Astronauci - Stanisław Lem - ebook + książka

Astronauci ebook

Stanisław Lem

4,2

Opis

Powieść, która zapoczątkowała nurt współczesnej polskiej literatury science fiction, została napisana na zamówienie oficyny "Czytelnik". Książka doskonale pokazuje drogę, jaką przeszedł w swojej twórczości autor "Solaris". Stworzeni w okresie socrealizmu, kiedy literatura obowiązkowo pokazywała lukrowane życie ludu pracującego miast i wsi, musieli "Astronauci" złożyć hołd panującej wówczas bezwzględnie doktrynie. Jednak na tle  dydaktycznej produkcji literackiej, nieuniknione koneksje polityczne książki Lema były na tyle subtelne, że książka okazała się wielkim sukcesem w krajach całego bloku wschodniego i utorowała autorowi drogę na prawdziwe szczyty literackie.

SPIS TREŚCI

Słowo wstępne

Część pierwsza. KOSMOKRATOR

  •  Bolid syberyjski
  •  Raport
  •  Planeta Wenus
  •  11,2 kilometra na sekundę
  •  Lekcja astronautyki
  •  Profesor Czandrasekar

 Część druga. DZIENNIK PILOTA

  •  Hannibal Smith
  •  Navigare necesse est
  •  Martwy glob
  •  Kancz
  •  Gwiazda Ziemi
  •  Lot w chmurach
  •  Pilot
  •  Reguła korkociągu
  •  Czarna Rzeka
  •  Eksperyment
  •  Wielka Plama
  •  Profesor Lao Czu
  •  Miasto
  •  Piotr Arseniew
  •  Załoga

 Nota wydawnicza

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 440

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (53 oceny)
21
25
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dobromilka

Nie oderwiesz się od lektury

kapitalizm i imperializm muszą się skończyć dla dobra ludzkości
00
Krzysztof19922991

Dobrze spędzony czas

Świetna książka Lema, pomimo że nie odpowiada już naszej obecnej wiedzy. Niesamowite opisy obcych światów, tworzą przed czytelnikiem obraz niezwykle wyrazisty, niemal namacalny.
00

Popularność




Sta­ni­sław Lem

"Astro­nau­ci"

© Co­py­ri­ght by To­masz Lem, 2016

pro­jekt okład­ki: Anna Ma­ria Su­cho­dol­ska

ko­rek­ta: To­masz Lem

© Co­py­ri­ght for this edi­tion: Pro Auc­to­re Woj­ciech Ze­mek

www.lem.pl

ISBN 978-83-63471-44-6

Kra­ków, 2019 (wy­da­nie dru­gie po­pra­wio­ne)

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne

Stanisław Lem

ASTRONAUCI(fragment)

Spis treści

Sło­wo wstęp­ne

 

Część pierw­sza. KO­SMO­KRA­TOR

 Bo­lid sy­be­ryj­ski

 Ra­port

 Pla­ne­ta We­nus

 11,2 ki­lo­me­tra na se­kun­dę

 Lek­cja astro­nau­ty­ki

 Pro­fe­sor Czan­dra­se­kar

 

Część dru­ga. DZIEN­NIK PI­LO­TA

 Han­ni­bal Smith

 Na­vi­ga­re ne­ces­se est

 Mar­twy glob

 Kancz

 Gwiaz­da Zie­mi

 Lot w chmu­rach

 Pi­lot

 Re­gu­ła kor­ko­cią­gu

 Czar­na Rze­ka

 Eks­pe­ry­ment

 Wiel­ka Pla­ma

 Pro­fe­sor Lao Czu

 Mia­sto

 Piotr Ar­se­niew

 Za­ło­ga

 

Nota wy­daw­ni­cza

Słowo wstępne

Książ­kę tę, na­pi­sa­ną przed dwu­dzie­stu dwu laty, za­mie­rza­łem po­pra­wić nie­co z oka­zji wzno­wie­nia, a więc nie­ja­ko uwspół­cze­śnić, ale przej­rzaw­szy ją, zro­zu­mia­łem, że nie da się tego zro­bić. Pi­sa­łem ją w cza­sie, w któ­rym ter­min „astro­nau­ci” wła­ści­wie nie ist­niał, tak że wie­lu na­wet wy­kształ­co­nych lu­dzi prze­mie­nia­ło go na – bar­dziej swoj­ski – „ar­go­nau­ci”. Nad­to pla­ne­ta We­nus, na któ­rej umie­ści­łem ak­cję, nie jest już bia­łą i zu­peł­nie ta­jem­ni­czą pla­mą nie­bios, po­nie­waż wie­my o niej nie­jed­no, zwłasz­cza dzię­ki ra­dziec­kim son­dom, co ją spe­ne­tro­wa­ły – a więc do­wie­dzie­li­śmy się dość, by wa­run­ki i kra­jo­bra­zy We­ne­ry, ja­kie przed­sta­wia ta po­wieść, wy­ja­wi­ły swo­ją zu­peł­ną fik­cyj­ność. Poza ta­ki­mi wia­do­mo­ścia­mi, do któ­rych nie miał do­stę­pu nikt, były i ta­kie, do któ­rych nie do­bra­łem się jako au­tor – al­bo­wiem o bu­do­wie ra­kiet, a na­wet o tech­nicz­nej stro­nie ko­smo­nau­ty­ki mo­głem się był na pew­no już przed ćwierć wie­kiem le­piej po­in­for­mo­wać, niż to uczy­ni­łem. A wresz­cie rok dwu­ty­sięcz­ny, któ­ry z per­spek­ty­wy lat pięć­dzie­sią­tych wy­da­wał mi się przy­szło­ścią tak od­da­lo­ną, że moż­na w niej było lo­ko­wać opty­mi­stycz­ne ro­je­nia o świe­cie zjed­no­czo­nym po­ko­jo­wo, obec­nie bra­ny na musz­kę przez rze­sze uczo­nych fu­tu­ro­lo­gów na­ka­zu­je opty­mi­zmo­wi po­wścią­gli­wość i po­skro­mie­nie daw­niej­szych, zbyt na­iw­nych na­dziei. Gdy­bym więc na­praw­dę wziął się do uwspół­cze­śnia­nia „Astro­nau­tów”, mu­siał­bym po pro­stu na­pi­sać zu­peł­nie inną po­wieść, sko­ro ani na Zie­mi, ani w ra­kie­cie, ani na nie­bie na­wet nie wol­no by mi było po­zo­sta­wić mnó­stwa szcze­gó­łów, owych ce­gie­łek, z ja­kich ca­łość zo­sta­ła zbu­do­wa­na. Lecz cóż w ta­kim ra­zie mia­ło­by się stać z „Astro­nau­ta­mi”? I czy war­to w ogó­le raz jesz­cze pi­sać na­pi­sa­ne nie­gdyś książ­ki? Wy­da­je mi się, że nie war­to. Pi­sać na­le­ży, póki moż­na, nowe, na­pi­sa­ne zaś po­zo­sta­wić ich na­tu­ral­ne­mu lo­so­wi: każ­da po­win­na bro­nić się, o ile ją na to stać. Dzi­siaj ta fan­ta­stycz­na hi­sto­ria jest nie tyl­ko peł­na tech­nicz­nych omy­łek i oba­lo­nych przez czas prze­po­wied­ni, ale i wiel­ce, po baj­ko­we­mu wręcz, na­iw­na. Czy­tel­nik, tak­że, a może przede wszyst­kim czy­tel­nik mło­dy, ry­chło za­uwa­ży, że jego wie­dza o ko­smo­nau­ty­ce jako zja­wi­sku re­al­nym czer­pa­na cho­ciaż­by z ga­zet co­dzien­nych gó­ru­je nad wie­dzą au­to­ra – tą sprzed dwu­dzie­stu dwóch lat. Lecz sko­ro o tym, aby ta książ­ka była pro­gno­zą fan­ta­stycz­nie śmia­łą, nie może być już mowy, niech­że wol­no ją bę­dzie uznać za swo­isty do­ku­ment o hi­sto­rycz­nej po tro­sze war­to­ści. A mia­no­wi­cie za pró­bę spraw­dzo­ną w znacz­nej mie­rze przez czas, któ­ra od­sło­ni­ła swo­je man­ka­men­ty i uster­ki – za­rów­no na­uko­we czy tech­nicz­ne, jak i li­te­rac­kie. Co się ty­czy nar­ra­cyj­nych na­iw­no­ści, tych nie uspra­wie­dli­wia ni­g­dy nic i oka­zu­ją się one za­wsze nie­do­sta­tecz­ną ro­bo­tą. Na­to­miast te, wca­le licz­ne, ustę­py, któ­rych nie­wła­ści­wość czy­sto rze­czo­wą czas przy­gwoź­dził i ob­na­żył, może nie są tak samo bez­war­to­ścio­we, po­nie­waż ze­zwa­la­ją na w koń­cu dość in­te­re­su­ją­ce zba­da­nie sto­sun­ków mię­dzy roz­ma­chem wy­si­lo­nej w przy­szłość wy­obraź­ni a jej ry­wa­lem i prze­ciw­ni­kiem – rze­czy­wi­sto­ścią. Po­rów­na­nie ta­kie wy­ka­zu­je, że w dzie­dzi­nie tech­nicz­ne­go po­stę­pu wszyst­ko bie­gnie zwy­kle szyb­ciej i spo­so­bem bar­dziej re­wo­lu­cyj­nym, niż to so­bie fan­ta­zja umie wy­sta­wić, a za­ra­zem w ob­sza­rze spraw spo­łecz­no­świa­to­wych wszyst­ko po­ru­sza się wol­niej i z du­ży­mi do­le­gli­wo­ścia­mi. Zresz­tą nie chcę wca­le czy­nić z tych uwag ja­kie­goś sys­te­ma­tycz­ne­go ob­ra­chun­ku z „Astro­nau­ta­mi”, nie chcę bi­lan­so­wać ich „ma” i „wi­nien”. Książ­ka ta usi­łu­je miej­sca­mi po­uczać w wy­kła­dach fan­ta­stycz­nych o tym, co te­raz rze­czy­wi­ście już ist­nie­je (nie tyl­ko jako ko­smo­nau­ty­ka – ot, choć­by pa­ra­me­try tech­nicz­ne mego Ma­rak­sa prze­ści­gnię­te zo­sta­ły przez ma­te­ma­tycz­ne ma­szy­ny ostat­niej ge­ne­ra­cji lat sie­dem­dzie­sią­tych). Jest też w niej za­war­ta spra­wa, któ­ra była bodź­cem pi­sa­nia – spra­wa ato­mo­we­go za­gro­że­nia, bo wszak hi­sto­ria zgła­dzo­ne­go ży­cia pla­ne­ty We­nus sta­no­wi je­dy­nie ale­go­rię spraw ziem­skich. Za­gro­że­nie to po upły­wie nie­mal ćwier­ci wie­ku trwa nad nami da­lej. Być może sprzy­ja ono po­wie­ści, bo ją ak­tu­ali­zu­je? A może ci, któ­rzy chcą jesz­cze czy­tać „Astro­nau­tów”, znaj­du­ją w nich po pro­stu hi­sto­rię peł­ną przy­gód, jak­kol­wiek od­strych­nię­tą od wia­ry­god­no­ści? Nic roz­sąd­ne­go nie umiem na ten te­mat po­wie­dzieć. Wy­zna­ję, że zdzi­wił­bym się, gdy­by „Astro­nau­ci” mie­li po­zo­stać trwa­łą po­zy­cją mego do­rob­ku. Są­dzę, że je­śli ktoś w ogó­le się­gnie po ten tom za dal­szych dwa­dzie­ścia lat, to już nie po to, by po­grą­żyć się w śmia­łym fan­ta­zjo­wa­niu, lecz ra­czej, żeby uśmiech­nąć się nad jego stro­ni­ca­mi, tak jak my nie­raz uśmie­cha­my się nad stro­ni­ca­mi Ver­ne’a. Gdyż wów­czas Ko­smo­kra­tor i Ma­rax ob­ro­sną już pa­ty­ną sta­ro­świec­czy­zny. Ale czy do­cze­ka­ją się tak sza­cow­nej po­zy­cji – oto py­ta­nie.

Sta­ni­sław Lem

Kra­ków 1972

Część pierwszaKO­SMO­KRA­TOR

BOLID SYBERYJSKI

30 czerw­ca 1908 roku dzie­siąt­ki ty­się­cy miesz­kań­ców środ­ko­wej Sy­be­rii mo­gły ob­ser­wo­wać nie­zwy­kłe zja­wi­sko przy­ro­dy. Wcze­snym ran­kiem tego dnia po­ja­wi­ła się na nie­bie ośle­pia­ją­co bia­ła kula, któ­ra z nad­zwy­czaj­ną szyb­ko­ścią mknę­ła z po­łu­dnio­we­go wscho­du na pół­noc­ny za­chód. Wi­dzia­na była w ca­łej gu­ber­ni je­ni­sej­skiej roz­po­ście­ra­ją­cej się na prze­strze­ni z górą pię­ciu­set ki­lo­me­trów. W stre­fie jej prze­lo­tu dy­go­ta­ła zie­mia, dzwo­ni­ły szy­by, tynk opa­dał ze ścian, mury się ry­so­wa­ły, w miej­sco­wo­ściach od­le­glej­szych zaś, gdzie bo­lid nie był wi­docz­ny, sły­sza­no po­tęż­ny ło­skot, któ­ry wy­wo­łał po­wszech­ne prze­ra­że­nie. Wie­lu lu­dzi są­dzi­ło, że nad­cho­dzi ko­niec świa­ta; ro­bot­ni­cy w ko­pal­niach zło­ta po­rzu­ci­li pra­cę, trwo­ga udzie­li­ła się na­wet zwie­rzę­tom do­mo­wym. W kil­ka chwil po znik­nię­ciu ogni­stej masy pod­niósł się za ho­ry­zon­tem słup ognia i na­stą­pi­ła po­czwór­na de­to­na­cja sły­szal­na w pro­mie­niu 750 ki­lo­me­trów.

Wstrząs sko­ru­py ziem­skiej za­re­je­stro­wa­ły sej­smo­gra­fy wszyst­kich sta­cji Eu­ro­py i Ame­ry­ki, a fala po­wietrz­na wy­wo­ła­na wy­bu­chem, po­su­wa­jąc się z szyb­ko­ścią dźwię­ku, do­tar­ła do od­le­głe­go o 970 ki­lo­me­trów Ir­kuc­ka po go­dzi­nie, do Pocz­da­mu od­le­głe­go o 5000 ki­lo­me­trów po 4 go­dzi­nach 41 mi­nu­tach, do Wa­szyng­to­nu po 8 go­dzi­nach i wresz­cie w Pocz­da­mie spo­strze­żo­no ją po­now­nie po 30 go­dzi­nach 28 mi­nu­tach, gdy obie­gł­szy do­ko­ła kulę ziem­ską, wró­ci­ła po prze­by­ciu 34 920 ki­lo­me­trów.

Pod­czas naj­bliż­szych nocy po­ja­wi­ły się w śred­nich sze­ro­ko­ściach Eu­ro­py sa­mo­świe­cą­ce ob­ło­ki o nie­zwy­kłym, srebr­nym bla­sku, tak sil­nym, że unie­moż­li­wił nie­miec­kie­mu astro­no­mo­wi Wol­fo­wi w He­idel­ber­gu fo­to­gra­fo­wa­nie pla­net. Gi­gan­tycz­ne masy roz­pro­szo­nych czą­stek wy­rzu­co­ne eks­plo­zją w naj­wyż­sze war­stwy at­mos­fe­ry do­tar­ły po kil­ku dniach do dru­giej pół­ku­li. W tym wła­śnie cza­sie astro­nom ame­ry­kań­ski Ab­bot ba­dał przej­rzy­stość at­mos­fe­ry i za­uwa­żył, że po­gor­szy­ła się ona znacz­nie z koń­cem czerw­ca. Przy­czy­na tego zja­wi­ska była mu pod­ów­czas nie­zna­na.

Mimo swych roz­mia­rów ka­ta­stro­fa w środ­ko­wej Sy­be­rii nie zwró­ci­ła uwa­gi świa­ta na­uko­we­go. W gu­ber­ni je­ni­sej­skiej krą­ży­ły przez pe­wien czas fan­ta­stycz­ne wie­ści o bo­li­dzie; przy­pi­sy­wa­no mu to wiel­kość domu, to na­wet góry, opo­wia­da­no o lu­dziach, któ­rzy wi­dzie­li go rze­ko­mo po upad­ku, miej­sce to jed­nak prze­no­szo­no za­zwy­czaj w opo­wia­da­niach da­le­ko poza gra­ni­ce wła­sne­go po­wia­tu, spo­ro pi­sa­no też w ga­ze­tach, lecz nikt nie przed­się­wziął po­waż­niej­szych po­szu­ki­wań i po­wo­li cała hi­sto­ria za­czę­ła prze­cho­dzić w nie­pa­mięć.

Dal­szy jej ciąg przy­pa­da na rok 1921, kie­dy to ra­dziec­ki geo­fi­zyk Ku­lik przy­pad­ko­wo prze­czy­tał na wy­rwa­nej ze sta­re­go ka­len­da­rza ścien­ne­go kart­ce opis ol­brzy­miej gwiaz­dy spa­da­ją­cej. Ob­jeż­dża­jąc nie­dłu­go po­tem wiel­kie po­ła­cie środ­ko­wej Sy­be­rii, Ku­lik prze­ko­nał się, że wśród tam­tej­szych miesz­kań­ców wciąż jesz­cze żywe jest wspo­mnie­nie nie­zwy­kłe­go zja­wi­ska z 1908 roku. Wy­py­taw­szy wie­lu na­ocz­nych świad­ków, Ku­lik upew­nił się, że me­te­or, któ­ry wtar­gnął nad Sy­be­rię od stro­ny Mon­go­lii, prze­szy­bo­wał nad wiel­ki­mi rów­ni­na­mi i spadł gdzieś na pół­no­cy, z dala od dróg i osie­dli ludz­kich, w nie­prze­by­tej taj­dze.

Od tej pory stał się Ku­lik en­tu­zja­stycz­nym ba­da­czem me­te­oru zna­ne­go w li­te­ra­tu­rze fa­cho­wej jako bo­lid tun­gu­ski. Opra­co­wał też pro­wi­zo­rycz­ne pla­ny te­re­nu, w któ­rym, jak są­dził, upadł me­te­or, i dał je geo­lo­go­wi Ob­ru­cze­wo­wi, gdy ten wy­ru­szył w roku 1924 na sa­mot­ną wy­pra­wę. Od­by­wa­jąc z po­le­ce­nia Ko­mi­te­tu Geo­lo­gicz­ne­go ba­da­nia w re­jo­nie rze­ki Pod­ka­mien­nej Tun­guz­kiej, Ob­ru­czew do­tarł do fak­to­rii Wa­na­wa­ry, w któ­rej to oko­li­cy miał we­dług ob­li­czeń Ku­li­ka upaść me­te­or. Sta­rał się ze­brać o nim wia­do­mo­ści od tu­byl­ców, co przy­cho­dzi­ło mu nie­ła­two, gdyż Tun­gu­zi ukry­wa­li miej­sce upad­ku, uwa­ża­jąc je za świę­te, a samą ka­ta­stro­fę – za zstą­pie­nie z nie­ba na zie­mię boga ogni­ste­go. Mimo to Ob­ru­czew do­wie­dział się, że w od­le­gło­ści kil­ku dni po­dró­ży od fak­to­rii od­wiecz­na taj­ga jest po­wa­lo­na po­ko­tem na prze­strze­ni wie­lu­set ki­lo­me­trów i że me­te­or upadł nie w re­jo­nie Wa­na­wa­ry, jak są­dził Ku­lik, lecz co naj­mniej 100 ki­lo­me­trów da­lej na pół­noc.

Kie­dy Ob­ru­czew opu­bli­ko­wał ze­bra­ne in­for­ma­cje, spra­wa na­bra­ła roz­gło­su i w roku 1927 Ra­dziec­ka Aka­de­mia Nauk zor­ga­ni­zo­wa­ła pod kie­row­nic­twem Ku­li­ka pierw­szą wy­pra­wę w taj­gę sy­be­ryj­ską, by od­szu­kać miej­sce upad­ku.

Opu­ściw­szy oko­li­ce za­miesz­ka­ne, po wie­lu ty­go­dniach uciąż­li­we­go mar­szu przez taj­gę wy­pra­wa we­szła w stre­fę wia­tro­ło­mu. Las le­żał po­wa­lo­ny wzdłuż dro­gi me­te­oru na prze­strze­ni co naj­mniej 100 ki­lo­me­trów. Ku­lik pi­sał w swo­im pa­mięt­ni­ku: „Nie mogę wciąż jesz­cze ogar­nąć ogro­mu tego zja­wi­ska. Sil­nie wzgó­rzy­sta, gór­ska nie­mal oko­li­ca, roz­cią­ga­ją­ca się na dzie­siąt­ki wiorst hen, w dal za ho­ry­zont... Na pół­no­cy bia­łą war­stwą śnie­gu okry­te góry nad rze­ką Chusz­mo. Stąd, z na­sze­go punk­tu ob­ser­wa­cyj­ne­go, nie wi­dać ani śla­du lasu: taj­ga po­wa­lo­na, dzie­siąt­ki ty­się­cy wy­rwa­nych z ko­rze­nia­mi i rzu­co­nych na zmar­z­łą zie­mię osma­lo­nych pni, a wo­kół wie­lo­ki­lo­me­tro­wym pa­sem wy­ro­sły młod­niak, prze­bi­ja­ją­cy się ku słoń­cu i ży­ciu... Zdu­mie­nie ogar­nia, gdy wi­dzi się trzy­dzie­sto­me­tro­we ol­brzy­my le­śne le­żą­ce po­ko­tem, z od­rzu­co­ny­mi ku po­łu­dnio­wi wierz­choł­ka­mi... Da­lej, w głę­bi kra­jo­bra­zu za­ro­śla prze­cho­dzą smu­ga­mi w oca­la­łą taj­gę i tyl­ko na szczy­tach da­le­kich wzgórz wy­stę­pu­ją bia­ły­mi pięt­na­mi miej­sca ogo­ło­co­ne z drzew”.

Wkro­czyw­szy w stre­fę wia­tro­ło­mu, eks­pe­dy­cja przez wie­le dni szła wśród po­wa­lo­nych i nad­wę­glo­nych pni drzew­nych, za­ście­ła­ją­cych tor­fia­sty grunt. Wierz­choł­ki le­żą­cych drzew wciąż wska­zy­wa­ły na po­łu­dnio­wy wschód, stro­nę, z któ­rej przy­był me­te­or. Wresz­cie 30 maja, w cały mie­siąc po opusz­cze­niu fak­to­rii Wa­na­wa­ry, osią­gnię­to uj­ście rze­ki Czur­gu­my, u któ­re­go roz­bi­to trzy­na­sty z ko­lei obóz. Na pół­noc od obo­zu znaj­do­wa­ła się roz­le­gła ko­tli­na, oto­czo­na am­fi­te­atrem wzgórz. Tu­taj po raz pierw­szy spo­strze­gła wy­pra­wa pro­mie­ni­sty ob­wał lasu.

„Za­czą­łem krą­żyć – pi­sał Ku­lik – po gór­skim cyr­ku wo­kół wiel­kiej ko­tli­ny na za­chód, prze­cho­dząc dzie­siąt­ki wiorst na­gi­mi grzbie­ta­mi wzgórz, a wia­tro­łom le­żał na nich wierz­choł­ka­mi na za­chód. Ogrom­nym krę­giem ob­sze­dłem całą ko­tli­nę ku po­łu­dnio­wi, a drze­wa, jak za­cza­ro­wa­ne, tak­że skie­ro­wa­ły wierz­choł­ki ku po­łu­dnio­wi. Wró­ci­łem do obo­zu i znów szczy­ta­mi ru­szy­łem na wschód – a drze­wa le­ża­ły tu­taj zwró­co­ne na wschód. Na­tę­ży­łem wszyst­kie siły i raz jesz­cze wy­sze­dłem ku po­łu­dnio­wi po gór­skich szczy­tach; le­żą­ce pnie zwra­ca­ły wierz­choł­ki ku po­łu­dnio­wi. Nie było już wąt­pli­wo­ści: ob­sze­dłem wko­ło miej­sce upad­ku! Ogni­stą bry­łą roz­pa­lo­nych ga­zów i ma­te­rii ude­rzył me­te­or w do­li­nę z jej wzgó­rza­mi, tun­drą i mo­cza­ra­mi. Jak stru­ga wody, bi­jąc w pła­ską po­wierzch­nię, roz­sie­wa pro­mie­ni­ście bry­zgi na wszyst­kie stro­ny, tak stru­mień roz­pa­lo­nych ga­zów po­ło­żył las na ob­sza­rze dzie­siąt­ków mil, wy­wo­łu­jąc ten strasz­li­wy ob­raz znisz­cze­nia”.

W tym dniu uczest­ni­cy wy­pra­wy byli prze­ko­na­ni, że naj­więk­sze trud­no­ści są już za nimi i ry­chło uj­rzą miej­sce, w któ­rym gi­gan­tycz­na masa zde­rzy­ła się ze sko­ru­pą ziem­ską. Na­za­jutrz ru­szy­li w głąb ko­tli­ny. Marsz przez miej­sca­mi tyl­ko po­wa­lo­ny las był żmud­ny i nie­bez­piecz­ny. Zwłasz­cza w pierw­szej po­ło­wie dnia, kie­dy wiatr się wzma­gał, idą­cym wśród mar­twych, odar­tych z ko­na­rów pni gro­zi­ło przy­wa­le­nie, bo drze­wa pa­da­ły z prze­raź­li­wym ło­mo­tem to tu, to tam, bez żad­nych oznak ostrze­gaw­czych, nie­raz w po­bli­żu wę­drow­ców. Trze­ba było nie­ustan­nie wpa­try­wać się w ich szczy­ty, aby w porę usko­czyć, a jed­no­cze­śnie zwra­cać pil­ną uwa­gę na zie­mię, bo w tun­drze ro­iło się od żmij.

We wnę­trzu ko­tli­ny oto­czo­nej am­fi­te­atrem ły­sych pa­gór­ków uj­rze­li uczest­ni­cy wy­pra­wy inne jesz­cze wzgó­rza, rów­nin­ne tun­dry, mo­cza­ry, roz­le­wi­ska i je­zio­ra. Taj­ga le­ża­ła rów­no­le­gły­mi rzę­da­mi na­gich pni, zwró­co­nych wierz­choł­ka­mi w róż­ne stro­ny, a ko­rze­nia­mi wska­zu­ją­cy­mi śro­dek ko­tli­ny. Po­wa­lo­ne drze­wa no­si­ły wy­raź­ne śla­dy ognia, któ­ry zwę­glił drob­niej­sze ga­łąz­ki, a więk­sze ga­łę­zie i korę osma­lił. W po­bli­żu środ­ka ko­tli­ny, po­śród strza­ska­nych drzew od­kry­to znacz­ną ilość le­jów o śred­ni­cy od kil­ku do kil­ku­dzie­się­ciu me­trów. Tyle tyl­ko stwier­dzi­ła pierw­sza wy­pra­wa, któ­ra mu­sia­ła na­tych­miast za­wró­cić z po­wo­du bra­ku żyw­no­ści i wy­czer­pa­nia uczest­ni­ków. Ku­lik i jego to­wa­rzy­sze byli pew­ni, że od­kry­te w ko­tli­nie leje o błot­ni­stym dnie, czę­sto za­la­nym męt­ną wodą, sta­no­wią kra­te­ry, w któ­rych głę­bi spo­czy­wa­ją odła­my me­te­ory­tu.

Dru­ga wy­pra­wa z naj­więk­szym na­kła­dem wy­sił­ków przy­wio­zła po bez­dro­żach w głąb taj­gi ma­szy­ny, któ­re umoż­li­wi­ły do­ko­na­nie pierw­szych prób­nych wier­ceń, po uprzed­nim prze­ko­pa­niu i osu­sze­niu le­jów. Pra­ce to­czy­ły się w cią­gu krót­kie­go upal­ne­go lata, w dusz­nym po­wie­trzu ro­ją­cym się od zja­dli­wych ko­ma­rów, któ­re ca­ły­mi chma­ra­mi uno­szą się z błot. Wier­ce­nia dały wy­nik ujem­ny. Nie od­na­le­zio­no nie tyl­ko szcząt­ków me­te­oru, ale na­wet śla­dów jego zde­rze­nia z zie­mią w po­sta­ci wy­stę­pu­ją­cej w ta­kich wy­pad­kach mąki skal­nej, to jest mia­zgi i okru­chów ka­mien­nych sto­pio­nych wy­so­ką tem­pe­ra­tu­rą. Na­tra­fio­no za to na wody grun­to­we gro­żą­ce za­la­niem ma­szyn, a po ich ocem­bro­wa­niu i prze­bi­ciu, któ­re wy­ma­ga­ło ol­brzy­miej pra­cy, świ­dry wdar­ły się w wiecz­nie zlo­do­wa­cia­ły ił. Co gor­sza, przy­by­li na miej­sce spe­cja­li­ści od po­wsta­wa­nia tor­fu, gle­bo­znaw­cy i geo­lo­go­wie orze­kli jed­no­gło­śnie, iż rze­ko­me kra­te­ry nie mają nic wspól­ne­go z me­te­orem i że po­dob­ne two­ry za­wdzię­cza­ją­ce swe po­wsta­nie nor­mal­nym pro­ce­som two­rze­nia się po­kła­dów tor­fu pod­my­wa­ne­go wodą grun­to­wą moż­na spo­tkać wszę­dzie na da­le­kiej pół­no­cy. Roz­po­czę­to więc sys­te­ma­tycz­ne po­szu­ki­wa­nia me­te­oru za po­mo­cą de­flek­to­me­trów ma­gne­tycz­nych. Wy­da­wa­ło się oczy­wi­ste, że tak ogrom­na masa że­la­za musi stwo­rzyć ano­ma­lię ma­gne­tycz­ną, przy­cią­ga­jąc igieł­ki kom­pa­sów, ale apa­ra­ty ni­cze­go nie wy­ka­za­ły. Od po­łu­dnia wzdłuż rzek i stru­mie­ni pro­wa­dzi­ła ku ko­tli­nie sze­ro­ka na wie­le ki­lo­me­trów ale­ja oba­lo­nych drzew; samą ko­tli­nę ota­cza­ły wa­chla­rzem le­żą­ce pnie; ob­li­czo­no, że znisz­cze­nia te wy­wo­ła­ła ener­gia rzę­du 1000 try­lio­nów er­gów, że więc masa me­te­oru mu­sia­ła być ol­brzy­mia – a jed­nak nie zna­le­zio­no naj­mniej­sze­go na­wet odłam­ka ani jed­ne­go okru­cha, żad­ne­go kra­te­ru, żad­ne­go miej­sca, któ­re by no­si­ło śla­dy po­twor­ne­go upad­ku.

Jed­na za dru­gą szły w taj­gę eks­pe­dy­cje wy­po­sa­żo­ne w naj­czul­sze apa­ra­ty. Za­kła­da­no sieć punk­tów trian­gu­la­cyj­nych, ba­da­no sto­ki wzgórz, dno błot­ni­stych je­zior i stru­mie­ni, wier­co­no na­wet dno mo­cza­rów – wszyst­ko na próż­no. Roz­le­ga­ły się gło­sy, że być może me­te­or na­le­żał do ka­mien­nych – przy­pusz­cze­nie nie­praw­do­po­dob­ne, po­nie­waż me­te­ory­ty­ka nie zna bar­dzo wiel­kich bo­li­dów ka­mien­nych, ale i w tym wy­pad­ku oko­li­ca by­ła­by usia­na jego od­pry­ska­mi. Kie­dy zaś opu­bli­ko­wa­no re­zul­ta­ty ba­dań nad po­wa­lo­nym la­sem, wy­ni­kła nowa za­gad­ka.

Już przed­tem spo­strze­żo­no, że taj­ga po­wa­lo­na była nie­rów­no­mier­nie i że le­żą­ce pnie nie za­wsze wska­zy­wa­ły na śro­dek ko­tli­ny. Co wię­cej, gdzie­nie­gdzie w od­le­gło­ści kil­ku za­le­d­wie ki­lo­me­trów od ko­tli­ny stał nie­tknię­ty, nie­zgo­rza­ły bór, pod­czas gdy kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów da­lej znów na­po­ty­ka­ło się ty­sią­ce oba­lo­nych mo­drze­wi i so­sen. Pró­bo­wa­no to wy­tłu­ma­czyć tak zwa­nym efek­tem cie­nia; czę­ści taj­gi mia­ły oca­leć, osło­nię­te od fali po­dmu­cho­wej grzbie­ta­mi wzgórz, a dla wy­ja­śnie­nia, cze­mu w nie­któ­rych miej­scach drze­wa po­wa­lo­ne są w inną stro­nę, twier­dzo­no, że ten ob­wał lasu nie miał nic wspól­ne­go z ka­ta­stro­fą i zo­stał spo­wo­do­wa­ny zwy­kłą bu­rzą.

Lot­ni­cze mapy fo­to­gra­ficz­ne te­re­nu oba­li­ły wszyst­kie te hi­po­te­zy. Na zdję­ciach ste­reo­sko­po­wych wi­dać było do­sko­na­le, że jed­ne po­ła­cie lasu le­ża­ły rze­czy­wi­ście współ­środ­ko­wo wo­kół ko­tli­ny, a inne sta­ły nie­tknię­te. Las był tak po­wa­lo­ny, jak­by wy­buch nie ude­rzył z jed­na­ko­wą siłą we wszyst­kich kie­run­kach, lecz jak­by ze środ­ka ko­tli­ny wy­bie­gły szer­sze i węż­sze „stru­mie­nie”, któ­re dłu­gi­mi ale­ja­mi kła­dły drze­wa.

Spra­wa po­zo­sta­wa­ła nie­ja­sna przez wie­le lat. Od cza­su do cza­su wy­wią­zy­wa­ły się w pra­sie na­uko­wej dys­ku­sje na te­mat me­te­oru tun­gu­skie­go. Wy­su­wa­no naj­roz­ma­it­sze przy­pusz­cze­nia: że była to gło­wa ma­łej ko­me­ty czy też ob­łok za­gęsz­czo­ne­go pyłu ko­smicz­ne­go, żad­na jed­nak z hi­po­tez nie mo­gła wy­ja­śnić wszyst­kich fak­tów. W roku 1950, kie­dy hi­sto­ria me­te­ory­tu za­czę­ła już uci­chać, pe­wien mło­dy uczo­ny ra­dziec­ki opu­bli­ko­wał nową hi­po­te­zę tłu­ma­czą­cą wszyst­ko w spo­sób nie­sły­cha­nie śmia­ły.

Na dwie doby przed po­ja­wie­niem się nad Sy­be­rią me­te­oru tun­gu­skie­go – pi­sał mło­dy uczo­ny – je­den z astro­no­mów fran­cu­skich za­uwa­żył małe cia­ło nie­bie­skie, któ­re z wiel­ką szyb­ko­ścią prze­mknę­ło przez pole wi­dze­nia jego te­le­sko­pu. Nie­dłu­go po­tem astro­nom ów opu­bli­ko­wał to spo­strze­że­nie. Ani on, ani nikt inny nie wią­zał tej ob­ser­wa­cji z ka­ta­stro­fą sy­be­ryj­ską, po­nie­waż gdy­by owo małe cia­ło było me­te­orem, mu­sia­ło­by upaść w zu­peł­nie in­nej oko­li­cy. Mo­gło ono być iden­tycz­ne z bo­li­dem tun­gu­skim tyl­ko w jed­nym wy­pad­ku, tak nie­praw­do­po­dob­nym, że nikt nie po­my­ślał o tym na­wet przez chwi­lę: gdy­by me­te­or mógł do­wol­nie zmie­niać kie­ru­nek i szyb­kość swe­go lotu jak ste­ro­wa­ny sta­tek.

To wła­śnie twier­dził mło­dy uczo­ny. Gwiaz­da spa­da­ją­ca, zna­na jako me­te­or tun­gu­ski, była stat­kiem mię­dzy­pla­ne­tar­nym, któ­ry nad­cią­gnął ku Zie­mi po hi­per­bo­licz­nej dro­dze z oko­li­cy gwiaz­do­zbio­ru Wie­lo­ry­ba, a za­mie­rza­jąc lą­do­wać, za­czął opi­sy­wać wo­kół na­szej pla­ne­ty za­cie­śnia­ją­ce się elip­sy. Wów­czas wła­śnie do­strzegł go w swym te­le­sko­pie astro­nom fran­cu­ski.

Sta­tek był, jak na po­ję­cie ziem­skie, bar­dzo wiel­ki – masę jego moż­na oce­nić na kil­ka do kil­ku­na­stu ty­się­cy ton. Le­cą­ce w nim isto­ty, ob­ser­wu­jąc po­wierzch­nię Zie­mi ze znacz­nej wy­so­ko­ści, wy­bra­ły do lą­do­wa­nia wiel­kie, do­brze z od­da­li wi­docz­ne prze­strze­nie Mon­go­lii, rów­ne, bez­le­śne, jak­by stwo­rzo­ne do tego, by na swo­ich pia­skach przyj­mo­wać stat­ki mię­dzy­gwiezd­ne.

Po­cisk do­tarł do oko­li­cy Zie­mi po dłu­giej po­dró­ży, pod­czas któ­rej osią­gnął szyb­kość kil­ku­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów na se­kun­dę. Nie wia­do­mo, czy już w chwi­li zbli­ża­nia się mie­li po­dróż­ni uszko­dzo­ne sil­ni­ki ha­mu­ją­ce, czy też po pro­stu nie do­ce­ni­li roz­le­gło­ści na­szej at­mos­fe­ry – dość, że ich sta­tek bar­dzo szyb­ko roz­pa­lił się do bia­ło­ści od gwał­tow­ne­go tar­cia i opo­ru, jaki sta­wia­ło mu po­wie­trze.

Ta wła­śnie nad­mier­na szyb­kość spo­wo­do­wa­ła, że nie uda­ło mu się wy­lą­do­wać w Mon­go­lii, lecz prze­mknął nad nią na wy­so­ko­ści kil­ku­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów. Praw­do­po­dob­nie po­dróż­ni win­ni byli przed lą­do­wa­niem jesz­cze kil­ka razy okrą­żyć pla­ne­tę, byli jed­nak zmu­sze­ni do po­śpie­chu – czy to awa­rią sil­ni­ków, czy ja­ką­kol­wiek inną przy­czy­ną. Sta­ra­jąc się zmniej­szyć szyb­kość, pu­ści­li w ruch sil­ni­ki ha­mu­ją­ce, któ­re pra­co­wa­ły nie­rów­no, z prze­rwa­mi. Nie­re­gu­lar­ny od­głos ich pra­cy sły­sze­li miesz­kań­cy Sy­be­rii w po­sta­ci gro­mo­wych ło­sko­tów. Gdy sta­tek zna­lazł się nad taj­gą, stru­mie­nie roz­pa­lo­ne­go gazu wy­rzu­ca­ne z sil­ni­ków ha­mu­ją­cych wa­li­ły drze­wa na boki. Tak po­wsta­ła stu­ki­lo­me­tro­wa ale­ja zwa­lo­nych pni, przez któ­rą prze­dzie­ra­ły się póź­niej eks­pe­dy­cje sy­be­ryj­skie.

Nad oko­li­cą Pod­ka­mien­nej Tun­guz­kiej sta­tek za­czął tra­cić szyb­kość. Wzgó­rzy­sty, po­kry­ty la­sem i mo­cza­ra­mi te­ren nie nada­wał się do lą­do­wa­nia. Pra­gnąc go prze­le­cieć, po­dróż­ni skie­ro­wa­li dziób stat­ku w górę i po­now­nie za­pu­ści­li sil­ni­ki na­pę­dza­ją­ce. Było już jed­nak za póź­no. Sta­tek, ol­brzy­mia masa roz­pa­lo­ne­go do bia­ło­ści me­ta­lu, stra­cił sta­tecz­ność, opa­dał, a pod­rzu­ca­ny nie­rów­ną pra­cą sil­ni­ków za­ta­czał się i wi­ro­wał. Gazy od­rzu­to­we z sil­ni­ków oba­la­ły las to bli­żej, to da­lej, kła­dły go ca­ły­mi uli­ca­mi, osma­la­ły ko­ro­ny i ga­łę­zie. Po raz ostat­ni wzniósł się sta­tek w górę, prze­la­tu­jąc nad ze­wnętrz­nym pier­ście­niem wzgórz. Tu­taj, wy­so­ko nad ko­tli­ną, na­stą­pi­ła ka­ta­stro­fa. Praw­do­po­dob­nie wy­bu­chły za­pa­sy pa­li­wa. W strasz­li­wej eks­plo­zji me­ta­lo­wa bry­ła zo­sta­ła ro­ze­rwa­na na strzę­py.

Ta­kie ob­ja­śnie­nie tłu­ma­czy­ło wszyst­kie zna­ne fak­ty. Wy­ja­śnia­ło, w jaki spo­sób las zo­stał znisz­czo­ny, cze­mu w jed­nych miej­scach był tyl­ko oba­lo­ny, a w in­nych tak­że zgo­rza­ły, wresz­cie, dla­cze­go gdzie­nie­gdzie oca­la­ły wy­spy nie­tknię­tych drzew. Ale cze­mu sta­tek roz­padł się tak, że nie od­na­le­zio­no naj­mniej­szych na­wet szcząt­ków? Ja­kie pa­li­wo sil­ni­ko­we przy wy­bu­chu może za­bły­snąć ja­śniej od słoń­ca i osma­lić taj­gę na prze­strze­ni dzie­siąt­ków ki­lo­me­trów? Uczo­ny od­po­wie­dział i na te py­ta­nia. Ist­nie­je, stwier­dził, tyl­ko je­den spo­sób, któ­rym moż­na moc­ną kon­struk­cję wozu mię­dzy­pla­ne­tar­ne­go tak da­le­ce roz­pro­szyć na cząst­ki, by nie zna­lazł się wśród nich ani je­den okruch do­strze­gal­ny go­łym okiem, i jed­no jest tyl­ko pa­li­wo, któ­re pło­nie z siłą słoń­ca.

Spo­so­bem tym jest roz­kład ma­te­rii, a pa­li­wem – ją­dra ato­mo­we.

Gdy sil­ni­ki po­jaz­du od­mó­wi­ły po­słu­szeń­stwa, za­pa­sy pa­li­wa ato­mo­we­go eks­plo­do­wa­ły. W dwu­dzie­sto­ki­lo­me­tro­wym słu­pie ognia ol­brzy­mi po­cisk wy­pa­ro­wał i znik­nął jak kro­pla wody rzu­co­na na roz­pa­lo­ną pły­tę.

Hi­po­te­za mło­de­go uczo­ne­go nie wy­wo­ła­ła od­dźwię­ku, ja­kie­go moż­na by się spo­dzie­wać. Była zbyt śmia­ła. Jed­ni ucze­ni uwa­ża­li, że za mało po­sia­da fak­tów na swe po­par­cie, inni, że za­miast za­gad­ki me­te­oru sta­wia za­gad­kę po­ci­sku mię­dzy­pla­ne­tar­ne­go, jesz­cze inni wresz­cie uzna­li ją za fan­ta­zję god­ną ra­czej po­wie­ścio­pi­sa­rza ani­że­li trzeź­we­go me­te­ory­to­lo­ga.

Choć gło­sów scep­tycz­nych było wie­le, mło­dy uczo­ny zor­ga­ni­zo­wał nową eks­pe­dy­cję w głąb taj­gi w celu zba­da­nia pro­mie­nio­twór­czo­ści w miej­scu upad­ku. Na­le­ża­ło, nie­ste­ty, li­czyć się z tym, że krót­ko ist­nie­ją­ce pro­duk­ty roz­pa­du ato­mów wy­wie­trza­ły w cią­gu mi­nio­nych 42 lat. Po­wierzch­nio­we iły i mar­gle ko­tli­ny wy­ka­zy­wa­ły w ba­da­niu nie­znacz­ną tyl­ko za­war­tość pier­wiast­ków ra­dio­ak­tyw­nych. Tak nie­znacz­ną, że nie moż­na było wy­cią­gnąć z tego żad­ne­go wnio­sku, po­nie­waż zni­ko­me ilo­ści ciał pro­mie­nio­twór­czych znaj­du­ją się tak­że w zwy­kłym grun­cie. Róż­ni­ce le­ża­ły w gra­ni­cach błę­du po­mia­ro­we­go. Mo­gły zna­czyć bar­dzo wie­le lub bar­dzo mało, w za­leż­no­ści od oso­bi­stych prze­ko­nań eks­pe­ry­men­ta­to­ra. Spra­wa po­zo­sta­ła nie­roz­strzy­gnię­ta. Nie­ba­wem uci­chły ostat­nie echa dys­ku­sji w cza­so­pi­smach na­uko­wych, ja­kiś czas pra­sa co­dzien­na roz­trzą­sa­ła jesz­cze za­gad­nie­nie, skąd mógł przy­być sta­tek mię­dzy­pla­ne­tar­ny i ja­kie po­dró­żo­wa­ły w nim isto­ty, lecz te bez­płod­ne spe­ku­la­cje ustą­pi­ły miej­sca wia­do­mo­ściom o po­stę­pach bu­do­wy ol­brzy­mich elek­trow­ni nad­woł­żań­skich i do­niec­kich, o osta­tecz­nym prze­bi­ciu Bra­my Tur­gaj­skiej ener­gią ato­mo­wą, o skie­ro­wa­niu wód Obu i Je­ni­se­ju do ba­se­nu Mo­rza Kar­skie­go. Na da­le­kiej pół­no­cy zwar­te ma­sy­wy tun­dry rok po roku po­ra­sta­ły po­kła­dy zwa­lo­nych pni, po­grą­ża­ją­cych się co­raz głę­biej w grzą­skim grun­cie. Od­kła­da­nie tor­fu, pod­my­wa­nie i two­rze­nie brze­gów rzecz­nych, wę­drów­ki lo­dów, ta­ja­nie śnie­gów – wszyst­kie te pro­ce­sy ero­zyj­ne łą­czy­ły się, za­cie­ra­jąc ostat­nie śla­dy ka­ta­stro­fy. Zda­wa­ło się, że jej za­gad­ka na za­wsze uto­nie w nie­pa­mię­ci ludz­kiej.

Nota wydawnicza

Po­wieść Astro­nau­ci wy­da­na zo­sta­ła po raz pierw­szy przez ofi­cy­nę Czy­tel­nik w 1951. W Czy­tel­ni­ku uka­za­ły się rów­nież ko­lej­ne edy­cje: w roku 1952, 1953, 1955, 1957, 1967, 1970.

Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie opu­bli­ko­wa­ło Astro­nau­tów w roku 1972, a na­stęp­nie w roku 2004 jako trzy­dzie­sty tom Dzieł Ze­bra­nych Sta­ni­sła­wa Lema.

W 2009 roku Astro­nau­ci zo­sta­li wy­da­ni przez Ago­rę jako dwu­dzie­sty trze­ci tom Ko­lek­cji Ga­ze­ty Wy­bor­czej.