Szpital Przemienienia - Stanisław Lem - ebook + książka

Szpital Przemienienia ebook

Stanisław Lem

4,5

Opis

Powieść, której akcja rozgrywa się szpitalu psychiatrycznym w czasie okupacji hitlerowskiej, próbuje wytyczyć granice, jakie bronią człowieczeństwa przed zorganizowanym nihilizmem. Zaskakująco dojrzała pierwsza książka Stanisława Lema i równocześnie wyraźna deklaracja autora, który – świadomy względności antropocentrycznej perspektywy – opowiada się jednak w obronie „etycznego kręgosłupa ludzkości”, czyli zbioru uniwersalnych zasad moralnych, które decydują o kondycji naszego gatunku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 274

Rok wydania: 2013

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (58 ocen)
34
20
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Katarzyna1806

Całkiem niezła

Zaskoczyła mnie tematyka powieści. Jestem przyzwyczajona że Lem to autor fantastyki. Co prawda od 50 strony wiedziałam jaki będzie koniec ale jest spoko. dobrze spędziłam czas.
00
kamax99

Nie oderwiesz się od lektury

Książka z grupy tych, które każdy powinien przeczytać. Początek może się dłużyć, ale wraz z kolejnymi rozdziałami jest już tylko lepiej. Pod koniec wbija w fotel.
00
przyj0kr

Dobrze spędzony czas

Warto przeczytać.
00

Popularność




Sta­ni­sław Lem

"Szpi­tal Prze­mie­nie­nia"

© Co­py­ri­ght by To­masz Lem, 2016

pro­jekt okład­ki: Anna Ma­ria Su­cho­dol­ska

zdję­cie na okład­ce: © EAST NEWS/PIOTR JA­SKOW

© Co­py­ri­ght for this edi­tion: Pro Auc­to­re Woj­ciech Ze­mek

www.lem.pl

ISBN 978-83-63471-15-6

Kra­ków, 2019 (wy­da­nie dru­gie po­pra­wio­ne)

Stanisław Lem

SZPITAL PRZEMIENIENIA(frag­ment)

Ojcu

Spis treści

Po­grzeb

Gość nie­spo­dzie­wa­ny

Wę­zły prze­strze­ni

Dok­tor An­ge­li­cus

Ad­vo­ca­tus dia­bo­li

We­rk­mistrz Woch

Po­kaz Mar­glew­skie­go

Oj­ciec i syn

Ache­ron

POGRZEB

Po­ciąg stał w Nie­cza­wach krót­ko. Le­d­wo Ste­fan prze­bił się przez ciż­bę ku drzwiom i sko­czył na zie­mię, lo­ko­mo­ty­wa sap­nę­ła i koła po­czę­ły stu­kać za jego ple­ca­mi. Już od go­dzi­ny mar­twił się, że nie wy­sią­dzie, i pro­blem ten prze­sło­nił mu wszyst­ko inne wraz z sa­mym ce­lem po­dró­ży. Te­raz, wdy­cha­jąc po­wie­trze aż ostre po wa­go­no­wym za­du­chu, kro­czył nie­pew­nie, mru­żąc oczy od słoń­ca, za­ra­zem oswo­bo­dzo­ny i bez­rad­ny, jak­by wy­rwa­ny z cięż­kie­go snu.

Był je­den z ostat­nich dni lu­te­go, z nie­bem peł­nym ja­snych chmur o roz­pa­lo­nych do bia­ło­ści ob­wód­kach. Pod­my­wa­ne od­wil­żą śnie­gi osia­dły cięż­ko w ko­tli­nach i wą­wo­zach, ob­na­ża­ły ścier­ni­ska, kępy krza­ków, czar­ne od bło­ta dro­gi i gli­nia­ste sto­ki wzgórz. W jed­no­li­tą do­tąd biel kra­jo­bra­zu wstę­po­wał zwia­stun prze­mian – cha­os.

Myśl tę przy­pła­cił Ste­fan nie­ostroż­nym stąp­nię­ciem i woda chlup­nę­ła mu do bu­ci­ka. Wzdry­gnął się z obrzy­dze­niem. Co­raz słab­sze sa­pa­nie lo­ko­mo­ty­wy roz­pły­nę­ło się za wzgó­rza­mi bie­rzy­niec­ki­mi; dał się wte­dy sły­szeć szmer po­dob­ny do ćwier­ka­nia świersz­czy, nie­uchwyt­ny, pły­ną­cy ze­wsząd, jed­no­staj­ny od­głos ta­ja­nia. W swo­im wło­cha­tym ra­gla­nie, w mięk­kim fil­co­wym ka­pe­lu­szu i płyt­kich mia­sto­wych bu­ci­kach był Ste­fan na tle roz­le­głe­go po­gó­rza po­sta­cią moc­no nie na miej­scu i zda­wał so­bie z tego spra­wę. Dro­gą wspi­na­ją­cą się ku wsi mknę­ły roz­dy­go­ta­ne, ra­żą­ce oczy bla­skiem stru­gi. Ska­cząc z ka­mie­nia na ka­mień, do­tarł wresz­cie do roz­sta­jów i spoj­rzał na ze­ga­rek. Do­cho­dzi­ła pierw­sza. Po­grzeb nie był wy­zna­czo­ny na okre­ślo­ną go­dzi­nę, lecz na­le­ża­ło się spie­szyć. Trum­na z cia­łem wy­je­cha­ła z Kielc jesz­cze wczo­raj. Znaj­do­wa­ła się więc już w domu stry­ja Ksa­we­re­go, ale mo­gła też być w ko­ście­le, bo w te­le­gra­mie był taki nie­ja­sny zwrot o mszy. Czy może o eg­ze­kwiach? Nie mógł so­bie przy­po­mnieć, a to, że roz­wa­ża kwe­stie li­tur­gicz­ne, zde­ner­wo­wa­ło go. Do domu stry­ja było dzie­sięć mi­nut dro­gi, ty­leż na cmen­tarz, ale je­śli kon­dukt bę­dzie szedł okręż­nie, by wstą­pić do ko­ścio­ła… Nie­zde­cy­do­wa­nie Ste­fa­na wzro­sło. Ru­szył ku za­krę­to­wi szo­sy, przy­sta­nął, cof­nął się parę kro­ków i znów się za­trzy­mał. Wśród pól zo­ba­czył sta­re­go chło­pa, któ­ry szedł z dala mie­dzą, trzy­ma­jąc na ra­mie­niu krzyż, jaki zwy­kle nosi się przed po­grze­bem. Ste­fan chciał za­wo­łać na nie­go, ale się nie od­wa­żył. Za­ci­snąw­szy zęby, pu­ścił się wiel­ki­mi kro­ka­mi w stro­nę cmen­ta­rza. Chłop do­szedł do muru cmen­tar­ne­go i znikł. Nie było wi­dać, by szedł da­lej, ku wsi, więc Ste­fan z de­spe­ra­cją za­giął poły płasz­cza i uno­sząc je jak ko­bie­ta, co­raz kar­ko­łom­niej sa­dził przez ka­łu­że. Dro­ga na cmen­tarz omi­ja­ła nie­wiel­ki pa­gó­rek, po­ro­sły gę­sto lesz­czy­ną. Ste­fan po­biegł na prze­łaj, nie zwa­ża­jąc na za­pa­da­ją­cy się śnieg i chlasz­czą­ce po twa­rzy wit­ki. Na­raz gę­stwi­na się skoń­czy­ła. Ze­sko­czył na dro­gę tuż przed cmen­ta­rzem. Ci­cho tu było i pu­sto, po chło­pie ani śla­du. Po­śpiech Ste­fa­na roz­wiał się na­gle. Po­sęp­nie obej­rzał ubło­co­ne po kost­ki sto­py i zgrza­ny, od­dy­cha­jąc głę­biej, zaj­rzał po­nad fur­tą do środ­ka. Na cmen­ta­rzu nie było ni­ko­go. Pchnię­ta fur­ta za­kra­ka­ła prze­raź­li­wie i umil­kła w ża­ło­snym stęk­nię­ciu. Brud­ny, za­sko­ru­pia­ły śnieg okry­wał fa­li­ście gro­by, roz­chy­la­jąc się le­jo­wa­to u pod­nó­ża krzy­ży. Ich drew­nia­ne sze­re­gi ury­wa­ły się u kępy dzi­kie­go bzu; da­lej sta­ły ka­mien­ne na­grob­ki księ­ży nie­czaw­skich i więk­szy od nich, od­osob­nio­ny gro­bo­wiec ro­dzin­ny Trzy­niec­kich, czar­ny ze zło­ty­mi li­te­ra­mi dat i na­zwisk, z trze­ma brzo­za­mi u gra­ni­to­we­go wez­gło­wia. W pa­sie pu­stej prze­strze­ni, od­dzie­la­ją­cej gro­bo­wiec od resz­ty cmen­ta­rza jak zie­mia ni­czy­ja, zia­ła jama świe­żo wy­ko­pa­ne­go gro­bu, pla­mią­ca gli­ną bia­łe oto­cze­nie. Ste­fan przy­sta­nął za­sko­czo­ny. W gro­bow­cu nie było już wi­dać miej­sca, a na po­więk­sze­nie go nie star­czy­ło cza­su lub środ­ków i Trzy­niec­ki miał iść do gli­ny jak byle kto; Ste­fan wy­obra­ził so­bie, z ja­ki­mi uczu­cia­mi stryj An­zelm za­rzą­dził prze­wie­zie­nie zwłok, ale in­nej dro­gi nie było: tu cho­wa­ło się wszyst­kich umar­łych, bo Nie­cza­wy na­le­ża­ły nie­gdyś do Trzy­niec­kich, a choć na ko­niec zo­stał tyl­ko dom stry­ja Ksa­we­re­go, zwy­czaj prze­trwał i po każ­dej śmier­ci ro­dzi­na sła­ła z ca­łej Pol­ski swych przed­sta­wi­cie­li na po­grzeb.

Z ra­mion krzy­ży, z ga­łą­zek dzi­kie­go bzu zwi­sa­ły szkli­ste so­ple, woda cy­ka­ła z nich ci­cho, dziu­ra­wiąc śnieg. Ste­fan po­stał chwi­lę nad otwar­tym gro­bem. Na­le­ża­ło iść do domu, lecz tak nie miał na to ocho­ty, że ru­szył mię­dzy krzy­że wiej­skie­go cmen­ta­rza. Na­zwi­ska, wy­pa­lo­ne dru­tem na de­secz­kach, zmie­nia­ły się w czar­ne za­cie­ki, wie­le zni­kło cał­kiem, po­zo­sta­wia­jąc gład­kie drew­no. Brnąc w śnie­gu, któ­ry zię­bił mu sto­py, Ste­fan ob­szedł cmen­tarz do­ko­ła i przy­sta­nął na­gle nad gro­bem, na któ­rym stał duży brzo­zo­wy krzyż z przy­bi­tym ka­wał­kiem bla­chy. Wid­niał tam na­pis z za­krę­ta­sa­mi:

Prze­chod­niu Po­wiedz Pol­sce Tu Leżą Jej Syny

Byli Jej Po­słusz­ni do Ostat­niej Go­dzi­ny.

Ni­żej wid­nia­ły na­zwi­ska z wy­mie­nio­ny­mi szar­ża­mi. Jako ostat­ni fi­gu­ro­wał żoł­nierz nie­zna­ny. Była jesz­cze data z wrze­śnia ’39 roku. Od tego wrze­śnia nie mi­nę­ło i sześć mie­się­cy, ale na­pis nie prze­trwał­by w sło­tach i mro­zach, gdy­by go nie od­na­wia­ła czy­jaś pa­mię­tli­wa ręka. O pa­mię­ci świad­czy­ły też ga­łę­zie je­dli­ny, okry­wa­ją­ce grób dziw­nie mały: trud­no było uwie­rzyć, że spo­czy­wa w nim kil­ku lu­dzi. Ste­fan po­stał tu chwi­lę, za­ra­zem po­ru­szo­ny i nie­pew­ny, bo nie wie­dział, czy uchy­lić ka­pe­lu­sza; nie mo­gąc się zde­cy­do­wać, po­szedł da­lej. Ziąb śnie­gu da­wał mu się we zna­ki; ude­rza­jąc bu­ci­kiem o bu­cik, znów spoj­rzał na ze­ga­rek. Było dwa­dzie­ścia mi­nut po pierw­szej i na­le­ża­ło się po­spie­szyć, je­śli miał zdą­żyć do domu, po­my­ślał jed­nak, że cze­ka­jąc tu na kon­dukt, zna­ko­mi­cie upro­ści swą ce­re­mo­nial­ną obec­ność na po­grze­bie, za­wró­cił więc i raz jesz­cze przy­sta­nął nad roz­ko­pa­ną zie­mią, któ­ra przy­jąć mia­ła cia­ło stry­ja Lesz­ka. Zaj­rzaw­szy w głąb pu­stej jamy, Ste­fan za­uwa­żył, jaka jest głę­bo­ka. Świa­do­my taj­ni­ków tech­ni­ki grze­bal­nej, po­jął, że grób po­głę­bio­no umyśl­nie, aby mógł w przy­szło­ści za­wrzeć jesz­cze jed­ną trum­nę – ciot­ki Anie­li, wdo­wy po stry­ju Lesz­ku. Od­kry­cie to do­tknę­ło go jak pod­pa­trzo­na nie­chcą­cy nie­go­dzi­wość; mimo woli cof­nął się od dołu i w oczy rzu­ci­ły mu się sze­re­gi ko­śla­wych krzy­ży. Jego umysł był jak­by uwraż­li­wio­ny sa­mot­no­ścią, i to, że róż­ni­ce sta­nu po­sia­da­nia trwa­ją da­lej w zgro­ma­dze­niu umar­łych, wy­da­ło mu się ab­sur­dal­ne i nik­czem­ne. Przez chwi­lę od­dy­chał głę­biej. Pa­no­wa­ła zu­peł­na ci­sza. Od nie­da­le­kiej wsi nie do­bie­gał naj­słab­szy od­głos, na­wet wro­ny, któ­rych kra­ka­nie to­wa­rzy­szy­ło mu przed­tem w wę­drów­ce, uci­chły te­raz zu­peł­nie. Krót­kie cie­nie krzy­ży le­ża­ły na śnie­gu, ziąb od nóg pod­cho­dził przez cia­ło do ser­ca. Ku­ląc się, wci­snął ręce do kie­sze­ni i w pra­wej od­krył małe za­wi­niąt­ko – pa­czusz­kę z chle­bem, któ­rą mat­ka we­tknę­ła mu, nim wy­szedł z domu. Rap­tow­nie po­czuł głód, wy­do­był chleb z kie­sze­ni i od­wi­nął cien­ki pa­pier. Mię­dzy krom­ka­mi ró­żo­wi­ło się nie­co szyn­ki. Przy­bli­żył chleb do ust, lecz nie mógł jeść nad roz­ko­pa­nym gro­bem. Mó­wił so­bie, że to prze­sąd, bo cóż ta­kie­go osta­tecz­nie – jama wy­ko­pa­na w gli­nie – a jed­nak nie zdo­łał się prze­móc. Z pajd­ką chle­ba w ręku po­brnął ku fur­cie cmen­tar­nej. Idąc tak, mi­jał bez­i­mien­ne krzy­że, w ich nie­fo­rem­nych kształ­tach da­rem­nie szu­ka­ło się ja­kichś cech in­dy­wi­du­al­nych, świad­czą­cych o ich po­śmiert­nych wła­ści­cie­lach. Po­my­ślał, że tro­ska o trwa­łość gro­bów jest wy­ra­zem nie­pa­mięt­nych cza­sów się­ga­ją­cej wia­ry, iż mimo twier­dze­nia re­li­gii, wbrew oczy­wi­sto­ści gni­cia, na prze­kór świa­dec­twu zmy­słów zmar­li wio­dą w głę­bi zie­mi ja­kieś ist­nie­nie; może nie­do­god­ne, wstręt­ne na­wet, ale prze­cież ist­nie­nie, to­czą­ce się póty, póki nad zie­mią sto­ją jesz­cze ja­kieś zna­ki roz­po­znaw­cze.

Do­tarł do fur­ty, raz jesz­cze spoj­rzał z od­da­li na rzę­dy krzy­ży za­nu­rzo­nych w śnie­gu i żół­ta­wą pla­mę wy­ko­pa­ne­go gro­bu i wy­szedł na błot­ni­stą dro­gę. Kie­dy prze­my­ślał do koń­ca ostat­ni wy­wód, ab­sur­dal­ność za­bie­gów cmen­tar­nych sta­ła się dlań oczy­wi­sta i swój udział w dzi­siej­szym po­grze­bie od­czuł jako coś że­nu­ją­ce­go. Przez chwi­lę był na­wet zły na ro­dzi­ców, że na­kło­ni­li go do tej eska­pa­dy, tym dziw­niej­szej, że wła­ści­wie nie był tu sobą, lecz przed­sta­wiał cho­re­go ojca.

Jadł te­raz po­wo­li chleb z szyn­ką, zwil­ża­jąc kęsy śli­ną i prze­ły­ka­jąc z pew­nym tru­dem, bo mu za­schło w gar­dle. W gło­wie my­śli bie­gły da­lej. Tak, to zu­peł­nie pew­ne, roz­wa­żał, że lu­dzie ja­kąś naj­bar­dziej głu­chą na ar­gu­men­ty świa­ta czę­ścią swe­go je­ste­stwa wie­rzą w owo wła­śnie przez nie­go od­kry­te „trwa­nie zmar­łych”, gdy­by bo­wiem tro­ska o gro­by była tyl­ko wy­ra­zem mi­ło­ści i żalu za utra­co­nym, za­do­wo­li­li­by się opie­ką nad na­ziem­nym, wi­do­mym kształ­tem gro­bu. Spro­wa­dza­jąc jed­nak mo­ty­wy cmen­tar­nej dzia­łal­no­ści lu­dzi do ta­kich uczuć, nie spo­sób wy­tłu­ma­czyć dba­ło­ści o wy­go­dę zwłok, któ­ra każe zmar­łych ubie­rać, kłaść im po­du­szecz­ki pod gło­wy i za­my­kać ich w fu­te­ra­łach jak naj­od­por­niej­szych na dzia­ła­nie sił przy­ro­dy. Po­stę­pu­ją­cy­mi tak musi po­wo­do­wać ciem­na i nie­ro­zum­na wia­ra w dal­sze trwa­nie zmar­łych – to okrop­ne, prze­ra­ża­ją­ce ży­we­go trwa­nie w cia­snym za­mknię­ciu trum­ny, któ­re wi­dać lep­sze być musi jed­nak w ich in­stynk­tow­nym mnie­ma­niu od cał­ko­wi­te­go uni­ce­stwie­nia i ze­spo­le­nia z zie­mią.

Sam o tym nie wie­dząc, za­czął iść w stro­nę wsi, a za­ra­zem wie­ży ko­ściel­nej błysz­czą­cej w słoń­cu. Na­gle doj­rzał na za­krę­cie szo­sy ja­kiś ruch i nim jesz­cze po­jął, co się tam dzie­je, po­spiesz­nie we­tknął chleb do kie­sze­ni.

Tam, gdzie szo­sa omi­ja­ła wzgó­rze, bie­gnąc pod jego stro­mą gli­nia­stą ścia­ną, uka­za­ła się ciem­na pla­ma po­cho­du. Lu­dzie byli tak da­le­ko, że nie roz­róż­niał twa­rzy, wi­dział tyl­ko su­ną­cy przo­dem krzyż, tuż za nim bia­łe plam­ki księ­żych kom­ży, dach sa­mo­cho­du i głę­biej spo­ro ma­leń­kich fi­gu­rek, któ­re po­ru­sza­ły się tak wol­no, jak­by prze­stę­po­wa­ły w miej­scu z nogi na nogę, ko­ły­sząc się pew­no ma­je­sta­tycz­nie, ale po­mniej­sze­nie, spra­wio­ne od­le­gło­ścią, czy­ni­ło te ru­chy pra­wie gro­te­sko­wy­mi. Trud­no było wziąć ten mi­nia­tu­ro­wy po­grzeb se­rio i ocze­ki­wać go z na­le­ży­tą po­wa­gą, nie ła­twiej też iść mu na­prze­ciw. Było to jak­by przy­pad­ko­wo uro­nio­ne zbio­ro­wi­sko ciem­nych la­le­czek su­ną­cych u pod­nó­ża wiel­kie­go gli­nia­ste­go ob­ry­wu, a wiatr przy­no­sił odeń strzęp­ki nie­zro­zu­mia­łe­go za­wo­dze­nia. Ste­fan chciał zna­leźć się tam jak naj­szyb­ciej, nie śmiał jed­nak ru­szyć się z miej­sca i tyl­ko, zdjąw­szy ka­pe­lusz, od cze­go wiatr po­tar­gał mu na­tych­miast wło­sy, cze­kał nie­ru­cho­mo na skra­ju dro­gi. Ktoś nie­świa­do­my nie mógł­by po­jąć, czy jest on spóź­nio­nym uczest­ni­kiem ża­łob­nej uro­czy­sto­ści, czy tyl­ko przy­pad­ko­wym prze­chod­niem. Po­sta­ci idą­cych ro­sły, w mia­rę jak się zbli­ża­li, i nie­po­strze­że­nie prze­kro­czy­ły gra­ni­cę tego od­da­le­nia, któ­re­go efekt tak oso­bli­we wy­warł wra­że­nie na pa­trzą­cym. Na ko­niec Ste­fan po­znał sta­re­go chło­pa idą­ce­go na cze­le z krzy­żem, obu księ­ży, wlo­ką­cą się za nimi cię­ża­rów­kę z po­bli­skie­go tar­ta­ku i wresz­cie całą, kro­czą­cą w roz­syp­ce ro­dzi­nę. Nie­skład­ny śpiew ko­biet wiej­skich po­wta­rzał się mo­no­ton­nie bez jed­nej prze­rwy; gdy or­szak był le­d­wo kil­ka­na­ście kro­ków od Ste­fa­na, dało się sły­szeć dzwo­nie­nie – zra­zu kil­ka nie­rów­nych dźwię­ków, po­tem ude­rze­nia peł­ne, moc­ne, z do­sto­jeń­stwem roz­pły­wa­ją­ce się po oko­li­cy. Gdy dzwon prze­mó­wił, Ste­fan po­my­ślał, że naj­pierw mu­siał po­cią­gnąć za sznur mały Wi­cek od Szym­cza­ków, któ­re­go od­pę­dził za­raz je­dy­nie po­wo­ła­ny do dzwo­nie­nia rudy To­mek, ale na­tych­miast uświa­do­mił so­bie, że „mały” Wi­cek musi być już pa­rob­kiem w jego, Ste­fa­na, wie­ku, a po Tom­ku ślad za­gi­nął, od­kąd wy­je­chał do mia­sta. Wi­dać jed­nak wal­ka o pra­wo dzwo­nie­nia trwa­ła w mło­dym po­ko­le­niu Nie­czaw.

Tra­fia­ją się w ży­ciu sy­tu­acje nie­prze­wi­dzia­ne pod­ręcz­ni­kiem do­brych ma­nier, tak trud­ne i draż­li­we, że po­ko­nać je moż­na tyl­ko wiel­kim tak­tem i pew­no­ścią sie­bie. Ste­fan, po­zba­wio­ny tych cnót, nie miał po­ję­cia, w jaki spo­sób przy­łą­czyć się do or­sza­ku, i stał nie­zde­cy­do­wa­ny, czu­jąc wy­raź­nie, że go do­strze­żo­no, co zwięk­szy­ło jesz­cze jego po­mie­sza­nie. Szczę­śli­wie przed sa­mym ko­ścio­łem po­chód się za­trzy­mał, je­den z księ­ży pod­szedł do szo­fer­ki i py­tał o coś kie­row­cę, któ­ry ki­wał po­ta­ku­ją­co gło­wą, a nie­zna­ni Ste­fa­no­wi chło­pi wleź­li na sa­mo­chód i jęli ścią­gać trum­nę. Uczy­ni­ło się pew­ne za­mie­sza­nie, w któ­rym Ste­fan zdo­łał szyb­ko przy­mknąć do gru­py sto­ją­cej koło auta. Za­uwa­żył wła­śnie krę­pą po­stać i szpa­ko­wa­tą, wbi­tą w ra­mio­na gło­wę stry­ja Ksa­we­re­go, któ­ry pod­trzy­my­wał ciot­kę Anie­lę, całą w czer­ni, gdy od trum­ny roz­le­gło się przy­tłu­mio­ne wo­ła­nie: trze­ba było wię­cej lu­dzi, by wnieść ją do ko­ścio­ła. Ste­fan rzu­cił się tam, że jed­nak, jak zwy­kle wte­dy, gdy trze­ba było na oczach wszyst­kich pod­jąć ja­kąś choć tro­chę od­po­wie­dzial­ną czyn­ność, bar­dzo się spe­szył, jego go­to­wość dzia­ła­nia ob­ja­wi­ła się je­dy­nie ner­wo­wym po­drep­ty­wa­niem przy pace cię­ża­rów­ki; osta­tecz­nie trum­na wznio­sła się nad gło­wy obec­nych bez jego po­mo­cy, a jemu do­sta­ła się tyl­ko do nie­sie­nia fu­trza­na bur­ka, któ­rą w ostat­niej chwi­li zrzu­cił z sie­bie i po­dał mu naj­star­szy brat ojca, stryj An­zelm.

Bur­kę tę wniósł Ste­fan do ko­ścio­ła, wcho­dząc jako je­den z ostat­nich, lecz pe­łen prze­świad­cze­nia, że dźwi­ga­jąc ów ogrom­ny błam niedź­wie­dzi, i on przy­czy­nia się do spraw­ne­go prze­bie­gu ce­re­mo­nii. Dzwon za­koń­czył swą mo­no­ton­ną pieśń za­ją­kli­wym ude­rze­niem, obaj księ­ża na chwi­lę zni­kli, po­tem znów się uka­za­li, pod­czas gdy ro­dzi­na sa­do­wi­ła się w ław­kach, i od oł­ta­rza po­bie­gły pierw­sze, wy­po­wie­dzia­ne po ła­ci­nie sło­wa eg­ze­kwii.

Na do­brą spra­wę Ste­fan mógł usiąść, bo i miej­sca w ław­kach było spo­ro, i fu­tro stry­jo­we nie na­le­ża­ło do lek­kich, ale wo­lał stać w głę­bi nawy ze swym brze­mie­niem, może wła­śnie dla­te­go, że mu cią­ży­ło i przez to jak­by kom­pen­so­wa­ło jego nie­śmia­łość z po­przed­niej chwi­li. Trum­na sta­ła już na wprost oł­ta­rza, a stryj An­zelm, za­pa­liw­szy wo­kół niej świe­ce, pod­szedł stam­tąd pro­sto ku Ste­fa­no­wi, któ­ry na­wet się tym tro­chę zmie­szał (li­czył na ciem­ność pa­nu­ją­cą u stóp fi­la­ra, pod któ­rym stał). Uści­snąw­szy jego ra­mię, stryj wy­szep­tał pod śpiew­ny głos księ­ży:

– Oj­ciec cho­ry?

– Tak, pro­szę stry­ja. Miał wczo­raj atak.

– Te ka­mie­nie, co? – rzekł stryj swo­im prze­raź­li­wym szep­tem i chciał wziąć fu­tro z rąk Ste­fa­na, któ­ry go jed­nak nie pu­ścił, bą­ka­jąc:

– Ależ nie, ależ pro­szę, ja, ja już będę…

– No daj­że mi fu­tro, ośle, prze­cie tu zim­no jak w psiar­ni! – po­wie­dział stryj do­bro­dusz­nie, lecz pra­wie na głos, za­rzu­cił na ra­mio­na bur­kę i od­szedł do ław­ki, w któ­rej sie­dzia­ła wdo­wa, po­zo­sta­wia­jąc Ste­fa­na jak nie­pysz­ne­go; mło­dy czło­wiek czuł jesz­cze do­brą chwi­lę, jak palą go po­licz­ki.

Ten w grun­cie rze­czy drob­ny in­cy­dent ze­psuł mu cały po­byt w ko­ście­le. Ochło­nął do­pie­ro po do­brej chwi­li, do­strze­gł­szy stry­ja Ksa­we­re­go sie­dzą­ce­go na skra­ju ostat­niej ław­ki. Z pew­ną po­cie­chą po­my­ślał, jak nie­swo­jo musi czuć się Ksa­we­ry, ate­usz tak wo­ju­ją­cy, że pró­bo­wał na­wra­cać każ­de­go no­we­go pro­bosz­cza. Był to sta­ry ka­wa­ler, rap­tus i we­re­dyk, za­go­rza­ły pre­nu­me­ra­tor bi­blio­te­ki Boya, zwo­len­nik re­gu­la­cji po­ro­dów i w do­dat­ku je­dy­ny le­karz w pro­mie­niu dwu­na­stu ki­lo­me­trów. W swo­im cza­sie krew­ni z Kielc usi­ło­wa­li wy­przeć go ze sta­re­go domu, pro­wa­dząc z nim przez lata wal­kę w są­dach po­wia­to­wych i okrę­go­wych, lecz Ksa­we­ry wy­grał wszyst­kie pro­ce­sy i jesz­cze im tak chy­trze – jak po­wia­dał – na­ubli­żał, że nic mu zro­bić nie mo­gli. Te­raz sie­dział cięż­ko, po­ło­żyw­szy wiel­kie ręce nie­ru­cho­mo na pul­pi­cie, od­dzie­lo­ny ław­ką od po­ko­na­nych krew­nych.

Kie­dy or­ga­ny ode­zwa­ły się swym głę­bo­kim gło­sem, drgnę­ło coś w Ste­fa­nie przy­po­mnie­niem daw­nej, go­rą­cej i po­kor­nej świę­to­ści, któ­ra pa­rzy­ła jego du­szę, gdy był cał­kiem mały; mu­zy­kę or­ga­no­wą miał za­wsze w wiel­kim po­wa­ża­niu. Eg­ze­kwie to­czy­ły się w naj­więk­szym po­rząd­ku; je­den z księ­ży roz­pa­lił ka­dzi­dło w ma­łym ka­gan­ku i ob­szedł trum­nę, ota­cza­jąc ją kłę­bem won­ne­go, choć trą­cą­ce­go spa­le­ni­zną dymu. Ste­fan po­szu­kał ocza­mi wdo­wy – sie­dzia­ła w dru­giej ław­ce, sku­lo­na, cier­pli­wa, dziw­nie obo­jęt­na na sło­wa księ­ży, któ­rzy w gir­lan­dach ła­ci­ny co­raz wy­śpie­wy­wa­li jej na­zwi­sko, a za­ra­zem na­zwi­sko zmar­łe­go, po­wta­rza­jąc je pod­nio­śle i jak­by na­tar­czy­wie – ale nie zwra­ca­li się do ucha żad­ne­go z ży­wych, tyl­ko do Opatrz­no­ści, i ją pro­si­li, bła­ga­li, na­ka­zy­wa­li jej nie­mal życz­li­wość dla tego, któ­re­go już nie było.

Or­ga­ny za­mil­kły i znów trze­ba było wziąć na bar­ki trum­nę osa­dzo­ną na ka­ta­fal­ku przed oł­ta­rzem, lecz te­raz Ste­fan na­wet nie pró­bo­wał się tam zbli­żyć; wszy­scy wsta­li i, po­kasz­lu­jąc, go­to­wa­li się do dal­szej dro­gi. W mo­men­cie gdy trum­na, chwie­jąc się ła­god­nie, opusz­cza­ła przy­ciem­nio­ną nawę, na sa­mych schod­kach ko­ścio­ła na­stą­pi­ło za­mie­sza­nie – ta po­dłu­go­wa­ta, cięż­ka skrzy­nia groź­nie za­pa­dła się przo­dem, lecz na­tych­miast las wznie­sio­nych rąk przy­wró­cił jej rów­no­wa­gę, tak że tyl­ko ko­ły­sząc się żwa­wiej, jak­by pod­nie­co­na tym, co omal nie na­stą­pi­ło, wy­chy­nę­ła na ni­skie już słoń­ce.

W owej chwi­li prze­mknę­ła Ste­fa­no­wi przez gło­wę bar­dzo głu­pia i ma­ka­brycz­na myśl, że oso­bą w trum­nie na pew­no był stryj Le­szek, bo on za­wsze lu­bił na­rwa­ne ka­wa­ły, na­wet w uro­czy­stych sy­tu­acjach. Myśl tę za­raz stłu­mił, a ra­czej wy­pro­wa­dził na płasz­czy­znę zdro­we­go ro­zu­mo­wa­nia: że jest to ab­surd, a trum­na za­wie­ra­ła nie stry­ja, tyl­ko ja­kąś po­zo­sta­łość, ja­kąś resz­tę po jego oso­bie, tak że­nu­ją­cą i kło­po­tli­wą, że dla jej usu­nię­cia ze śro­do­wi­ska ży­wych ob­my­ślo­no i za­in­sce­ni­zo­wa­no całą tę nie­co dłu­go­trwa­łą, za­wi­łą i z lek­ka fał­szem po­brzmie­wa­ją­cą hi­sto­rię.

Tym­cza­sem szedł już z in­ny­mi za trum­ną, kie­ru­ją­cą się ku roz­war­tej na oścież fur­cie cmen­ta­rza. Ota­cza­ją­cy go or­szak skła­dał się z ja­kichś dwu­dzie­stu osób; spo­tka­ne z dala od trum­ny, ro­bi­ły wra­że­nie nie­co dzi­wacz­ne, bo stro­je ich sta­no­wi­ły coś po­śred­nie­go mię­dzy ubra­niem na dłuż­szą po­dróż (jako że wszy­scy nie­mal przy­je­cha­li do Nie­czaw z da­le­ka) a odzie­niem wi­zy­to­wym z prze­wa­ża­ją­cą bar­wą czer­ni. Za­ra­zem więk­szość męż­czyzn no­si­ła an­gli­ki z cho­le­wa­mi, a nie­któ­re ko­bie­ty mia­ły na no­gach po­dob­ne do bu­tów, sznu­ro­wa­ne, wy­so­kie, fu­trem la­mo­wa­ne trze­wi­ki. Ktoś, kogo z tyłu nie mógł Ste­fan roz­po­znać, miał na so­bie żoł­nier­ski płaszcz bez wszel­kich dys­tynk­cji, z ode­rwa­ny­mi jak­by siłą pat­ka­mi, ścią­gnię­ty moc­no pa­sem; ten płaszcz, na któ­rym przez dłu­gą chwi­lę za­trzy­ma­ło się spoj­rze­nie Ste­fa­na, był tu je­dy­nym przy­po­mnie­niem kam­pa­nii wrze­śnio­wej, cho­ciaż nie – zde­cy­do­wał po se­kun­dzie – świad­czy­ła o niej też nie­obec­ność tych, któ­rzy w in­nych oko­licz­no­ściach zja­wi­li­by się tu na pew­no, jak stryj An­to­ni i ku­zyn Piotr, obaj prze­by­wa­ją­cy w nie­wo­li nie­miec­kiej.

Śpiew, a ra­czej za­wo­dze­nie ko­biet wiej­skich, po­wta­rza­ją­cy roz­wle­kle „wiecz­ne od­po­czy­wa­nie racz mu dać, Pa­nie, a świa­tłość wie­ku­ista…”, nie­cier­pli­wił Ste­fa­na krót­ko, bo wnet prze­stał do­cie­rać do jego świa­do­mo­ści. Or­szak wy­dłu­żył się, a po­tem sku­pił u wej­ścia cmen­tar­ne­go i za wznie­sio­ną wy­so­ko trum­ną po­pły­nął czar­nym sznu­rem mię­dzy gro­ba­mi. Nad otwar­tą mo­gi­łą znów roz­po­czę­ły się mo­dły. Ste­fa­no­wi było ich już tro­chę nad­to i po­my­ślał na­wet, że gdy­by był wie­rzą­cy, uznał­by ta­kie cią­głe po­na­wia­nie próśb za na­tręc­two wo­bec isto­ty, do któ­rej były kie­ro­wa­ne.

Za­nim ostat­nia uwa­ga ufor­mo­wa­ła się w nim do koń­ca, ktoś po­cią­gnął go za rę­kaw. Od­wró­cił się i uj­rzał oto­czo­ną koł­nie­rzem fu­tra sze­ro­ką, z or­lim no­sem twarz stry­ja An­zel­ma, któ­ry spy­tał go, zno­wu zbyt gło­śno:

– Ja­dłeś już dziś co? – i nie do­cze­kaw­szy się od­po­wie­dzi, do­dał szyb­ko:

– Nic się nie bój, bę­dzie bi­gos! – po czym klep­nął go w ple­cy i gar­biąc się, prze­my­kał mię­dzy sto­ją­cy­mi, zwró­co­ny­mi w stro­nę wciąż jesz­cze pu­ste­go gro­bu. Do­ty­kał każ­de­go pal­cem, po­ru­sza­jąc przy tym war­ga­mi, co moc­no dzi­wi­ło Ste­fa­na, do­pó­ki się nie zo­rien­to­wał w pro­za­icz­no­ści stry­jo­we­go po­stę­po­wa­nia: An­zelm li­czył po pro­stu obec­nych. Za­raz też wy­dał grom­kim szep­tem dys­po­zy­cję chło­pa­ko­wi, któ­ry naj­pierw z pro­sta­czą re­we­ren­cją wy­co­fał się z czar­ne­go krę­gu, a zna­la­zł­szy się za fur­tą, po­gnał pro­sto do domu Ksa­we­re­go.

Za­koń­czyw­szy swą go­spo­dar­ską czyn­ność, stryj An­zelm sta­nął, czy to umyśl­nie, czy przez przy­pa­dek, zno­wu u boku Ste­fa­na i zna­lazł na­wet chwi­lę, by zwró­cić jego uwa­gę na ma­low­ni­czość gru­py ota­cza­ją­cej grób. A wła­śnie czte­rech ro­słych chło­pów unio­sło trum­nę na sznu­rach i jęło opusz­czać ją w głąb zie­ją­ce­go wnę­trza, aż spo­czę­ła, ale tro­chę krzy­wo, tak że je­den z nich mu­siał, za­pie­ra­jąc się po­si­nia­ły­mi rę­ka­mi o brzeg zie­mi, pchnąć ją moc­no bu­tem. Taka ob­ce­so­wość wo­bec przed­mio­tu, któ­ry przez cały czas do tej chwi­li ota­cza­ny był nie­ustan­ną czcią, do­tknę­ła przy­kro Ste­fa­na. W tym fak­cie zna­lazł jesz­cze jed­no po­twier­dze­nie swej tezy, że żywi, mimo ca­łej kunsz­tow­no­ści po­stę­po­wa­nia, ja­kim usi­łu­ją nadać okrą­głość okrut­nie kan­cia­ste­mu przej­ściu od ży­cia do śmier­ci, nie po­tra­fią jed­nak zna­leźć wo­bec umar­łych ja­kiejś jed­no­li­tej a cią­głej po­sta­wy.

Gdy ło­pa­ty, pra­cu­ją­ce z za­pa­łem prze­cho­dzą­cym w za­wzię­tość, za­mknę­ły grób i ukle­pa­ły nad nim wy­dłu­żo­ną pry­zmę gli­ny, jaw­nie uka­za­ła się wo­jen­na spe­cy­fi­ka tego po­grze­bu, nie do po­my­śle­nia było bo­wiem, żeby ucho­dząc z cmen­ta­rza, zo­sta­wia­ło się grób jed­ne­go z Trzy­niec­kich, nie za­sy­paw­szy go kwia­ta­mi, ale tej pierw­szej po­wrze­śnio­wej zimy trud­no było o tym my­śleć. Za­wio­dły na­wet szklar­nie bli­skie­go ma­jąt­ku Prze­tu­ło­wi­czów, bo szy­by wy­tłu­czo­ne zo­sta­ły w cza­sie walk, tak że na­gro­bek po­wstał tyl­ko z na­rę­czy ga­łę­zi jo­dło­wych, i oto po od­mó­wie­niu ostat­niej mo­dli­twy, prze­że­gnaw­szy się, wszy­scy nie­znacz­nie po­da­wa­li ple­cy wzgór­ko­wi po­zie­le­nia­łej gli­ny i je­den za dru­gim wy­cie­kać po­czę­li śnie­ży­sty­mi ście­ży­na­mi na peł­ną bło­ta i ka­łuż wiej­ską dro­gę.

Kie­dy księ­ża, prze­mar­z­nię­ci jak wszy­scy, zdję­li swe bia­łe kom­że, od razu się ja­koś uzwy­czaj­ni­li, po­dob­ną, choć mniej wy­ra­zi­stą prze­mia­nę wi­dzia­ło się w in­nych obec­nych: opa­da­ła z nich uro­czy­sta po­wa­ga, ja­kieś zwol­nie­nie ru­chów i spoj­rzeń, i na­iw­ne­mu ob­ser­wa­to­ro­wi mo­gło­by się zda­wać, że ci lu­dzie do tej pory stą­pa­li cały czas na pal­cach, cze­go na­raz za­nie­cha­li.

W dro­dze po­wrot­nej Ste­fan ma­new­ro­wał tak, żeby się cza­sem nie do­stać w po­bli­że ciot­ki Anie­li-wdo­wy, nie żeby jej nie lu­bił albo nie współ­czuł, prze­ciw­nie, było mu jej żal, tym bar­dziej że wie­dział, jak ko­cha­ją­ce się sta­no­wi­li ze stry­jem mał­żeń­stwo, ale mimo go­rącz­ko­wych wy­sił­ków nie mógł wy­krze­sać z sie­bie ani jed­ne­go zda­nia kon­do­len­cji. Przez ten po­płoch we­wnętrz­ny za­pę­dził się na czo­ło wra­ca­ją­cych, gdzie stryj Ksa­we­ry wiódł pod rękę ciot­kę Me­la­nię Sko­czyń­ską. Był to wi­dok tak dziw­ny i rzad­ki, że Ste­fan aż się zdu­miał, stryj bo­wiem ciot­ki Me­la­nii nie zno­sił w spo­sób wszech­stron­ny, na­zy­wał ją am­puł­ką ze sta­rym ja­dem i ma­wiał, że trze­ba de­zyn­fe­ko­wać zie­mię ze śla­da­mi jej stąp­nięć. Ciot­ka Me­la­nia, sta­ra pan­na, z da­wien daw­na trud­ni­ła się ją­trze­niem wa­śni we­wnątrz­ro­dzin­nych w ten spo­sób, że sama za­cho­wu­jąc całą sło­dycz neu­tral­no­ści, z domu do domu prze­no­si­ła ja­do­wi­te po­wie­dzon­ka i plot­ki, od cze­go po­wsta­wa­ły wiel­kie kwa­sy i dużo szko­dy, po­nie­waż Trzy­niec­cy byli wszy­scy i krew­cy, i nie­zmier­nie kon­se­kwent­ni w raz wzbu­dzo­nych uczu­ciach. Doj­rzaw­szy Ste­fa­na, Ksa­we­ry za­wo­łał z da­le­ka:

– Wi­taj, bra­cie w Esku­la­pie! Masz już dy­plom, co?!

Ste­fan mu­siał na­tu­ral­nie przy­sta­nąć dla przy­wi­ta­nia i z roz­ma­chem tknął wy­zię­błą dłoń ciot­ki-pan­ny no­sem, po czym już we tro­je ru­szy­li ku do­mo­wi, któ­ry wy­ło­nił się spo­śród drzew, żół­ty jak jaj­ko, ist­ny dwo­rek z kla­sycz­ny­mi ko­lu­mien­ka­mi i wiel­ką we­ran­dą wy­cho­dzą­cą na sad owo­co­wy. Przed wej­ściem przy­sta­nę­li, cze­ka­jąc na nad­cho­dzą­cych. W stry­ju Ksa­we­rym znie­nac­ka ock­nął się go­spo­darz, za­czął więc za­pra­szać wszyst­kich do środ­ka z ta­kim im­pe­tem, jak­by krew­ni mie­li wła­śnie za­miar roz­sy­pać się po śnie­ży­stej i grzą­skiej oko­li­cy. W sa­mych drzwiach prze­szedł Ste­fan krót­ką, lecz przej­mu­ją­cą mękę wie­lo­krot­nych po­wi­tań, któ­re za­wie­szo­ne na czas po­grze­bu ob­ru­szy­ły się nań te­raz la­wi­ną. Mu­siał do­brze uwa­żać, by ca­łu­jąc na prze­mian ręce i kłu­ją­ce po­licz­ki, nie po­chy­lić się ku ja­kiejś mę­skiej dło­ni, co mu się cza­sem tra­fia­ło. Nie wie­dział na­wet, kie­dy wśród szu­ra­nia bu­tów i wy­wi­ja­nia rę­ka­wa­mi zdej­mo­wa­nych okryć zna­lazł się w ba­wial­nym. Na wi­dok ogrom­ne­go ze­ga­ra szaf­ko­we­go z mo­sięż­ny­mi wa­ga­mi po­czuł się na­raz ogrom­nie swoj­sko, bo pod prze­ciw­le­głą ścia­ną, pod ro­ga­tym cze­re­pem je­le­nim roz­kła­da­no dlań po­sła­nie, ile­kroć przy­je­chał do Nie­czaw; po ką­tach sta­ły po­prze­trą­ca­ne fo­te­le, z któ­ry­mi w dzień wal­czył, do­bie­ra­jąc się do ich wło­sia­nych wnętrz­no­ści, a w nocy bu­dzi­ło go cza­sem ba­so­we wy­dzwa­nia­nie go­dzin i tar­cza ze­ga­ra ma­ja­czy­ła nie­ziem­sko z mro­ków od­bi­tym gdzieś księ­ży­co­wym świa­tłem, okrą­gła, chłod­na, po­mie­sza­na ze snem i ja­śnie­ją­ca nie­ru­cho­mo, wła­śnie jak księ­życ. Nie mógł się jed­nak od­dać wspo­mnie­niom dzie­ciń­stwa, bo w po­ko­ju za­pa­no­wał znacz­ny ruch. Pa­nie sia­da­ły na fo­te­lach, pa­no­wie, sto­jąc, oto­czy­li się chmu­rą pa­pie­ro­so­we­go dymu, roz­mo­wa nie roz­grza­ła się jesz­cze, a już otwar­ły się oba skrzy­dła drzwi do ja­dal­ne­go i na pro­gu sta­nął An­zelm. Z mar­sem do­bro­dusz­ne­go, roz­tar­gnio­ne­go nie­co ce­za­ra pro­sił wszyst­kich do sto­łu. O sty­pie nie było oczy­wi­ście mowy, sło­wo to za­dźwię­cza­ło­by nie­sto­sow­nie, po pro­stu pro­szo­no stro­ska­nych i znu­żo­nych po­dró­żą krew­nych na skrom­ną prze­ką­skę.

Był tu, wśród ro­dzi­ny, je­den z księ­ży, któ­rzy wie­dli or­szak na cmen­tarz, chu­dy, z twa­rzą żół­ta­wą, zmę­czo­ną, ale uśmiech­nię­tą, jak­by za­do­wo­lo­ny z tego, że wszyst­ko od­by­ło się tak skład­nie. Ksiądz ten, na­chy­la­jąc się ni­sko a sztyw­nie, roz­ma­wiał z se­nior­ką rodu Trzy­niec­kich, ciot­ką-bab­ką Ja­dwi­gą, ma­leń­ką, w przy­dłu­gich i zbyt ob­szer­nych suk­niach, jak­by zwię­dła i skur­czy­ła się, trwa­jąc nie­ustan­nie w ich wnę­trzu, tak że mu­sia­ła trzy­mać ręce unie­sio­ne mo­dli­tew­nie w górę, by się jej ża­bo­ty rę­ka­wów nie ze­su­nę­ły do koń­ca na wy­schłe pa­lusz­ki. W jej ma­łej, tro­chę pła­skiej i wła­ści­wie nie­sta­rej twa­rzy cza­ił się wy­raz nie­obec­no­ści i prze­ko­ry, jak gdy­by wca­le nie słu­cha­jąc księ­dza, ob­my­śla­ła wła­śnie ja­kiś po star­cze­mu dzie­cin­ny psi­kus. Wo­dzi­ła po oto­cze­niu za­okrą­glo­ny­mi, błę­kit­ny­mi ocza­mi i na­raz, upa­trzyw­szy so­bie Ste­fa­na, kiw­nę­ła nań zgię­tym w ha­czyk pal­cem. Mło­dy le­karz prze­łknął z de­ter­mi­na­cją i zbli­żył się, ksiądz za­stygł, a ciot­ka-bab­ka pa­trza­ła z dołu na Ste­fa­na pil­nie i ja­koś chy­trze, aż po­wie­dzia­ła zdu­mie­wa­ją­co gru­bym gło­sem:

– Ste­fan, syn Ste­fa­na i Mi­cha­li­ny?

– Tak, tak – gor­li­wie przy­świad­czył za­py­ta­ny.

Ciot­ka-bab­ka uśmiech­nę­ła się do nie­go, nie wia­do­mo, czy rada swej pa­mię­ci, czy wy­glą­do­wi cio­tecz­ne­go wnu­ka; uję­ła dłoń Ste­fa­na swą do ostro­ści chu­dą rącz­ką, zbli­ży­ła ją do oczu, przyj­rza­ła się jej z obu stron, a po­tem rap­tow­nie pu­ści­ła, jak­by nic tam nie zna­la­zła cie­ka­we­go. Znów złą­czy­ła ja­sne oczy ze wzro­kiem otu­ma­nio­ne­go tym wszyst­kim Ste­fa­na i rze­kła:

– A wie­szże ty, że oj­ciec twój świę­tym chciał zo­stać?

Gdak­nę­ła ci­chu­teń­ko trzy razy i za­nim Ste­fan mógł­by coś od­po­wie­dzieć, do­da­ła ni w pięć, ni w dzie­więć:

– Mamy jesz­cze gdzieś jego po­wi­ja­ki, za­cho­wa­ły się.

Po­tem za­pa­trzy­ła się pro­sto przed sie­bie i już się wię­cej nie ode­zwa­ła. Tym­cza­sem stryj An­zelm po­ja­wił się zno­wu i już ener­gicz­niej pro­sił wszyst­kich do ja­dal­ne­go, na ko­niec z prze­ślicz­nym ukło­nem zwró­cił się w stro­nę ciot­ki-bab­ki i ru­szył z nią w pierw­szą parę, za nim zaś po­cią­gnę­li inni. Ciot­ka-bab­ka nie za­po­mnia­ła o Ste­fa­nie, bo ży­czy­ła so­bie, żeby usiadł przy niej, co uczy­nił z ja­kąś ra­do­sną roz­pa­czą; tra­fia się czło­wie­ko­wi prze­ży­wać po­dob­ne zbit­ki od­le­głych od sie­bie uczuć. Za­sia­da­nie do sto­łu od­by­ło się odro­bi­nę cha­otycz­nie; zja­wił się nie­wi­dzial­ny do­tąd go­spo­darz, stryj Ksa­we­ry, z ogrom­ną por­ce­la­no­wą wazą, któ­rą po­prze­dzał ob­łok za­wie­si­stej woni bi­go­so­wej, i ob­cho­dząc wszyst­kich po ko­lei, swą le­kar­ską ręką o za­żół­co­nych ni­ko­ty­ną pal­cach czer­pał cho­chlą bi­gos i opusz­czał go w ta­le­rze z ta­kim roz­ma­chem, że ko­bie­ty usu­wa­ły się w trwo­dze o ca­łość to­a­let, przez co na­strój od razu zro­bił się cie­plej­szy. Mó­wio­no wciąż o tym sa­mym: o po­go­dzie i na­dzie­jach na wio­sen­ną ofen­sy­wę alian­tów.

Po le­wi­cy Ste­fa­na sie­dział wy­so­ki, bar­czy­sty męż­czy­zna, któ­ry zwró­cił przed­tem jego uwa­gę woj­sko­wym płasz­czem. Był to krew­ny mat­ki Ste­fa­na, Grze­gorz Nie­dzic, dzier­żaw­ca z Po­znań­skie­go. Przez cały czas mil­czał, a gdy za­jął ja­kąś po­zy­cję, nie­ru­cho­miał w niej, jak­by kij po­łknął, uśmiech­nął się tyl­ko pro­sto, nie­śmia­ło i ja­koś bar­dzo po dzie­cin­ne­mu, jak­by prze­pra­szał za kło­pot, któ­ry spra­wia tu swo­ją oso­bą; uśmiech ten oso­bli­wie kon­tra­sto­wał z jego ogo­rza­łą, wą­sa­tą twa­rzą i z ubra­niem, któ­re zro­bio­ne było z woj­sko­we­go koca i uszy­te naj­wi­docz­niej do­mo­wym spo­so­bem, bo le­ża­ło na nim fa­tal­nie.

Czu­ło się przy sto­le, że taka po­gro­bo­wa uro­czy­stość to dla ze­bra­nych nie pierw­szy­zna, a Ste­fa­no­wi przy­szło do gło­wy, że bie­sia­du­ją­cą tak ro­dzi­nę wi­dział po raz ostat­ni na Boże Na­ro­dze­nie w Kiel­cach. Da­wa­ło to do my­śle­nia, bo po­wszech­ne zgo­dy były rzad­kie i jed­no­czy­ły krew­nych wy­łącz­nie do­ko­ła po­grze­bów, ale choć wów­czas nikt bli­ski nie zmarł, to jed­nak na­tę­że­nie po­wszech­ne­go żalu było po­dob­ne, bo prze­cież dzia­ło się to świe­żo po po­chow­ku oj­czy­zny, tak że ów­cze­sna zgo­dli­wość nie sta­no­wi­ła żad­ne­go wy­jąt­ku z re­gu­ły.

Ste­fa­no­wi nie­ła­two prze­by­wa­ło się w tym zgro­ma­dze­niu, i to z wie­lu po­wo­dów. W ogó­le nie lu­bił tłum­nych, a już spe­cjal­nie uro­czy­stych ze­brań, da­lej: wi­dząc na­prze­ciw księ­dza, czuł, że obec­ność ta­kiej świę­tej oso­by nie­chyb­nie spro­wo­ku­je Ksa­we­re­go do bluź­nierstw i do­cin­ków, a skan­da­lów nie cier­piał or­ga­nicz­nie, na ko­niec czuł się źle dla­te­go, że jego oj­ciec (któ­re­go tu przed­sta­wiał) nie cie­szył się w ro­dzi­nie naj­lep­szą sła­wą jako je­dy­ny, od­kąd pa­mięć się­ga, po­śród zie­mian i le­ka­rzy wy­na­laz­ca, i to taki, któ­ry choć do­bie­gał już szó­ste­go krzy­ży­ka, nic wła­ści­wie nie wy­na­lazł.

Na­stro­ju tego nie osła­dza­ło są­siedz­two Grze­go­rza Nie­dzi­ca, któ­ry wy­da­wał się uro­dzo­nym nie­mo­wą, bo na pró­by na­wią­za­nia roz­mo­wy od­po­wia­dał tyl­ko ocie­pla­niem uśmie­chu i spoj­rze­nia­mi znad ta­le­rza peł­ny­mi sym­pa­tii, lecz tego było Ste­fa­no­wi mało, łak­nął po­grą­że­nia w roz­mo­wie, tym bar­dziej że wi­dział czar­ne bły­ski oczu Ksa­we­re­go, któ­ry naj­wy­raź­niej już coś szy­ko­wał. Ja­koż, gdy za­pa­no­wa­ła względ­na ci­sza, prze­ry­wa­na tyl­ko stu­ka­niem ły­żek o dna ta­le­rzy, stryj ode­zwał się:

– Mój Ste­fan­ku, ale w ko­ście­le toś się mu­siał czuć jak eu­nuch w ha­re­mie, co?

Od­zyw­ka ta mia­ła ry­ko­sze­tem ugo­dzić księ­dza i stryj go­to­wał so­bie pew­no za­ostrzo­ny ciąg dal­szy, lecz nie było mu dane za­kosz­to­wać wra­że­nia swych słów, bo krew­ni jak na ko­men­dę za­czę­li mó­wić gło­śno i szyb­ko, wszy­scy bo­wiem wie­dzie­li, że Ksa­we­ry ta­kie rze­czy mó­wić musi, jak i to, że je­dy­nym spo­so­bem jest po­spiesz­ne głu­sze­nie ich ha­ła­sem ogól­nej roz­mo­wy. Po­tem jed­na z usłu­gu­ją­cych ko­biet wiej­skich wy­wo­ła­ła stry­ja do kuch­ni na po­szu­ki­wa­nia zim­ne­go scha­bu, któ­ry się gdzieś za­wie­ru­szył, i w po­sił­ku na­stą­pi­ła nie­prze­wi­dzia­na prze­rwa. Ste­fan umi­lał ją so­bie oglą­da­niem ko­lek­cji lic ro­dzin­nych. Pierw­szeń­stwo przy­zna­wał nie­wąt­pli­wie stry­jo­wi An­zel­mo­wi. Roz­ro­sły, tęgi, choć nie gru­by, ma­syw­ny ra­czej, miał An­zelm twarz nie­pięk­ną, lecz ja­koś po pań­sku pysz­ną i umiał ją no­sić wspa­nia­le. Zda­wa­ło się, że wraz z bur­ką niedź­wie­dzią jest ona ostat­nią po­zo­sta­ło­ścią po wiel­kich do­brach ziem­skich, któ­re utra­cił był ze dwa­dzie­ścia lat temu. Po­dob­no przez fol­go­wa­nie roz­licz­nym na­mięt­no­ściom, ale Ste­fan nie wie­dział o tym nic pew­ne­go. Wia­do­mo było je­dy­nie, że An­zelm jest za­ra­zem ener­gicz­ny, ła­ska­wy i gniew­li­wy; gnie­wać się umiał przy tym jak nikt w ro­dzi­nie – po pięć, a i po dzie­sięć lat, tak że na­wet ciot­ka Me­la­nia za­po­mi­na­ła, o co wła­ści­wie po­szło. W ta­kich dłu­go­trwa­łych wa­śniach nikt nie wa­żył się po­śred­ni­czyć, bo zdra­dze­nie przed stry­jem nie­wie­dzy o przy­czy­nie ob­ra­zy po­wo­do­wa­ło au­to­ma­tycz­nie ob­ję­cie klą­twą jego gnie­wu tak­że nie­zręcz­ne­go me­dia­to­ra. Tak wła­śnie spa­rzył się raz oj­ciec Ste­fa­na. Wszyst­kie jed­nak po­tęż­ne, wro­gie uczu­cia mil­kły w stry­ju An­zel­mie, jak w ogó­le w ro­dzi­nie, kie­dy umie­rał krew­ny; wy­wo­ła­na tak „treu­ga Dei” trwa­ła, za­leż­nie do oko­licz­no­ści, kil­ka do kil­ku­na­stu dni. Wte­dy jego przy­ro­dzo­na do­broć ja­śnia­ła w każ­dym spoj­rze­niu i sło­wie, tak nie­wy­czer­pa­nie szczo­dra i nie­pa­mię­tli­wa, że za każ­dym ra­zem Ste­fan naj­głę­biej był prze­ko­na­ny, iż to nie za­wie­sze­nie gnie­wów, lecz cał­ko­wi­ty ich od­pust. Po­tem jed­nak na­ru­szo­ny bli­ską śmier­cią po­rzą­dek stry­jo­wych uczuć re­stau­ro­wał się, nie­ubła­ga­na su­ro­wość trium­fo­wa­ła na dal­sze lata i wszyst­ko po­zo­sta­wa­ło bez zmian – do na­stęp­ne­go po­grze­bu.

Ta od­por­ność stry­ja An­zel­ma i jego wzru­szeń na czas nie­sły­cha­nie im­po­no­wa­ła Ste­fa­no­wi w chło­pięc­twie; póź­niej, w la­tach stu­diów, po­jął czę­ścio­wo jej me­cha­nizm. On­giś wiel­ki gniew stry­ja po­pie­ra­ła ma­te­rial­na po­tę­ga jego dóbr, czy­li, mó­wiąc pro­ściej, szło o sche­dę, ale dzię­ki nie­ugię­to­ści cha­rak­te­ru An­zel­ma gniew jego prze­trwał w krę­gu ro­dzin­nym utra­tę ma­jąt­ku, tak że oba­wia­no się go na­dal, choć nie sta­ła już za tym groź­ba wy­dzie­dzi­cze­nia. Jed­nak­że na­wet od­kryw­szy ów klucz, Ste­fan nie wy­swo­bo­dził się od mie­sza­ni­ny sza­cun­ku i trwo­gi przed naj­star­szym bra­tem ojca. Zim­ny schab zna­lazł się nie­ocze­ki­wa­nie w sa­mym ja­dal­nym, we­wnątrz czar­ne­go kre­den­su; gdy tę ogrom­ną bry­łę mię­sa wy­do­by­to z cze­lu­ści sta­re­go me­bla, jego czar­na bar­wa ze­stro­iła się w my­śli Ste­fa­na z ko­lo­rem trum­ny i zro­bi­ło mu się na chwi­lę ni­ja­ko. Na­raz z tu­po­tem i ha­ła­sem wnie­sio­no przez ko­ry­ta­rzo­we drzwi sze­reg pie­czo­nych ka­czek, sło­je cierp­kich brusz­nic i pół­mi­ski z dy­mią­cy­mi ziem­nia­ka­mi; za­po­wie­dzia­na przed­tem skrom­na prze­ką­ska jaw­nie zmie­ni­ła się w ucztę, tym bar­dziej że stryj Ksa­we­ry do­by­wał z kre­den­su flasz­kę po flasz­ce wina. Dy­stans do obec­nych, wciąż żywy w Ste­fa­nie, te­raz wzrósł jak­by sko­kiem; przez cały czas gor­szył się po tro­sze to­nem roz­mo­wy i wpra­wą, z jaką omi­ja­ła ona śmierć, któ­ra prze­cież była je­dy­nym po­wo­dem tego spo­tka­nia, te­raz owo zgor­sze­nie skul­mi­no­wa­ło w nim i ra­zi­ło go już wszyst­ko, z ża­la­mi za utra­co­ną oj­czy­zną włącz­nie, któ­rym to­wa­rzy­szy­ły żwa­we ru­chy sztuć­ców i szczęk. Gdy zaś przy­po­mniał so­bie stry­ja Lesz­ka, któ­ry le­żał pod gli­ną na pu­stym cmen­ta­rzu, wy­da­ło mu się, że tyl­ko on jesz­cze o nim pa­mię­ta; z nie­chę­cią pa­trzał na za­czer­wie­nio­ne twa­rze bie­siad­ni­ków, a jego obu­rze­nie prze­kro­czy­ło krąg ro­dzi­ny i sta­ło się po­gar­dą dla świa­ta. Chwi­lo­wo nie mógł jej dać wy­ra­zu ina­czej niż przez wstrzy­my­wa­nie się od je­dze­nia, co uczy­nił tak do­brze, że wstał od sto­łu pra­wie głod­ny.

Za­nim to na­stą­pi­ło, w mil­czą­cym do­tąd Grze­go­rzu Nie­dzi­cu, jego są­sie­dzie od le­wej, za­szła zmia­na. Już od dłuż­szej chwi­li ocie­rał kło­po­tli­wie wąsy, zer­kał nie­śmia­ło to na boki, to ku drzwiom, jak­by mie­rząc oczy­ma od­le­głość; naj­wy­raź­niej szy­ko­wał się do cze­goś. Na­gle po­chy­lił się do Ste­fa­na i szep­tem wy­ja­wił mu, że musi już iść, bo za­raz ma po­ciąg do Po­zna­nia.

– Co, chcesz je­chać na noc? – zdzi­wił się tro­chę bez­myśl­nie Ste­fan.

– Tak, ju­tro rano mu­szę być w pra­cy.

Za­czął mu tłu­ma­czyć, że tam, w Po­znań­skiem, Niem­cy le­d­wo to­le­ru­ją Po­la­ków i zwol­nie­nie na je­den dzień zdo­był z wiel­ki­mi trud­no­ścia­mi; całą noc je­chał do Nie­czaw, a te­raz jest czas naj­wyż­szy na po­wrót… Nie do­koń­czyw­szy nie­skład­nej prze­mo­wy, wiel­ki wą­sacz na­raz wcią­gnął po­wie­trze, wstał gwał­tow­nie, omal nie ścią­ga­jąc ob­ru­sa z za­sta­wą, i kła­nia­jąc się śle­po na wszyst­kie stro­ny, jął się prze­py­chać ku drzwiom. Ode­zwa­ły się py­ta­nia, pro­te­sty, lecz upar­ty mil­czek raz jesz­cze w pas skło­nił się wszyst­kim od pro­gu i znikł w przed­po­ko­ju. Po­biegł tam stryj Ksa­we­ry; po chwi­li huk­nę­ły drzwi wyj­ścio­we. Ste­fan spoj­rzał w okno. Na dwo­rze pa­no­wa­ła już ciem­ność. W wy­obraź­ni za­ma­ja­czy­ła mu wy­so­ka po­stać w ku­sym płasz­czu żoł­nier­skim, kro­czą­ca błot­ni­stą dro­gą… Spoj­rzał na opu­sto­sza­łe krze­sło po swej le­wi­cy, do­strzegł, że wy­kroch­ma­lo­ne frędz­le zwi­sa­ją­ce­go ni­sko ob­ru­sa są tam po­od­dzie­la­ne od sie­bie i roz­cze­sa­ne sta­ran­nie pra­co­wi­tą dłu­ba­ni­ną, i ser­ce ści­snę­ło mu się od cie­płe­go, ser­decz­ne­go żalu za tym nie­zna­nym wła­ści­wie, da­le­kim ku­zy­nem, któ­ry przez dwie noce trząsł się w ciem­nym, nie­opa­lo­nym wa­go­nie, żeby kil­ka­set kro­ków to­wa­rzy­szyć umar­łe­mu.

Stół, od któ­re­go wsta­wa­no, jak za­wsze po ob­fi­tym po­sił­ku wy­glą­dał ża­ło­śnie – na ta­ler­zach pię­trzy­ły się ogry­zio­ne szkie­le­ty, po­kry­te za­sty­głym tłusz­czem. Za­pa­dła chwi­la ci­szy, w któ­rej męż­czyź­ni się­ga­li do kie­sze­ni po pa­pie­ro­sy, ksiądz prze­cie­rał ir­chą oku­la­ry, a ciot­ka-bab­ka po­pa­dła w osłu­pia­łe za­my­śle­nie, któ­re by­ło­by po­dob­ne do drzem­ki, gdy­by nie to, że oczy mia­ła sze­ro­ko otwar­te. W tym po­wszech­nym mil­cze­niu roz­legł się bo­daj po raz pierw­szy głos Anie­li-wdo­wy. Nie ru­sza­jąc się ze swe­go miej­sca, nie­ru­cho­ma, z po­chy­lo­ną gło­wą, po­wie­dzia­ła w ob­rus:

– Wie­cie, to wszyst­ko jest ja­kieś ta­kie śmiesz­ne…

I głos jej się za­ła­mał. Spo­tę­go­wa­ne­go mil­cze­nia, ja­kie na­stą­pi­ło, nikt nie po­tra­fił prze­rwać; nic po­dob­ne­go nie było we zwy­cza­ju, nikt nie był na to przy­go­to­wa­ny. Ksiądz pod­szedł wpraw­dzie za­raz do ciot­ki Anie­li, po­ru­sza­jąc się z taką ja­kąś za­kło­po­ta­ną wpra­wą jak le­karz, któ­ry wi­nien udzie­lić ry­chłej po­mo­cy, choć nie bar­dzo wie jak, ale na tym skoń­czył i stał nad nią, czar­ną, sam czar­ny w su­tan­nie, z cy­try­no­wą twa­rzą i pod­pu­chły­mi po­wie­ka­mi, mru­ga­jąc, aż wy­ba­wi­ła wszyst­kich służ­ba, a ra­czej gra­ją­ce jej rolę dwie ko­bie­ty wiej­skie, któ­re we­szły i z ogrom­nym ha­ła­sem po­czę­ły zbie­rać ta­le­rze i pół­mi­ski.

W pół­mrocz­nym ba­wial­nym, opo­dal bły­ska­ją­cych szy­bek dę­bo­wej bi­blio­te­ki, pod mo­sięż­ną, kop­cą­cą z lek­ka lam­pą naf­to­wą w po­ma­rań­czo­wym aba­żu­rze stryj Ksa­we­ry po­ro­zu­mie­wał się po­spiesz­nym pół­szep­tem z krew­ny­mi. Jed­nych na­ma­wiał na noc­leg, in­nych in­for­mo­wał o po­łą­cze­niach ko­le­jo­wych, dy­ry­go­wał, kie­dy kogo trze­ba bę­dzie zbu­dzić; Ste­fan chciał pier­wot­nie wy­ru­szyć w dro­gę po­wrot­ną, ale do­wie­dziaw­szy się, że ma po­ciąg do­pie­ro o trze­ciej nad ra­nem, osłabł w tym po­sta­no­wie­niu i bez opo­ru dał się na­mó­wić na po­zo­sta­nie do ju­tra. Miał spać wła­śnie w ba­wial­nym, na­prze­ciw ze­ga­ra, mu­siał więc cze­kać, aż wszy­scy się ro­zej­dą. Gdy to wresz­cie na­stą­pi­ło, nie­da­le­ko już było do pół­no­cy. Ste­fan szyb­ko się umył, ro­ze­brał pod le­d­wo-le­d­wo mi­go­cą­cą lam­pą, zdmuch­nął jej pło­myk i z nie­przy­jem­nym dresz­czem wsu­nął się pod chłod­ną koł­drę. Sen­ność, któ­rą czuł przed­tem, jak ręką od­ję­ło. Le­żał dłu­go na wznak, nie mo­gąc usnąć, a ze­gar, nie­wi­dzial­ny w zu­peł­nej ciem­no­ści, ma­je­sta­tycz­nie, z ja­kimś prze­sad­nym na­ci­skiem wy­dzwa­niał kwa­dran­se i go­dzi­ny.

My­śli jego, zra­zu nie­okre­ślo­ne i nie­wy­raź­ne, krą­ży­ły wo­kół strzę­pów prze­ży­te­go dnia, zmie­rza­jąc jed­nak wol­no, jak­by nie­uchron­nie, w jed­ną stro­nę. Cała ro­dzi­na mia­ła w cha­rak­te­rze ogień i ka­mień, pa­sję i nie­ustę­pli­wość. Trzy­niec­cy z Kielc sły­nę­li z chci­wo­ści, stryj An­zelm ze swych gnie­wów, ciot­ka-bab­ka z ja­kie­goś, przez czas przy­mglo­ne­go, mi­ło­sne­go sza­leń­stwa; ta siła fa­tal­na umiej­sco­wia­ła się roz­ma­icie w róż­nych lu­dziach: oj­ciec Ste­fa­na był wy­na­laz­cą, wszyst­ko inne ro­bił z musu, opę­dzał się od świa­ta jak od much, gu­bił nie­raz dni, prze­ży­wał dwa razy czwar­tek, a po­tem oka­zy­wa­ło się, że uro­nił śro­dę, ale to nie było praw­dzi­we roz­tar­gnie­nie, a tyl­ko nad­mier­na kon­cen­tra­cja na tej idei, któ­ra w tym cza­sie aku­rat go opę­ta­ła. Kie­dy nie spał ani nie cho­ro­wał, moż­na było dać gło­wę, że sie­dzi w swym mi­nia­tu­ro­wym, na pod­da­szu urzą­dzo­nym warsz­ta­cie, po­śród ga­zo­wych i spi­ry­tu­so­wych pło­mie­ni, roz­grza­nych na­rzę­dzi, w za­pa­chu kwa­sów i me­ta­li, i przy­mie­rza coś, szli­fu­je, ze­spa­la, a wszyst­kie owe czyn­no­ści, skła­da­ją­ce się na pro­ces wy­naj­dy­wa­nia, ni­g­dy nie usta­wa­ły, choć od­mie­nia­ły się wy­na­laz­cze za­mie­rze­nia. Z jed­ne­go nie­po­wo­dze­nia oj­ciec wcho­dził w na­stęp­ne z jed­na­ko­wą wia­rą i pa­sją, tak sil­ną, że na ob­cych czy­nił wra­że­nie odrę­twia­łe­go, czy wręcz bez­myśl­ne­go. Ste­fa­na ni­g­dy nie trak­to­wał jak dziec­ko. Do mal­ca, któ­ry zja­wiał się w pół­mrocz­nym warsz­ta­cie, prze­ma­wiał tak, jak się mówi do do­ro­słe­go, ale ta­kie­go, któ­ry na przy­kład nie­do­sły­szy, więc kon­wer­sa­cja z nim cią­gle się rwie i peł­no w niej nie­po­ro­zu­mień. Nie ba­cząc na to, z usta­mi peł­ny­mi śru­bek, w po­pa­lo­nym far­tu­chu, prze­cho­dząc od to­kar­ni do ima­dła i na po­wrót do to­kar­ni, mó­wił do nie­go, jak­by wy­kła­dał z prze­rwa­mi, wy­peł­nio­ny­mi szcze­gól­nie sku­pio­nym maj­stro­wa­niem. A o czym mó­wił? Ste­fan nie wie­dział te­raz do­brze, bo kie­dy słu­chał owych prze­mó­wień, był zbyt mały, by po­jąć ich sens, ale zda­je się, że ma­wiał na przy­kład tak: „Tego, co było i mi­nę­ło, nie ma, tak jak gdy­by tego w ogó­le ni­g­dy nie było. To jest jak ciast­ko wczo­raj zje­dzo­ne, nic z nie­go nie masz. Dla­te­go moż­na by so­bie do­ro­bić prze­szłość, któ­rej się nie mia­ło; je­śli się w nią tyl­ko uwie­rzy, to już bę­dzie tak, jak­by się ją na­praw­dę prze­ży­ło”.

Raz po­wie­dział mu znów: „Czy chcia­łeś przyjść na świat? Praw­da, że nie? No, nie mo­głeś chcieć, kie­dy cię nie było. Wi­dzisz, ja też nie chcia­łem, że­byś ty przy­szedł na świat. To zna­czy chcia­łem syna, ale nie cie­bie, bo prze­cież cie­bie nie zna­łem, więc nie mo­głem cię chcieć… Chcia­łem syna w ogó­le, a ty je­steś ten rze­czy­wi­sty…”.

Ste­fan wła­ści­wie rzad­ko się od­zy­wał i o nic ojca nie py­tał, ale zda­rzy­ło się (miał z pięt­na­ście lat), że spy­tał, co oj­ciec bę­dzie ro­bił, kie­dy mu się już uda opra­co­wy­wa­ny wy­na­la­zek. Oj­ciec na­chmu­rzył się, a po dłuż­szym mil­cze­niu od­parł, że zaj­mie się wy­naj­dy­wa­niem cze­goś in­ne­go. „Po co?” – spy­tał po­chop­nie Ste­fan. Py­ta­nie to, jak i pierw­sze, po­dyk­to­wa­ne było głę­bo­ko ukry­wa­ną, ale tę­że­ją­cą z la­ta­mi nie­chę­cią do oso­bli­we­go za­wo­du ojca, któ­ry – o tym wie­dział chło­piec aż na­zbyt do­brze – był przed­mio­tem po­wszech­ne­go wy­dzi­wia­nia, a odium tej dziw­no­ści pa­da­ło i na nie­go. Spy­ta­ny przez pod­ra­sta­ją­ce­go syna pan Trzy­niec­ki po­wie­dział mu: „Stef­ku, tak py­tać nie wol­no. Wi­dzisz, gdy­by umie­ra­ją­ce­go spy­tać, czy chce jesz­cze raz żyć od nowa, na pew­no się zgo­dzi i nie bę­dzie wca­le py­tać, po co ma żyć. To samo jest z moją pra­cą”.

Ta pra­ca, żar­li­wa i wy­czer­pu­ją­ca, nie przy­no­si­ła nic, tak że dom utrzy­my­wa­ła mat­ka Ste­fa­na, a ści­ślej mó­wiąc, jej oj­ciec. Pan Trzy­niec­ki żył więc na utrzy­ma­niu żony, co do tego stop­nia obu­rzy­ło Ste­fa­na, gdy się o tym do­wie­dział, że przez ja­kiś czas po­gar­dzał oj­cem. Po­dob­ne, choć nie tak sil­ne uczu­cia ży­wi­li dla Trzy­niec­kie­go jego bra­cia, ale z cza­sem wszyst­ko to się ja­koś utar­ło, jak każ­dy stan trwa­ją­cy dość dłu­go, by nań lu­dzie zo­bo­jęt­nie­li. Pani Trzy­niec­ka ko­cha­ła męża, nie­ste­ty, wszyst­ko, co ro­bił, le­ża­ło poza gra­ni­ca­mi jej poj­mo­wa­nia; to­czy­li ze sobą wal­kę pod­jaz­do­wą, nie bar­dzo o tym na­wet wie­dząc, al­bo­wiem było to ście­ra­nie się przed­mio­tów na­le­żą­cych do dwóch sfer: warsz­ta­tu i miesz­ka­nia; oj­ciec nie chciał na­wet umyśl­nie prze­kształ­cić po­ko­jów w dal­szy ciąg warsz­ta­tów, ale to ja­koś samo się dzia­ło; na sto­łach, na sza­fach, biur­kach wy­ra­sta­ły spię­trze­nia dru­tów i me­cha­ni­zmów, a mat­ka drża­ła o swo­je ob­ru­sy, ko­ron­ko­we ser­we­ty, ro­do­den­dro­ny i arau­ka­rie; oj­ciec nie lu­bił tej zie­le­ni­ny, ukrad­kiem pod­ry­wał ko­rze­nie, ra­do­wał się skry­cie ob­ja­wa­mi więd­nię­cia, mat­ka wiel­ki­mi sprzą­ta­nia­mi usu­wa­ła to ja­kiś drut bez­cen­ny, to ja­kąś nie­za­stą­pio­ną śrub­kę, a wszyst­ko to dzia­ło się nie­chcą­cy. Pra­cu­jąc, pan Trzy­niec­ki prze­by­wał jak­by w da­le­kiej po­dró­ży, z któ­rej wra­cał na do­bre tyl­ko w okre­sach po­wta­rza­ją­cej się cho­ro­by. Choć pani Trzy­niec­ka tro­ska­ła się tym cier­pie­niem praw­dzi­wie, to jed­nak naj­spo­koj­niej­sza była wów­czas, gdy mąż le­żał w łóż­ku, po­ję­ku­ją­cy, bez­rad­ny, ob­ło­żo­ny ter­mo­fo­ra­mi, bo wte­dy przy­naj­mniej ro­zu­mia­ła, o co mu cho­dzi i co się z nim dzie­je.

Moc­ny dźwięk bi­ją­ce­go ze­ga­ra dzie­lił ciem­ność po­nad le­żą­cym Ste­fa­nem, któ­re­go my­śli ode­szły te­raz od domu ro­dzi­ciel­skie­go i wró­ci­ły do prze­ży­te­go dnia. Roz­pa­try­wa­na czy­stym ro­zu­mem więź ro­dzin­na, owo wza­jem­ne uwi­kła­nie in­te­re­sów i uczuć, wspól­no­ta wo­bec na­ro­dzin i zgo­nów, wszyst­ko to wy­da­wa­ło mu się ja­ło­we i nu­żą­ce. Czuł w pier­si pie­cze­nie ja­kie­goś żaru de­ma­ska­tor­skie­go, ma­ja­czy­ło mu się, że musi wy­krzyk­nąć w twarz ro­dzi­nie okrut­ną praw­dę spro­wa­dza­ją­cą całą jej co­dzien­ną i od­święt­ną krzą­ta­ni­nę do zera, ale kie­dy szu­kał słów, któ­ry­mi mógł się ode­zwać do ży­wych, myśl jego do­tknę­ła stry­ja Lesz­ka i znie­ru­cho­mia­ła, jak­by się prze­ląkł. Gdy się to sta­ło, nie prze­stał my­śleć, lecz te­raz my­śli roz­wi­ja­ły się w nim ja­koś sa­mo­chcąc, a on je tyl­ko ob­ser­wo­wał. Ogar­nia­ło go miłe znu­że­nie, prze­czu­cie bli­skie­go snu, i wte­dy wła­śnie wspo­mniał zbio­ro­wy grób na cmen­ta­rzu wiej­skim. Zwy­cię­żo­na oj­czy­zna zmar­ła, to była prze­no­śnia, ale ten mały żoł­nier­ski grób nie był prze­cież prze­no­śnią, cóż moż­na było tam uczy­nić in­ne­go, jak stać, mil­cząc, z ser­cem ści­śnię­tym bo­le­śnie i słod­ko w prze­czu­ciu wspól­no­ty, więk­szej od osob­ni­cze­go ży­cia i osob­ni­czej śmier­ci. A opo­dal stryj Le­szek. Ste­fan wi­dział jego nie­przy­sy­pa­ny śnie­giem, nagi grób tak wy­raź­nie, jak­by już spał. Ale nie spał, i na­raz oj­czy­zna zmie­sza­ła się w nim z ro­dzi­ną, obie, osą­dzo­ne przez ro­zum, żyły w nim da­lej, czy może on żył w nich, ach, nic już nie wie­dział i tyl­ko, za­sy­pia­jąc, przy­ci­snął ręce do ser­ca, bo mu się zwi­dzia­ło, że wy­zwo­lić się od nich – zna­czy­ło­by to samo, co umrzeć.