęła miejsce brata. Domyśliła się, co zamierza.
- Chcesz wejść na pokład? - zapytała.
- Tak. Dogoń go i podpłyń do burty.
Summer ruszyła w pościg za kutrem. Najpierw płynęła w jego kilwa-terze, potem się z nim zrównała. Zataczał coraz szerszy krąg. Spojrzała z niepokojem tam, dokąd zmierzał. Obrany kurs i wzbierający przypływ kierowały go ku wyspie Gil. Za kilka minut dotrze do lądu i rozpruje sobie kadłub na skalistym brzegu.
- Lepiej się pospiesz! - zawołała do brata. - Zaraz wpadnie na skały.
Dirk skinął głową i pokazał jej, żeby przysunęła się do kutra. Wspiął się na dziób łodzi i stanął pochylony po zewnętrznej stronie niskiego relingu. Summer zwlekała chwilę, chcąc wyczuć szybkość i promień skrętu kutra, potem zaczęła do niego podpływać. Kiedy dzieliło ich pół metra, Dirk skoczył i wylądował na pokładzie obok sieci. Summer natychmiast się oddaliła i stanęła kilka metrów za kutrem.
Dirk ominął sieci i skierował się prosto do sterówki. Ujrzał tam makabryczny widok. Trzej mężczyźni leżeli na pokładzie z cierpieniem na twarzach. Jeden z nich miał otwarte szkliste oczy i nienaturalnie mocno ściskał ołówek w sztywnej dłoni. Dirk poznał po ich bladości, że są martwi, ale szybko sprawdził im tętno. Zauważył ze zdziwieniem, że nie krwawią, nie odnieśli żadnych widocznych obrażeń. Stwierdziwszy
28 brak oznak życia, ujął z ponurą miną ster, wyprostował kurs i powiedział Summer przez radio, żeby płynęła za nim.
Wzdrygnął się i poprowadził małąjednostkę do najbliższego portu, zastanawiając się, co spowodowało śmierć mężczyzn leżących u jego stóp.
Członek ochrony Białego Domu stał przy wejściu z Pennsylvania Ave-nue i patrzył ze zdumieniem na człowieka idącego chodnikiem. Niski mężczyzna maszerował z wypiętą piersią oraz uniesioną głową i wyglądał bardzo władczo. Z płomiennorudymi włosami i kozią bródką tej samej barwy przypominał koguta obchodzącego kurnik. Ale to nie powierzchowność ani postawa mężczyzny przykuły uwagę strażnika, lecz wielkie niezapalone cygaro w ustach.
- Charlie... czy to nie wiceprezydent? - zapytał kolegę w wartowni. Ale drugi agent rozmawiał przez telefon i go nie usłyszał. Mężczyzna doszedł tymczasem do małego wejścia obok stanowiska ochrony.
- Dobry wieczór - powiedział energicznym tonem. - Jestem umówiony o ósmej z prezydentem.
- Czy mógłbym zobaczyć pański dowód tożsamości? - warknął nerwowo strażnik.
- Nie noszę przy sobie czegoś takiego - odparł szorstko mężczyzna. Przystanął i wyjął cygaro z ust. - Nazywam się Sandecker.
Strażnik poczerwieniał.
- W porządku, ale proszę o pański dokument.
Sandecker popatrzył na niego zmrużonymi oczami, potem złagodniał.
- Wiem, że wykonujesz po prostu swoją pracę, synu. Zadzwoń do Meade’a, szefa sztabu prezydenckiego, i powiedz mu, że tu jestem.
Zanim strażnik zdążył odpowiedzieć, jego kolega wystawił głowę z wartowni.
- Dobry wieczór, panie wiceprezydencie. Kolejne późne spotkanie z prezydentem? - zagadnął.
- Dobry wieczór, Charlie - odrzekł Sandecker. - Tak, niestety tylko o tej porze możemy spokojnie porozmawiać.
- Proszę wejść - rzucił Charlie.
29
Sandecker zrobił krok, przystanął i odwrócił się do znieruchomiałego strażnika, który chciał go wylegitymować.
- Widzę, że macie nowego pracownika. - Wyciągnął rękę i uścisnął dłoń mężczyźnie. - Tak trzymaj, synu. - Odwrócił się i ruszył podjazdem do Białego Domu.
Choć wiceprezydent James Sandecker spędził większość życia zawodowego w stolicy, nigdy nie uznawał urzędowego waszyngtońskiego protokołu. Emerytowany admirał, który przez wiele lat kierował Narodową Agencją Badań Morskich i Podwodnych, słynął z tego, że zawsze mówi to, co myśli. Był zaskoczony, kiedy prezydent zaproponował mu objęcie stanowiska po zmarłym zastępcy. Mimo że nie miał w sobie nic z polityka, chętnie się zgodził, bo wiedział, że będzie mógł zrobić więcej dla ochrony środowiska naturalnego i swoich ukochanych oceanów.
Po objęciu urzędu wiceprezydenta starał się unikać wszelkiej ostentacji. Stale wymykał się obstawie, co frustrowało agentów Secret Ser-vice przydzielonych do jego ochrony. Był fanatykiem ćwiczeń fizycznych i często widywano go biegającego samotnie wzdłuż Mail. Pracował w biurowcu Eisenhower Executive Office Building, zamiast korzystać z pomieszczeń w Zachodnim Skrzydle, gdyż źle się czuł w politycznej mgle, która spowijała Biały Dom. Nawet przy kiepskiej pogodzie chodził Pennsylvania Avenue na spotkania w siedzibie prezydenta, bo wołał spacer na świeżym powietrzu niż przejście podziemnym tunelem łączącym dwa budynki. Przy dobrej pogodzie wspinał się nawet na Capitol Hill na spotkania w Kongresie, co męczyło agentów Secret Service, którzy musieli za nim nadążyć.
Przeszedł przez następny punkt kontrolny przy wejściu do Zachodniego Skrzydła i pracownik Białego Domu zaprowadził go do Gabinetu Owalnego. Sandecker został wpuszczony północno-zachodnimi drzwiami, przeszedł przez pokój wyłożony niebieskim dywanem i usiadł na wprost prezydenckiego biurka. Popatrzył na swojego przełożonego i omal się nie skrzywił.
Prezydent Gamer Ward wyglądał okropnie. Niezależny populista z Montany, który zewnętrznie i z charakteru przypominał trochę Teddy’ego Roosevelta, miał worki pod zaczerwienionymi oczami, niezdrową cerę i zmęczoną twarz, jakby od tygodnia nie spał. Spojrzał na Sandeckera z ponurą miną, co było nietypowe dla zwykle wesołego szefa państwa.
- Gamer, za dużo ślęczysz po nocach - powiedział Sandecker zatroskanym tonem.
- Nic na to nie poradzę - odrzekł prezydent znużonym głosem. -Jesteśmy w diabelnie trudnej sytuacji.
30
- Widziałem w wiadomościach, że cena benzyny doszła do dwóch dolarów i sześćdziesięciu czterech centów za litr. Ten ostatni kryzys paliwowy jest bardzo poważny.
Krajowi groził kolejny niespodziewany wzrost cen ropy. Iran wstrzymał cały eksport surowca w odpowiedzi na zachodnie sankcje, strajki w Nigerii spowodowały spadek wydobycia niemal do zera. Gorsze dla Stanów Zjednoczonych było zawieszenie sprzedaży przez Wenezuelę, o czym zadecydował gwałtowny prezydent tego państwa. Cena benzyny i oleju opałowego szybko podskoczyła, w całym kraju zaczęło brakować paliw.
- Najgorsze dopiero przed nami - odparł prezydent i podsunął Sande-ckerowi list przez biurko. - To od premiera Kanady - ciągnął. - Parlament uchwalił ustawę o drastycznym ograniczeniu emisji gazów cieplarnianych i rząd kanadyjski jest zmuszony przerwać eksploatację większości pól naftowych w zagłębiu Athabaska. Premier zawiadamia nas z żalem, że w związku z tym cały eksport ropy do Stanów Zjednoczonych zostanie wstrzymany, dopóki nie rozwiążą problemu emisji dwutlenku węgla.
Sandecker przeczytał pismo i pokręcił wolno głową.
- Ropa z kanadyjskich piaszczystych złóż to prawie piętnaście procent naszego importu. To będzie miażdżący cios dla gospodarki.
Kraj już odczuł dotkliwie niedawny wzrost cen paliw. Setki osób na północnym wschodzie zmarło podczas mroźnej zimy, kiedy wyczerpały się zapasy oleju opałowego. Linie lotnicze i firmy transportowe stanęły na krawędzi bankructwa, setki tysięcy ludzi zatrudnionych w innych branżach zwolniono z pracy. Cała gospodarka zaczęła się chylić ku upadkowi, społeczeństwo było oburzone na rząd, że niewiele robi, aby podaż dorównała popytowi.
- Nie ma sensu irytować się na Kanadyjczyków - powiedział prezydent. - Wyłączenie Athabaski z eksploatacji to słuszne posunięcie w dobie nasilającego się globalnego ocieplenia.
Sandecker przytaknął.
- Właśnie dostałem raport Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych o temperaturach oceanów. Morza ogrzewają się dużo szybciej, niż wcześniej przewidywano, a ich poziom podnosi się w tym samym tempie. Wydaje się, że nie ma sposobu na powstrzymanie topnienia polarnej pokrywy lodowej. Przybór wód spowoduje na świecie zmiany, jakich nawet nie potrafimy sobie wyobrazić.
- Jakbyśmy nie mieli dość innych problemów - mruknął prezydent. -Czekają nas jeszcze reperkusje ekonomiczne. Światowa kampania
31 antywęglowa zyskuje poparcie. Mnóstwo krajów może rozpocząć sugerowany bojkot amerykańskich i chińskich towarów, jeśli nie przestaniemy spalać węgla.
- Prawda jest taka - zauważył Sandecker - że elektrownie na węgiel emitują najwięcej gazów cieplarnianych, ale też dostarczają nam połowę energii elektrycznej. I mamy największe złoża na świecie. To prawdziwy dylemat.
- Nie wiem, czy nasza gospodarka wytrzymałaby międzynarodowy bojkot - odrzekł cicho prezydent. Wyczerpany, usiadł wygodnie i przetarł oczy. - Obawiam się, Jim, że jeśli nie podejmiemy właściwych działań, to wszystko skończy się katastrofą ekonomiczną i ekologiczną.
Sandecker widział wyraźnie, że sytuacja niekorzystnie wpływa na zdrowie prezydenta.
- Musimy dokonać kilku trudnych wyborów - odparł. Współczuł człowiekowi, którego uważał za bliskiego przyjaciela. - Nie zdołasz sam rozwiązać wszystkich problemów, Gamer.
W zmęczonych oczach szefa państwa pojawił się nagle gniewny błysk.
- Może i nie zdołam. Ale przynajmniej powinienem spróbować. Co najmniej dziesięć lat temu wiedzieliśmy, na co się zanosi, a jednak nikt nie chciał nic zrobić. Poprzednie administracje wspierały koncerny naftowe i przeznaczały nędzne grosze na badania nad odnawialnymi źródłami energii. To samo dotyczy globalnego ocieplenia. Kongres był zbyt zajęty ochroną przemysłu węglowego, by dostrzec w nim zagrożenie dla świata. Wszyscy wiedzieli, że nasza ekonomiczna zależność od zagranicznej ropy pewnego dnia wyjdzie nam bokiem, i stało się.
- Krótkowzroczność naszych poprzedników nie podlega dyskusji -zgodził się Sandecker. - Waszyngton nigdy nie słynął z odwagi. Ale musimy zrobić, co w naszej mocy, żeby naprawić błędy przeszłości. Jesteśmy to winni Amerykanom.
- Amerykanom - powtórzył z udręką prezydent. - Co ja mam im teraz powiedzieć? Przepraszamy, że chowaliśmy głowy w piasek? Wybaczcie, że stoimy w obliczu braku paliw, hiperinflacji, bezrobocia i kryzysu gospodarczego? I przykro nam, ale reszta świata chce, żeby-śmy przestali wykorzystywać węgiel, więc światła też nie będzie? -Prezydent zapadł się w głębiej fotel i wpatrzył niewidzącym wzrokiem w ścianę. - Nie mogę obiecać im cudu.
Zapadło długie milczenie, w końcu Sandecker odezwał się cicho:
- Nie musisz. Wystarczy pokazać, że jesteś z nimj. To będzie trudne do przełknięcia, ale musimy odejść od ropy. Ludzie potrafią wie-
32 le znieść, kiedy trzeba. Przemów do nich w tym tonie, a będą z nami i pogodzą się z przyszłymi wyrzeczeniami.
- Być może - odpowiedział przygnębiony prezydent. - Ale czy będą z nami, kiedy się zorientują, że może jest za późno?
Elizabeth Finlay podeszła do okna sypialni i spojrzała na niebo. Od rana trochę mżyło i nie zanosiło się, że przestanie. Odwróciła się i spojrzała na wody portu w Victorii, omywające kamienny wał nadmorski za domem. Woda była spokojna, lekka bryza zwiewała pianę z grzbietów fal. Wiosenny dzień nad północno-zachodnim Pacyfikiem wydawał się odpowiedni na żeglowanie.
Włożyła gruby sweter, a na niego znoszony żółty sztormiak i zeszła po schodach na parter okazałego nadbrzeżnego domu, zbudowanego w latach dziewięćdziesiątych XX wieku przez jej nieżyjącego już męża. Z dużych okien rozciągał się wspaniały widok na centrum Victorii za portem, tak jak to zaplanował zakochany w mieście T.J. Finlay, dominujący na lokalnej scenie politycznej. Spadkobierca majątku, którego źródłem była kolej Canadian Pacific Railway, wcześnie zajął się polityką i został popularnym, długoletnim członkiem parlamentu. Zmarł niespodziewanie na atak serca, ale byłby szczęśliwy, gdyby wiedział, że jego żona, z którą spędził trzydzieści pięć lat życia, łatwo wygrała wybory do parlamentu i zajęła jego miejsce.
Delikatna, ale odważna Elizabeth Finlay pochodziła ze starej rodziny kanadyjskich osadników i była z tego bardzo dumna. Niepokoiły ją zagraniczne wpływy oraz inwestycje w Kanadzie i opowiadała się głośno za zaostrzeniem przepisów imigracyjnych, a także ograniczeniami majątkowymi obcokrajowców. Irytowała biznesmenów, ale powszechnie podziwiano jej śmiałość, szczerość i uczciwość.
Wyszła tylnymi drzwiami, przecięła wypielęgnowany trawnik i zeszła po stopniach na ciężki drewniany pomost wrzynający się w zatokę. Zadowolony czarny labrador deptał jej po piętach i niestrudzenie merdał ogonem. Przy pomoście cumował smukły dwudziestometrowy pełnomorski jacht motorowy. Miał prawie dwadzieścia lat, ale był tak zadbany, że lśnił jak nowy. Naprzeciw niego stała pięciometrowa drewniana żaglówka
3 - Arktyczna mgła
33
klasy Wayfarer z jaskrawożółtym kadłubem. Podobnie jak jacht, stara łódź regatowa wyglądała, jakby dopiero niedawno została zwodowana z nowymi żaglami i olinowaniem, wypolerowana na wysoki połysk.
Na odgłos kroków na pomoście z pokładu jachtu zszedł chudy siwy mężczyzna.
- Dzień dobry, pani Finlay. Zamierza pani popłynąć „Columbią Empress”? - zapytał, wskazując jacht.
- Nie, Edwardzie, dziś nastawiłam się na żagiel. To lepszy sposób na oderwanie się od polityki w Ottawie.
- Doskonały wybór - pochwalił i pomógł wejść jej oraz psu na pokład. Odcumował łódź i odepchnął ją od pomostu. Finlay postawiła grot. -Proszę uważać na frachtowce - ostrzegł jeszcze. - Dziś jest spory ruch.
- Dziękuję, Edwardzie. Wrócę w porze lunchu.
Bryza szybko wydęła żagiel i Finlay udało się wypłynąć na wody portu bez silnika zaburtowego. Wzięła kurs na południowy wschód i wymanewrowała za promem zmierzającym do Seattle. Usiadła w małym kokpicie, włożyła kapok i rozejrzała się wokół. Na lewo od niej oddalał się malowniczy brzeg Wyspy Wiktorii; budynki z przełomu wieku z dwuspadowymi dachami przypominały rząd domków dla lalek. Daleko na wprost, wzdłuż cieśniny Juan de Fuca sunął sznur frachtowców, jedne płynęły do Vancouver, inne do Seattle. W przesmyku widać było kilka mocnych żaglówek i kutrów rybackich, ale na rozległym akwenie pozostawało dużo miejsca dla innych jednostek. Finlay popatrzyła na małą motorówkę, która się z nią zrównała. Samotny sternik pomachał do niej przyjaźnie i ją wyprzedził.
Usiadła wygodnie, odetchnęła słonym powietrzem i postawiła kołnierz dla ochrony przed rozbryzgami wody. Żeglowała w stronę grupki wysp na wschód od Victorii, pozwalała, by wayfarer płynął sam, i nie myślała o niczym. Przed dwudziestoma laty ona i T.J. pokonali Pacyfik dużo większą łodzią. Przemierzając puste przestrzenie oceanu, przekonała się, że samotność dobrze jej robi. Zawsze uważała, że żeglowanie działa uspokajająco. Zaledwie po kilku minutach na wodzie znikały codzienne stresy i opadały emocje. Często żartowała, że kraj potrzebuje więcej żaglówek, a mniej psychologów.
Mała łódź cięła falujące delikatnie wody w zatoce. Kiedy Finlay zbliżyła się do wyspy Discovery, skręciła na południowy wschód i wpłynęła do osłoniętej zatoczki wcinającej się w brzeg zielonej wyspy o długości zaledwie półtora kilometra. Stado orek wynurzyło się w pobliżu i Finlay ścigała je przez kilka minut, dopóki nie zniknęły pod
34 powierzchnią. Znów zrobiła zwrot ku wyspie i zobaczyła, że w pobliżu jest pusto, z wyjątkiem motorówki, która wyprzedziła ją wcześniej. Łódź motorowa zataczała przed nią szerokie kręgi. Finlay pokręciła z niechęcią głową na hałas dużego silnika.
Motorówka zatrzymała się nagle kawałek przed nią i kobieta zauważyła, że sternik manipuluje przy wędce. Skręciła w lewo, żeby go ominąć. Kiedy oddaliła się o kilka metrów, zaskoczyły ją głośny plusk i wołanie o pomoc.
Obejrzała się. Mężczyzna młócił desperacko ramionami w wodzie, co wskazywało, że nie umie pływać. Ciężar grubej kurtki pociągnął go w dół; zniknął na moment pod wodą, ale zdołał się wynurzyć. Finlay przestawiła ostro rumpel, złapała podmuch wiatru w żagiel i skierowała łódź w stronę tonącego. Kiedy się zbliżyła, opuściła szybko grot i do-dryfowała do topiącego się mężczyzny.
Stwierdziła, że jest potężny, ma ogorzałą cerę i krótkie włosy. Choć miotał się jak człowiek spanikowany, patrzył na swoją wybawczynię przenikliwie, bez cienia strachu w oczach. Odwrócił się i spojrzał z rozdrażnieniem na czarnego labradora, który stał przy relingu łodzi żaglowej i nieustannie szczekał.
Finlay wiedziała, że nie należy szarpać się z tonącą osobą, więc rozejrzała się po pokładzie za bosakiem. Nie znalazłszy go, zwinęła prędko cumę rufową i rzuciła z wprawą za burtę. Udało mu się chwycić linę, potem znów poszedł pod wodę. Finlay oparła nogę na krawędzi nadburcia i zaczęła przyciągać cumę do siebie. Mężczyzna wynurzył się za rufą, kaszląc i łapiąc gwałtownie powietrze.
- Spokojnie, wszystko będzie dobrze - zapewniła pocieszającym tonem, doholowała go bliżej i zaknagowała linę.
Mężczyzna przyciągnął się do rufy, dysząc ciężko.
- Może mi pani pomóc wejść na pokład? - wysapał i uniósł wysoko ramię.
Odruchowo sięgnęła w dół i złapała go za grubą rękę. Ale zanim zdążyła się zaprzeć, żeby podciągnąć mężczyznę do góry, poczuła mocne szarpnięcie, gdy niedoszły topielec chwycił ją za nadgarstek, odchylił się do tyłu i odepchnął nogami od łodzi. Drobna starsza kobieta straciła równowagę, wypadła za burtę i uderzyła głową w wodę.
Zaskoczenie zastąpił szok spowodowany nagłym zanurzeniem w lodowatym morzu. Elizabeth Finlay zatchnęła się z zimna, potem odzyskała panowanie i machnęła nogami, żeby wydostać się na powierzchnię. Ale nie zdołała.
35
Mężczyzna puścił jej nadgarstek, lecz trzymał ją teraz za ramię powyżej łokcia. Ku swemu przerażeniu Finlay poczuła, że pogrąża się coraz głębiej. Tylko naprężona do granic możliwości uprząż bezpieczeństwa chroniła ją przed opadnięciem niżej. Szarpana przez linę, spojrzała przez kipiel pęcherzy powietrza na podwodnego napastnika. Doznała szoku na widok regulatora akwalungu w ustach mężczyzny. Spróbowała mu się wyrwać, odepchnęła od niego i poczuła gąbczastą warstwę pod jego ubraniem.
Skafander neoprenowy. Nagle zdała sobie sprawę, że on chce ją utopić.
Po momencie paniki nastąpił przypływ adrenaliny i kobieta zaczęła walczyć. Trafiła mężczyznę łokciem w twarz i regulator wypadł mu z ust. Napastnik puścił ją, więc wzbiła się rozpaczliwie ku powierzchni. Ale wyciągnął drugą rękę i złapał ją za kostkę, zanim zdążyła wynurzyć głowę. Jej los był przesądzony.
Zmagała się desperacko z zabójcą jeszcze przez minutę, dopóki nie zabrakło jej powietrza w płucach. Kiedy ogarnęła ją ciemność, pomyślała ze zgrozą o losie swojego labradora, którego przytłumione szczekanie docierało pod wodę. Powoli straciła siły, gdy ustał dopływ tlenu do mózgu. Nie mogąc dłużej wstrzymywać oddechu, mimowolnie wciągnęła do płuc zimną słoną wodę. Zadławiła się, zamachała ostatni raz rękami i straciła przytomność.
Napastnik trzymał jej bezwładne ciało pod powierzchnią jeszcze przez dwie minuty, potem wynurzył się ostrożnie obok żaglówki. Nie widząc nikogo wokół, podpłynął do motorówki i wdrapał się na pokład. Zdjął luźną kurtkę, a potem uwolnił się szybko od akwalungu i pasa balastowego. Ściągnął skafander płetwonurka, włożył suche ubranie, odpalił silnik i śmignął obok żaglówki. Czarny labrador na łodzi szczekał ponuro i wpatrywał się w swoją martwą panią dryfującą za rufą.
Mężczyzna spojrzał na psa bez współczucia, potem odwrócił się od miejsca zbrodni i popłynął spokojnie w kierunku Yictorii.
Powrót „Ventury” do macierzystego portu w Kitimat natychmiast wywołał poruszenie. Większość mieszkańców jedenastotysięcznego miasta znała nieżyjących rybaków, niektórzy byli ich sąsiadami, część nawet
36 się z nimi przyjaźniła. Zaledwie kilka minut po tym, jak Dirk przybił kutrem do nabrzeża Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej, miejscowi dowiedzieli się o jego przybyciu. Rodzina i przyjaciele szybko gromadzili się na kei, dopóki nie zostali odsunięci za zaporę, którą ustawił potężnie zbudowany policjant.
Summer przycumowała łódź badawczą NUMA tuż za rufą „Ventu-ry” i dołączyła do brata, wzbudzając zainteresowanie pobliskich gapiów. Furgonetka ze szpitala wjechała tyłem na nabrzeże i załadowano do niej trzy przykryte ciała na noszach. W obskurnej szopie z przynętami tuż obok Dirk i Summer składali zeznania.
- Wszyscy trzej byli martwi, kiedy pan wszedł na pokład?
Monotonny głos przesłuchującego pasował do jego twarzy. Szef lokalnej policji patrzył na Dirka i Summer nieruchomymi szarymi oczami, miał mały nos i nijakie usta. Dirk natychmiast zaszufladkował go jako sfrustrowanego stróża prawa, który ma większe ambicje niż praca w Kitimat.
- Tak - odrzekł Dirk. - Od razu sprawdziłem im tętno, ale poznałem po kolorze skóry i temperaturze ciała, że nie żyjąjuż od jakiegoś czasu.
- Ruszał pan zwłoki?
- Nie, przykryłem je tylko kocami, kiedy zbliżyliśmy się do portu. Wydaje mi się, że umarli tam, gdzie upadli.
Inspektor skinął obojętnie głową.
- Słyszeliście wcześniej wezwania pomocy przez radio? Widzieliście w okolicy jakieś inne statki czy łodzie?
- Nie odebraliśmy żadnego SOS - oświadczyła Summer.
- Zauważyłem tylko jeden statek wycieczkowy - dodał Dirk. - Był kilka mil morskich na północ od nas, kiedy znaleźliśmy „Venturę”.
Szef policji przyglądał się im przez minutę w krępującej ciszy, potem zamknął mały notes, w którym zapisywał zeznania.
- Jak myślicie, co się wydarzyło? - zapytał i w końcu jego kamienna twarz ożyła, gdy zmarszczył brwi.
- Ustalenie przyczyny zostawiam patologom - odparł Dirk - choć gdyby kazał mi pan zgadywać, powiedziałbym, że zatruli się tlenkiem węgla. Może nieszczelność układu wydechowego pod sterówką spowodowała przedmuch spalin do środka.
- Wszystkich znalazł pan na mostku, więc to możliwe - przytaknął inspektor. - A jak pan się czuje?
- Dobrze. Na wszelki wypadek otworzyłem wszystkie okna.
- Pamięta pan coś jeszcze?
Dirk spojrzał w górę, potem skinął głową.
37
- Dziwną wiadomość pod sterem.
Szef policji znów zmarszczył brwi.
- Niech pan mi pokaże.
Dirk zaprowadził jego i Summer na „Venturę” do nadbudówki. Zatrzymał się przy kole sterowym i wskazał w dół. Inspektor uklęknął, żeby się lepiej przyjrzeć, niezadowolony, że coś przeoczył podczas wstępnych oględzin. Mało wyraźny napis ołówkiem widniał na stanowisku sternika zaledwie kilka centymetrów nad pokładem. Leżący mężczyzna mógł przed śmiercią próbować napisać tam ostatnią wiadomość.
Szef policji wyjął latarkę i oświetlił drukowane litery. Ktoś nagryzmolił drżącą ręką: „dusz wil”. Inspektor wyciągnął ramię i podniósł żółty ołówek, który potoczył się pod przegrodę.
- Ten napis jest blisko miejsca, gdzie leżał szyper- zauważył Dirk. -Może upadł i nie zdążył sięgnąć do radia.
Policjant chrząknął, wciąż zły, że nie dostrzegł wcześniej tego, co Dirk.
- Te bazgroły nic nie znaczą. Mogły już tu być. - Odwrócił się i popatrzył na rodzeństwo. - Co robicie w cieśninie Hecate?
- Jesteśmy z Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych, oceniamy stan fitoplanktonu wzdłuż Inside Passage - wyjaśniła Summer. - Pobieramy próbki wody między Juneau a Vancouver na zlecenie kanadyjskiego Ministerstwa Rybołówstwa.
Inspektor spojrzał na łódź NUMA i skinął głową.
- Muszę was poprosić o pozostanie w Kitimat dzień lub dwa, dopóki nie zakończymy wstępnego śledztwa. Możecie cumować tutaj, to miejski port. Gdybyście potrzebowali noclegu, przecznicę czy dwie stąd jest motel. Zapraszam do mojego biura jutro o trzeciej po południu. Przyślę po was samochód.
- Chętnie pomożemy - odrzekł oschle Dirk, trochę poirytowany, że traktuje się ich jak podejrzanych.
Po przesłuchaniu on i Summer poszli nabrzeżem do swojej łodzi. Podnieśli wzrok, gdy fiberglasowa łódź robocza, prawie identyczna z ich łodzią, podpłynęła z rykiem do kei. Sternik podszedł za szybko i uderzył mocno dziobem w nabrzeże tuż po wyłączeniu silników. Wysoki mężczyzna w flanelowej koszuli wybiegł z nadbudówki, chwycił cumę dziobową i przeskoczył na keję. Szybko przycumował za łodzią NUMA i pomaszerował drewnianym pomostem; jego buty dudniły na deskach. Kiedy się zbliżył, Summer zauważyła surowe rysy i kudłatą głowę, ale w dużych ciemnych oczach dostrzegła pewien urok.
38
- To wy znaleźliście „Venturę”? - zapytał, patrząc twardo na Dirka i Summer. Mówił jak wykształcony człowiek, co dziwnie kontrastowało z jego powierzchownością.
- Tak - potwierdził Dirk. - Przyprowadziłem ją do portu.
Mężczyzna skinął energicznie głową, pobiegł dalej i złapał szefa policji na brzegu. Summer obserwowała, jak wdaje się w ożywioną rozmowę z inspektorem. Dyskutowali podniesionymi głosami.
- Nie mogę powiedzieć, że zgotowano nam tu gorące powitanie -mruknął Dirk, wchodząc na łódź NUMA. - Czy wszyscy tutaj zachowują się jak niedźwiedzie grizzly?
- Chyba wnieśliśmy zbyt dużo dramatyzmu do małego sennego Ki-timat - odrzekła Summer.
Zabezpieczyli łódź, wzięli próbki wody i poszli do położonego wśród lasów północy miasta, które okazało się wcale nie takie senne. W Kitimat trwał miniboom gospodarczy dzięki głębokowodnemu portowi usytuowanemu na południowy zachód od śródmieścia. Międzynarodowy kapitał zwrócił uwagę na jego możliwości i miasto stawało się najbardziej ruchliwym portem kanadyjskim na północ od Vancouver. Starą hutę Alcon Aluminium rozbudowano ostatnio za miliard dolarów, rozwijały się przemysł drzewny i turystyka.
Znaleźli firmę spedycyjną, wysłali próbki wody do laboratorium NUMA w Seattle i zjedli późną kolację. W drodze powrotnej do motelu wstąpili do portu, żeby zabrać kilka rzeczy z łodzi. Stojąc na mostku, Summer przyłapała się na tym, że patrzy na „Venturę” przycumowaną przed nimi. Ekipa dochodzeniowa skończyła pracę i na kutrze było pusto. Dirk wyłonił się spod pokładu i zauważył skupienie siostry.
- Nie przywrócimy ich do życia - powiedział. - Za nami długi dzień. Chodźmy do motelu, czas spać.
- Myślę o tym napisie w sterówce i zastanawiam się, co szyper chciał przekazać. Jestem ciekawa, czy nie jakieś ostrzeżenie.
- Szybko umarli. Nie wiemy nawet, czy to była ostatnia wiadomość.
Summer po namyśle pokręciła głową. Czuła, że napis coś oznacza. Ale nie miała pojęcia, co. Obiecała sobie, że się dowie.
39 Dirk pomyślał, że wystrój lokalu nigdy nie doczeka się prezentacji w magazynie „Architectural Digest”, ale wędzony łosoś i jajka smakowały jak w pięciogwiazdkowej restauracji. Uśmiechnął się szeroko do głowy łosia sterczącej nad Summer, gdy przełykał kolejny kęs śniadania. Wypchany łeb był jednym z tuzina innych na ścianie. Każde zwierzę zdawało się patrzeć na Summer szklanymi oczami.
Dziewczyna spojrzała na wyszczerzony pysk niedźwiedzia grizzly, skrzywiła się i pokręciła głową.
- Widok tych wszystkich zwierząt przejechanych przez samochody wystarczy, żeby stać się weganinem.
- Tutejszy wypychacz zwierząt jest pewnie najbogatszym facetem w Kitimat - odparł Dirk.
- I pewnie właścicielem tego motelu.
Summer upiła mały łyk kawy z filiżanki, gdy drzwi lokalu otworzyły się i wszedł wysoki mężczyzna. Skierował się prosto do ich stolika i oboje rozpoznali energicznego człowieka, którego spotkali na nabrzeżu poprzedniego dnia.
- Mogę się przysiąść? - zapytał spokojnym tonem.
- Proszę bardzo - rzucił Dirk, odsunął krzesło i wyciągnął rękę do nieznajomego. - Dirk Pitt. To moja siostra Summer.
Mężczyzna uniósł lekko brwi, kiedy zerknął na Summer.
- Miło mi was poznać - odpowiedział i uścisnął im dłonie. - Nazywam się Trevor Miller. Mój starszy brat Steve był szyprem „Ventury”.
- Przykro nam z powodu tego, co się stało wczoraj - odrzekła Summer. Wyczytała z oczu mężczyzny, że jest głęboko wstrząśnięty śmiercią brata.
- Był porządnym człowiekiem - oświadczył Trevor i zapatrzył się w przestrzeń. Potem spojrzał na Summer i uśmiechnął się nieśmiało. -Przepraszam za moje wczorajsze zachowanie. Właśnie dostałem przez radio wiadomość o śmierci brata i byłem zdenerwowany i przybity.
- To oczywiste - przyznała Summer. - Chyba wszyscy byliśmy trochę zdenerwowani.
Trevor zapytał o ich udział w sprawie i Summer opowiedziała mu, jak natknęli się na kuter rybacki podczas badania wody w cieśninie Hecate.
- Pański brat długo łowił w tych stronach? - spytał Dirk.
40
- Nie, dopiero od dwóch czy trzech lat. Był lekarzem, ale porzucił praktykę dla rybołówstwa, swojej pasji. Radził sobie całkiem dobrze mimo wszystkich restrykcji nakładanych obecnie na rybaków, żeby chronić łowiska.
- Dziwna zmiana zawodu - zauważyła Summer.
- Wychowaliśmy się na wodzie. Nasz ojciec był inżynierem w tutejszej firmie górniczej i zapalonym rybakiem. Dużo podróżowaliśmy, ale zawsze mieliśmy łódź. Steve wyruszał w morze, kiedy tylko miał okazję. Pływał nawet na traulerze w szkole średniej.
- Utrzymywał „Venturę” w doskonałym stanie - stwierdził Dirk. -Jeszcze nie widziałem tak wymuskanego kutra rybackiego.
- Żartował, że „Ventura” jest dumą północnego zachodu. Był perfekcjonistą. Zawsze dbał o swój kuter i sprzęt. Dlatego to wszystko jest takie niepokojące. - Trevor wpatrzył się niewidzącym wzrokiem w dal za oknem, potem odwrócił do Dirka i zapytał cicho: - Nie żyli, kiedy pan ich znalazł?
- Niestety. Kuter zataczał kręgi, nikt nim nie sterował, kiedy go zobaczyliśmy.
- Rozbiłby się o skały na brzegu wyspy Gil, gdyby Dirk nie przeskoczył na jego pokład - dodała Summer.
- Cieszę się, że pan to zrobił - rzekł Trevor. - Autopsja wykazała, że się udusili. Policja jest pewna, że zatruli się tlenkiem węgla. Ale obejrzałem dokładnie całą łódź i nie znalazłem nieszczelności w układzie wydechowym.
- Silnik jest dość daleko za sterówką, więc to zastanawiające. Być może nie było przedmuchu, tylko jakieś niecodzienne połączenie siły i kierunku wiatru z warunkami żeglugi spowodowało, że spaliny zebrały się w kabinie -podsunął Dirk. - Dziwne, że trzech ludzi umarło tak szybko.
- To wcale nie musiało być takie niezwykłe - odparła Summer. -Kilka lat temu zatonęło tajemniczo dużo urlopowiczów zakwaterowanych na łodziach mieszkalnych na jeziorze Powell. W końcu odkryto, że spaliny gromadziły się za ich rufami i zatruwały pływaków w wodzie.
- Steve był bardzo ostrożny - powiedział Miller.
- Nie jest trudno paść ofiarą niewidzialnego zabójcy - zauważył Dirk.
Rozmowa źle wpływała na Trevora, pobladł z napięcia. Summer nalała mu filiżankę kawy i spróbowała zmienić temat.
- Jeśli moglibyśmy jakoś pomóc, proszę powiedzieć - zachęciła z wyrazem prawdziwej troski w szarych łagodnych oczach.
41
- Dziękuję za próbę uratowania brata i jego załogi, i za ocalenie „Ventury”. Moja rodzina jest wam wdzięczna. - Zawahał się, potem dodał: - Jest jedna rzecz, o którą chciałbym poprosić. Moglibyście zabrać mnie tam, gdzie ich znaleźliście?
- To ponad pięćdziesiąt mil morskich stąd - odrzekł Dirk.
- Możemy popłynąć moją łodzią. Rozwija prędkość dwudziestu pięciu węzłów. Chciałbym po prostu zobaczyć, gdzie Steve był w tym tragicznym czasie.
Summer zerknęła na zegar ścienny pod wyszczerzoną pumą.
- Jesteśmy umówieni z inspektorem policji dopiero o trzeciej -zwróciła się do brata. - Zdążymy popłynąć tam i z powrotem, jeśli się pospieszymy.
- Muszę sprawdzić ROV-a i zobaczyć, czy dostaliśmy coś z laboratorium w Seattle - odparł Dirk. - Popłyń z panem Millerem, a ja zajmę się inspektorem na wypadek, gdybyś się spóźniła.
- Mówcie mi po imieniu. I odstawię ją na czas - obiecał Trevor i uśmiechnął się do Summer, jakby prosił jej ojca o pozwolenie na randkę. Zaskoczona poczuła, że się czerwieni.
- Zarezerwuj mi miejsce pod oślepiającą lampą do przesłuchań. -Wstała. - Do zobaczenia o trzeciej.
Trevor pomógł Summer wejść na łódź, potem szybko odcumował. Kiedy odbijali od nabrzeża, dziewczyna wychyliła się za burtę i zobaczyła na kadłubie logo kanadyjskiego Ministerstwa Zasobów Naturalnych. Gdy zostawili za sobą port i nabrali szybkości w Zatoce Douglasa, weszła do kabiny i usiadła na ławce obok sternika.
- Co robisz w Ministerstwie Zasobów Naturalnych? - zagadnęła Trevora.
- Jestem inspektorem ochrony środowiska w departamencie leśnictwa - odrzekł i ominął drewnowiec sunący środkiem farwateru. -Kontroluję zakłady przemysłowe na północnym wybrzeżu Kolumbii Brytyjskiej. Miałem szczęście, że trafiłem do Kitimat, bo rozwój portu zapewnia mi pracę. - Odwrócił się do Summer i uśmiechnął. - Ale to na pewno nuda w porównaniu z tym, co ty i twój brat robicie w NUMA.
42
- Pobieranie próbek planktonu wzdłuż Inside Passage nie jest zbyt ciekawe i ekscytujące - wyjaśniła.
- Chętnie bym zobaczył wasze wyniki. Mamy raporty o masowym obumieraniu morskiej flory i fauny w kilku tutejszych rejonach, ale nigdy nie udało mi się tego udokumentować.
Summer się roześmiała.
- Z przyjemnością połączymy siły z takim miłośnikiem badania głębin jak ty.
Łódź mknęła po spokojnych wodach krętego szlaku. W wąską zatokę wrzynały się malownicze zielone cyple porośnięte gęsto sosnami. Summer śledziła trasę na mapie nawigacyjnej i kazała Trevorowi zwolnić, gdy wpłynęli na główny farwater przez cieśninę Hecate. Złapała ich kilkuminutowa ulewa i zapadł szary mrok. Kiedy zbliżyli się do wyspy Gil, deszcz ustał i widoczność wzrosła do mili morskiej czy dwóch. Summer popatrzyła na radar i na horyzont. Nie zauważyła wokół innych jednostek pływających.
- Daj mi ster - zażądała, podniosła się i położyła rękę na kole. Trevor spojrzał na nią niechętnie, ale wstał i odsunął się na bok. Summer skierowała łódź ku wyspie, potem zwolniła i skręciła na północ. -Byliśmy mniej więcej tutaj, kiedy zobaczyliśmy „Venturę” w odległości jakiejś mili od nas. Nadpływała z północnego zachodu, zataczała powoli kręgi i zmierzała wprost na nas. Doszłoby do zderzenia, gdybyśmy nie uciekli jej z drogi.
Trevor wyjrzał przez okno i spróbował w wyobraźni odtworzyć całą scenę.
- Pobrałam właśnie próbkę wody. W sterówce było pusto i nikt nie odpowiadał przez radio. Podpłynęliśmy do burty kutra i Dirk przeskoczył na jego pokład. Tam znalazł twojego brata. - Głos Summer się załamał.
Trevor skinął głową, poszedł na rufę i zapatrzył się w dal. Zaczęło mżyć, krople deszczu spływały mu po twarzy. Summer przez jakiś czas nie przeszkadzała mu w rozmyślaniach, potem podeszła cicho do niego i wzięła go za rękę.
- Przykro mi z powodu śmierci twojego brata - szepnęła.
Ścisnął jej dłoń, ale nadal patrzył w przestrzeń. Nagle coś go zaintrygowało i wytężył wzrok. Biała chmura zmaterializowała się na wodzie kilkadziesiąt metrów od dziobu - rosła szybko i sunęła ku łodzi.
- Dziwnie to białe jak na mgłę - zauważyła Summer ze zdziwieniem. Poczuła w powietrzu gryzącą woń, kiedy obłok podpłynął bliżej.
43
Chmura dotarła do dziobu, gdy mżawka raptownie przerodziła się w ulewę. Trevor i Summer wskoczyli do sterówki. Patrzyli przez okno, jak biały opar rozpływa się w strugach deszczu.
- Dziwne - stwierdziła Summer, kiedy Trevor włączył silnik. Wziął kurs na Kitimat i otworzył przepustnicę do oporu. Wtedy zobaczył martwe ryby w wodzie.
- Oddech diabła - powiedział cicho.
- Co?
- Oddech diabła - powtórzył i spojrzał z niepokojem na Summer. -Indianin z plemienia Haisla łowił ryby w tym rejonie kilka tygodni temu. Morze wyrzuciło jego zwłoki na jedną z wysp. Władze podały, że utonął, zapewne staranowany przez statek, który nie dostrzegł go we mgle. A może dostał ataku serca, nie wiem.
Deszcz przestał padać, ale Trevor nie odrywał wzroku od farwateru przed łodzią.
- I co? - zniecierpliwiła się Summer po dłuższej chwili.
- Nigdy o tym nie myślałem. Ale kilka dni temu mój brat znalazł skifa tego człowieka i poprosił mnie, bym oddał go rodzinie. Indianin mieszkał w Kitamaat Village, osadzie plemienia Haisla. Badałem dla nich wodę i zaprzyjaźniłem się z niektórymi tubylcami. Kiedy dotarłem do rodziny topielca, jego wuj zaczął krzyczeć, że to wszystko przez oddech diabła.
- Co miał na myśli?
- Według niego diabeł uznał, że dla Indianina wybiła ostatnia godzina, i wypuścił zimny biały oddech śmierci, który zgładził jego i wszystko wokół.
- Florę i faunę morską, jak w raportach?
Trevor spojrzał na Summer z półuśmiechem.
- Podejrzewam, że ten stary był pijany, kiedy plótł te brednie. W opowieściach Haisla roi się od opisów mocy sił nadprzyrodzonych.
- To rzeczywiście brzmi jak babskie gadanie - zgodziła się Summer.
Ale przeszedł ją zimny dreszcz. Milczeli przez resztę drogi i myśleli o dziwnych słowach członka plemienia Haisla, i o tym, co widzieli.
Byli kilka mil morskich od Kitimat, kiedy firmowy helikopter przeleciał tuż nad ich łodzią i skręcił w stronę cypla z północnego brzegu, gdzie wśród drzew stał obiekt przemysłowy. Przy drewnianym pomoście, który wrzynał się w zatokę, cumowało parę małych łodzi i duży
44 luksusowy jacht. Na przyległym trawniku rozstawiono wielki biały namiot bankietowy.
Summer przechyliła głowę na bok.
- Prywatny teren łowiecki dla sławnych i bogatych? - zapytała.
- Nic tak reprezentacyjnego. To doświadczalny zakład sekwestra-cji dwutlenku węgla, zbudowany przez firmę Terra Green Industries. Wydawałem zgodę na jego lokalizację i uczestniczyłem w inspekcjach podczas budowy.
- Znam metodę sekwestracji dwutlenku węgla. Gaz się gromadzi, skrapla i wpompowuje w ziemię lub dno morza. To kosztowna operacja.
- Nowe ograniczenia w emisji gazów cieplarnianych wywołały duże zainteresowanie tą technologią. W Kanadzie obowiązują wyjątkowo surowe normy wypuszczania dwutlenku węgla do atmosfery. Firmy mogą teraz brać kredyty na proekologiczną modernizację, ale koszty są dużo wyższe, niż się spodziewano. Zwłaszcza przedsiębiorstwa wydobywcze i energetyczne szukają tańszych rozwiązań. Goyette liczy na to, że zarobi mnóstwo pieniędzy na sekwestracji, jeśli dostanie pozwolenie na rozszerzenie działalności.
- Mitchell Goyette, ten znany obrońca środowiska?
- Tak, jest właścicielem Terra Green. Wielu Kanadyjczyków uważa go za bohatera. Buduje w całym kraju elektrownie wodne, wiatrowe i słoneczne, propaguje wykorzystywanie paliwa wodorowego.
- Znam jego koncepcję ulokowania elektrowni wiatrowych na morzu wzdłuż wybrzeża Atlantyku, żeby produkować czystą energię. Ale ten jacht nie wygląda na napędzany wodorem. - Summer wskazała luksusowy statek.
- Nie, Goyette nie wiedzie życia pełnego wyrzeczeń jak prawdziwy zielony. Stał się miliarderem dzięki ruchowi ekologicznemu, ale nikt mu tego nie wypomina. Niektórzy uważają, że jemu wcale nie zależy na ochronie środowiska, tylko na robieniu pieniędzy.
- Najwyraźniej nieźle mu idzie - odrzekła Summer, wciąż patrząc na jacht. - Dlaczego zbudował zakład sekwestracji akurat tutaj?
- Och, to oczywiste: Athabaska. W tym zagłębiu naftowym w Albercie zużywa się mnóstwo energii na otrzymywanie surowej ropy z piasków roponośnych. Podczas procesu powstają duże ilości dwutlenku węgla. Na mocy nowej ustawy o ograniczeniu emisji gazów cieplarnianych rafinerie, które nie rozwiążą problemu dwutlenku, zostaną zamknięte. Mitchell Goyette ma pole do popisu. Koncerny naftowe zbudowały już mały rurociąg z pól naftowych do Kitimat. Goyette
45 przekonał ich do prowadzenia drugiego, mającego służyć do transportu skroplonego dwutlenku węgla.
- Widzieliśmy parę małych tankowców w zatoce - powiedziała Summer.
- Protestowaliśmy zdecydowanie przeciwko budowie rurociągów w obawie, że będą wycieki ropy, ale lobby przemysłowe zwyciężyło. Tymczasem Goyette przekonał rząd, że jego zakład musi stanąć na wybrzeżu, i dostał przydział terenu od Ministerstwa Zasobów Naturalnych.
- Szkoda, że w takiej dziewiczej okolicy.
- W resorcie wielu się sprzeciwiało tej lokalizacji, ale minister zasobów naturalnych ostatecznie podpisał zgodę. Podobno będzie dziś gościem na uroczystym otwarciu zakładu.
- A ty się nie załapałeś? - spytała Summer.
- Zaproszenie dla mnie najwyraźniej zawieruszyło się na poczcie. Nie, zaraz, pies je zjadł. - Trevor się roześmiał. Summer po raz pierwszy widziała go odprężonego, z ciepłym błyskiem w oczach.
Przypłynęli do Kitimat i Trevor przybił do nabrzeża za przycumowaną łodzią NUMA. Dirk siedział w kabinie i pisał na laptopie. Na widok Summer i Trevora zamknął komputer i wyszedł na pokład z ponurą miną.
Summer spojrzała na zegarek.
- Wróciłam przed trzecią, i to z zapasem.
- Spotkanie z szefem policji to nasze najmniejsze zmartwienie -odparł Dirk. - Właśnie dostałem z Seattle wyniki badań próbek wody, które wysłaliśmy wczoraj do laboratorium.