Głos Pana - Stanisław Lem - ebook + książka

Głos Pana ebook

Stanisław Lem

4,4

Opis

Co niesie ze sobą tajemniczy sygnał z kosmosu, który uczeni ochrzcili mianem “Głosu Pana”? Czy przypadkiem odkryta neutrinowa transmisja jest dobroczynnym przesłaniem od naszych starszych braci w rozumie? Czy też raczej zawiera śmiertelnie niebezpieczny przepis na broń masowego rażenia? Próby rozwiązania tej zagadki, podejmowane przez najtęższe umysły epoki, stanowią równocześnie poszukiwanie granic ludzkiego poznania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 250

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (77 ocen)
41
28
5
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
przyj0kr

Całkiem niezła

Jak dla mnie przeintelektualizowana. Autor bawi się swoim bezdyskusyjnie nadprzeciętnym intelektem, za którym trudno nadążyć :). Przed sięgnięciem po lekturę lepiej się solidnie dokształcić.
00
Krzysztof19922991

Nie oderwiesz się od lektury

10/5. Absolutnie fantastyczna książka Lema. Mówi się, że geniusz to osoba widzaca rzeczy które widzą inni ale dostrzegająca w nich niedostępne innym szczegóły. Dla mnie Lem tą książka, jak również wieloma innymi udowadnia, że jest genialny!
00
Lupusrevelio

Dobrze spędzony czas

Ciężkie językowo, wymaga dużo skupienia, ale porusza interesujące kwestie, aktualne jeszcze dziś
00

Popularność




Sta­ni­sław Lem

"Głos Pana"

© Co­py­ri­ght by To­masz Lem, 2016

pro­jekt okład­ki: Anna Ma­ria Su­cho­dol­ska

zdję­cie na okład­ce: © Cze­sław Cza­pliń­ski/FO­TO­NO­VA

© Co­py­ri­ght for this edi­tion: Pro Auc­to­re Woj­ciech Ze­mek

www.lem.pl

ISBN 978-83-63471-11-8

Kra­ków

2019

wy­da­nie dru­gie po­pra­wio­ne

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne

Stanisław Lem

GŁOS PANA (frag­ment)

Spis treści

Nota wy­daw­cy

Przed­mo­wa

Roz­dział I

Roz­dział II

Roz­dział III

Roz­dział IV

Roz­dział V

Roz­dział VI

Roz­dział VII

Roz­dział VIII

Roz­dział IX

Roz­dział X

Roz­dział XI

Roz­dział XII

Roz­dział XIII

Roz­dział XIV

Roz­dział XV

Roz­dział XVI

Roz­dział XVII

I

Pro­jekt Ma­ster’s Vo­ice ma ol­brzy­mią li­te­ra­tu­rę, roz­le­glej­szą i da­le­ko bar­dziej róż­no­rod­ną, niż ją miał pro­jekt Man­hat­tan. Po jego ujaw­nie­niu Ame­ry­kę i świat za­la­ła po­wódź ar­ty­ku­łów, opra­co­wań i mo­no­gra­fii tak ob­fi­ta, że jej bi­blio­gra­fia przed­sta­wia po­tęż­ny tom gru­bo­ści en­cy­klo­pe­dii. Wer­sję ofi­cjal­ną sta­no­wi Ra­port Ba­loy­ne’a, któ­ry Ame­ri­can Li­bra­ry wy­da­ła po­tem w 10 mi­lio­nach eg­zem­pla­rzy, jego kwin­te­sen­cja zaś fi­gu­ru­je w ósmym to­mie En­cyc­lo­pa­edia Ame­ri­ca­na. O Pro­jek­cie pi­sa­li też inni lu­dzie, któ­rzy pra­co­wa­li w nim na wio­dą­cych sta­no­wi­skach, jak S. Rap­pa­port (The First Case of In­ter­stel­lar Com­mu­ni­ca­tion), W. Dill (Ma­ster’s Vo­ice – I was the­re) czy D. Pro­the­ro (Mavo Pro­ject – Phy­si­cal Aspects). Ta ostat­nia rzecz, pió­ra mego nie­ży­ją­ce­go już przy­ja­cie­la, na­le­ży do naj­do­kład­niej­szych, choć wła­ści­wie trze­ba ją za­li­czyć do li­te­ra­tu­ry spe­cja­li­stycz­nej, któ­ra po­ja­wia się tam, gdzie to, co ba­da­no, od­dzie­la się de­fi­ni­tyw­nie od ba­da­ją­cych.

Opra­co­wań hi­sto­rycz­nych jest zbyt wie­le, aby moż­na je wy­mie­nić. Mo­nu­men­tal­na jest czte­ro­to­mo­wa rzecz za­wo­do­we­go hi­sto­ry­ka na­uki, Wil­lia­ma An­ger­sa (Chro­nic­le of 749 Days). Na­peł­nia mnie po­dzi­wem dla swej skru­pu­lat­no­ści, An­gers bo­wiem do­tarł do wszyst­kich by­łych współ­pra­cow­ni­ków Pro­jek­tu i dał kom­pi­la­cję ich po­glą­dów, lecz nie prze­czy­ta­łem jego dzie­ła do koń­ca – wy­da­ło mi się to rów­nie nie­moż­li­we jak lek­tu­ra książ­ki te­le­fo­nicz­nej.

Osob­ną dzie­dzi­nę sta­no­wią książ­ki nie fak­to­gra­ficz­ne, lecz wy­kład­nie Pro­jek­tu roz­cią­ga­ją­ce się od fi­lo­zo­ficz­nych i teo­lo­gicz­nych aż po psy­chia­trycz­ne. Czy­ta­nie ta­kich pu­bli­ka­cji wpra­wia­ło mnie za­wsze w iry­ta­cję i w znu­że­nie. Jest rze­czą na pew­no nie­przy­pad­ko­wą, że naj­wię­cej mie­li do po­wie­dze­nia o Pro­jek­cie ci, któ­rzy bez­po­śred­nio się z nim nie ze­tknę­li.

Przy­po­mi­na to sto­su­nek, jaki mają do gra­wi­ta­cji bądź elek­tro­nów fi­zy­cy – oraz kul­tu­ral­ne oso­by czy­ta­ją­ce po­pu­lar­ne książ­ki. Oso­bom tym wy­da­je się, że wie­dzą coś o spra­wach, o któ­rych spe­cja­li­ści nie ośmie­la­ją się na­wet mó­wić. In­for­ma­cja z dru­giej ręki za­wsze spra­wia wra­że­nie kształt­nej, w prze­ci­wień­stwie do tej peł­nej luk i nie­ja­sno­ści, jaką może dys­po­no­wać uczo­ny. Au­to­rzy opra­co­wań MAVO, za­li­cza­ją­cy się do in­ter­pre­tu­ją­cej ka­te­go­rii, z re­gu­ły wtła­cza­li zdo­by­te wia­do­mo­ści w gor­se­ty swo­ich prze­ko­nań, to, co nie pa­so­wa­ło, ob­ci­na­jąc bez par­do­nu i wa­ha­nia. Nie­któ­re z ta­kich ksią­żek moż­na przy­naj­mniej po­dzi­wiać dla po­my­sło­wo­ści au­tor­skiej. Lecz ga­tu­nek ten nie­po­strze­że­nie prze­cho­dzi w swo­istą od­mia­nę, któ­rą moż­na by na­zwać gra­fo­ma­nią Pro­jek­tu. Na­ukę od za­ra­nia ota­cza­ło halo pseu­do­nau­ki pa­ru­ją­cej z roz­ma­itych nie­do­wa­rzo­nych głów, nic więc dziw­ne­go, że MAVO, jako zja­wi­sko bez­pre­ce­den­tal­ne, wy­wo­łał aż nie­po­ko­ją­co gwał­tow­ną fer­men­ta­cję zwich­nię­tych umy­słów, uko­ro­no­wa­ną po­wsta­niem sze­re­gu sekt re­li­gij­nych.

Ilość in­for­ma­cji nie­zbęd­nej dla choć­by ogól­ni­ko­we­go zo­rien­to­wa­nia się w pro­ble­ma­ty­ce Pro­jek­tu prze­kra­cza na do­brą spra­wę po­jem­ność mó­zgu po­je­dyn­cze­go czło­wie­ka. Lecz igno­ran­cja, ha­mu­jąc za­pa­ły roz­sąd­nych, w naj­mniej­szej mie­rze nie po­wstrzy­mu­je głup­ców, to­też w oce­nie pa­pie­rów za­dru­ko­wa­nych, któ­re Ma­ster’s Vo­ice po­wo­łał do ist­nie­nia, każ­dy może zna­leźć to, co mu bę­dzie od­po­wia­da­ło, je­śli tyl­ko nie za­le­ży mu zbyt­nio na praw­dzie. Zresz­tą pa­ra­ły się pi­śmien­nic­twem po­świę­co­nym Pro­jek­to­wi naj­czci­god­niej­sze ską­d­inąd oso­by. Nowe Ob­ja­wie­nie sza­now­ne­go Pa­tric­ka Gor­di­ne­ra jest przy­naj­mniej ja­sne lo­gicz­nie, cze­go bym już nie po­wie­dział o Li­ście An­ty­chry­sta ojca Ber­nar­da Pi­gna­na. Gdyż świą­to­bli­wy oj­ciec spro­wa­dził MAVO do de­mo­no­lo­gii (uzy­skaw­szy po temu ni­hil ob­stat swej ko­ściel­nej zwierzch­no­ści), a jego klę­skę koń­co­wą przy­pi­sał wsta­wien­nic­twu Opatrz­no­ści. Po­szło to bo­daj, jak przy­pusz­czam, od Pana Much, uku­tej żar­to­bli­wie w Pro­jek­cie na­zwy, któ­rą oj­ciec Pi­gnan wziął se­rio, po­stę­pu­jąc jak dziec­ko, któ­re są­dzi, że na­zwy gwiazd i pla­net, wy­pi­sa­ne na nich, od­czy­tu­ją astro­no­mo­wie przez swo­je te­le­sko­py.

Cóż jed­nak mó­wić do­pie­ro o bez­li­ku wer­sji sen­sa­cyj­nych, przy­po­mi­na­ją­cych owe po­tra­wy za­mro­żo­ne, tak go­to­we do na­tych­mia­sto­we­go spo­ży­cia, że nie­mal prze­żu­te, któ­re za szyb­ką ce­lo­fa­no­wą wy­glą­da­ją o wie­le le­piej, ani­że­li sma­ku­ją. Przy­czy­ną ich po­zor­nie róż­no­rod­ne­go wy­glą­du jest co­raz to inny, ale za­wsze ba­jecz­nie ko­lo­ro­wy sos. Szpie­gow­sko-po­li­tycz­nym za­pra­wiał swą se­rię re­por­ta­ży „Look” (wkła­da­jąc mi w usta sło­wa, któ­rych ni­g­dy nie wy­po­wie­dzia­łem), w „New Yor­ke­rze” była to sub­stan­cja sub­tel­niej­sza, bo z do­dat­kiem pew­nych wy­cią­gów fi­lo­zo­ficz­nych, a znów w Mavo – the True Sto­ry dok­tor me­dy­cy­ny W. Sha­per dał wy­kład­nię zda­rzeń psy­cho­ana­li­tycz­ną, z któ­rej do­wie­dzia­łem się, że ludź­mi Pro­jek­tu po­wo­do­wa­ło li­bi­do, wy­na­tu­rzo­ne pro­jek­cja­mi naj­now­szej – ko­smicz­nej – mi­to­lo­gii sek­su. Dok­tor Sha­per znaj­du­je się rów­nież w po­sia­da­niu do­kład­nych wia­do­mo­ści o ży­ciu sek­su­al­nym cy­wi­li­za­cji ko­smicz­nych.

Nie je­stem w sta­nie po­jąć, cze­mu na dro­gi pu­blicz­ne nie wpusz­cza się lu­dzi po­zba­wio­nych pra­wa jaz­dy, na­to­miast na pół­ki księ­gar­skie mogą się do­sta­wać w do­wol­nej ilo­ści książ­ki osób po­zba­wio­nych przy­zwo­ito­ści – że na­wet nie wspo­mnę o wie­dzy. In­fla­cja sło­wa dru­ko­wa­ne­go spo­wo­do­wa­na jest, za­pew­ne, wy­kład­ni­czym wzro­stem licz­by pi­szą­cych, ale w rów­nej mie­rze – po­li­ty­ką edy­tor­ską. Dzie­cięc­twem na­szej cy­wi­li­za­cji był stan, w któ­rym czy­tać i pi­sać umia­ły tyl­ko oso­by wy­bra­ne, rze­tel­nie wy­kształ­co­ne, i po­dob­ne kry­te­rium dzia­ła­ło też po wy­na­le­zie­niu dru­ku, a je­śli na­wet wy­da­wa­no dzie­ła głup­ców (cze­go unik­nąć cał­ko­wi­cie chy­ba nie­po­dob­na), to ich ogól­na licz­ba nie była astro­no­micz­na jak dzi­siaj. Obec­nie w za­le­wie tan­de­ty to­nąć mu­szą pu­bli­ka­cje cen­ne, po­nie­waż ła­twiej jest od­na­leźć książ­kę war­to­ścio­wą wśród dzie­się­ciu kiep­skich ani­że­li ich ty­siąc w mi­lio­nie. Nad­to nie­uchron­ne sta­je się zja­wi­sko pseu­do­pla­gia­tu – mi­mo­wol­ne­go po­wta­rza­nia cu­dzych a nie­zna­nych my­śli.

Nie mogę mieć pew­no­ści, że to, co pi­szę, nie jest po­dob­ne do cze­goś, co już na­pi­sa­no. Oto ry­zy­ko cza­sów, w któ­rych ludz­kość eks­plo­do­wa­ła. Je­śli po­sta­no­wi­łem przed­sta­wić wła­sne wspo­mnie­nia zwią­za­ne z pra­cą w Pro­jek­cie, to dla­te­go, że nie za­do­wo­li­ło mnie nic z tego, co o nim prze­czy­ta­łem. Nie obie­cu­ję, że będę pi­sał „praw­dę i tyl­ko praw­dę”. Gdy­by na­sze wy­sił­ki zwień­czył suk­ces, by­ło­by to moż­li­we, a za­ra­zem uczy­ni­ło­by to moje przed­się­wzię­cie zbęd­nym, gdyż owa praw­da koń­co­wa za­ćmi­ła­by oko­licz­no­ści jej zdo­by­wa­nia i sta­ła­by się fak­tem ma­te­rial­nym, wbi­tym w śro­dek cy­wi­li­za­cji. Klę­ska jed­nak od­trą­ci­ła nie­ja­ko wszyst­kie owe wy­sił­ki na po­wrót do ich źró­dła. Sko­ro nie ro­zu­mie­my za­gad­ki, nie po­zo­sta­je nam wła­śnie nic oprócz owych oko­licz­no­ści, któ­re mia­ły być tyl­ko rusz­to­wa­niem, a nie bu­dow­lą, pro­ce­sem prze­kła­du, nie zaś tre­ścią utwo­ru. Jed­nak­że to pierw­sze oka­za­ło się wszyst­kim, z czym wró­ci­li­śmy z wy­pra­wy po zło­te runo gwiazd. Już w tym miej­scu roz­cho­dzę się z te­no­rem wer­sji ta­kich tak­że, któ­re na­zy­wa­łem obiek­tyw­ny­mi, po­czy­na­jąc od Ra­por­tu Ba­loy­ne’a, po­nie­waż na­wet sło­wo ta­kie jak „klę­ska” w nich nie wy­stę­pu­je. Czyż nie wy­szli­śmy z Pro­jek­tu nie­zrów­na­nie bo­gat­si, ni­że­śmy weń wcho­dzi­li? Nowe roz­dzia­ły fi­zy­ki ko­lo­idów, fi­zy­ki sil­nych od­dzia­ły­wań, astro­no­mii neu­tri­no­wej, nu­kle­oni­ki, bio­lo­gii, a przede wszyst­kim – nowa wie­dza o Ko­smo­sie sta­no­wią wszak pierw­sze od­set­ki od tego ka­pi­ta­łu in­for­ma­cyj­ne­go, któ­ry, zda­niem fa­chow­ców, obie­cu­je dal­sze zy­ski.

Za­pew­ne. Ale roz­ma­ite by­wa­ją ko­rzy­ści. Mrów­ki, któ­re na­po­tka­ły w swej wę­drów­ce nie­ży­we­go fi­lo­zo­fa, też na tym sko­rzy­sta­ły. Je­śli przy­kład jest szo­ku­ją­cy, o to mi wła­śnie cho­dzi­ło. Pi­śmien­nic­two, od swo­ich na­ro­dzin, mia­ło jed­ne­go ja­ko­by wro­ga, któ­rym jest ogra­ni­cze­nie my­śli wy­po­wia­da­nej. Oka­zu­je się jed­nak, że wol­ność sło­wa bywa dla my­śli środ­kiem bar­dziej za­bój­czym; za­ka­za­ne my­śli mogą krą­żyć po­ta­jem­nie, ale co zro­bić tam, gdzie do­nio­sły fakt gi­nie w po­wo­dzi fal­sy­fi­ka­tów, a głos praw­dy za­głu­szo­ny zo­sta­je nie­sa­mo­wi­tą wrza­wą i cho­ciaż swo­bod­nie się roz­le­ga, nie może być do­sły­sza­ny, al­bo­wiem tech­ni­ki in­for­ma­cyj­ne do­pro­wa­dzi­ły, jak do­tąd, je­dy­nie do sy­tu­acji, w któ­rej naj­le­piej od­bie­rać moż­na tego, kto ry­czy naj­gło­śniej, choć­by i naj­nie­praw­dzi­wiej?

Ja, któ­ry mam nie­jed­no do po­wie­dze­nia o Pro­jek­cie, dłu­go się wa­ha­łem, nim sia­dłem do biur­ka, bo zda­ję so­bie spra­wę z tego, że po­więk­szam i tak już wez­bra­ny oce­an pa­pie­rów. Li­czy­łem na to, że ktoś bar­dziej bie­gły w sło­wie wy­ko­na za mnie tę pra­cę, aż po upły­wie lat uzna­łem, że nie mogę mil­czeć. Naj­po­waż­niej­sze dzie­ła trak­tu­ją­ce o Ma­ster’s Vo­ice, wer­sje obiek­tyw­ne, z kon­gre­so­wą na cze­le, przy­zna­ją, że nie do­wie­dzie­li­śmy się wszyst­kie­go, lecz ilość miej­sca po­świę­co­na osią­gnię­ciom, przy stro­ni­co­wych wzmian­kach o nie­po­zna­nym – su­ge­ru­je sa­my­mi pro­por­cja­mi, ja­ko­by­śmy opa­no­wa­li La­bi­rynt, prócz kil­ku, pew­no śle­pych, może za­sy­pa­nych ko­ry­ta­rzy – a tym­cza­sem my­śmy do nie­go na­wet nie we­szli. Ska­za­ni do koń­ca na do­mysł, odła­maw­szy z pie­czę­tu­ją­cych go za­mknięć kil­ka okru­chów, za­chwy­ca­li­śmy się bla­skiem, ja­kim, roz­tar­te, po­zło­ci­ły nam koń­ce pal­ców. O tym, co za­mknię­te, nie wie­my nic. A prze­cież jed­nym z pierw­szych za­dań uczo­ne­go jest nie okre­śla­nie roz­mia­rów zdo­by­tej wie­dzy, bo ta sama sie­bie tłu­ma­czy, lecz roz­mia­rów igno­ran­cji, któ­ra jest tej wie­dzy nie­wi­dzial­nym Atla­sem.

Nie mam złu­dzeń. Oba­wiam się, że nie zo­sta­nę usły­sza­ny, po­nie­waż nie ist­nie­ją już au­to­ry­te­ty uni­wer­sal­ne. Roz­pad czy też roz­kład spe­cja­li­stycz­ny po­su­nął się do­sta­tecz­nie da­le­ko, aby od­po­wied­ni fa­chow­cy od­ma­wia­li mi kom­pe­ten­cji, ile­kroć wkro­czę na ich te­re­ny. Już daw­no po­wie­dzia­no, że spe­cja­li­sta to bar­ba­rzyń­ca, któ­re­go igno­ran­cja nie jest wszech­stron­na. Moje pe­sy­mi­stycz­ne ho­ro­sko­py opie­ra­ją się na oso­bi­stym do­świad­cze­niu.

Dzie­więt­na­ście lat temu opu­bli­ko­wa­łem wspól­nie z mło­dym an­tro­po­lo­giem, Ma­xem Thor­no­pem (zgi­nął tra­gicz­nie w wy­pad­ku sa­mo­cho­do­wym), pra­cę, w któ­rej udo­wod­ni­łem, że ist­nie­je próg kom­pli­ka­cji dla au­to­ma­tów skoń­czo­nych, ste­ro­wa­nych al­ge­do­nicz­nie, do ja­kich na­le­żą wszyst­kie zwie­rzę­ta wraz z czło­wie­kiem. Ste­ro­wa­nie al­ge­do­nicz­ne ozna­cza oscy­la­cję po­mię­dzy karą i na­gro­dą jako bó­lem i roz­ko­szą.

Do­wód mój wy­ja­wia, że je­śli licz­ba ele­men­tów ośrod­ka re­gu­la­cyj­ne­go (mó­zgu) prze­kra­cza na naj­wyż­szym po­zio­mie czte­ry mi­liar­dy, zbiór ta­kich au­to­ma­tów wy­ka­zu­je roz­rzut mię­dzy prze­ciw­czło­na­mi ste­ro­wa­nia. W każ­dym ta­kim au­to­ma­cie może brać górę je­den z bie­gu­nów kon­tro­li, albo, mó­wiąc to samo ję­zy­kiem bar­dziej obie­go­wym, sa­dyzm i ma­so­chizm nie są do unik­nię­cia i po­wsta­nie ich w pro­ce­sie an­tro­po­ge­ne­zy było nie­uchron­ne. Ewo­lu­cja „po­szła” na ta­kie roz­wią­za­nie, po­nie­waż ope­ru­je ona ra­chu­bą sta­ty­stycz­ną: li­czy się dla niej prze­trwa­nie ga­tun­ku, a nie wa­dli­we sta­ny, przy­pa­dło­ści, cier­pie­nia – po­szcze­gól­nych in­dy­wi­du­ów. Jest ona jako kon­struk­tor opor­tu­ni­stą, a nie per­fek­cjo­ni­stą.

Uda­ło mi się wy­ka­zać, że w każ­dej ludz­kiej po­pu­la­cji, przy pan­mik­syj­nym za­ło­że­niu, naj­wy­żej 10% osob­ni­ków może wy­ka­zy­wać do­bre zrów­no­wa­że­nie ste­ro­wa­nia al­ge­do­nicz­ne­go, na­to­miast resz­ta musi się od ide­al­nej nor­my od­chy­lać. Jak­kol­wiek już wte­dy za­li­cza­łem się do czo­łów­ki ma­te­ma­tycz­nej świa­ta, wpływ tego do­wo­du na śro­do­wi­ska an­tro­po­lo­gów, et­no­lo­gów, bio­lo­gów i fi­lo­zo­fów rów­nał się zeru. Dłu­go nie umia­łem tego po­jąć. Moja pra­ca nie była hi­po­te­zą, lecz for­mal­nym, więc nie­od­par­tym do­wo­dem wy­ja­wia­ją­cym, że za ce­chy czło­wie­ka, nad któ­ry­mi le­gion my­śli­cie­li gło­wy so­bie ła­mał przez wie­ki, od­po­wia­da czy­sty pro­ces fluk­tu­acji sta­ty­stycz­nej, któ­re­go obejść – przy kon­stru­owa­niu au­to­ma­tów bądź or­ga­ni­zmów – nie moż­na.

Roz­sze­rzy­łem póź­niej ten do­wód tak, że ob­jął rów­nież zja­wi­ska po­wsta­wa­nia ety­ki w gru­pie spo­łecz­nej, przy czym oprzeć się mo­głem na wspa­nia­łym ma­te­ria­le przy­go­to­wa­nym przez Thor­no­pa. Jed­nak­że i ta pra­ca zo­sta­ła zi­gno­ro­wa­na. Po la­tach, ma­jąc za sobą nie­zli­czo­ne dys­ku­sje ze spe­cja­li­sta­mi, któ­rzy zaj­mu­ją się czło­wie­kiem, do­sze­dłem do wnio­sku, że od­kry­cie moje nie zna­la­zło uzna­nia dla­te­go, po­nie­waż  t a k i e g o  nikt z nich so­bie nie ży­czył. Styl my­śle­nia, jaki re­pre­zen­to­wa­łem, był w owych śro­do­wi­skach czymś de­gu­stu­ją­cym, po­nie­waż nie da­wał pola re­to­rycz­nej kontr­ar­gu­men­ta­cji.

Było to z mo­jej stro­ny nie­tak­tow­ne – do­wo­dzić cze­goś na te­mat czło­wie­ka ma­te­ma­tycz­nym spo­so­bem! W naj­lep­szym ra­zie moje przed­się­wzię­cie na­zy­wa­no „in­te­re­su­ją­cym”. W isto­cie nikt tam nie był go­tów przy­stać na to, że czci­god­na Ta­jem­ni­ca Czło­wie­ka, nie­wy­tłu­ma­czal­ne ce­chy jego na­tu­ry wy­ni­ka­ją z ogól­nej teo­rii re­gu­la­cji. Na­tu­ral­nie sprze­ci­wu tego nie wy­ra­ża­no w taki jaw­ny spo­sób. Nie­mniej wzię­to mi ten do­wód za złe. Za­cho­wa­łem się jak słoń w skła­dzie por­ce­la­ny, al­bo­wiem to, cze­go nie mo­gła dojść an­tro­po­lo­gia z et­no­gra­fią w ba­da­niach te­re­no­wych, ani naj­bar­dziej ot­chłan­na re­flek­sja fi­lo­zo­ficz­na jako me­dy­ta­cja nad „ludz­ką na­tu­rą”, to, co nie dało się sfor­mu­ło­wać pro­ble­mo­wo w neu­ro­fi­zjo­lo­gii, tak samo jak w eto­lo­gii, co sta­no­wi­ło uro­dzaj­ne re­zer­wa­ty wiecz­nie płod­nych me­ta­fi­zyk, ra­zem z psy­cho­lo­gią głę­bi­no­wą, psy­cho­ana­li­zą kla­sycz­ną, lin­gwi­stycz­ną i Bóg ra­czy wie­dzieć, ja­ki­mi jesz­cze pra­ca­mi ezo­te­rycz­ny­mi – spró­bo­wa­łem roz­ciąć niby wę­zeł gor­dyj­ski moim do­wo­dem li­czą­cym so­bie dzie­więć stron dru­ku.

Oni przy­zwy­cza­ili się już do swe­go wy­so­kie­go sta­nu Straż­ni­ków Ta­jem­ni­cy, na­zy­wa­nej Trans­mi­sją Ar­che­ty­pów, In­stynk­tem Ży­cia i Śmier­ci, Wolą Sa­mo­za­gła­dy, Po­pę­dem Ni­co­ści, a ja, prze­kre­śla­jąc ta­kie świę­te ryty ja­ki­miś gru­pa­mi prze­kształ­ceń i teo­re­ma­ta­mi er­go­dycz­ny­mi, twier­dzi­łem, że po­sia­dam roz­wią­za­nie pro­ble­mu! Ży­wio­no więc do mnie skrzęt­nie ta­jo­ną nie­chęć, obu­rze­nie, jako do bru­tal­ne­go pro­fa­na, któ­ry do­pu­ścił się za­ma­chu na za­gad­kę, usi­łu­jąc za­czo­po­wać jej wiecz­nie żywe źró­dła, za­mknąć usta z lu­bo­ścią sta­wia­ją­ce nie­skoń­czo­ne sze­re­gi py­tań, więc po­nie­waż do­wo­du nie dało się oba­lić, zi­gno­ro­wa­nie go oka­za­ło się ko­niecz­no­ścią.

Słów tych nie wy­wo­ła­ła do­tknię­ta mi­łość wła­sna. Pra­ce, za któ­re wy­win­do­wa­no mnie na pie­de­stał, znaj­du­ją się w in­nych dzie­dzi­nach – czy­stej ma­te­ma­ty­ki. Do­świad­cze­nie owo było jed­nak wiel­ce po­ucza­ją­ce. Nie do­ce­nia­my za­zwy­czaj bez­wład­no­ści sty­lów my­śle­nia w od­dziel­nych ga­łę­ziach na­uki. Jest to zresz­tą zro­zu­mia­łe psy­cho­lo­gicz­nie. Opór, jaki sta­wia­my uję­ciu sta­ty­stycz­ne­mu w fi­zy­ce ato­mo­wej, daje się prze­ła­mać da­le­ko ła­twiej ani­że­li w an­tro­po­lo­gii. Kla­row­nie zbu­do­wa­ną teo­rię sta­ty­stycz­ną ją­dra ato­mo­we­go chęt­nie apro­bu­je­my, je­śli tyl­ko po­twier­dza ją do­świad­cze­nie. Za­zna­jo­miw­szy się z taką teo­rią, nie py­ta­my po­tem: „Do­brze, ale jak ato­my za­cho­wu­ją się  n a p r a w d ę?” – po­nie­waż ro­zu­mie­my bez­sen­sow­ność ta­kie­go py­ta­nia. Lecz re­we­la­cjom po­dob­nym na te­re­nie an­tro­po­lo­gii prze­ciw­sta­wia­my się do upa­dłe­go.

Od czter­dzie­stu lat wia­do­mo, że róż­ni­ca po­mię­dzy szla­chet­nym, pra­wym czło­wie­kiem a zwy­rod­nial­cem ma­nia­kal­nym spro­wa­dzać się może do prze­bie­gu kil­ku pęcz­ków bia­łej sub­stan­cji mó­zgu i że ruch lan­ce­tu, któ­ry w oko­li­cy na­do­czo­do­ło­wej mó­zgu uszko­dzi te pęcz­ki, może ob­ró­cić wspa­nia­łe­go du­cha w ob­le­śną kre­atu­rę. Lecz jak ogrom­ny odłam an­tro­po­lo­gii – nie mó­wiąc na­wet o fi­lo­zo­fii czło­wie­ka – nie przyj­mu­je tego sta­nu rze­czy do wia­do­mo­ści! Nie sta­no­wię tu zresz­tą wy­jąt­ku; ucze­ni czy la­icy, go­dzi­my się w koń­cu z tym, że na­sze cia­ła psu­ją się z wie­kiem, lecz duch?! Ży­czy­li­by­śmy go so­bie wi­dzieć nie­po­dob­nym do ja­kie­go­kol­wiek me­cha­ni­zmu pod­le­głe­go de­fek­tom. Łak­nie­my do­sko­na­ło­ści – na­wet opa­trzo­nej zna­kiem ujem­nym, na­wet ha­nieb­nej i grzesz­nej, byle tyl­ko wy­ra­to­wa­ła nas przed gor­szą od sza­tań­skiej eks­pli­ka­cją, że cho­dzi o pew­ną grę sił ide­al­nie wo­bec czło­wie­ka obo­jęt­nych. A po­nie­waż myśl na­sza po­ru­sza się w kole, z któ­re­go wy­sko­czyć nie­po­dob­na, przy­zna­ję, że tkwi pew­na ra­cja w sło­wach jed­ne­go z na­szych zna­ko­mi­tych an­tro­po­lo­gów; po­wie­dział mi – i do­brze to za­pa­mię­ta­łem: „Sa­tys­fak­cja, z jaką ob­no­sisz się ze swo­im do­wo­dem na lo­te­ryj­ność ludz­kiej na­tu­ry, nie jest czy­sta; nie jest to tyl­ko ra­dość po­zna­nia, ale ucie­cha szka­lo­wa­nia tego, co dru­gie­mu pięk­ne i miłe”.

Ile­kroć wspo­mnę tę moją za­po­zna­ną pra­cę, nie mogę oprzeć się nie­we­so­łej re­flek­sji, że ta­kich prac musi być na świe­cie wię­cej. Zło­ża po­ten­cjal­nych od­kryć tkwią za­pew­ne w róż­nych bi­blio­te­kach, lecz nie zo­sta­ły do­strze­żo­ne przez lu­dzi kom­pe­tent­nych.

Przy­wy­kli­śmy do kla­row­nej sy­tu­acji, w któ­rej to, co ciem­ne i nie­zna­ne, roz­po­ście­ra się przed jed­no­li­tym fron­tem na­uki, a to, co zdo­by­te i zro­zu­mia­łe, sta­no­wi jej za­ple­cze. Lecz w grun­cie rze­czy wszyst­ko jed­no, czy nie­zna­ne tkwi w ło­nie Na­tu­ry, czy też za­ry­te jest w szpar­ga­łach nie­czy­ta­nych przez ni­ko­go księ­go­zbio­rów, bo tre­ści, któ­re nie we­szły do krwio­bie­gu na­uki i nie krą­żą w nim za­pład­nia­ją­co, prak­tycz­nie nie ist­nie­ją dla nas. Chłon­ność na­uki każ­de­go cza­su hi­sto­rycz­ne­go na ra­dy­kal­nie od­mien­ne uj­mo­wa­nie zja­wisk jest w rze­czy­wi­sto­ści nie­wiel­ka. Obłęd i sa­mo­bój­stwo jed­ne­go z twór­ców ter­mo­dy­na­mi­ki są tego tyl­ko drob­nym przy­kła­dem.

Kul­tu­ra na­sza w jej przo­du­ją­cej pono czę­ści na­uko­wej jest two­rem wą­skim, wi­dze­niem za­wę­żo­nym każ­do­ra­zo­wo sztyw­nie­ją­cą hi­sto­rycz­nie kon­ste­la­cją mnó­stwa czyn­ni­ków, wśród któ­rych zbie­gi oko­licz­no­ści, uzna­wa­ne za nie­wzru­szo­ne wy­tycz­ne me­to­do­lo­gii, mogą grać pierw­szo­rzęd­ną rolę. Nie pi­szę tego wszyst­kie­go od rze­czy.

Je­śli kul­tu­ra na­sza nie umie asy­mi­lo­wać spraw­nie na­wet ujęć po­wsta­ją­cych w gło­wach ludz­kich, gdy wy­ni­ka­ją poza jej cen­tral­nym nur­tem, choć twór­cy tych ujęć są prze­cież dzieć­mi tego sa­me­go cza­su, co inni lu­dzie, jak­że mo­gli­by­śmy li­czyć na to, że bę­dzie­my zdol­ni sku­tecz­nie zro­zu­mieć kul­tu­rę od­mien­ną cał­ko­wi­cie od na­szej, je­śli się ona zwró­ci do nas po­przez ko­smicz­ny prze­stwór? Po­rów­na­nie do ar­mii stwo­rzo­nek, co sko­rzy­sta­ły wiel­ce, na­tknąw­szy się na zmar­łe­go fi­lo­zo­fa, wy­da­je mi się tu cią­gle traf­ne. Do­pó­ki do ze­tknię­cia ta­kie­go nie do­szło, mógł sąd mój ucho­dzić za pew­ną skraj­ność, za wy­raz po­glą­dów dzi­wacz­nych. Lecz spo­tka­nie na­stą­pi­ło, a klę­ska, jaką po­nie­śli­śmy w nim, sta­no­wi­ła ist­ne expe­ri­men­tum cru­cis, do­wód na­szej bez­rad­no­ści, i oto wy­nik tego do­wo­du zo­stał zi­gno­ro­wa­ny! Mit o na­szym po­znaw­czym uni­wer­sa­li­zmie, o na­szej go­to­wo­ści ode­bra­nia i zro­zu­mie­nia in­for­ma­cji cał­ko­wi­cie, przez jej po­za­ziem­skość, no­wej – trwa nie­wzru­szo­ny, cho­ciaż otrzy­maw­szy po­sła­nie z gwiazd, zro­bi­li­śmy z nim nie wię­cej, niż­by zro­bił dzi­kus, któ­ry ogrzaw­szy się u pło­mie­nia pod­pa­lo­nych dzieł naj­mę­dr­szych, uwa­ża, że do­sko­na­le owo zna­le­zi­sko wy­ko­rzy­stał!

Tak więc spi­sa­nie hi­sto­rii na­szych usi­ło­wań d a r e m n y c h  może być po­ży­tecz­ne – choć­by dla przy­szłe­go, póź­ne­go ba­da­cza Pierw­sze­go Kon­tak­tu. Re­la­cje bo­wiem ogło­szo­ne, owe pro­to­ko­ły ofi­cjal­ne, kon­cen­tru­ją się na tak zwa­nych suk­ce­sach, czy­li na owym mi­łym cie­ple, ja­kie bu­cha od pło­ną­cych rę­ko­pi­sów. O hi­po­te­zach, ja­kie ko­lej­no wy­pró­bo­wa­li­śmy, nie mówi się tam pra­wie nic. Po­stę­po­wa­nie ta­kie by­ło­by – wspo­mi­na­łem o tym – do­zwo­lo­ne, gdy­by ba­da­ne od­dzie­li­ło się w koń­cu od ba­da­czy. Stu­diu­ją­cych fi­zy­kę nie za­sy­pu­je się in­for­ma­cja­mi o tym, ja­kie to hi­po­te­zy myl­ne, nie­do­kład­ne, ja­kie do­mnie­ma­nia fał­szy­we wy­su­wa­li jej twór­cy, jak dłu­go błą­kał się Pau­li, za­nim sfor­mu­ło­wał we wła­ści­wy spo­sób swo­ją za­sa­dę, ile chy­bio­nych kon­cep­cji wy­pró­bo­wał Di­rac przed szczę­śli­wym po­my­słem owych swo­ich „dziu­rek” elek­tro­no­wych. Lecz hi­sto­ria Pro­jek­tu Ma­ster’s Vo­ice jest dzie­ja­mi klę­ski, to zna­czy błą­dze­nia, po któ­rym nie na­stą­pi­ło wy­pro­sto­wa­nie dro­gi, więc nie wol­no prze­kre­ślać unie­waż­nia­ją­co owych zyg­za­ków na­sze­go po­cho­du, po­nie­waż oprócz nich nie po­zo­sta­ło nam nic.

Od wy­da­rzeń tych upły­nę­ło spo­ro cza­su. Dłu­go cze­ka­łem na książ­kę taką jak ta wła­śnie. Dłu­żej cze­kać – z przy­czyn czy­sto bio­lo­gicz­nych – nie mogę. Dys­po­no­wa­łem pew­ną ilo­ścią no­ta­tek spi­sa­nych tuż po za­mknię­ciu Pro­jek­tu. To, cze­mu nie pi­sa­łem ich w trak­cie prac, wy­ja­śni się póź­niej. Jed­no chciał­bym po­wie­dzieć wy­raź­nie. Nie mam za­mia­ru wy­no­sze­nia się po­nad mo­ich to­wa­rzy­szy. Sta­nę­li­śmy u pod­nó­ża ol­brzy­mie­go zna­le­zi­ska tak nie­przy­go­to­wa­ni, a za­ra­zem tak pew­ni sie­bie, jak to tyl­ko być może. Ob­leź­li­śmy je na­tych­miast ze wszyst­kich stron, by­stro, łap­czy­wie i zręcz­nie, z tra­dy­cyj­ną wpra­wą, jak mrów­ki. By­łem jed­ną z nich. To jest hi­sto­ria mrów­ki.