Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Ijon Tichy przetrząsa najbardziej odległe zakamarki wszechświata, aby dotrzeć do uniwersalnych prawideł na temat ludzkiej natury i kultury. Nieustraszony gwiazdokrążca, potomek Guliwera i barona Münchhausena, odkrywa egzotyczne planety wyposażony tylko w trzeźwy sceptycyzm oraz otwarty umysł. Niepowtarzalny komizm opowieści Ijona Tichego połączony z przenikliwym zmysłem obserwacyjnym ich autora stawiają “Dzienniki gwiazdowe” w szeregu arcydzieł światowej literatury.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 443
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Stanisław Lem
"Dzienniki gwiazdowe"
© Copyright by Tomasz Lem, 2016
projekt okładki: Anna Maria Suchodolska
zdjęcie na okładce: © EAST NEWS/PIOTR JASKOW
© Copyright for this edition: Pro Auctore Wojciech Zemek
www.lem.pl
ISBN 978-83-63471-10-1
Kraków
2019
wydanie drugie poprawione
Wszelkie prawa zastrzeżone
Przedmowa
Wstęp
Podróż siódma
Podróż ósma
Podróż jedenasta
Podróż dwunasta
Podróż trzynasta
Podróż czternasta
Podróż osiemnasta
Podróż dwudziesta
Podróż dwudziesta pierwsza
Podróż dwudziesta druga
Podróż dwudziesta trzecia
Podróż dwudziesta czwarta
Podróż dwudziesta piąta
Podróż dwudziesta ósma
Przypisy
Przedstawiając Czytelnikowi wybrany fragment Dzienników gwiazdowych Ijona Tichego, Wydawca nie będzie marnował atramentu do opisywania cnót tego podróżnika, którego imię znają obie czasze Drogi Mlecznej. Słynny gwiazdokrążca, kapitan dalekiej żeglugi galaktycznej, łowca meteorów i komet, niestrudzony badacz i odkrywca osiemdziesięciu tysięcy trzech globów, doktor h.c. uniwersytetów Obojga Niedźwiedzic, członek Towarzystwa Opieki nad Małymi Planetami i wielu innych towarzystw, kawaler orderów mlecznych i mgławicowych, Ijon Tichy, sam ukaże się Czytelnikowi w niniejszych Dziennikach, które stawiają go w rzędzie takich nieustraszonych mężów przeszłości, jak: Karol Fryderyk Hieronim Muenchhausen, Paweł Masłobojnikow, Lemuel Gulliwer czy Maître Alkofrybas.
Całość Dzienników, obliczona na osiemdziesiąt siedem tomów in quarto z suplementem (słownik gwiazdowy i skrzynia z okazami poglądowymi) oraz mapą wszystkich podróży, znajduje się w opracowaniu zespołu uczonych astrogatorów i planetników i z uwagi na ogrom niezbędnego trudu nie ukaże się rychło. Uważając, że byłoby niewłaściwe taić wielkie odkrycia Ijona Tichego przed najszerszą Publicznością, Wydawca wyjął z Dzienników drobną cząstkę i podaje ją w formie nieopracowanej, bez podpisów, not, komentarzy i słownika wyrażeń kosmicznych.
W przygotowaniu Dzienników do druku nikt mi właściwie nie pomagał; tych, którzy mi przeszkadzali, nie wymieniam, gdyż zajęłoby to zbyt wiele miejsca.
ASTRAL STERNU TARANTOGA
PROFESOR ZOOLOGII GWIEZDNEJ
UNIWERSYTETU FOMALHAUT
Fomalhaut, dn. 18 VI Pulsacji Kosmicznej
Niniejsze wydanie pism Ijona Tichego, nie będąc pełnym ani krytycznym, stanowi krok naprzód w porównaniu z poprzednimi. Udało się je poszerzyć o teksty dwu nieznanych dotąd podróży – ósmej i dwudziestej ósmej[1]. Ta ostatnia przynosi nowe szczegóły dotyczące biografii Tichego i jego rodziny, które prócz historyków zainteresują także fizyka, albowiem wynika z nich od dawna przeczuwana przeze mnie zależność stopnia pokrewieństwa rodzinnego od szybkości[2].
Co się tyczy podróży ósmej, grupa tichologów-psychoanalityków zweryfikowała tuż przed oddaniem niniejszego wydania do druku wszystkie fakty, które zaszły we śnie I. Tichego[3]. Zainteresowany Czytelnik znajdzie w pracy doktora Hopfstossera komparatystyczną bibliografię przedmiotu ujawniającą wpływy snów innych znakomitych ludzi, jak Izaaka Newtona oraz Borgiów, na marzenia senne Tichego, i na odwrót.
Nie objął natomiast tom niniejszy podróży dwudziestej szóstej, która okazała się ostatecznie apokryfem. Udowodniła to grupa pracowników naszego Instytutu, dzięki elektronowej analizie porównawczej tekstów[4]. Nie będzie może od rzeczy dodać, iż osobiście od dawna już uważałem tak zwaną Podróż dwudziestą szóstą za apokryf ze względu na występujące w tekście nieścisłości, dotyczące m.in. Odołęgów (a nie „Odolęgów”, jak podawał tekst), także Meopsery, Muciochów i gatunku Powołów (Phlegmus Invariabilis Hopfstosseri).
Część pierwsza niniejszego wydania obejmuje podróże według oryginalnej numeracji autorskiej, druga zaś pisma okolicznościowe i różne wraz ze wspomnieniami.
W ostatnim czasie pojawiły się głosy podające w wątpliwość autorstwo pism Tichego. Prasa podawała, jakoby Tichy posługiwał się czyjąś pomocą, a nawet jakoby nie istniał, dzieła zaś jego stworzyć miało urządzenie określane jako tak zwany Lem. W myśl pewnych skrajnych wersji „Lem” ma być nawet człowiekiem. Otóż każdy obznajomiony choć po łebkach z historią kosmonautyki wie, że LEM jest to skrót nazwy LUNAR EXCURSION MODULE, czyli eksploracyjnego pojemnika księżycowego, który był budowany w USA w ramach „Projektu Apollo” (pierwszego lądowania na Księżycu). Ijon Tichy nie potrzebuje obrony ani jako autor, ani jako podróżnik. Korzystając z okazji, pragnę jednak przygwoździć bezsensowne pogłoski. W szczególności: LEM był wprawdzie zaopatrzony w mały móżdżek (elektronowy), urządzenie to służyło jednak wąskim celom nawigacyjnym i nie mogłoby napisać ani jednego sensownego zdania. O żadnym innym LEMie nic nie wiadomo. Nie wspominają o nim ani katalogi wielkich maszyn elektronicznych (por. np. Nortronics, New York, 1966-1969), ani Wielka Encyklopedia Kosmiczna (Londyn 1979). Czas tedy, by nielicujące z powagą ich zadań słuchy nie zakłócały działalności tichologów, od których mnóstwa jeszcze wysiłku wymagać będą opracowywane od lat OPERA OMNIA I. Tichego.
Profesor A.S. Tarantoga
Katedra Astrozoologii Porównawczej
Uniwersytetu w Fomalhaut
za
Komitet Redakcyjny Wydania
Dzieł Wszystkich Ijona Tichego
oraz
Radę Naukową Instytutu Tichologicznego
wraz z Zespołem Redakcyjnym
kwartalnika „Tichiana”
Gdy w poniedziałek, drugiego kwietnia, przelatywałem w pobliżu Betelgeuzy, meteor, nie większy od ziarna fasoli zwanej jaśkiem, przebił pancerz, strzaskał regulator ciągu i część sterów, wskutek czego rakieta straciła zdolność manewrowania. Włożyłem skafander, wyszedłem na jej powierzchnię i próbowałem naprawić urządzenie, ale przekonałem się, że aby przykręcić rezerwowy ster, który wziąłem ze sobą przezornie, potrzebna mi jest pomoc drugiego człowieka. Konstruktorzy zaprojektowali rakietę tak nierozsądnie, że ktoś musiał przytrzymywać kluczem główkę śruby, podczas kiedy ktoś drugi dociągałby mutrę. Zrazu nie przejąłem się tym szczególnie i kilka godzin straciłem na usiłowaniach przychwycenia jednego klucza stopami, podczas gdy ręką dokręcałbym śrubę z drugiej strony. Ale minęła pora obiadu, a wysiłki moje nie dały rezultatu. Kiedy raz już mi się prawie udało, klucz wyskoczył spod stopy i pomknął w przestrzeń kosmiczną. Tak więc nie tylko niczego nie naprawiłem, ale straciłem jeszcze cenne narzędzie i tylko patrzyłem bezsilnie, jak oddala się coraz mniejszy na tle gwiazd.
Po jakimś czasie klucz wrócił po wyciągniętej elipsie, ale choć stał się sputnikiem rakiety, nie zbliżał się do niej na taką odległość, bym go mógł odzyskać. Wróciłem więc do wnętrza rakiety i spożywając skromny posiłek, rozważałem, w jaki też sposób wydobyć się z głupiego położenia. Statek leciał tymczasem prosto z coraz większą szybkością, bo i regulator ciągu popsuł mi ów przeklęty meteor. Na kursie nie miałem wprawdzie żadnych ciał niebieskich, ale ta ślepa podróż nie mogła wszak trwać w nieskończoność. Jakiś czas opanowywałem gniew, ale gdy biorąc się po obiedzie do mycia talerzy, stwierdziłem, że rozgrzany od potężnej pracy stos atomowy popsuł mi najlepszą porcję polędwicy wołowej, jaką zostawiłem w lodówce na niedzielę, straciłem na chwilę równowagę ducha i miotając najokropniejsze przekleństwa, rozbiłem część serwisu, co przyniosło mi wprawdzie pewną ulgę, nie było jednak zbyt rozsądne. W dodatku wyrzucona za burtę wołowina, zamiast ulecieć w dal, nie chciała opuścić pobliża rakiety i krążyła wokół niej jako drugi sztuczny satelita, powodując regularnie co jedenaście minut i cztery sekundy krótkotrwałe zaćmienie Słońca. Aby uspokoić nerwy, obliczałem do wieczora elementy jej ruchu, jak również perturbacje orbity wywołane krążeniem utraconego klucza. Wypadło mi, że przez najbliższych sześć milionów lat wołowina będzie wyprzedzała klucz, wirując wokół statku po torze kołowym, aby potem go prześcignąć. Na koniec, zmęczony rachunkami, położyłem się spać. W środku nocy wydało mi się, że ktoś potrząsa mnie za ramię. Otworzyłem oczy i zobaczyłem pochylonego nad łóżkiem człowieka, którego twarz była dziwnie znajoma, choć nie miałem pojęcia, kto to może być.
– Wstawaj – powiedział – i bierz klucze, pójdziemy na górę i przykręcimy śruby sterowe…
– Po pierwsze, nie znamy się tak dobrze, abyś mię pan tykał – odparłem – a po wtóre, wiem doskonale, że pana nie ma. Jestem w rakiecie sam, i to już drugi rok, bo lecę z Ziemi do gwiazdozbioru Cielca. Tak zatem, jest pan tylko sennym przywidzeniem.
On jednak nadal potrząsał mną, powtarzając, abym zaraz szedł z nim po narzędzia.
– Idiotyzm – odrzekłem już trochę zły, bo obawiałem się, że kłótnia we śnie mnie obudzi, a wiem z doświadczenia, jak ciężko zasypia mi się po takim nagłym ocknięciu. – Nigdzie nie pójdę, bo to i tak byłoby na nic. Śruba przykręcona we śnie nie zmieni sytuacji, jaka panuje na jawie. Proszę nie molestować mnie i natychmiast rozpłynąć się lub odejść w inny sposób, bo się mogę zbudzić.
– Ależ ty wcale nie śpisz, daję ci słowo honoru! – zawołał uparty zwid. – Czy nie poznajesz mnie? Popatrz!
To mówiąc, dotknął palcami dwu brodawek, sporych jak poziomki, które miał na lewym policzku. Odruchowo chwyciłem się za twarz, bo właśnie ja mam w tym miejscu dwie kubek w kubek takie same brodawki. W tym momencie pojąłem też, dlaczego śniony przypominał mi kogoś znajomego: był podobny do mnie jak jedna kropla wody do drugiej.
– Daj mi święty spokój! – zawołałem, zamykając oczy w trosce o nienaruszalność snu. – Jeżeli jesteś mną, to wprawdzie nie muszę zwracać się do ciebie per „pan”, ale też to i dowód, że nie istniejesz!
Po czym odwróciłem się na drugi bok i przykryłem się kocem aż po czubek głowy. Słyszałem jeszcze, jak mówił coś o idiotyzmie, nareszcie, gdy nie reagowałem, krzyknął: – Pożałujesz tego, bałwanie! I przekonasz się poniewczasie, że to nie żaden sen!
Ja jednak ani drgnąłem. Kiedy otworzyłem rano oczy, od razu przypomniała mi się ta osobliwa nocna historia. Usiadłem na pościeli i rozmyślałem o tym, jakie też ciekawe figle płata człowiekowi jego własny umysł: oto nie mając żadnej bratniej duszy na pokładzie, w obliczu naglącej konieczności, niejako rozdwoiłem się w marzeniu sennym, aby uczynić zadość potrzebie.
Po śniadaniu stwierdziłem, że rakieta uzyskała przez noc dodatkową porcję przyśpieszenia, i wziąłem się do wertowania biblioteczki pokładowej, szukając w podręcznikach rady na moje fatalne położenie. Nie znalazłem jednak niczego. Rozłożyłem więc na stole mapę gwiazdową i w blasku niedalekiej Betelgeuzy, przesłanianym co jakiś czas krążącą wołowiną, szukałem w okolicy, w której się znajdowałem, siedliska jakiejś cywilizacji kosmicznej, od której mógłbym oczekiwać pomocy. Ale była to kompletna głusza gwiazdowa, omijana przez wszystkie statki jako obszar wyjątkowo niebezpieczny, ponieważ mieszczą się tam tyleż groźne, co tajemnicze wiry grawitacyjne, w liczbie stu czterdziestu siedmiu, których istnienie wyjaśnia sześć astrofizycznych teorii, a każda inaczej.
Kalendarz kosmonautyczny przestrzegał przed nimi ze względu na nieobliczalne skutki efektów relatywistycznych, jakie może pociągnąć za sobą przejście przez wir – zwłaszcza przy wielkiej szybkości własnej.
Ja jednak byłem bezradny. Obliczyłem tylko, że o skraj pierwszego wiru zawadzę koło jedenastej, pospieszyłem więc z przygotowaniami do śniadania, aby nie stawiać czoła niebezpieczeństwu na czczo. Ledwo wytarłem ostatni spodek, rakietą jęło ciskać na wszystkie strony, aż nieprzymocowane dostatecznie przedmioty gradem latały od ściany do ściany. Z biedą doczołgałem się do fotela, a gdy się doń przywiązałem, podczas coraz gwałtowniejszych skoków statku zauważyłem, że jakby bladoliliowa mgła zawlekła przeciwległą część kajuty i pojawiła się tam, między zlewem a kuchenką, mglista sylwetka ludzka w fartuszku, lejąca ciasto omletowe na patelnię. Postać spojrzała na mnie badawczo, lecz bez zdziwienia, po czym rozchwiała się i znikła. Przetarłem oczy. Byłem najoczywiściej sam, przypisałem więc ów obraz chwilowemu zamroczeniu.
Siedząc dalej w fotelu, a raczej skacząc wraz z nim, pojąłem nagle, w błysku olśnienia, że nie była to wcale halucynacja. Kiedy gruby tom Ogólnej teorii względności przelatywał koło mego fotela, spróbowałem go pochwycić, co udało mi się już za czwartym razem. Kiepsko szło wertowanie ciężkiej księgi w takich warunkach – straszliwe siły miotały statkiem, że zataczał się jak pijany – ale w końcu znalazłem właściwy ustęp. Była tam mowa o fenomenach tak zwanej pętli czasowej, to jest zaginaniu się kierunku, w którym płynie czas, w obrębie pól grawitacyjnych wielkiej mocy, które to zjawisko może nawet niekiedy doprowadzić do zawrócenia biegu czasu i tak zwanego podwojenia teraźniejszości. Wir, który przebyłem właśnie, nie należał do najpotężniejszych. Wiedziałem, że gdyby mi się udało choć odrobinę nakierować statek dziobem ku biegunowi Galaktyki, przetnę tak zwany Vortex Gravitatiosus Pinckenbachii, w którym wielokrotnie obserwowano fenomeny podwojenia, a nawet potrojenia teraźniejszości.
Stery były wprawdzie unieruchomione, ale udałem się do komory silnikowej i tak długo manipulowałem przy urządzeniach, aż istotnie doprowadziłem do lekkiego odchylenia rakiety ku galaktycznemu biegunowi. Operacja ta zajęła mi kilka godzin. Rezultat jej był nadspodziewany. Statek wpadł w centrum wiru około północy, dygocąc i jęcząc wszystkimi wiązaniami tak, że lękałem się o jego całość, ale wyszedł z opresji nieuszkodzony i kiedy na powrót objęły go martwe ramiona kosmicznej ciszy, opuściłem komorę silnikową, aby ujrzeć samego siebie śpiącego smacznie na łóżku. Pojąłem od razu, że to jestem ja z poprzedniej doby, to jest z nocy poniedziałkowej. Nie zastanawiając się nad filozoficzną stroną tego raczej osobliwego zjawiska, natychmiast jąłem szarpać za ramię śpiącego, wołając, aby szybko wstawał, nie wiedziałem bowiem, jak długo jego poniedziałkowe istnienie będzie trwało w moim wtorkowym, i dlatego należało jak najszybciej wyjść na zewnątrz, by pospołu naprawić stery.
Ale śpiący otworzył tylko jedno oko i rzekł, że nie życzy sobie, abym go tykał, jak również, że jestem tylko jego sennym przywidzeniem. Próżno, zniecierpliwiony, potrząsałem nim, próżno usiłowałem wyciągnąć go przemocą z łóżka. Nie dawał się z niego wydobyć, powtarzając uparcie, że mu się śnię; jąłem kląć, a on tłumaczył mi logicznie, że nigdzie nie pójdzie, bo we śnie przykręcone śruby nie będą trzymały steru na jawie. Daremnie dawałem mu słowo honoru, że się myli, zaklinałem i przeklinałem na zmianę – nawet zademonstrowane brodawki nie przekonały go o prawdzie mych słów. Odwrócił się do mnie tyłem i zachrapał.
Usiadłem w fotelu, by na chłodno rozważyć powstałą sytuację. Przeżyłem ją już dwa razy, raz jako ów śpiący, w poniedziałek, a teraz jako budzący go bezskutecznie, we wtorek. Ja z poniedziałku nie wierzyłem w realność zjawiska duplikacji, ale ja wtorkowy już o nim wiedziałem. Była to najzwyklejsza w świecie pętla czasu. Co należało zatem robić, aby udało się naprawić stery? Ponieważ poniedziałkowy spał dalej, a także ponieważ pamiętałem, że ową noc wybornie przespałem do samego rana, pojąłem daremność wszelkich dalszych prób przebudzenia go. Mapa zwiastowała jeszcze mnóstwo wielkich wirów grawitacyjnych, tak więc mogłem liczyć na podwojenie czasu teraźniejszego w ciągu nadchodzących dni. Chciałem napisać do siebie list i przypiąć go szpilką do poduszki, abym ja poniedziałkowy, obudziwszy się, mógł naocznie przekonać się o tym, iż rzekomy sen był realnością.
Ledwo jednak siadłem z piórem do stołu, zachrobotało w silnikach, pospieszyłem więc tam i polewałem wodą przegrzany stos atomowy do świtu, podczas gdy ja poniedziałkowy spał smacznie, oblizując się od czasu do czasu, co porządnie mnie gniewało. Zgłodniały i wymęczony, nie zmrużywszy oka, wziąłem się do śniadania i wycierałem właśnie talerze, kiedy rakieta wpadła w następny wir grawitacyjny. Widziałem poniedziałkowego siebie, jak patrzy na mnie osłupiały, przywiązany do fotela, podczas kiedy ja wtorkowy smażyłem omlety. Potem od wstrząsu straciłem równowagę, pociemniało mi w oczach i upadłem. Gdy ocknąłem się na podłodze w otoczeniu porcelanowych skorup, przy samej twarzy dostrzegłem nogi stojącego nade mną człowieka.
– Wstawaj – rzekł, podnosząc mnie – czy nic sobie nie zrobiłeś?
– Nie – odparłem, opierając się rękami o podłogę, bo kręciło mi się w głowie – z którego jesteś dnia tygodnia?
– Ze środy – odparł. – Idziemy szybko naprawić ster, bo szkoda czasu!
– A gdzie ten poniedziałkowy? – spytałem.
– Już go nie ma, to znaczy, widocznie ty nim jesteś.
– Jak to ja?
– No tak, bo poniedziałkowy stał się w nocy z poniedziałku na wtorek wtorkowym, i tak dalej.
– Nie rozumiem!
– Nie szkodzi, to z nieprzyzwyczajenia. Ale chodź, szkoda czasu!
– Zaraz – odpowiedziałem, nie ruszając się z podłogi. – Dzisiaj jest wtorek. Jeżeli ty jesteś środowy i do tej chwili we środę jeszcze nie są naprawione stery, to z tego wynika, że coś przeszkodzi nam w ich naprawieniu, ponieważ w przeciwnym razie ty, we środę, nie nakłaniałbyś już mnie do tego, abym ja, we wtorek, je z tobą wspólnie naprawiał. Więc może lepiej nie ryzykować wyjścia na zewnątrz?
– Bredzisz! – zawołał – człowieku, ja jestem środowy, a ty jesteś wtorkowy, co się natomiast tyczy rakiety, to przypuszczam, że ona jest, by tak rzec, łaciata, to znaczy miejscami jest w niej wtorek, miejscami środa, gdzieniegdzie może nawet jest trochę czwartku. Czas przetasował się po prostu podczas przechodzenia przez te wiry, ale cóż to nas obchodzi, jeśli jesteśmy we dwóch i przez to mamy szansę naprawienia steru?!
– Nie, nie masz racji! – odparłem – jeżeli we środę, gdzie już jesteś, przeżywszy cały wtorek i mając go poza sobą, jeśli we środę, powtarzam, stery nie są naprawione, to z tego wynika, że nie zostały naprawione we wtorek, bo teraz jest wtorek, i gdybyśmy je mieli za chwilę naprawić, to dla ciebie byłaby już ta chwila przeszłością i nie byłoby co naprawiać. A zatem…
– A zatem jesteś uparty jak osioł! – warknął. – Pożałujesz swej głupoty! I jedyną moją satysfakcją jest to, że będziesz się tak samo wściekał na swój tępy upór jak ja teraz – kiedy sam doczekasz środy!!!
– Ach, pozwól – zawołałem – czy to ma znaczyć, że ja we środę, będąc tobą, będę usiłował przekonać mnie wtorkowego, tak jak ty to robisz w tej chwili, tylko wszystko będzie na odwrót, to znaczy ty będziesz mną, a ja tobą? Rozumiem! Na tym polega pętla czasu! Czekaj, idę, idę zaraz, pojąłem już…
Nim jednak wstałem z podłogi, wpadliśmy w nowy wir i straszliwe ciążenie rozpłaszczyło nas na suficie.
Przeraźliwe skoki i wstrząsy nie ustawały przez całą noc z wtorku na środę. Kiedy się już nieco uspokoiło, latający po kajucie tom Ogólnej teorii względności tak uderzył mnie w czoło, że straciłem przytomność. Kiedy otworzyłem oczy, ujrzałem skorupy naczyń i rozpostartego między nimi człowieka. Zerwałem się natychmiast na równe nogi i podnosząc go, zawołałem:
– Wstawaj! Czy nic sobie nie zrobiłeś?
– Nie – odparł, otwierając oczy – z którego jesteś dnia tygodnia?
– Ze środy – odparłem – idziemy szybko naprawić ster, bo szkoda czasu.
– A gdzie ten poniedziałkowy? – spytał, siadając. Miał podsiniaczone oko.
– Już go nie ma – rzekłem – widocznie ty nim jesteś.
– Jak to ja?
– No tak, bo poniedziałkowy stał się w nocy z poniedziałku na wtorek wtorkowym, i tak dalej.
– Nie rozumiem.
– Nie szkodzi, to z nieprzyzwyczajenia. Ale chodź, szkoda czasu!
To mówiąc, rozglądałem się już za narzędziami.
– Zaraz – odparł wolno, nawet nie ruszając palcem. – Dzisiaj jest wtorek. Jeżeli ty jesteś środowy i do tej chwili we środę jeszcze nie są naprawione stery, to z tego wynika, że coś przeszkodzi nam w ich naprawieniu, ponieważ w przeciwnym razie ty, we środę, nie nakłaniałbyś już mnie do tego, abym ja, we wtorek, wspólnie je z tobą naprawiał. Więc może lepiej nie ryzykować wyjścia na zewnątrz?
– Bredzisz!!!! – wrzasnąłem rozgniewany do żywego – człowieku, ja jestem środowy, a ty wtorkowy…
I tak zaczęliśmy się kłócić w odwróconych rolach, przy czym w samej rzeczy doprowadził mnie do białej pasji, bo wciąż nie chciał naprawić ze mną sterów i na próżno wyzywałem go od upartych osłów. A kiedy w końcu udało mi się go przekonać, wpadliśmy w następny wir grawitacyjny. Oblał mnie zimny pot, bo sobie pomyślałem, że odtąd będziemy kręcić się w tej pętli czasowej w kółko, aż po wieczność, ale tak się na szczęście nie stało. Gdy ciążenie osłabło na tyle, że mogłem wstać, znowu byłem sam w kabinie. Widocznie lokalny wtorek, który trwał przedtem w pobliżu zlewu, znikł, stając się bezpowrotną przeszłością. Natychmiast zasiadłem do mapy, szukając jakiegoś uczciwego wiru, w który mógłbym wprowadzić rakietę, aby wywołać ponowne zakrzywienie czasu i w ten sposób zyskać pomocnika.
Jakoż znalazłem jeden, wcale obiecujący, i manewrując silnikami, z wielkim trudem nakierowałem rakietę tak, aby przeciąć go w samym środku. Co prawda konfiguracja tego wiru była według mapy raczej niezwykła – miał dwa obok siebie leżące ośrodki. Ale byłem już taki zdesperowany, że nie zwracałem uwagi na ową anomalię.
Podczas wielogodzinnego krzątania się w komorze silnikowej ubrudziłem porządnie ręce, poszedłem więc je umyć, widząc, że mam jeszcze sporo czasu do wejścia w wir. Łazienka była zamknięta. Dobiegały z niej takie odgłosy, jakby ktoś płukał gardło.
– Kto tam?! – krzyknąłem zaskoczony.
– Ja – odparł głos ze środka.
– Jaki znów „ja”?!
– Ijon Tichy.
– Z którego dnia?
– Z piątku. Czego chcesz?
– Chciałem umyć ręce… – rzuciłem machinalnie, myśląc jednocześnie z największą intensywnością: była środa wieczór, a on pochodził z piątku, tak zatem wir grawitacyjny, w który wpaść miał statek, zakrzywi czas z piątku do środy, ale co się stanie wewnątrz wiru dalej, tego nie mogłem sobie w żaden sposób uzmysłowić. Szczególnie intrygowało mnie, gdzie może być czwartek. Tymczasem piątkowy wciąż nie wpuszczał mnie do łazienki, marudząc w niej, choć uporczywie stukałem do drzwi.
– Przestań płukać gardło! – huknąłem wreszcie zniecierpliwiony. – Człowieku, każda chwila jest droga – wyjdź natychmiast, to naprawimy stery!
– Do tego nie jestem ci potrzebny – odparł flegmatycznie spoza drzwi. – Gdzieś tam musi być czwartkowy, idź z nim…
– Jaki znów czwartkowy? To niemożliwe…
– Ja chyba wiem, czy możliwe, czy nie, skoro już jestem w piątku, a zatem przeżyłem zarówno twoją środę, jak i jego czwartek…
Z lekkim zawrotem głowy odskoczyłem od drzwi, bo w samej rzeczy usłyszałem hałas w kajucie: stał tam człowiek i wyciągał spod łóżka futerał z narzędziami.
– Ty jesteś czwartkowy!? – zawołałem, wpadając do środka.
– A owszem – odparł. – Owszem… pomóż mi…
– Czy stery uda się nam teraz naprawić? – spytałem go, gdyśmy razem wyciągali ciężką torbę spod łóżka.
– Nie wiem, w czwartek nie były naprawione, spytaj piątkowego…
Istotnie, że też nie przyszło mi to do głowy! Szybko podbiegłem do drzwi łazienki.
– Halo! Piątkowy! Czy stery już naprawione?
– W piątek nie – odparł.
– Dlaczego nie?
– Dlatego – odparł, otwierając równocześnie drzwi. Miał głowę obwiązaną ręcznikiem, a do czoła przyciskał ostrze noża na płask, usiłując w ten sposób zahamować wzrost wielkiego jak jajo guza. Czwartkowy, który nadszedł tymczasem z narzędziami, stał obok mnie, spokojnie i uważnie obserwując potłuczonego, który swobodną ręką odstawił na półkę butelkę z wodą gulardową. A więc to jej bulgotanie wziąłem za odgłosy płukania gardła.
– Co cię tak urządziło? – zapytałem ze współczuciem.
– Nie co, tylko kto – odparł. – To był niedzielny.
– Niedzielny? Ależ dlaczego… nie może być! – zawołałem.
– To dłuższa historia…
– Wszystko jedno! Biegniemy na zewnątrz, może zdążymy! – zwrócił się do mnie czwartkowy.
– Ależ rakieta za chwilę wpadnie w wir – odparłem. – Wstrząs może wyrzucić nas w próżnię i zginiemy…
– Nie pleć głupstw – zareplikował czwartkowy. – Jeśli piątkowy żyje, nic się nam nie może stać. Dzisiaj jest dopiero czwartek.
– Jest środa – zaprotestowałem.
– Niech będzie, to wszystko jedno, w każdym razie w piątek będę żył, i ty tak samo.
– Ale przecież nas tylko pozornie jest dwóch – zauważyłem – naprawdę jestem jeden, tylko z różnych dni tygodnia…
– Dobrze, dobrze, otwieraj klapę…
Tu jednak okazało się, że mamy tylko jeden skafander próżniowy. Nie mogliśmy więc wyjść z rakiety obaj równocześnie i tym samym plan naprawy sterów upadł.
– A niechże to diabli wezmą! – krzyknąłem gniewnie, ciskając torbę z narzędziami. – Trzeba było włożyć skafander i już nie zdejmować go z grzbietu. Ja o tym nie pomyślałem, ale ty jako czwartkowy powinieneś był o tym pamiętać!
– Skafander zabrał mi piątkowy – odparł.
– Kiedy? I dlaczego?
– Ech, albo to warto tłumaczyć – wzruszył ramionami i odwróciwszy się, wrócił do kajuty. Piątkowego nie było w niej, zajrzałem do łazienki, ale i ona była pusta.
– Gdzie piątkowy? – spytałem zdziwiony, wracając. Czwartkowy systematycznie rozbijał jaja nożem i wypuszczał ich zawartość na skwierczący tłuszcz.
– Pewnie gdzieś obok soboty – odparł flegmatycznie, mieszając szybko jajecznicę.
– O, bardzo przepraszam – zaprotestowałem – ty już przecież jadłeś we środę swoje i nie masz prawa po raz drugi jeść środowej kolacji!
– Te zapasy są równie dobrze twoje jak moje – spokojnie nożem podważał przypiekające się brzegi jajecznicy. – Ja jestem tobą, a ty mną, więc to wszystko jedno…
– Co za sofistyka! Przestań kłaść tyle masła! Oszalałeś? Nie mam zapasów dla tylu osób!
Patelnia wypadła mu z ręki, a ja sam poleciałem na ścianę: dostaliśmy się w nowy wir. Statek znów trząsł się jak w febrze, a ja myślałem tylko o tym, by się dostać do korytarza, gdzie wisiał skafander, i włożyć go. W ten sposób, rozumowałem, gdy po środzie przyjdzie czwartek, ja jako czwartkowy będę miał już na sobie skafander i jeśli tylko ani na chwilę go nie zdejmę, jak twardo sobie postanowiłem, to tym samym będę go nosił i w piątek. Tak więc gdy zarówno ja z czwartku, jak i ja z piątku będziemy mieli skafandry, kiedy spotkamy się w jednej teraźniejszości, uda się w końcu naprawić nieszczęsne stery. Wzrost siły ciążenia nieco mnie zamroczył, a gdy otworzyłem powieki, zauważyłem, że leżę po prawej ręce czwartkowego, a nie po lewej, jak przed kilkunastu minutami. Łatwo przyszło mi wymyślić cały plan ze skafandrem, trudniej było wcielić go w życie, bo wskutek rosnącej grawitacji ledwo mogłem się ruszać. Gdy słabła choć trochę, przesuwałem się po podłodze o milimetry w kierunku drzwi wiodących na korytarz. Zauważyłem przy tym, że czwartkowy, tak jak i ja, posuwa się ku drzwiom, cal po calu pełznąc w stronę korytarza. W końcu, po jakiejś godzinie, gdyż wir był bardzo rozległy, spotkaliśmy się rozpłaszczeni na podłodze pod progiem drzwi. Pomyślałem, że właściwie niepotrzebnie się wysilam, by dosięgnąć ich klamki – niechże je otworzy czwartkowy. Jednocześnie zacząłem sobie jednak przypominać różne rzeczy, z których wynikało, że to ja już jestem tym czwartkowym, a nie on.
– Z którego dnia jesteś? – spytałem, by się upewnić. Podbródek miałem przyciśnięty do podłogi i patrzałem mu z bliska w oczy. Z trudem otworzył usta.
– Czwa…rtkowy – wystękał. To było dziwne. Czyżbym mimo wszystko wciąż jeszcze był środowy? Przywoławszy w myśli reminiscencje ostatnich przeżyć, uznałem to za wykluczone. A więc on był już chyba piątkowy. Bo skoro przedtem wyprzedzał mnie o dzień, musiało to już zostać. Czekałem, by otworzył drzwi, ale zdaje się, że on się tego samego spodziewał po mnie. Grawitacja wyraźnie osłabła, wstałem więc i wbiegłem do korytarza. Gdy chwytałem skafander, podstawił mi nogę i wyrwał mi go z rąk, a ja przewróciłem się jak długi.
– Ach, draniu, świnio! – krzyknąłem. – Podejść samego siebie; cóż to za łotrostwo!
Ale on, nie zwracając na mnie uwagi, w milczeniu ubierał skafander. To wydało mi się już nazbyt bezwstydne. Nagle jakaś dziwna siła wyrzuciła go ze skafandra, w którym, jak się okazało, ktoś już siedział. W pierwszej chwili straciłem rezon, bo nie wiedziałem, kto jest kim.
– Hej! Środowy! – zawołał ten w skafandrze – nie puszczaj czwartkowego, pomóż mi!
Czwartkowy bowiem w samej rzeczy usiłował zerwać z niego skafander.
– Dawaj skafander! – ryczał czwartkowy, mocując się z tamtym.
– Odczep się! O co ci chodzi! Czy nie rozumiesz, że ja powinienem go mieć, a nie ty!? – odkrzyknął ów.
– Ciekawym, dlaczego?
– Dlatego, durniu, bo ja mam bliżej do soboty od ciebie, a w sobotę będzie już nas dwóch w skafandrach!
– Ależ to bzdury – wtrąciłem się w ich kłótnię – w najlepszym razie będziesz w sobotę sam w skafandrze, jak ostatni idiota, i nic nie będziesz mógł zrobić. Oddaj skafander mnie: jeżeli włożę go teraz, to zarówno ty będziesz go miał w piątek jako piątkowy, jak też i ja w sobotę jako sobotni, a więc będzie nas w tym wypadku dwóch, z dwoma skafandrami… Czwartkowy, pomóż!!
– Przestań – zaprotestował piątkowy, z którego przemocą zdzierałem skafander – po pierwsze, nie masz do kogo wołać „czwartkowy”, bo już minęła północ i ty sam jesteś teraz czwartkowy, a po wtóre, lepiej będzie, jeśli ja zostanę w skafandrze – tobie i tak nic z niego nie przyjdzie…
– Dlaczego? Jeżeli włożę go dzisiaj, będę go miał na sobie i jutro.
– Sam się przekonasz… przecież ja już byłem tobą, we czwartek, mój czwartek już minął, więc dobrze wiem…
– Dosyć tego gadania. Puść to w tej chwili! – warknąłem. Ale on wyrwał mi się i zacząłem gonić go, najpierw po komorze silnikowej, a potem wpadliśmy jeden za drugim do kajuty. Istotnie, jakoś tak się zrobiło, że było nas już tylko dwóch. Teraz zrozumiałem, dlaczego czwartkowy pod klapą, kiedy staliśmy tam z narzędziami, powiedział mi, że piątkowy zabrał mu skafander: w międzyczasie sam bowiem stałem się czwartkowym i to mnie go piątkowy zabierał. Ale nie zamierzałem poddać się tak łatwo. Czekaj, już ja ci dam radę, pomyślałem, wybiegłem na korytarz, stamtąd do komory silnikowej, gdzie przedtem podczas gonitwy zauważyłem leżący na podłodze tęgi drążek służący do grzebania w stosie atomowym, chwyciłem go i tak uzbrojony pognałem do kajuty. Tamten był już w skafandrze, tylko hełmu nie zdążył jeszcze nałożyć.
– Ściągaj skafander! – rzuciłem mu w twarz, groźnie zaciskając pałkę.
– Ani myślę.
– Ściągaj, mówię!
Zastanowiłem się przez chwilę, czy mam go uderzyć. Trochę peszyło mnie to, że nie miał ani podsiniaczonego oka, ani guzów na czole, jak ten piątkowy, którego odkryłem w łazience, ale nagle zrozumiałem, że tak musi właśnie być. Tamten piątkowy był już teraz na pewno sobotni, a może nawet bujał w okolicach niedzieli, natomiast obecny piątkowy, który tkwił w skafandrze, był niedawno czwartkowym, w którego to czwartkowego ja znów się przekształciłem o północy, tak więc zbliżałem się po schodzącej krzywiźnie pętli czasu do miejsca, w którym piątkowy sprzed pobicia miał się stać pobitym piątkowym. Ale powiedział przedtem, że urządził go tak niedzielny, którego tymczasem nie było ani śladu: w kajucie staliśmy sami, on i ja. Nagła chytrość wypełniła mi mózg oślepiającym światłem.
– Ściągaj skafander! – huknąłem groźnie.
– Czwartkowy, odczep się! – zawołał.
– Nie jestem czwartkowy! Jestem NIEDZIELNY! – wrzasnąłem, ruszając do ataku. Usiłował mnie kopnąć, ale buty skafandra są bardzo ciężkie, i nim podniósł nogę, dałem mu już pałką po głowie. Niezbyt mocno, rozumie się, bo już na tyle wprawiłem się w to wszystko, iż wiedziałem, że to ja z kolei sam, kiedy z czwartkowego stanę się piątkowym, dostanę w łeb, a nie zależało mi na tym, aby sobie samemu rozbijać czaszkę. Piątkowy upadł i stękając, trzymał się za głowę, a ja brutalnie zdzierałem zeń skafander; gdy chwiejnym krokiem ruszył do łazienki, mamrocząc „gdzie wata… gdzie woda gulardowa…” – szybko zacząłem wdziewać ten strój próżniowy, o który tak walczyliśmy, gdy wtem zauważyłem wystającą spod łóżka ludzką nogę. Zajrzałem tam, klęknąwszy. Pod łóżkiem leżał człowiek i starając się stłumić mlaskanie, pospiesznie zżerał ostatnią tabliczkę czekolady mlecznej, którą sobie zostawiłem w kuferku na czarną godzinę galaktyczną. Łajdak śpieszył się tak, że jadł czekoladę razem ze strzępkami cynfolii, które błyszczały mu na wargach.
– Zostaw tę czekoladę! – huknąłem, ciągnąc go za nogę. – Kto ty jesteś? Czwartkowy?… – dokończyłem ciszej i z nagłym niepokojem, pomyślałem bowiem sobie, że być może ja już sam staję się teraz piątkowym, i przyjdzie mi zainkasować cięgi, które poprzednio zaaplikowałem piątkowemu.
– Niedzielny jestem – wybełkotał pełnymi ustami. Zrobiło mi się niewyraźnie. Albo kłamał, w takim razie nie miało to znaczenia, albo mówił prawdę, a w takim wypadku nieuchronnie groziły mi guzy, ponieważ to przecież niedzielny pobił piątkowego i piątkowy sam przedtem mi to powiedział, a ja podszywając się potem pod niedzielnego, dałem mu pałką. Ale, pomyślałem sobie, jeśli kłamie nawet, że jest niedzielnym, to w każdym razie możliwe, że jest późniejszy ode mnie, a skoro jest późniejszy, pamięta to wszystko co ja, a więc wie już, że ja okłamałem piątkowego, może więc z kolei podejść mnie analogicznym sposobem, bo to, co było moim podstępem wojennym, dla niego jest już po prostu wspomnieniem, z którego może swobodnie korzystać. Gdy tak trwałem w niepewności, co robić, zjadł resztę czekolady i wylazł spod łóżka.
– Jeżeli jesteś niedzielny, gdzie masz skafander!? – zawołałem tknięty nową myślą.
– Zaraz będę go miał — rzekł spokojnie i nagle zauważyłem w jego dłoni pałkę… Zobaczyłem jeszcze silny błysk, jakby wybuch kilkudziesięciu supernowych naraz, po czym straciłem przytomność. Ocknąłem się, siedząc na podłodze w łazience; ktoś się dobijał do drzwi. Jąłem opatrywać sińce i guzy, a tamten wciąż stukał; okazało się, że to środowy. Pokazałem mu po chwili moją guzowatą głowę, poszedł z czwartkowym po narzędzia, potem była bieganina, szarpanie skafandrów, wreszcie i to jakoś przeżyłem i sobotnim rankiem wlazłem pod łóżko, aby sprawdzić, czy nie ma aby jakiejś tabliczki czekolady w kuferku.
Ktoś pociągnął mnie za nogę, kiedy zjadałem ostatnią mleczną, którą odkryłem pod koszulami; był to już nie wiem kto, ale na wszelki wypadek uderzyłem go pałką w głowę, zdjąłem zeń skafander i miałem go właśnie włożyć, kiedy rakieta wpadła w kolejny wir.
Gdy odzyskałem świadomość, kajuta była pełna ludzi. Ledwo można się było w niej poruszać. Jak się okazało, wszyscy byli mną, z różnych dni, tygodni, miesięcy, a jeden podobno był nawet z przyszłego roku. Sporo było osób potłuczonych i z podbitymi oczami, a pięciu spośród obecnych miało na sobie skafandry. Ale zamiast wyjść natychmiast przez klapę, by naprawić uszkodzenie, jęli spierać się, targować, dyskutować i kłócić. Chodziło o to, kto kogo pobił i kiedy. Sytuację komplikowało po pierwsze to, że pojawili się już przedpołudniowi i popołudniowi, obawiałem się więc, że jeśli to tak dalej pójdzie, rozdrobnię się na minutowych i sekundowych, po wtóre zaś większość obecnych kłamała jak z nut, tak że do dziś nie wiem naprawdę, kogo biłem i kto mnie bił, kiedy toczyła się cała ta historia w trójkącie między czwartkowym, piątkowym i środowym, którymi kolejno byłem. Mam wrażenie, że przez to, iż sam kłamałem piątkowemu, jakobym był niedzielnym, dostałem o jeden raz za wiele, aniżeliby to wynikało z kalendarzowej rachuby. Ale wolę raczej nie wracać już myślą do tych niemiłych wspomnień, bo człowiek, który przez okrągły tydzień nie robił nic innego, jak tylko bił sam siebie, nie ma szczególnych powodów do dumy.
Tymczasem kłótnie trwały. Rozpacz ogarniała na widok tej bezczynności i marnowania czasu, podczas gdy rakieta pędziła wciąż ślepo przed siebie, co jakiś czas wpadając w wiry grawitacyjne próżni. W końcu ci w skafandrach pobili się z tymi bez skafandrów. Próbowałem wnieść jaki taki ład w ów kompletny już chaos i w końcu po nadludzkich wysiłkach udało mi się zorganizować coś w rodzaju zebrania, przy czym ten z przyszłego roku został, jako najstarszy, wybrany przez aklamację na przewodniczącego.
Potem wybraliśmy jeszcze komisję skrutacyjną, komisję matkę i komisję wolnych wniosków, a czterech z przyszłego miesiąca zostało służbą porządkową. W międzyczasie jednak przeszliśmy przez ujemny wir, który zredukował naszą liczbę do połowy, tak że we wstępnym tajnym głosowaniu zabrakło quorum i przed przystąpieniem do wyboru kandydatów na naprawiaczy sterów trzeba było zmienić statut. Mapa zwiastowała zbliżanie się kolejnych wirów, które obracały wniwecz dotychczasowe osiągnięcia: raz znikali wybrani już kandydaci, to znów pojawiali się wtorkowy i piątkowy, z głową obwiązaną ręcznikiem, i wszczynali niesmaczne awantury. Po przejściu przez bardzo silny wir dodatni ledwo mieściliśmy się w kajucie i korytarzu, a o tym, żeby otworzyć klapę, dla braku miejsca, nie było nawet mowy. Najgorsze było to wszakże, iż rozmiary czasowych przesunięć coraz bardziej rosły, pojawiali się już jacyś szpakowaci, a nawet tu i ówdzie widniały krótko ostrzyżone głowy dzieci, to jest, rozumie się, wszystkimi byłem ja sam z okresu mego pacholęctwa.
Nie pamiętam doprawdy, czy byłem wciąż jeszcze niedzielnym, czy też już poniedziałkowym. Zresztą i tak nie miało to żadnego znaczenia. Dzieci płakały, że je duszą w tłoku, i wołały mamy, przewodniczący – Tichy z przyszłego roku – klął jak szewc, bo środowy, który wlazł w daremnym poszukiwaniu czekolady pod łóżko, ugryzł go w nogę, kiedy tamten nastąpił mu na palec. Widziałem, że to wszystko razem źle się skończy, zwłaszcza iż tu i ówdzie pokazywały się już siwe brody. Między 142. a 143. wirem puściłem w obieg listę obecności, ale wtedy wyszło na jaw, że sporo obecnych oszukuje. Podawali fałszywe dane osobiste. Bóg jeden raczy wiedzieć dlaczego; może panująca atmosfera zmąciła ich umysły. Hałas i szum były takie, że porozumiewać się można było, tylko krzycząc ze wszystkich sił. Naraz jeden z zeszłorocznych Ijonów wpadł na świetny, jak się zdawało, pomysł, aby najstarszy spośród nas opowiedział historię swego życia; dzięki temu miało się wyjaśnić, kto ma właściwie naprawić stery. Najstarszy bowiem mieścił w swym przeszłym doświadczeniu wszystkich obecnych z różnych miesięcy, dni i lat. Jakoż zwróciliśmy się w tej sprawie do srebrnowłosego starca, który, lekko drżąc, podpierał w kącie ścianę. Zapytany, jął nam długo i szeroko opowiadać o swych dzieciach i wnuczętach, a potem przeszedł do podróży kosmicznych, których doświadczył bez liku podczas dziewięćdziesięciu bodajże lat żywota. Tej, która się właśnie odbywała i była dla nas jedynie ważna, starzec nie pamiętał w ogóle, wskutek ogólnej sklerozy i podniecenia, jednakże był tak zadufały, że nie chciał się do tego za nic przyznać i wciąż odpowiadał wymijająco, uporczywie wracając do swych wysokich koneksji, orderów i wnucząt, że w końcu zakrzyczeliśmy go i nakazaliśmy mu milczenie. Dwa następne wiry okrutnie przetrzebiły zebranych. Po trzecim nie tylko zrobiło się luźniej, ale znikli też wszyscy w skafandrach. Został tylko jeden pusty skafander, który komisyjnie powiesiliśmy w korytarzu i wróciliśmy na obrady. Po nowej bitce o zawładnięcie tym tak cennym ubiorem przyszedł nowy wir i nagle zrobiło się pusto. Siedziałem na podłodze z zapuchniętymi oczami, w dziwnie przestronnej kajucie, pośród strzaskanych sprzętów, strzępów odzieży i podartych książek. Podłoga zasypana była kartkami głosowania. Mapa powiedziała mi, że przebyłem już całą strefę grawitacyjnych wirów. Nie mogąc liczyć na duplikację, a więc i na usunięcie defektu, popadłem w odrętwienie i rozpacz. Kiedy wyjrzałem w jakąś godzinę potem na korytarz, ze zdumieniem zauważyłem brak skafandra. Przypomniałem sobie wtedy jak przez mgłę, że tuż przed ostatnim wirem dwaj malcy ukradkiem wysunęli się na korytarz. Czyżby we dwóch włożyli jeden skafander?! Rażony nagłą myślą, podbiegłem do sterów. Działały! A zatem ci malcy naprawili uszkodzenie, podczas gdy myśmy grzęźli w jałowych sporach. Przypuszczam, że jeden włożył ręce w rękawice skafandra, a drugi – w jego nogawki; w ten sposób mogli trzymać równocześnie klucze dokręcające śruby z obu stron sterów. Pusty skafander odkryłem w komorze ciśnień, za klapą. Wniosłem go do wnętrza rakiety niczym relikwię, czując w sercu niezmierną wdzięczność dla tych dzielnych chłopaków, którymi byłem tak dawno temu! Tak się zakończyła ta, bodaj jedna z najbardziej osobliwych moich przygód. Doleciałem szczęśliwie do celu, dzięki inteligencji i odwadze, które przejawiłem jako dwoje dzieci.
Powiadano potem, że historię tę zmyśliłem, a co złośliwsi pozwalali sobie na insynuację, jakobym miał słabość do alkoholu skrzętnie ukrywaną na Ziemi, której hołduję śmiało w ciągu długich lat podróży kosmicznych. Bóg jeden wie, jakie jeszcze plotki rozpowszechniano na ten temat – ale tacy już są ludzie: dają chętniej wiarę najbardziej nieprawdopodobnym bzdurom aniżeli autentycznym faktom, które pozwoliłem sobie tu przedstawić.