Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Hal Bregg powraca z dalekiej astronautycznej wyprawy. Tymczasem na skutek paradoksu Einsteina na Ziemi upłynęło całe stulecie. Ludzie zostali pozbawieni groźnych zwierzęcych instynktów. Jak odnajdzie się w tym świecie astronauta, traktowany przez zniewieściałe otoczenie jak nieobliczany neandertalczyk?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 287
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Stanisław Lem
"Powrót z gwiazd"
© Copyright by Tomasz Lem, 2016
projekt okładki: Anna Maria Suchodolska
zdjęcie na okładce: © Czesław Czapliński/FOTONOVA
© Copyright for this edition: Pro Auctore Wojciech Zemek
www.lem.pl
ISBN 978-83-63471-16-3
Kraków, 2019 (wydanie drugie poprawione)
Wszelkie prawa zastrzeżone
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
Nie miałem żadnych rzeczy, nawet płaszcza. Mówili, że to niepotrzebne. Pozwolili mi zatrzymać mój czarny sweter: ujdzie. A koszulę wywalczyłem. Powiedziałem, że będę odwykał powoli. W samym przejściu, pod brzuchem statku, gdzie staliśmy, potrącani, Abs podał mi rękę z porozumiewawczym uśmiechem:
– Tylko ostrożnie...
Pamiętałem i o tym. Nie zgniotłem mu palców. Byłem całkiem spokojny. Chciał jeszcze coś powiedzieć. Oszczędziłem mu tego, odwracając się, jakbym nic nie zauważył, i wszedłem po stopniach do środka. Stewardesa poprowadziła mnie między rzędami foteli na sam przód. Nie chciałem osobnego przedziału. Zastanawiałem się, czy ją uprzedzili. Fotel rozłożył się bezszelestnie. Poprawiła oparcie, uśmiechnęła się do mnie i odeszła. Usiadłem. Poduszki przepastnie miękkie, jak wszędzie. Oparcia tak wysokie, że ledwo widziałem innych pasażerów. Kolorowość kobiecych strojów przyjmowałem już bez oporu, ale mężczyzn wciąż podejrzewałem, bezsensownie, o maskaradę, i wciąż miałem cichą nadzieję, że zobaczę jakichś ubranych normalnie – żałosny odruch. Sadowiono się szybko, nikt nie miał bagaży. Nawet teczki czy zawiniątka. Kobiety też. Było ich jakby więcej. Przede mną – dwie Mulatki w papuzich futerkach, piórkowato nastroszonych, panowała widać taka ptasia moda. Dalej jakieś małżeństwo z dzieckiem. Po jaskrawych selenoforach peronów i tunelów, po nieznośnie krzykliwej, samoświecącej roślinności ulic światło wklęsłego stropu było prawie żarzeniem. Położyłem ręce na kolanach, bo jakoś zawadzały. Wszyscy już siedzieli. Osiem rzędów szarych foteli, jodłowy powiew, cisza milknących rozmów. Oczekiwałem zapowiedzi startu, jakichś sygnałów, nakazu przypięcia się pasami, nic jednak nie nastąpiło. Po matowym suficie zaczęły biec z przodu w tył niewyraźne cienie, jakby sylwetki wystrzyżonych z papieru ptaków. Co, u diabła, z tymi ptakami – pomyślałem bezradnie. – Może to coś znaczy? Byłem jak zdrewniały od nadmiaru uwagi, żeby nie zrobić czegoś niewłaściwego. Tak już od czterech dni. Od pierwszej chwili. Zostawałem bezustannie w tyle za wszystkim, co się działo, i ciągłe usiłowanie zrozumienia byle rozmowy, sytuacji zmieniało to napięcie w uczucie paskudnie podobne do rozpaczy. Byłem przekonany, że inni odczuwają to samo, ale nie mówiliśmy o tym, nawet kiedy zostawaliśmy sami. Żartowało się tylko z naszej krzepy, z tego nadmiaru sił, który nam został, zresztą naprawdę trzeba się było pilnować – początkowo, chcąc wstać, wyskakiwałem ku sufitowi, a każda rzecz, którą brałem do ręki, sprawiała wrażenie papierowej, pustej. Ale własne ciało nauczyłem się kontrolować szybko. Witając się, nie miażdżyłem już nikomu ręki. To było proste. Niestety, najmniej ważne.
Mój sąsiad z lewej, zażywny, opalony, o nadmiernie błyszczących oczach (może od kontaktowych szkieł), znikł nagle, bo jego fotel rozrósł się bokami, które poszły w górę i połączyły się, tworząc coś w rodzaju jajowatego kokonu. Jeszcze parę osób znikło w takich kabinach. Przypominały spęczniałe sarkofagi. Co w nich robili? Ale takie rzeczy napotykałem wciąż i starałem się nie gapić, o ile nie wiązały się bezpośrednio ze mną. Ciekawa rzecz, ludzi, którzy wytrzeszczali na nas oczy, dowiedziawszy się, cośmy za jedni, traktowałem raczej obojętnie. Ich osłupienie mało mnie obchodziło, choć natychmiast się zorientowałem, że nie ma w nim ani krzty podziwu. Niechęć wzbudzali raczej ci, co dbali o nas – pracownicy Adaptu. Zapewne, najżywszą – doktor Abs, bo traktował mnie jak lekarz nienormalnego pacjenta, udając, wcale dobrze zresztą, że ma do czynienia właśnie z kimś całkiem zwykłym. Kiedy nie było to już możliwe – dowcipkował. Miałem dość jego bezpośredniości i jowialności. Zapytany o to (tak przynajmniej sądziłem), każdy z przechodniów uznałby mnie czy Olafa za podobnych sobie – nie tyle my sami byliśmy dlań niesamowici, ile nasz przeszły los: to on był niezwykły. Doktor Abs natomiast, jak każdy pracownik Adaptu, wiedział lepiej – że naprawdę jesteśmy inni. Inność ta nie była wyróżnieniem, ale tylko przeszkodą w porozumieniu, w najprostszej wymianie słów, co tam!, w otwarciu drzwi, skoro klamki przestały istnieć, nie pamiętałem, pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt lat temu.
Start nastąpił niespodziewanie. Ciążenie nie zmieniło się ani na włos, do hermetycznego wnętrza nie wnikły żadne dźwięki, sufitem płynęły miarowo cienie – może wieloletnia rutyna, stary instynkt powiedziały mi w pewnej chwili, że jesteśmy w przestrzeni, bo to była pewność, nie przypuszczenie.
Ale zajmowało mnie coś innego. Spoczywałem, półleżąc, z wyciągniętymi nogami, bez ruchu. Zbyt łatwo dali mi postawić na swoim. Nawet Oswamm nie przeciwstawiał się zbytnio mojej decyzji. Kontrargumenty, które słyszałem od niego i od Absa, nie mogły przekonać – ja sam zdobyłbym się na lepsze. Obstawali tylko przy jednym, że każdy z nas musi lecieć oddzielnie. Nawet tego, że zbuntowałem Olafa (bo gdyby nie ja, na pewno zgodziłby się zostać dłużej), nie wzięli mi za złe. To było zastanawiające. Oczekiwałem komplikacji, czegoś, co w ostatniej chwili udaremni mój plan, ale nic się nie stało i oto leciałem. Ta ostatnia podróż miała się skończyć za piętnaście minut.
Najwyraźniej to, co wymyśliłem, a także to, jak stanąłem przed nimi, żeby wywalczyć przedwczesny odjazd, nie zaskoczyło ich. Reakcję tego typu musieli mieć zakatalogowaną, był to stereotyp zachowania właściwego takim zuchom jak ja, zaopatrzony w ich psychotechnicznych tablicach odpowiednim numerem porządkowym. Pozwolili mi lecieć – dlaczego? Bo doświadczenie mówiło im, że nie dam sobie rady? Ale jak to mogło być, skoro cała ta „samodzielna” eskapada polegała na przelocie z jednego dworca na drugi, gdzie czekać miał ktoś z ziemskiego Adaptu, a wszystko, czego miałem dokonać, to było odnalezienie tego człowieka w umówionym miejscu?
Coś się stało. Doszły mnie podniesione głosy. Wychyliłem się z fotela. Kilka rzędów przede mną jakaś kobieta odepchnęła stewardesę, która zwolnionym, automatycznym ruchem, jakby pod wpływem tego – nie aż tak silnego przecież – pchnięcia szła tyłem między fotelami, a kobieta powtórzyła: – Nie pozwolę! Niech mnie to nie dotyka! – Twarzy krzyczącej nie widziałem. Jej towarzysz ciągnął ją za ramię, przedkładał jej coś uspokajająco. Co oznaczała ta scena? Inni pasażerowie nie zwrócili na nią uwagi. Któryś raz z rzędu owładnęło mną poczucie niewiarygodnej obcości. Spojrzałem z dołu na stewardesę, która zatrzymała się przy mnie i uśmiechała jak przedtem. Nie był to czysto zewnętrzny uśmiech obowiązkowego ugrzecznienia, pokrywający zdenerwowanie incydentem. Nie udawała spokoju, naprawdę była spokojna.
– Napije się pan czegoś? Prum, extran, morr, cydr?
Melodyjny głos. Potrząsnąłem przecząco głową. Chciałem powiedzieć jej coś miłego, ale zdobyłem się tylko na stereotypowe pytanie:
– Kiedy lądujemy?
– Za sześć minut. Zje pan coś? Nie musi się pan spieszyć. Można zostać i po lądowaniu.
– Dziękuję, nie.
Odeszła. W powietrzu, tuż przed moją twarzą, na tle oparcia poprzedzającego fotela, zapalił się, jak pisany końcem rozżarzonego papierosa, napis STRATO. Pochyliłem się, żeby zobaczyć, jak powstał ten napis, i drgnąłem. Oparcie fotela poszło za moimi plecami i objęło je elastycznie. Wiedziałem już, że sprzęty wybiegają naprzeciw każdej zmianie pozycji, ale wciąż o tym zapominałem. Nie było to przyjemne – jak gdyby ktoś śledził każdy mój ruch. Chciałem wrócić do poprzedniej pozycji, zbyt energicznie widać. Fotel źle to zrozumiał i prawie się rozłożył, jak łóżko. Poderwałem się. Co za idiotyzm! Więcej opanowania. Usiadłem wreszcie. Litery różowego STRATO zadrgały i przepłynęły w inne: TERMINAL. Żadnego wstrząsu, ostrzeżenia, świstu. Nic. Rozległ się daleki głos, jakby trąbki pocztyliona, czworo owalnych drzwi u końca przejść między siedzeniami rozwarło się, do wnętrza wtargnął głuchy, wszechogarniający szum, jakby morza. Głosy powstających z miejsc pasażerów utonęły w nim bez śladu. Siedziałem dalej, a oni wychodzili, szeregi sylwetek migały na tle zewnętrznych świateł zielono, lila, purpurowo – istny bal maskowy. Już wszyscy wyszli. Wstałem. Obciągnąłem machinalnie sweter. Jakoś głupio tak z pustymi rękami. Przez otwarte drzwi ciągnął chłodniejszy powiew. Odwróciłem się. Stewardesa stała przy ściance działowej, nie dotykając jej plecami. Na jej twarzy gościł wciąż ten sam pogodny uśmiech, skierowany do pustych rzędów foteli, które teraz zaczęły z wolna zwijać się, składać, jak jakieś mięsiste kwiaty, jedne szybciej, inne odrobinę wolniej – to był jedyny ruch w tym wypełniającym wszystko, płynącym przez owalne otwory przeciągłym szumie, przywodzącym na myśl otwarte morze. – Nie chcę, żeby to mnie dotykało! – Nagle doszukałem się w jej uśmiechu czegoś niedobrego. Od wyjścia powiedziałem:
– Do widzenia...
– Do usług.
Znaczenia tych słów, tak osobliwych w ustach młodej, ładnej kobiety, nie uświadomiłem sobie od razu, bo dobiegły mnie, kiedy już odwrócony wychylałem się przez drzwi. Chciałem postawić nogę na stopniu, ale nie było go. Między metalowym kadłubem a krawędzią peronu ziała metrowa szczelina. Tracąc równowagę, nieprzygotowany na taką pułapkę, dałem niezgrabnego susa i, już w powietrzu, poczułem chwytający mnie jakby od dołu strumień niewidzialnej siły, tak że przepłynąłem nad pustką i zostałem miękko postawiony na białej nawierzchni, która poddała się elastycznie. Musiałem, lecąc, mieć niezbyt mądrą minę – poczułem kilka rozbawionych spojrzeń, tak mi się przynajmniej wydało, zawróciłem szybko i poszedłem wzdłuż peronu. Pocisk, którym przybyłem, spoczywał w głębokim łożu, oddzielony od krawędzi peronów niezabezpieczonym niczym rozziewem. Niby niechcący zbliżyłem się do tej pustki i powtórnie uczułem niewidzialną sprężystość, która nie dała mi wykroczyć poza biały brzeg. Chciałem szukać źródła tej osobliwej siły, ale nagle jakbym się ocknął: byłem na Ziemi.
Fala idących zagarnęła mnie: popychany, ruszyłem w tłoku przed siebie. Upłynęła chwila, nim zobaczyłem na dobre ogrom tej hali. Czy była to zresztą jedna hala? Żadnych ścian: biały, połyskliwy, wstrzymany na wysokości wybuch niewiarygodnych skrzydeł, między nimi kolumny, zbudowane nie z jakiegoś materiału, ale z zawrotnego ruchu. Pędzące w górę, olbrzymie wodotryski gęstszej od wody cieczy, prześwietlone od wewnątrz kolorowymi reflektorami? Nie; szklane, pionowe tunele, którymi wzwyż śmigały korowody rozmazanych pojazdów? Nic już nie wiedziałem. Bezustannie popychany, potrącany w mrowiącym pośpiechu tłumów, usiłowałem przedostać się w jakieś puste miejsce, ale nie było tu pustych miejsc. Wyższy o głowę od otaczających, widziałem dzięki temu, że opustoszały pocisk oddala się – nie, to my płynęliśmy naprzód wraz z całym peronem. Z wysoka buchały światła, w których tłum iskrzył się i mienił. Teraz płaszczyzna, na której staliśmy stłoczeni, iść poczęła w górę, i zobaczyłem w dole już dalekie, podwójne białe pasy zapchane ludźmi, z czarnymi rozziewami szczelin wzdłuż bezwładnych kadłubów – bo statków, jak nasz, były dziesiątki – ruchomy peron zakręcał, przyspieszał, wchodził pod wyższe poziomy. Łopocąc, burząc wzniecanym wichrem włosy stojących, przelatywały na nich, jak na niemożliwych, bo pozbawionych wszelkiego podparcia wiaduktach, obłe, szybkością dygocące cienie, z wydłużonymi w smugi ogniami sygnałowych świateł; potem niosąca nas powierzchnia jęła się dzielić, rozwidlać wzdłuż niedostrzegalnych szwów, moje pasmo przesuwało się przez wnętrza pełne stojących i siedzących ludzi, otaczało ich mnóstwo drobnych błysków, jakby zajmowali się puszczaniem kolorowych ogni sztucznych.
Nie wiedziałem, gdzie patrzeć. Przede mną stał mężczyzna w czymś puszystym jak futro, co tknięte światłem opalizowało jak metal. Trzymał pod ramię kobietę w szkarłacie. To, co miała na sobie, było w wielkie oczy, niby pawie, te oczy mrugały. To nie było złudzenie, oczy jej sukni naprawdę otwierały się i zamykały. Chodnik, na którym stałem za dwojgiem tamtych, pośród dziesiątka innych ludzi, jeszcze przyspieszał. Między płaszczyznami białodymnego szkliwa otwierały się kolorowe, oświetlone pasaże o przezroczystych stropach, deptanych nieustannie przez setki stóp na wyższym, następnym piętrze, wszechogarniający szum to rozlewał się, to ścieśniał, kiedy tysiące ludzkich głosów i dźwięków, dla mnie niezrozumiałych, dla nich znaczących, zdławiał kolejny tunel tej nie wiadomo dokąd wycelowanej podróży; w głębi, na dalszych planach, otoczenie szyły wciąż przelatujące smugi nie wiem jakich pojazdów – latających może – bo niekiedy szły skosem w górę lub w dół, wświdrowując się w przestrzeń, tak że odruchowo oczekiwałem okropnego zderzenia, nie widziałem bowiem żadnych prowadnic, szyn, jeśli były to napowietrzne kolejki. Kiedy te rozmazane huragany pędu urywały się choć na chwilę, spoza nich wyłaniały się majestatycznie powolne, ogromne płaszczyzny, pełne ludzi, niby fruwające przystanie, które szły w różnych kierunkach, mijały się, unosiły, zdawały przenikać wskutek złudzenia perspektywy. Trudno było oprzeć wzrok na czymkolwiek nieruchomym, bo cała otaczająca architektonika zdawała się złożona z samego właściwie ruchu, zmiany, i nawet to, co wziąłem pierwotnie za skrzydlaty strop, było tylko nawieszonymi kondygnacjami, które teraz ustąpiły miejsca innym, jeszcze wyższym. Naraz, przefiltrowany przez szkliwa stropów owych kolumn zagadkowych, odbity od srebrnych płaszczyzn, wszedł we wszystkie załomy przestrzeni, wnętrza mijanych przepustów, w rysy ludzkich twarzy – ciężki, purpurowy brzask, jak gdyby daleko, gdzieś w sercu wielomilowej budowli, zapłonął atomowy ogień. Zieleń skaczących bez przerwy neonów stała się brudna, mleko parabolicznych przypór zróżowiało. W tym nagłym przepojeniu powietrza rudością było coś z zapowiedzi katastrofy, tak to przyjąłem, lecz nikt nie zwrócił na ową zmianę najmniejszej uwagi, i nie umiałbym nawet powiedzieć, kiedy ustąpiła.
U brzegów naszego chodnika pojawiały się wirujące, zielone koła, jak zawieszone w powietrzu neonowe obręcze, wtedy część ludzi schodziła na przysuwające się odnóże innego chodnika czy pochylni; zauważyłem, że przez zielone linie owych świateł można przechodzić bezkarnie, jakby nie były materialne.
Jakiś czas dałem się tak unosić bezwolnie białemu chodnikowi, aż przyszło mi do głowy, że być może jestem już poza dworcem i ten niewiarygodny krajobraz powyginanego szkliwa, wciąż jakby zrywający się do lotu, jest właśnie miastem, a tamto, które zostawiłem, istnieje już tylko w mojej pamięci.
– Przepraszam – dotknąłem ramienia mężczyzny w futrze – gdzie my jesteśmy?...
Oboje spojrzeli na mnie. Twarze ich, kiedy je unieśli, przybrały wyraz zaskoczenia. Miałem słabą nadzieję, że tylko przez mój wzrost.
– Na polidukcie – powiedział mężczyzna. – Jaki ma pan styk?
Nic nie zrozumiałem.
– Czy... jesteśmy jeszcze na dworcu?
– Oczywiście... – odparł z pewnym ociąganiem.
– A... gdzie jest Wewnętrzny Krąg?
– Już go pan stracił. Musi pan dublować.
– Lepszy będzie rast z Meridu – wtrąciła kobieta. Wszystkie oczy jej sukni zdawały się wpatrywać we mnie z pełnym podejrzliwości zdumieniem.
– Rast?... – powtórzyłem bezradnie.
– O, tam – pokazała widoczne poprzez nadpływający zielony krąg puste wzniesienie o czarno-srebrnych, pręgowanych bokach, niczym kadłub pomalowanego osobliwie na boku leżącego okrętu. Podziękowałem i zszedłem z chodnika, zapewne w złym miejscu, bo impet podciął mi nogi. Złapałem równowagę, ale zakręciło mną, tak że nie wiedziałem, w którą stronę iść. Zastanawiałem się, co robić, ale przez ten czas miejsce mojej przesiadki oddaliło się znacznie od owego czarno-srebrnego wzniesienia, które wskazała mi kobieta, i nie mogłem go już znaleźć. Ponieważ większość stojących przy mnie przechodziła na pochylnię zmierzającą do góry, zrobiłem tak samo. Już na niej dostrzegłem olbrzymi, nieruchomo płonący w powietrzu napis DUKT CENTR – reszta liter z obu stron wymykała się, przez ich ogrom, wzrokowi. Bezszelestnie wniosło mnie na kilometrowy chyba peron, od którego odbijał właśnie wrzecionowaty statek, ukazując przy wznoszeniu swoje podziurawione światłami dno. Zresztą może właśnie ten wielorybi kształt był peronem, a ja znalazłem się na „raście” – nie było nawet kogo spytać, gdyż wokół rozpościerała się pustka. Musiałem źle trafić. Część mego „peronu” zabudowana była spłaszczonymi pomieszczeniami bez przednich ścian. Zbliżywszy się, dostrzegłem rodzaj słabo oświetlonych, niskich boksów, w których rzędami spoczywały czarne maszyny. Wziąłem je za auta. Ale gdy dwie najbliższe wysunęły się i nim zdążyłem się cofnąć, minęły mnie, rozwijając od razu wielką szybkość, ujrzałem, nim znikły w perspektywie parabolicznych skosów, że nie mają kół, okien ani drzwi, opływowe, niby olbrzymie czarne krople. Auta czy nie – pomyślałem – w każdym razie to chyba jakiś parking? Może właśnie tych „rastów”? Uznałem, że najlepiej będzie, jeśli zaczekam, aż ktoś przyjdzie, i pojadę razem z nim, a przynajmniej dowiem się czegoś. Mój peron, uniesiony lekko jak skrzydło niemożliwego samolotu, trwał jednak pusty, tylko czarne maszyny wymykały się pojedynczo lub po kilka naraz ze swoich metalowych nor i gnały, zawsze w jedną stronę. Zszedłem na sam brzeg peronu, aż znów dała znać o sobie ta niewidzialna, sprężysta siła, zapewniająca bezpieczeństwo. Naprawdę wisiał w powietrzu, niczym niepodparty. Unosząc głowę, zobaczyłem wiele podobnych mu, tak samo szybujących nieruchomo w przestrzeni z wygaszonymi wielkimi światłami; płonęły u innych, tam, gdzie przybijały statki. Nie były to jednak rakiety ani nawet pociski, jak ten, który przywiózł mnie z Luny.
Stałem długo, aż zauważyłem, na tle następnych jakichś hal – nie wiedziałem zresztą, czy są lustrzanym odbiciem tej, czy rzeczywistością – miarowo sunące powietrzem ogniste litery SOAMO SOAMO SOAMO, przerwa, błękitny błysk i NEONAX NEONAX NEONAX, może były to nazwy stacji, może reklamowanych produktów. Nic mi nie mówiły.
Najwyższy czas, żebym znalazł tego faceta – pomyślałem, zawróciłem na pięcie i odnalazłszy odwrotnie płynący chodnik, zjechałem nim w dół. Okazało się, że to nie ten poziom i nawet nie ta hala, z której przybyłem na górę: poznałem to po braku owych ogromnych kolumn. Może zresztą to one wyniosły się gdzieś; wszystko uznawałem już za możliwe.
Znalazłem się wśród całego lasu fontann; dalej trafiłem na biało-różową salę, pełną kobiet. Przechodząc, od niechcenia wetknąłem rękę w strumień podświetlonej fontanny, może dlatego, że przyjemnie było spotkać coś chociaż trochę swojskiego. Nie poczułem jednak nic, ta fontanna była bez wody. Po chwili wydało mi się, że czuję kwiatową woń. Zbliżyłem rękę do nozdrzy. Pachniała jak tysiąc toaletowych mydeł naraz. Odruchowo zacząłem wycierać ją w spodnie. Stałem już przed tą salą, pełną kobiet, samych kobiet. Nie wyglądała mi na sień toalet, w końcu jednak nie było to pewne. Wolałem nie pytać, zawróciłem więc. Młody człowiek, ubrany, jakby zastygła na nim rozlewająca się rtęć, bufiasta (czy może pienista raczej) u ramion, obcisła na biodrach, rozmawiał z jasnowłosą dziewczyną opartą plecami o kielich fontanny. Dziewczyna, w jasnej sukience, wcale zwyczajnej, co napełniło mnie otuchą, trzymała wiązankę bladoróżowych kwiatów i wtulając w nie twarz, oczami uśmiechała się do chłopca. W ostatniej chwili, kiedy stanąłem przy nich i otwierałem już usta, zobaczyłem, że ona je te kwiaty – i głos odmówił mi na mgnienie posłuszeństwa. Żuła spokojnie delikatne płatki. Podniosła na mnie oczy. Znieruchomiały. Ale do tego byłem już przyzwyczajony. Spytałem, gdzie jest Wewnętrzny Krąg.
Chłopiec wydał mi się nieprzyjemnie zdziwiony, czy nawet zły, że ktoś ośmiela się przerywać to sam na sam. Widać popełniłem niewłaściwość. Popatrzał najpierw w górę, potem spuścił oczy, jakby spodziewał się jako przyczynę mego wzrostu odnaleźć jakieś szczudła. Nawet się nie odezwał.
– O, tam – zawołała dziewczyna – rast na wuka, pana rast, zdąży pan, prędko!
Puściłem się biegiem w ukazaną stronę, ani wiedząc dokąd – wciąż przecież pojęcia nie miałem, jak wygląda ten przeklęty rast – po dziesięciu krokach zobaczyłem srebrzysty lej, schodzący z wysokości, podstawę jednej z tych ogromnych kolumn, które tak mnie przedtem zadziwiły – czyżby to były latające kolumny? – ludzie spieszyli tam z różnych stron, naraz zderzyłem się z kimś. Nawet się nie zachwiałem, stanąłem tylko jak wryty, a tamten, przysadzisty jegomość w pomarańczowym odzieniu, padł i stało się z nim coś niewiarygodnego: jego futro zwiędło w oczach, zapadło się jak przekłuty balon! Stałem nad nim, osłupiały, niezdolny wybełkotać przeproszenia. Podniósł się, popatrzał na mnie spode łba, ale nic nie powiedział, odwrócił się i odszedł zamaszystym krokiem, manipulując przy piersi – a jego strój wypełnił się i zaświetniał na nowo...
Na wskazanym przez dziewczynę miejscu nie było już nikogo. Po tej przygodzie zrezygnowałem na dobre z poszukiwania rastów, Wewnętrznego Kręgu, duktów, styku i postanowiłem wydostać się z dworca. Dotychczasowe doświadczenia nie zachęcały do nagabywania przechodniów, pojechałem więc na chybił trafił za skośną błękitną strzałą w górę, bez większego wrażenia przenikając własnym ciałem przez dwa kolejne, rozjarzone w powietrzu napisy: OBWODY MIEJSCOWE. Trafiłem na eskalator, dość ludny. Następna kondygnacja utrzymana była w tonie przyćmionego, złotymi wykrzyknikami żyłkowanego brązu. Płynne zejścia stropów i zaklęsłych ścian. Bezsufitowe, górą jakby w świecącym puchu zanurzone korytarze. Jak gdybym zbliżał się do jakichś przestrzeni mieszkalnych, otoczenie miało w sobie coś z systemu gigantycznych hallów hotelowych – okienka, niklowe rury wzdłuż ścian, wnęki z jakimiś urzędującymi, może to były kantory wymiany, może poczta, szedłem dalej. Byłem już prawie pewny, że nie trafię tędy do wyjścia i (oceniłem to po trwaniu jazdy w górę) że znajduję się w napowietrznej części dworca, wciąż jednak zachowywałem ten sam kierunek. Niespodziana pustka, płyty malinowych okładzin z iskrzącymi się gwiazdkami, szeregi drzwi. Najbliższe były niedomknięte. Zajrzałem do środka. Jakiś wielki, barczysty człowiek zrobił w tejże chwili to samo z przeciwnej strony. Ja sam w całościennym lustrze. Uchyliłem drzwi szerzej. Porcelana, srebrne rury, nikiel. Toalety.
Trochę chciało mi się śmiać, ale w sumie byłem raczej ogłupiały. Zawróciłem szybko, inny korytarz, białe jak mleko pasy płynące w dół. Poręcz eskalatora była miękka, ciepła, nie liczyłem uchodzących pięter, coraz więcej ludzi, zatrzymywali się u emaliowanych pudeł, które co krok wyrastały ze ściany, jedno dotknięcie palca, coś wpadało do ręki, chowali to do kieszeni i szli dalej. Sam nie wiem, czemu postąpiłem dokładnie jak człowiek w luźnym, fioletowym odzieniu przede mną; klawisz z małą wklęsłością na czubek palca, naciśnięcie, prosto w nadstawioną garść wpadła mi barwna, półprzejrzysta rurka, jakby nagrzana. Potrząsnąłem nią, zbliżyłem do oczu, pigułki jakieś? Nie. Korek? Nie miała korka, żadnego zamknięcia. Do czego to? Co robili tamci? Chowali do kieszeni. Napis na automacie: LARGAN. Stałem; potrącano mnie. I nagle wydałem się sobie małpą, której podano pióro wieczne czy zapalniczkę; na ułamek sekundy ogarnęła mnie ślepa wściekłość; zacisnąłem szczęki, zmrużyłem oczy i włączyłem się, lekko zgarbiony, w strumień idących. Korytarz rozszerzał się, był już salą. Ogniste litery: REAL AMMO REAL AMMO.
Poprzez nurt spieszących, ponad ich głowami, dostrzegłem z dala okno. Pierwsze okno. Panoramiczne, ogromne.
Jakby wszystkie firmamenty nocy rzucone na płask. Po horyzont z rozjarzonej mgły – kolorowe galaktyki placów, skupiska spiralnych świateł, łuny mżące nad drapaczami, ulice: pełzanie, robaczkowy ruch świetlnych paciorków, a nad tym, w pionach, kotłowanie się neonów, pióropusze i błyskawice, koła, samoloty i flaszki z ognia, czerwone dmuchawce sygnałowych świateł na iglicach, momentalne słońca i krwotoki reklam, mechanicznie gwałtowne. Stałem i patrzałem, słysząc za sobą miarowy szmer setek stóp. Naraz miasto znikło i ukazała się olbrzymia, trzymetrowa twarz.
– Nadaliśmy zestaw kronik z lat siedemdziesiątych w cyklu „wizje starych stolic”. Obecnie transtel przenosi swój zasięg na studia kosmolitów...
Uciekłem prawie. To nie było okno. Telewizor jakiś. Przyspieszałem kroku. Spociłem się trochę.
Na dół. Szybciej. Złote kwadraty świateł. Wewnątrz tłumy, piana na szklankach, prawie czarny płyn, nie piwo, bo z jadowitym zielonkawym lśnieniem, i młodzież, chłopcy i dziewczęta, poobejmowani, szóstkami, ósemkami, zagradzający całą szerokość przejść, szli na mnie, musieli rozrywać ręce, żeby mnie przepuścić. Targnęło mną. Ani wiedząc kiedy, wstąpiłem na ruchomy chodnik. Mignęły całkiem z bliska zdumione oczy – śliczna, ciemna dziewczyna w czymś, co błyszczało na niej jak nafosforyzowany metal. Tkanina przylegała do niej: była jak naga. Twarze białe, żółte, kilku wysokich czarnych, ale ja wciąż byłem najwyższy. Rozstępowano się przede mną. Górą, za wypukłymi szybami, mknęły rozwiane cienie, grały niewidzialne orkiestry, a tu trwała osobliwa promenada, w ciemnych przejściach – bezgłowe postaci kobiet; puch okrywający ich ramiona świecił, że tylko wychylone szyje jaśniały w nim jak białe, dziwne łodygi, i rozprószony blask we włosach – samoświecący puder? Wąskie przejście wprowadziło mnie w amfiladę groteskowych, bo ruchomych, ruchliwych nawet posągów; coś w rodzaju szerokiej, bokami uniesionej ulicy huczało od śmiechu, bawiono się, co ich tak bawiło – te rzeźby?
Ogromne figury w stożkach reflektorów; lało się z nich światło rubinowe, miodowe, gęste jak syrop, o niezwykłej koncentracji barwy. Szedłem bezwolnie, mrużąc oczy, zatracałem się. Stromy, zielony pasaż, groteskowe pawilony, pagody, do których szło się po mostkach, pełno małych lokali, woń smażeniny, ostra, natarczywa, rzędy gazowych płomyków za szybami, grzechot szkła, powtarzające się, metaliczne, niezrozumiałe dźwięki. Tłum, który mnie tu wniósł, zderzył się z innym, potem zrobiło się luźniej, wszyscy wsiadali do otwartego na przestrzał wagonu, nie, był tylko przezroczysty, jak odlany ze szkła, nawet siedzenia jak szklane, choć miękkie. Ani wiedziałem, kiedy znalazłem się w środku – jechaliśmy. Wagon gnał, ludzie przekrzykiwali głośnik powtarzający: „poziom Meridional, poziom Meridional, styki na Spiro, Blekk, Frosom”, cały wagon topniał, jakby przekłuwany snopami świateł, ściany przelatywały smugami płomienia i barw, paraboliczne łuki, białe perony, „Forteran, Forteran, styki Galee, styki rastów zewnętrznych, Makra” – mamrotał głośnik, wagon zatrzymywał się i gnał dalej; odkryłem zadziwiającą rzecz: nie czuło się hamowania i przyspieszania, jakby zniesiona została bezwładność. Jak to było możliwe? Sprawdziłem, uginając lekko kolana, na trzech kolejnych przystankach. Na wirażach też nic. Ludzie wysiadali, wchodzili, na przedniej platformie stała kobieta z psem, nigdy takiego nie widziałem, był ogromny, z głową jak kula, bardzo brzydki, w jego orzechowych, spokojnych oczach odbijały się pędzące wstecz, pomniejszone girlandy świateł. RAMBRENT RAMBRENT. Załopotało od białych i sinawych świetlówkowych rur, schody z krystalicznego blasku, czarne frontony, blask kamieniał powoli, wagon stał. Wysiadłem i osłupiałem. Nad zagłębioną amfiteatralnie tarczą przystanku wznosiła się wielopoziomowa, znana konstrukcja; byłem wciąż na dworcu, w innym miejscu tej samej gigantycznej hali, rozdętej białymi wymachami płaszczyzn. Skierowałem się ku krawędzi tego geometrycznie dokładnego zagłębienia – wagon odjechał już – i przeżyłem kolejne zdumienie: nie na dole byłem, jak mi się wydało, znajdowałem się właśnie wysoko, ze czterdzieści pięter nad wstążkami widzialnych w otchłani chodników, nad srebrnymi pokładami wciąż miarowo szybujących peronów, wchodziły między nie długie, milczące cielska i ludzie wydostawali się z nich przez szeregi klap, jakby te potwory, te chromowane ryby składały w regularnych odstępach złogi czarnej i kolorowej ikry. Nad tym wszystkim, w oddali, poprzez mgiełkę odległości, widziałem poruszające się, jak po niewidzialnej linie, złote słowa:
GLENIANA ROON POWRACAJĄCA DZIŚ NAGRANIEM MIMORFICZNEGO REALU ODDAJE W ORATORIUM HOŁD PAMIĘCI RAPPERA KERXA POLITRY. TERMINAL DZIENNIK DONOSI: DZISIAJ W AMMONLEE PETIFARGUE DOPROWADZIŁ DO SYSTOLIZACJI PIERWSZY ENZOM. GŁOS ZNAKOMITEGO GRAWISTYKA NADAMY O GODZINIE DWUDZIESTEJ SIÓDMEJ. PRZEWAGA ARRAKERA. ARRAKER POWTÓRZYŁ SWÓJ SUKCES JAKO PIERWSZY OBLITEROWIEC SEZONU W TRANSWAALSKIM STADIONIE.
Odszedłem. Więc nawet rachuba czasu się zmieniła. Trafiane światłem olbrzymich liter, które jak szeregi płonących linoskoczków mknęły nad morzem głów, metaliczne tkaniny kobiecych sukien filowały nagłymi płomykami. Szedłem, nie wiedząc o tym, a coś powtarzało we mnie dalej: więc nawet czas się zmienił. To jakby dobiło mnie. Nie widziałem nic otwartymi oczami. Chciałem tylko jednego: wyjść stąd, wydostać się z tego piekielnego dworca, znaleźć się pod gołym niebem, na wolnej przestrzeni, zobaczyć gwiazdy, poczuć wiatr.
Przyciągnęła mnie aleja wydłużonych świateł; w przeświecającym kamieniu stropów pisało coś – litery kreślił zamknięty w alabastrze ostry płomyk – TELETRANS TELEPORT TELETHON, przez ostrołukowe drzwi (ale to był jakiś niemożliwy, z posad wyważony łuk, niczym negatyw dzioba rakiety) dostałem się do sali nakrytej zamarzłym złotym pożarem. We wnękach ścian – setki kabin, ludzie wbiegali do nich, wypadali z pośpiechem, rzucali na podłogę porwane paski, nie taśmy telegraficzne, to było coś innego, z wytłoczonymi gruzełkami, inni deptali po tych strzępach. Chciałem wyjść, przez pomyłkę wszedłem do ciemnego wnętrza, nim zdążyłem się cofnąć, coś zabrzęczało, błysk, jak gdyby fotograficznej lampy, i ze szczeliny obrzeżonej metalem, jak z listownika, wysunął się we dwoje złożony arkusik błyszczącego papieru. Ująłem go, otwarłem, wychynęła z niego ludzka głowa, o niedomkniętych, skrzywionych lekko cienkich wargach, patrzała na mnie przymrużonymi oczami: to byłem ja sam! Złożyłem na dwoje papier i plastyczne widmo znikło. Rozchyliłem powoli brzegi, nic, szerzej, pojawiło się znów, jak gdyby wyskoczyło znikąd, odcięta od tułowia, zawieszona nad kartką papieru głowa z niezbyt rozumnym wyrazem. Spoglądałem chwilę we własną twarz – co to było, trójwymiarowa fotografia? Wsadziłem kartkę do kieszeni i wyszedłem. Złote piekło zdawało się opadać na głowy tłumu, sufit z ognistej magmy, nierealnej, ale zionącej prawdziwym pożarem, i nikt nie patrzał nań, zaaferowani biegali od jednej kabiny do drugiej, zielone litery skakały w głębi, kolumny cyfr zstępowały po wąskich ekranach, inne kabiny, zamiast drzwi – rolety błyskawicznie wznoszące się przy czyimś zbliżeniu; znalazłem nareszcie wyjście.
Korytarz, wygięty, o pochylonej podłodze, jak czasem w teatrze, ze ścian wykwitały stylizowane konchy, górą pędziły słowa INFOR INFOR INFOR, bez końca.
Pierwszy raz zobaczyłem infor na Lunie i wziąłem go za sztuczny kwiat.
Zbliżyłem twarz do seledynowego kielicha, który natychmiast, nim wargi rozwarłem, zastygł w oczekiwaniu.
– Którędy mogę wyjść? – spytałem, niezbyt przytomnie.
– Dokąd? – odparł natychmiast ciepły alt.
– Do miasta.
– Do której dzielnicy?
– Wszystko jedno.
– Na który poziom?
– Wszystko jedno, chcę wyjść z dworca!
– Meridional, rasty: sto sześć, sto siedemnaście, zero osiem, zero dwa. Tridukt, poziom AF, AG, AC, poziom mitów okrężny, dwanaście i szesnaście, poziom nadir prowadzi w każdym kierunku południowym. Poziom centralny – gliderów, czerwony miejscowy, biały zdalny, A, B i W. Poziom ulderów, bezpośredni, wszystkie eskale od trzeciego w górę... – recytował śpiewnie kobiecy głos.
Miałem ochotę wyrwać ze ściany mikrofon, który z taką troskliwością pochylał się ku mojej twarzy. Odszedłem. Idiota! Idiota! – mełło we mnie z każdym krokiem. EX EX EX EX – powtarzał sunący w górze, cytrynową mgiełką obrzeżony napis. Może to exit? Wyjście?
Ogromny napis. EXOTAL. Dostałem się w gwałtowny prąd ciepłego powietrza, aż mi w nim nogawki załopotały. Znalazłem się pod wolnym niebem. Ale czerń nocy odbiegła daleko w przestrzeń, odrzucona mrowiem świateł. Olbrzymia restauracja – stoliki, których tafle jaśniały różnymi kolorami, nad nimi od dołu, więc trochę niesamowicie oświetlone twarze, pełne głębokich cieni. Niskie fotele, czarny płyn z zieloną pianą w szklankach, lampiony, z których sypały się drobne iskry, nie, świetliki raczej, jak chmary płonących ciem. Chaos świateł wygaszał gwiazdy. Kiedy podniosłem głowę, zobaczyłem tylko czarną pustkę. A jednak, zadziwiająca rzecz, w tej chwili jej ślepa obecność napełniła mnie jakby otuchą. Stałem i patrzałem. Ktoś musnął mnie w przejściu, poczułem woń perfum, ostrą i łagodną zarazem, przeszła para, dziewczyna odwróciła się do mężczyzny, jej ramiona i piersi zatopione były w puszystym obłoku, weszła w jego objęcia, tańczyli. Jeszcze tańczą – pomyślałem. – Dobre i to. Para zrobiła kilka kroków, blady, rtęciowy krąg podniósł ją wraz z innymi parami, ich ciemnoczerwone cienie poruszały się pod jego ogromną, powoli jak dysk wirującą płytą; nie opierała się na niczym, nie miała nawet osi, obracała się w dźwiękach muzyki, zawieszona w powietrzu. Poszedłem między stolikami. Miękki plastyk, po którym stąpałem, skończył się, dotykał chropowatej skały. Przez świetlną zasłonę wszedłem do środka, ujrzałem się w skalnej grocie. Jak gdyby dziesięć czy pięćdziesiąt gotyckich naw wzniesionych ze stalaktytów, żyłowate nacieki perlistych minerałów obejmowały wyloty jaskiń, siedzieli w nich ludzie, nogi zwieszali w pustkę, między ich kolanami płonęły chwiejne płomyki, a w dole rozpościerała się niezmącenie czarna tafla podziemnego jeziora, odbijając w sobie zbiegi skał. Tam, na skleconych byle jak tratewkach, też spoczywali ludzie, zwróceni wszyscy w jedną stronę. Zszedłem nad samą wodę i zobaczyłem po drugiej stronie, na piasku, tancerkę. Wydała mi się naga, ale białość jej ciała była nienaturalna. Małymi, chwiejnymi krokami zbiegła ku wodzie, kiedy odbiła się w niej, rozłożyła nagle ręce, skłoniła głowę – to był koniec, lecz nikt nie zaklaskał, tancerka trwała kilka sekund bez ruchu, potem poszła wolno brzegiem, obchodząc wkoło nierówną linię brzegu. Była może o trzydzieści kroków ode mnie, kiedy coś się z nią stało. Przed chwilą widziałem jeszcze jej uśmiechniętą, wyczerpaną twarz, nagle jakby ją coś przesłoniło, sylwetka jej zadrżała i znikła.
– Czy pławę dla pana? – rozległ się za mną uprzejmy głos. Odwróciłem się, nikogo, tylko opływowy stolik, kroczący na śmiesznie zgiętych nóżkach; poruszał się, kieliszki z musującym płynem stojące szeregami na bocznych tackach drżały – jedno ramię podtykało mi uprzejmie ów napój, drugie sięgało już po talerz, z otworem na palec, podobny do małej, wklęsłej palety – to był automat, widziałem tlejący za centralną szybką żar jego tranzystorowego serca.
Wyminąłem tak wiernopoddańczo wyciągające się owadzie ramiona, objuczone przysmakami, którymi wzgardziłem, i wyszedłem szybko ze sztucznej groty, zacisnąwszy szczęki, jakby spotkała mnie niezrozumiała obelga. Przeszedłem przez całą szerokość terasy, między esami stolików, pod alejami lampionów, obsypywany nieważkim pyłem rozpadających się, dogorywających świetlików, czarnych, złotych. U samego brzegu, obwiedzionego kamieniem, starym, jakby przymglonym od żółtawego porostu, owiał mnie nareszcie prawdziwy wiatr, czysty, chłodny. Obok stał wolny stolik. Usiadłem, nieporęcznie, plecami do ludzi, patrząc w noc. W dole rozpościerała się ciemność, bezkształtna i niespodziana, dopiero daleko, bardzo daleko na jej obrzeżach tlały cienkie, chwiejne światła, osobliwie niepewne, jakby to nie była elektryczność, a jeszcze dalej wznosiły się w niebo szpady światła, zimne, cienkie, nie wiedziałem, domy czy słupy jakieś, wziąłbym je za snopy reflektorów, gdyby nie to, że znaczyła je delikatna siateczka – tak mógłby wyglądać wbity nasadą w ziemię szklany cylinder, dosięgający chmur, wypełniony na przemian wklęsłymi i wypukłymi soczewkami. Musiały być nieprawdopodobnej wysokości, wokół nich mżyło nieco świateł, pulsujących tak, że raz okalał je wieniec pomarańczowej, a raz prawie białej poświaty. To było wszystko, tak wyglądało miasto; usiłowałem odnaleźć ulice, domyślić się ich, lecz ten ciemny i jak gdyby martwy obszar w dole rozpościerał się na wszystkie strony, nierozwidniony ani iskierką.
– Kol?... – usłyszałem wypowiedziane chyba nie po raz pierwszy, ale zrazu nie wziąłem tego do siebie. Nim się jeszcze odwróciłem na dobre, zrobił to za mnie fotel. Stała przede mną dziewczyna, może dwudziestoletnia, w błękicie, który przylegał do niej jak zakrzepły, ramiona i piersi ginęły w granatowym puchu, który stawał się dołem coraz przejrzystszy. Jej smukły, piękny brzuch był jak rzeźba w oddychającym metalu. W uszach miała coś świecącego, tak dużego, że zasłaniało konchy, małe, niepewnie uśmiechnięte wargi – umalowane, nozdrza też wewnątrz czerwone – zauważyłem, że tak właśnie nosi się większość kobiet. Ujęła oburącz oparcie fotela naprzeciw mnie, ze słowami:
– Co u ciebie, kol!
Usiadła.
Odniosłem wrażenie, że jest trochę pijana.
– Nudno tu – podjęła po chwili. – Nie? Weźmiemy się gdzieś, kol?
– Nie jestem kol... – zacząłem. Oparła się łokciami o stolik i poruszała ręką nad napełnionym do połowy kieliszkiem, aż koniec złotego łańcuszka, owiniętego wokół palców, umoczył się w płynie. Pochylała się przy tym coraz bardziej. Czułem jej oddech. Jeżeli była pijana, to nie alkoholem.
– Jak to? – powiedziała. – Jesteś. Musisz być. Każdy jest kol. Chcesz? Weźmiemy się?
Żebym przynajmniej wiedział, co to znaczy.
– Dobrze – powiedziałem.
Wstała. I ja wstałem z tego okropnie niskiego fotela.
– Jak ty to robisz? – spytała.
– Co?
Popatrzyła na moje nogi.
– Myślałam, że stoisz na palcach...
Uśmiechnąłem się, milcząc. Podeszła do mnie, wzięła mnie pod ramię i znowu się zdziwiła.
– Co ty tam masz?
– Gdzie, tu? Nic.
– Śpiewasz – powiedziała i pociągnęła mnie lekko. Poszliśmy między stolikami, a ja zastanawiałem się nad tym, co może znaczyć „śpiewasz” – może „bujasz”?
Zaprowadziła mnie ku ciemnozłotej ścianie, tam, gdzie świecił na niej znak podobny trochę do wiolinowego klucza. Kiedy byliśmy tuż, ściana otwarła się. Poczułem podmuch gorącego powietrza.
Wąski, srebrny eskalator płynął w dół. Staliśmy obok siebie. Nie sięgała mi ramienia. Miała kocią czaszkę, czarne z błękitnym lśnieniem włosy, profil może zbyt ostry, ale była ładna. Tylko te szkarłatne nozdrza... Trzymała mnie mocno cienką dłonią, zielone paznokcie wpijały się w gruby materiał swetra. Uśmiechnąłem się mimo woli, samymi kącikami warg, na myśl o tym, gdzie bywał dotąd ten sweter i jak mało miał wspólnego z kobiecymi palcami. Pod okrągłym sklepieniem, które oddychało światłami – od różu w karmin, od karminu w róż – wyszliśmy na ulicę. To znaczy, pomyślałem, że to ulica, ale ciemność nad nami co chwila rozwidniała się, jak od momentalnego świtu. Dalej przepływały długie, niskie sylwetki, jakby auta, ale wiedziałem już, że nie ma aut. To musiało być coś innego. Gdybym był sam, poszedłbym tą szeroką arterią, bo w dali jaśniały litery DO CENTRUM, ale to pewno wcale nie oznaczało centrum miasta. Zresztą dałem się prowadzić. Jakkolwiek miała się skończyć ta przygoda, znalazłem przewodniczkę i pomyślałem – tym razem już bez gniewu – o nieszczęsnym facecie, który teraz, w trzy godziny po moim przyjeździe, szukał mnie już na pewno wszystkimi inforami tego dworca-miasta.
Minęliśmy kilka pustoszejących lokali, witryny, w których grupy manekinów odgrywały wciąż jedną i tę samą scenę, w kółko, i chętnie przystanąłbym, aby obejrzeć, co one robią, ale dziewczyna szła szybko, stukając pantofelkami, aż na widok neonowej twarzy z pulsującymi rumieńcami, która wciąż oblizywała się wywalonym śmiesznie językiem, zawołała:
– O, bonsy! Chcesz bonsa?
– A ty chcesz? – spytałem.
– Zdaje mi się, że tak.
Weszliśmy do małej błyszczącej salki. Zamiast sufitu miała długie rzędy gorejących płomyczków, jakby gazowych; z góry buchnęło ciepło, to chyba naprawdę był gaz. W ścianach widniały niewielkie wnęki z pulpitami; kiedyśmy podeszli do jednej, po obu stronach wysunęły się ze ścian siedzenia, wyglądało to, jakby wyrosły z niej najpierw nierozwinięte, jak pączki, rozpłaszczyły się w powietrzu i zaklęsnąwszy, znieruchomiały. Siedliśmy naprzeciw siebie, dziewczyna stuknęła dwoma palcami w metalową płytkę stolika, ze ściany wyskoczyła niklowa łapka, rzuciła przed każde z nas po małym talerzyku i dwoma błyskawicznymi ruchami cisnęła na oba po porcji białawej masy, która pieniąc się, zbrązowiała i zastygła, a równocześnie pociemniał i sam talerzyk. Dziewczyna zwinęła go wówczas – nie był to wcale talerzyk – na kształt naleśnika i zaczęła jeść.
– Och – powiedziała pełnymi ustami – nie wiedziałam nawet, jaka jestem głodna!
Zrobiłem dokładnie jak ona. Bons nie był podobny w smaku do niczego, co kiedykolwiek jadłem. Trzeszczał pod zębami jak świeżo upieczona bułka, ale natychmiast rozsypywał się i rozpływał na języku; brunatna masa, która znajdowała się w środku, była ostro przyprawiona. Pomyślałem, że będę lubił bonsy.
– Jeszcze? – spytałem, kiedy zjadła swojego. Uśmiechnęła się, potrząsając głową. Wychodząc, w przejściu włożyła na chwilę obie dłonie do małej niszy wykładanej kafelkami – coś w niej szumiało. Naśladowałem ją. Łaskoczący wicher owiał mi palce; kiedy je wyjąłem, były już suche i czyste. Pojechaliśmy potem szerokim eskalatorem na górę. Nie wiedziałem, czy to jeszcze wciąż dworzec, ale wolałem nie pytać. Wprowadziła mnie do małej kabiny w ścianie – było tam niezbyt jasno, miałem wrażenie, że górą przebiegają jakieś pociągi, bo podłoga dygotała. Zrobiło się na ułamek sekundy ciemno, coś odetchnęło głęboko pod nami, jakby metalowy potwór wypuścił z płuc powietrze, zajaśniało, dziewczyna pchnęła drzwi. To była chyba naprawdę ulica. Znajdowaliśmy się na niej całkiem sami. Niewielkie, strzyżone krzewy rosły po obu stronach chodnika; nieco dalej stały stłoczone płaskie, czarne maszyny, jakiś człowiek wyszedł z cienia, skrył się za jedną – nie widziałem, żeby otwierał drzwi, po prostu znikł nagle, a maszyna ruszyła z miejsca z takim impetem, że musiało go chyba rozpłaszczyć na siedzeniu; nie widziałem żadnych domów; tylko gładką jak stół jezdnię, pokrytą pasami matowego metalu; na skrzyżowaniach poruszały się, zawieszone nad brukiem, szczelinowate światła, pomarańczowe i czerwone; wyglądały trochę jak makiety wojennych reflektorów.
– Gdzie się weźmiemy? – spytała dziewczyna. Trzymała mnie wciąż za ramię. Zwolniła kroku. Czerwona smuga przeszła po jej twarzy.
– Gdzie chcesz.
– To chodźmy do mnie. Nie warto brać glidera. To blisko.
Poszliśmy przed siebie. Domów dalej nie było widać, a wiatr, biegnący z ciemności, spoza krzewów, był taki, jakby rozpościerała się tu wolna przestrzeń. Wokół dworca, w samym centrum? Dziwne mi się to wydało. Niósł słabą woń kwiatów, którą chwytałem chciwie w nozdrza. Czeremcha? Nie, to nie była czeremcha.
Potem trafiliśmy na ruchomy chodnik; staliśmy na nim, osobliwa para, światła przepływały, czasem śmignął pojazd, jak odlany z jednej bryły czarnego metalu, nie miały okien, kół, nawet świateł żadnych, a pędziły jak ślepe, z niezwykłą szybkością. Te ruchome światła buchały z wąskich, pionowych szczelin zawieszonych nisko nad ziemią. Nie mogłem się zorientować, czy mają coś wspólnego z ruchem i jego regulacją.
Od czasu do czasu niewidzialnym niebem przeciągał, wysoko nad nami, żałosny świst. Dziewczyna zeszła nagle z płynącego pasa, tylko po to, aby wejść na inny, który pomknął stromo w górę, i naraz ujrzałem się wysoko, napowietrzna jazda trwała może pół minuty i zakończyła się na pełnym słabo pachnących kwiatów występie, jakbyśmy się dostali na taras czy balkon ciemnego domu, wjechawszy przystawionym do ściany transporterem. Dziewczyna weszła w głąb tej loggii, a ja oczami przywykłymi już do ciemności wyławiałem z niej wielkie sylwety okolicznych domów, bezokienne, czarne, wymarłe jakby, bo nie tylko brak było świateł – nie dobiegał także najsłabszy dźwięk, oprócz ostrego syku, zwiastującego przejazd ulicą tych czarnych maszyn; dziwiło mnie to, rozmyślne chyba, zaciemnienie, jak również brak reklamowych szyldów po neonowej orgii dworca, nie miałem jednak czasu na te rozmyślania. – Chodź, gdzie jesteś?! – usłyszałem szept. Widziałem tylko bladą plamę jej twarzy. Przyłożyła rękę do drzwi, otwarły się, ale nie do mieszkania, podłoga miękko ruszyła wraz z nami – tu kroku nie można postąpić, pomyślałem, dziwne, że mają jeszcze nogi – ale ta ironia była lichej próby, brała się z nieustającego zaskoczenia, z poczucia nierzeczywistości wszystkiego, co działo się ze mną od wielu godzin.
Byliśmy jakby w wielkiej sieni czy korytarzu, szerokim, prawie ciemnym – jaśniały tylko naroża ścian, powleczone smugami luminizującej farby. W najciemniejszym miejscu dziewczyna znów przyłożyła rozpostartą płasko dłoń do metalowej płytki w drzwiach i weszła pierwsza. Zmrużyłem oczy; hall, mocno oświetlony, był prawie pusty – szła ku następnym drzwiom; kiedy zbliżyłem się do ściany, ta nagle otwarła się, ukazując wnętrze pełne jakichś metalowych buteleczek. Stało się to tak nagle, że mimo woli stanąłem.
– Nie strasz mi szafy – powiedziała już z drugiego pokoju.
Wszedłem za nią.
Meble wyglądały jak odlane ze szkliwa, foteliki, niska kanapka, małe stoliczki – w półprzezroczystym tworzywie krążyły wolno roje świetlików, czasem rozsypywały się, to znów spływały w strumyczki i wtedy we wnętrzu sprzętów krążyła jak gdyby bladozielona, przemieszana z różowymi błyskami, świetlista krew.
– Czemu nie siadasz?
Stała w głębi. Fotel rozchylił się, by mnie przyjąć. Nie cierpiałem tego. To szkliwo nie było szkliwem – wrażenie takie, jakbym usiadł na powietrznych poduszkach, a spojrzawszy w dół mogłem poprzez wygiętą, grubą taflę siedzenia widzieć niewyraźnie podłogę.
Kiedy wszedłem, wydało mi się, że ściana naprzeciw drzwi jest ze szkła i widzę przez nią drugi pokój, z jakimiś ludźmi, jakby się tam odbywało przyjęcie, ale ci ludzie byli nadnaturalnego wzrostu – i pojąłem naraz, że mam przed sobą całościenny ekran telewizyjny. Głos był wyłączony; teraz, siedząc, widziałem ogromną kobiecą twarz, zupełnie jakby ciemnoskóra olbrzymka zaglądała przez szybę do pokoju; wargi jej poruszały się, mówiła, a klejnoty zakrywające konchy uszu, wielkości tarczy, migotały brylantowo.
Poprawiłem się na fotelu. Dziewczyna, z ręką osuwającą się po biodrze – jej brzuch naprawdę wyglądał jak rzeźba z lazurowego metalu – patrzała na mnie uważnie. Nie wyglądała już na pijaną. Może mi się przedtem tylko zdawało.
– Jak się nazywasz? – spytała.
– Bregg. Hal Bregg. A ty?
– Nais. Ile masz lat?
Ciekawe zwyczaje – pomyślałem. – Ale cóż – widać tak trzeba.
– Czterdzieści – a co?
– Nic. Myślałam, że masz sto.
Uśmiechnąłem się.
– Mogę mieć, jeśli ci na tym zależy. – Najśmieszniejsze, że to prawda – pomyślałem.
– Co ci dać? – spytała.
– Do picia? Dziękuję, nic.
– Jak chcesz.
Podeszła do ściany, otworzył się jakby mały bar. Zasłoniła sobą otwór. Kiedy się odwróciła, niosła tackę z kubkami i dwiema flaszkami. Lekko nacisnąwszy flaszkę, nalała mi do pełna – płyn wyglądał zupełnie jak mleko.
– Dziękuję – powiedziałem – dla mnie nie...
– Przecież nic ci nie daję – zdziwiła się.
Widząc, że popełniłem błąd, choć nie wiedziałem jaki, mruknąłem pod nosem i wziąłem ten kubek. Sobie nalała z drugiej flaszki. Płyn był oleisty, bezbarwny, pod powierzchnią lekko musował, zarazem ciemniejąc, jakby od zetknięcia z powietrzem; usiadła i dotykając wargami szkła, spytała od niechcenia:
– Kto ty jesteś?
– Kol – odparłem. Podniosłem kubek, jakbym chciał mu się przyjrzeć, to mleko nie miało żadnego zapachu. Nie tknąłem go.
– Nie, serio – powiedziała. – Myślałeś, że nadaję w ciemne, co? Skąd. To był tylko kals. Byłam z szóstką, wiesz, ale zrobiło się okropne dno. Orka do niczego i w ogóle... chciałam właśnie wyjść, kiedy się przysiadłeś.
Coś niecoś jednak łapałem: musiałem, niechcący, usiąść przy jej stoliku, kiedy jej nie było, może tańczyła? Milczałem dyplomatycznie.
– Wyglądałeś z daleka tak... – nie mogła znaleźć określenia.
– Solidnie? – podpowiedziałem. Jej powieki drgnęły. Czy i na nich miała metaliczną błonkę? Nie, to chyba szminka. Uniosła głowę.
– Co to znaczy?
– No... e... godny zaufania...
– Dziwnie mówisz. Skąd jesteś?
– Z daleka.
– Mars?
– Dalej.
– Latasz?
– Latałem.
– A teraz?
– Nic. Wróciłem.
– Ale będziesz znowu latał?
– Nie wiem. Chyba nie.
Rozmowa ta wygasała jakoś – zdawało mi się, że dziewczyna żałowała już trochę lekkomyślnych zaprosin, i chciałem jej to ułatwić.
– Może pójdę? – spytałem. Wciąż trzymałem nietknięty napój.
– Dlaczego? – zdziwiła się.
– Myślałem, że to by ci... odpowiadało.
– Nie – powiedziała – ty myślisz – nie, skąd... czemu nie pijesz?
– Piję.
To jednak było mleko. O tej porze, w takich okolicznościach! Byłem taki zdumiony, że musiała to zauważyć.
– Co, niedobre?
– To... mleko... – powiedziałem. Musiałem mieć minę kompletnego bałwana.
– Skąd? Jakie mleko? To bryt...
Westchnąłem.
– Słuchaj, Nais... ja chyba pójdę już. Naprawdę. Tak będzie lepiej.
– To po coś pił? – spytała.
Patrzałem na nią, milcząc. Język nie zmienił się nawet tak bardzo – tylko nic nie rozumiałem. Nic. To oni się zmienili.
– Jak chcesz – powiedziała w końcu. – Nie trzymam cię. Ale teraz to... – Zmieszała się. Wypiła swoją lemoniadę – tak nazwałem w myśli ten musujący trunek – a ja znów nie wiedziałem, co powiedzieć. Jakie to wszystko było trudne.
– Opowiedz mi o sobie – zaproponowałem – chcesz?
– Dobrze. A ty mi potem powiesz?...
– Tak.
– Jestem na Kawucie drugi rok. Opuściłam się trochę ostatnio, nie plastowałam regularnie, i... tak jakoś. Szóstkę mam nieciekawą. Tak naprawdę, to... nikogo nie mam. To dziwne...
– Co?
– Że nie mam...
I znów te ciemności. O kim mówiła? Kogo nie miała? Rodziców? Kochanków? Znajomych? Jednak Abs miał rację, że bez ośmiu miesięcy w Adapcie nie dam sobie rady. Ale teraz, bardziej może niż przedtem, nie chciałem, skruszony, wracać do szkółki.
– I co dalej? – spytałem, a że trzymałem wciąż kubek w ręku, pociągnąłem znowu łyk tego mleka. Oczy jej rozszerzyły się od zdziwienia. Coś, jakby kpiący uśmieszek, tknęło jej wargi. Wychyliła swój kubek do dna, sięgnęła ręką do puszystego okrycia ramion i rozdarła je – nie rozpięła, nie rozebrała, tylko zdarła, a strzępy wypuściła z palców, jak śmiecie.
– W końcu mało się znamy – powiedziała. Była jakby swobodniejsza. Uśmiechała się. Chwilami stawała się śliczna, zwłaszcza gdy mrużyła oczy, a dolna warga, kurcząc się, ukazywała lśnienie zębów. Miała w twarzy coś egipskiego. Egipski kot. Włosy więcej niż czarne, a kiedy ściągnęła z ramion i piersi futrzany puch, zobaczyłem, że wcale nie jest taka chuda, jak mi się zdawało. Ale dlaczego podarła?... Czy to coś znaczyło?
– Miałeś mówić? – powiedziała, patrząc na mnie znad kubka.
– Tak – powiedziałem i poczułem tremę, jakby od moich słów Bóg wie co miało zależeć. – Jestem... byłem pilotem. Ostatni raz byłem tu... nie przestrasz się!
– Nie. Mów!
Jej oczy były uważne i błyszczące.
– Sto dwadzieścia siedem lat temu. Miałem wtedy trzydzieści lat. Ekspedycja... byłem pilotem wyprawy do Fomalhaut. To jest dwadzieścia trzy lata świetlne. Lecieliśmy, w jedną i drugą stronę, sto dwadzieścia siedem lat czasu Ziemi i dziesięć lat czasu pokładowego. Cztery dni temu wróciliśmy... „Prometeusz” – mój statek – został na Lunie. Przyjechałem stamtąd dziś. To wszystko.
Patrzyła na mnie. Nic nie mówiła. Jej wargi poruszyły się, rozwarły, zeszły. Co to było w jej oczach? Zdumienie? Podziw? Strach?
– Dlaczego nic nie mówisz? – spytałem. Musiałem odchrząknąć.
– To... ile ty naprawdę masz lat?
Musiałem się uśmiechnąć; nie był to miły uśmiech.
– Co to znaczy – naprawdę? Biologicznych czterdzieści, a według ziemskich zegarów – sto pięćdziesiąt siedem...
Długie milczenie i nagle:
– Czy tam były kobiety?
– Czekaj – powiedziałem. – Masz coś do picia?
– Jak to?
– Coś trującego, wiesz. Mocnego. Alkohol... czy się go już nie pije?
– Bardzo rzadko... – odpowiedziała całkiem cicho, jakby myślała o czymś innym. Jej ręce opadły wolno, dotknęły metalicznego błękitu sukni.
– Dam ci... angehenu, chcesz? Prawda, ty nie wiesz, co to jest?
– Nie. Nie wiem – odpowiedziałem z niespodziewaną zaciętością. Poszła do baru i wróciła z małą, pękatą flaszką. Nalała mi. Był w tym alkohol – niewiele – było coś jeszcze – osobliwy, cierpki smak.
– Nie gniewaj się – powiedziałem, wychyliwszy kubek, i nalałem sobie drugi raz.
– Nie gniewam się. Nie odpowiedziałeś, może nie chcesz?
– Czemu nie? Mogę. Wszystkiego było nas dwudziestu trzech, na dwóch statkach. Drugi to „Ulisses”. Po pięciu pilotów, a reszta – uczeni. Nie było żadnych kobiet.
– Dlaczego?
– Przez dzieci – wyjaśniłem. – Nie można chować dzieci na takich statkach, a jeśli nawet można, nikt tego nie chce. Przed trzydziestką nie da się lecieć. Trzeba mieć za sobą dwa wydziały, plus cztery lata treningu, łącznie dwanaście lat. Jednym słowem – trzydziestoletnie kobiety mają zwykle dzieci. Były i... inne względy.
– A ty? – spytała.
– Byłem sam. Wybrano samotnych. To znaczy – ochotników.
– Chciałeś...
– Tak. Rozumie się.
– I nie...
Urwała. Wiedziałem, co chciała powiedzieć. Milczałem.
– To musi być niesamowite... tak wrócić... – powiedziała prawie szeptem. Wzdrygnęła się. Naraz spojrzała na mnie, policzki pociemniały jej, to był rumieniec.
– Słuchaj, to, co mówiłam przedtem, to był tylko żart, naprawdę...
– O tych stu latach?
– Tak powiedziałam, ot, żeby coś powiedzieć, to nie miało...
– Przestań – mruknąłem. – Jeszcze trochę przeprosin, a naprawdę poczuję ten czas.
Milczała. Zmusiłem się, by na nią nie patrzeć. W głębi, w tym drugim, nieistniejącym pokoju za szkłem ogromna męska głowa śpiewała bez głosu, widziałem drgającą z wysiłku ciemną czerwień gardła, lśniące policzki, cała twarz podrygiwała w niesłyszalnym rytmie.
– Co będziesz robił? – spytała cicho.
– Nie wiem. Nie wiem jeszcze.
– Nie masz żadnych planów?
– Nie. Mam trochę – taka... premia, wiesz. Za ten cały czas. Kiedy startowaliśmy, złożono w banku, na moje imię – nawet nie wiem, ile tego jest. Nic nie wiem. Słuchaj, co to jest Kawut?
– Kawuta? – poprawiła. – To... takie studium, plastowanie, samo w sobie nic wielkiego, ale można się czasem dostać do realu...
– Czekaj... więc co ty właściwie robisz?
– Plast, no, nie wiesz, co to jest?
– Nie.
– Jak by ci... po prostu, robi się suknie, w ogóle stroje – wszystko...
– Krawiectwo?
– Co to znaczy?
– Szyjesz coś?
– Nie rozumiem.
– Wielkie nieba, czarne i niebieskie! Projektujesz modele sukien?
– No... tak, w pewnym sensie tak. Nie projektuję, tylko robię...
Dałem temu spokój.
– A co to jest real?
To ją naprawdę wzięło. Pierwszy raz popatrzyła na mnie jak na istotę z innego świata.
– Real to... real... – powtórzyła bezradnie. – To są takie... historie, to się ogląda...
– To? – wskazałem na szklaną ścianę.
– Ach, nie, to jest wizja...
– Więc co? Kino? Teatr?
– Nie. Teatr, wiem, co to było – to było dawniej. Wiem: tam byli prawdziwi ludzie. Real jest sztuczny, ale nie można odróżnić. Chyba żeby tam wejść, do nich...
– Żeby wejść?...
Głowa olbrzyma przewracała oczami, zataczała się, patrzyła na mnie, jakby się doskonale bawił obserwowaniem tej sceny.
– Słuchaj, Nais – powiedziałem nagle – albo pójdę już, bo bardzo późno, albo...
– Wolałabym to drugie.
– Przecież nie wiesz, co chcę powiedzieć.
– To powiedz.
– Dobrze. Chciałem cię jeszcze zapytać o różne rzeczy. O wielkich, najważniejszych już trochę wiem; cztery dni siedziałem w Adapcie, na Lunie. Ale to było od wielkiego dzwonu. Co wy robicie – kiedy nie pracujecie?
– Można robić masę rzeczy – powiedziała. – Można podróżować, naprawdę albo mutem. Można się bawić, chodzić do realu, tańczyć, grać w tereo, uprawiać sporty, pływać, latać – co tylko chcesz.
– Co to jest mut?
– To trochę jak real, tylko że wszystkiego można dotknąć. Można chodzić tam po górach, po wszystkim – sam zobaczysz, tego się nie da powiedzieć. Ale zdaje mi się, że chciałeś spytać o coś innego?...
– Dobrze ci się zdaje. Jak jest między kobietami i mężczyznami?
Powieki jej zadrgały.
– Chyba tak, jak było zawsze. Co mogło się zmienić?
– Wszystko. Kiedy odlatywałem – nie weź mi tego za złe – dziewczyna, jak ty, nie zaprowadziłaby mnie do siebie o tej porze.
– Naprawdę? Dlaczego?
– Boby to miało określony sens.
Milczała chwilę.
– A skąd wiesz, że go nie miało?
Moja mina bawiła ją. Patrzałem na nią; przestała się uśmiechać.
– Nais... jak to... – wybełkotałem – bierzesz zupełnie obcego faceta i...
Milczała.
– Czemu nie odpowiadasz?
– Bo nic nie rozumiesz. Nie wiem, jak ci to powiedzieć. To nic nie jest, wiesz...
– Aha. To nic nie jest – powtórzyłem. Nie mogłem usiedzieć. Wstałem. Skoczyłem prawie, przez zapomnienie: drgnęła.
– Przepraszam – mruknąłem i zacząłem chodzić. Za szkłem rozpościerał się park w porannym słońcu; aleją, pośród drzew o bladoróżowych liściach, szło trzech chłopców w koszulkach błyszczących jak zbroje.
– Czy istnieją małżeństwa?
– Naturalnie.
– Nic nie rozumiem! Wytłumacz mi to. Opowiedz. Widzisz mężczyznę, który ci odpowiada, i nie znając go, od razu...
– Ależ co tu jest do opowiadania? – powiedziała niechętnie. – Czy naprawdę za twoich czasów, wtedy – dziewczyna nie mogła wpuścić do pokoju żadnego mężczyzny?
– Mogła, oczywiście, i nawet z tą myślą, ale... nie w pięć minut po zobaczeniu go...
– A w ile minut?
Popatrzałem na nią. Spytała całkiem serio. No tak, skąd mogła wiedzieć; wzruszyłem ramionami.
– Nie chodziło o czas, tylko – tylko musiała najpierw coś... zobaczyć w nim, poznać go, polubić, najpierw chodzili...
– Czekaj – powiedziała. – Zdaje się, że ty... nic nie rozumiesz. Przecież dałam ci bryt.
– Jaki bryt? A, to mleko? No to co?
– Jak to co? Czy... nie było brytu?
Zaczęła się śmiać; pokładała się ze śmiechu. Nagle urwała, spojrzała na mnie i okropnie się zaczerwieniła.
– To ty myślałeś... myślałeś, że ja... nie!!!
Usiadłem. Palce miałem niepewne, chciałem w nich coś trzymać. Wyciągnąłem z kieszeni papierosa i zapaliłem go. Otwarła oczy.
– Co to jest?
– Papieros. Jak to – nie palicie?
– Pierwszy raz to widzę... tak wygląda papieros? Jak możesz tak wciągać dym? Nie, czekaj – tamto jest ważniejsze. Bryt to nie żadne mleko. Nie wiem, co tam jest, ale obcemu zawsze daje się bryt.
– Mężczyźnie?
– Tak.
– No więc co z tego?
– To z tego, że jest – że musi być grzeczny. Wiesz co... może ci to jakiś biolog wytłumaczy.
– Do diabła z biologiem. Czy to znaczy, że mężczyzna, któremu dałaś bryt, nie może nic?
– Naturalnie.
– A jeżeli nie będzie chciał wypić?
– Jak może nie chcieć?
Tu kończyło się wszelkie porozumienie.
– Przecież nie możesz go zmusić – podjąłem cierpliwie.
– Wariat mógłby nie wypić... – powiedziała wolno – ale nie słyszałam o czymś takim, nigdy...
– Czy to jest taki zwyczaj?
– Nie wiem, co ci powiedzieć. Czy nie chodzisz nagi przez zwyczaj?
– Aha. No, w pewnym sensie tak. Ale na plaży można się rozebrać.
– Do naga? – spytała z nagłym zainteresowaniem.
– Nie. Kostium kąpielowy... ale były grupy ludzi, za moich czasów, nazywali się nudyści...
– Wiem. Nie, to coś innego, myślałam, że wyście wszyscy...
– Nie. Więc to picie jest... takie jak noszenie ubrań? Takie konieczne?
– Tak. Kiedy jest dwoje.
– No, a dalej?
– Co dalej?
– Za drugim razem?
Idiotyczna była ta rozmowa i czułem się okropnie, ale musiałem się w końcu dowiedzieć.
– Potem? Rozmaicie bywa. Niektórym... zawsze daje się bryt...
– Czarna polewka! – wyrwało mi się.
– Co to znaczy?
– Nie, nic. A jak dziewczyna idzie do kogoś, to co?
– To on pije u siebie.
Patrzyła na mnie prawie z politowaniem. Byłem jednak uparty.
– A jak nie ma?
– Brytu? Jak może nie mieć?
– No, skończył mu się. Albo... może przecież skłamać.
Zaczęła się śmiać.
– Przecież to... myślisz, że ja te wszystkie flaszki trzymam tu, w mieszkaniu?
– Nie? A gdzie?
– Nie wiem nawet, skąd się biorą. Czy za twoich czasów był wodociąg?...
– Był – powiedziałem ponuro. Mogło nie być, naturalnie! Mogłem wleźć do rakiety prosto z lasu. Przez chwilę byłem wściekły, ale zmitygowałem się, to nie była w końcu jej wina.
– No widzisz – czy wiedziałeś, którędy płynie ta woda, zanim...
– Rozumiem, nie kończ. Dobrze. Więc to jest taki środek ostrożności? Bardzo dziwne!
– Wcale nie uważam – powiedziała. – Co ty tam masz, białego, pod swetrem?
– Koszulę.
– Co to jest?
– Koszuli nie widziałaś?! Takie, no – bielizna. Z nylonu. Podrolowałem rękaw i pokazałem jej.
– Ciekawe – powiedziała.
– Taki zwyczaj... – odparłem bezradnie. Rzeczywiście, mówili mi w Adapcie, żebym przestał ubierać się jak przed stu laty; nie chciałem. Nie mogłem jednak nie uznać jej racji, bryt był dla mnie tym, czym dla niej koszula. W końcu nikt nie zmuszał ludzi, by nosili koszule, niemniej wszyscy nosili. Widać z brytem było to samo.
– Jak długo działa bryt? – spytałem.
Zarumieniła się trochę.
– Jak ci się spieszy. Jeszcze nic nie wiadomo.
– Nie powiedziałem nic złego – broniłem się – chciałem wiedzieć tylko... czemu tak patrzysz? Co ci jest? Nais!
Podniosła się wolno. Stanęła za fotelem.
– Jak dawno temu – mówiłeś? Sto dwadzieścia lat?...
– Sto dwadzieścia siedem. I co z tego?
– A czy ty... byłeś... betryzowany?
– Co to jest!
– Nie byłeś?!
– Kiedy nie wiem nawet, co to znaczy. Nais... dziewczyno, co się z tobą dzieje?
– Nie... nie byłeś – szeptała. – Gdybyś był, wiedziałbyś chyba...
Chciałem podejść do niej. Podniosła ręce.
– Nie zbliżaj się. Nie! Nie! Błagam cię!
Cofała się ku ścianie.
– Przecież sama mówiłaś, że ten bryt... już siadam. No, siedzę, widzisz, uspokój się. Co to za historia, z tym be... coś tam?
– Nie wiem dokładnie. Ale... każdy jest betryzowany. Po urodzeniu.
– Co to jest?
– Zdaje się, że wprowadzają coś do krwi.
– Wszystkim?
– Tak. Bo właśnie... bryt... nie działa bez tego. Nie ruszaj się!
– Dziecko, nie bądź śmieszna.
Zgasiłem papierosa.
– Nie jestem przecież dzikim zwierzęciem... Nie gniewaj się, ale... mnie się zdaje, że wyście wszyscy trochę sfiksowali. Ten bryt... no, zupełnie jakby skuwać wszystkim kajdankami ręce, bo a nuż ktoś jest złodziejem. W końcu... można mieć trochę zaufania.
– Doskonały jesteś – trochę jakby ochłonęła, ale wciąż nie siadała. – To dlaczego oburzałeś się tak przedtem, że sprowadzam obcych!
– To coś innego.
– Nie widzę różnicy. Na pewno nie byłeś betryzowany?
– Nie byłem.
– A może teraz? Jak wróciłeś?
– Nie wiem. Robili mi rozmaite zastrzyki. Co to ma za znaczenie?
– Ma. Robili ci? To dobrze.
Usiadła.
– Mam do ciebie prośbę – powiedziałem najspokojniej, jak umiałem. – Musisz mi to wytłumaczyć...
– Co?
– Twój strach. Bałaś się, że się na ciebie rzucę czy jak? Przecież to nonsens!
– Nie. Rozumowo biorąc, nie, ale to było silne, wiesz. Taki szok. Nigdy nie widziałam człowieka, który by nie był...
– Ale tego nie można przecież poznać?
– Można. Jeszcze jak można!
– Jak?
Milczała.
– Nais...
– Kiedy...
– Co?
– Boję się...
– Powiedzieć?
– Tak.
– Ależ dlaczego?
– Zrozumiałbyś, gdybym ci powiedziała. Bo, widzisz, betryzuje się nie przez bryt. Z brytem to jest tylko uboczne... Chodzi o coś innego... – Była blada. Wargi jej drżały. Co za świat, myślałem, co to za świat!
– Nie mogę. Okropnie się boję.
– Mnie?!
– Tak.
– Przysięgam ci, że...
– Nie, nie... ja ci wierzę, tylko... nie. Tego nie możesz zrozumieć.
– Nie powiesz mi?
Musiało być coś takiego w moim głosie, że się przemogła. Jej twarz stała się surowa. Widziałem po oczach, jaki to był wysiłek.
– To jest... po to... aby nie można... zabijać.
– Nie może być! Człowieka?!
– Nikogo...
– Zwierząt też?
– Też. Nikogo...
Splatała i rozplatała palce, nie spuszczając ze mnie oczu – jak gdyby tymi słowami spuściła mnie z niewidzialnego łańcucha, jakby mi włożyła w ręce nóż, którym mogę ją przebić.
– Nais – powiedziałem całkiem cicho. – Nais, nie bój się. Naprawdę... nie ma się kogo bać.
Usiłowała się uśmiechnąć.
– Słuchaj...
– Tak?
– Kiedy to powiedziałam...
– Tak?
– Nic nie poczułeś?
– A co miałem poczuć?
– Pomyśl, że robisz to, co ci powiedziałam...
– Że zabijam? Mam to sobie wyobrazić?
Wzdrygnęła się.
– Tak...
– No to co?
– I nic nie czujesz?
– Nic. Ale przecież to tylko myśl i wcale nie mam zamiaru...
– Ale możesz? Co? Naprawdę możesz? Nie – szepnęła samymi wargami, jakby do siebie – ty nie jesteś betryzowany...
Teraz dopiero doszło do mnie znaczenie wszystkiego i zrozumiałem, że to mógł być dla niej wstrząs.
– To wielka rzecz – mruknąłem. Po chwili dodałem: – Ale może byłoby lepiej, gdyby ludzie odwykli od tego... bez sztucznych środków...
– Nie wiem. Może – odparła. Odetchnęła głęboko. – Już wiesz teraz, czemu się przestraszyłam?
– Tak naprawdę to nie całkiem. Może trochę. No, nie myślałaś, że cię...
– Jaki ty jesteś dziwny! Zupełnie, jakbyś nie był... – urwała.
– Człowiekiem?
Zatrzepotała powiekami.
– Nie chciałam cię urazić, tylko, widzisz, jeżeli wiadomo, że nikt nie może – wiesz – ani nawet myśleć o tym, nigdy – i naraz pojawi się ktoś taki jak ty, to sama możliwość... to, że jest taki...
– To niemożliwe, żeby wszyscy byli – jak to? – a, betryzowani!
– Dlaczego? Wszyscy, mówię ci!
– Nie, niemożliwe – upierałem się. – A ludzie niebezpiecznych zawodów? Muszą przecież...
– Nie ma niebezpiecznych zawodów.
– Co ty mówisz, Nais? A piloci? A różni ratownicy? A ci, co walczą z ogniem, z wodą...
– Takich nie ma – powiedziała. Wydało mi się, że nie dosłyszałem.
– Coo?
– Nie ma – powtórzyła. – To robią roboty.
Nastało milczenie. Pomyślałem, że niełatwo przyjdzie mi strawić ten nowy świat. I naraz przyszła refleksja, zadziwiająca przez to, że sam nigdy bym się jej nie spodziewał, gdyby ktoś przedstawił mi tę sytuację tylko jako teoretyczną możliwość: wydało mi się, że ten zabieg niweczący w człowieku zabójcę jest... okaleczeniem.
– Nais – powiedziałem – już bardzo późno. Pójdę chyba.
– Dokąd?
– Nie wiem. Prawda! Na dworcu miał na mnie czekać gość z Adaptu. Całkiem zapomniałem! Nie mogłem go znaleźć, wiesz. No, to... poszukam jakiegoś hotelu. Chyba są?
– Są. Skąd jesteś?
– Stąd. Urodziłem się tu.
Po tych słowach poczucie nierzeczywistości wszystkiego wróciło i nie byłem już pewien ani tamtego miasta, które istniało tylko we mnie, ani tego, widmowego, z pokojami, do których zaglądały głowy olbrzymów, tak że przez sekundę myślałem, czy nie jestem na pokładzie i czy nie śni mi się jeszcze jeden, szczególnie wyraźny, koszmar powrotu.
– Bregg – usłyszałem jej głos jak z daleka. Drgnąłem. Zupełnie o niej zapomniałem.
– Tak... słucham?
– Zostań.
– Co?
Milczała.
– Chcesz, żebym został?
Milczała. Podszedłem do niej, ująłem ją, nachylając się nad fotelem, za chłodne ramiona, uniosłem. Wstała bezwolnie. Głowa poleciała jej w tył, zęby zalśniły, nie chciałem jej, chciałem tylko powiedzieć: przecież boisz się – i żeby powiedziała, że nie. Nic więcej. Oczy miała zamknięte, nagle białka błysły spod rzęs, pochyliłem się nad jej twarzą, zajrzałem z bliska w zeszklone oczy, jakbym chciał poznać jej strach, podzielić go. Dysząc, wyrywała się, ale nie czułem tego, dopiero kiedy zaczęła jęczeć: nie! nie! – rozluźniłem chwyt. Omal nie upadła. Stała pod ścianą, zasłaniając część wielkiej, pyzatej twarzy, sięgającej sufitu, która tam, za szybą, bez przerwy mówiła coś, przesadnie poruszając ogromnymi ustami, mięsistym językiem.
– Nais... – powiedziałem cicho. Opuściłem ręce.
– Nie zbliżaj się!
– Przecież sama powiedziałaś...
Jej oczy były nieprzytomne.
Przeszedłem po pokoju. Wodziła za mną oczami, jakbym był... jakby stała w klatce...
– Pójdę już – odezwałem się. Nic nie powiedziała. Chciałem coś dodać – kilka słów przeprosin, podziękowania, żeby nie wyjść tak, ale nie mogłem. Gdyby bała się tylko jak kobieta mężczyzny, obcego, niechby groźnego, nieznanego, no to pal sześć – ale to było inne. Spojrzałem na nią i poczułem, że ogarnia mnie gniew. Chwycić za te białe, nagie ramiona, potrząsnąć...
Odwróciłem się i wyszedłem; zewnętrzne drzwi poddały się, kiedy je pchnąłem, wielki korytarz był prawie ciemny. Nie umiałem odnaleźć wyjścia na ową terasę, ale trafiłem na pełne rozcieńczonego, sinawego światła cylindry – szyby wind. Ta, do której się zbliżyłem, jechała już w górę; może wystarczył sam nacisk nogi na próg. Winda opadała długo. Widziałem na przemian pokłady ciemności i przekroje stropów – białe, z czerwonawym środkiem, jak warstwy tłuszczu na mięśniach, uchodziły w górę, straciłem ich rachubę, winda opadała, wciąż opadała, było to jak podróż na dno, jakbym został rzucony w głąb sterylnego przewodu i ten olbrzymi, w śnie i bezpieczeństwie pogrążony budynek pozbywał się mnie, część przezroczystego cylindra otwarła się, poszedłem przed siebie.
Ręce w kieszeniach, ciemność, twardy, długi krok, wciągałem chciwie chłodne powietrze, czując, jak mi chodzą nozdrza, jak serce pracuje powoli, tłocząc krew, światła łopotały w niskich szczelinach jezdni, przesłaniane przez bezszelestne maszyny, nie było ani jednego przechodnia. Pomiędzy czarnymi sylwetami stała łuna, pomyślałem, że to może hotel. Był to tylko oświetlony chodnik. Pojechałem nim. Nade mną przepływały białawe przęsła jakichś konstrukcji, gdzieś daleko, nad czarnymi krawędziami budynków, drobiły miarowo świecące litery dziennika, nagle chodnik wpłynął wraz ze mną do oświetlonego wnętrza i skończył się.
Szerokie stopnie płynęły w dół, srebrząc się jak oniemiały wodospad. Dziwiła mnie pustka; od opuszczenia Nais nie spotkałem ani jednego przechodnia. Eskalator był bardzo długi. Na dole jaśniała szeroka ulica, po obu stronach otwierały się w domach pasaże, pod drzewem o niebieskich liściach – ale może nie było to prawdziwe drzewo – zobaczyłem stojących, zbliżyłem się i odszedłem. Całowali się. Szedłem ku stłumionym dźwiękom muzyki, jakaś nocna restauracja czy bar, niczym nieoddzielona od ulicy. Siedziało tam trochę ludzi. Chciałem wejść do środka i spytać o hotel. Naraz gruchnąłem całym ciałem w niewidzialną przeszkodę. To była szyba, doskonale przezroczysta. Wejście było obok. W środku ktoś zaśmiał się, pokazał mnie innym. Wszedłem. Mężczyzna w czarnym trykocie, nawet podobnym trochę do mego swetra, ale z bufiastym, jak nadmuchanym, kołnierzem, siedział bokiem przy stoliku, ze szklanką w dłoni, i patrzył na mnie. Stanąłem przed nim. Śmiech zastygł mu na półotwartych ustach. Stałem. Zrobiło się cicho. Tylko muzyka grała, jakby za ścianą. Jakaś kobieta wydała dziwny, słaby dźwięk, rozejrzałem się po nieruchomych twarzach i wyszedłem. Dopiero na ulicy przypomniałem sobie, że miałem spytać o hotel.
Wszedłem w pasaż. Był pełen wystaw. Biura podróży, magazyny sportowe, manekiny w różnych pozach. Właściwie nie były to wystawy, bo wszystko stało i leżało na ulicy, po obu stronach wzniesionego chodnika, który biegł środkiem. Kilka razy wziąłem poruszające się w głębi sylwetki za ludzi. Były to reklamowe kukły wykonujące jedną i tę samą czynność w kółko. Jedną – lalka prawie tak wielka jak ja, z karykaturalnie nadętymi policzkami, grała na flecie – oglądałem dłuższą chwilę. Robiła to tak dobrze, że miałem ochotę się do niej odezwać. Dalej były sale jakichś gier, obracały się tam duże, tęczujące koła, z dźwiękiem sankowych dzwonków zderzały się luźno wiszące u stropu srebrne rurki, migotały pryzmatyczne lustra, ale wszystko było puste. Na samym końcu pasażu w ciemności błysnął napis TU HAHAHA. Znikł. Ruszyłem tam. Znowu rozjarzyło się TU HAHAHA i znikło jak zdmuchnięte. W następnym błysku dojrzałem wejście. Usłyszałem głosy. Wszedłem przez kurtynę ciepłego podmuchu.
W głębi stały dwa z tych bezkołowych aut, kilka lamp świeciło, pod nimi gestykulowało żywo trzech ludzi, jakby się sprzeczali. Podszedłem do nich.
– Halo, panowie!
Nawet się nie obejrzeli. Mówili dalej, szybko, mało co rozumiałem: no to sap, no to sap – powtarzał piskliwie najniższy, z małym brzuszkiem. Na głowie miał wysoką czapkę.
– Panowie, szukam hotelu. Gdzie tu jest...
Nie zwracali na mnie uwagi, jakbym nie istniał. Ogarnęła mnie pasja. Nic już nie mówiąc, wszedłem między nich. Najbliższy – widziałem głupawy połysk białek i skaczące wargi – zaseplenił:
– Co, ja mam sapać? Ty sam sap!
Zupełnie jakby mówił do mnie.
– Dlaczego udajecie głuchych? – spytałem, i nagle z miejsca, w którym stałem – jakby ze mnie, z mojej piersi – wybuchnął piskliwy krzyk:
– Ja ci! Ja ci zaraz!
Odskoczyłem, ukazał się wtedy właściciel głosu, ten gruby w czapce – chciałem go chwycić za ramię, palce przeszły na wylot i zamknęły się w powietrzu. Stałem jak ogłuszony, a oni gadali dalej; naraz wydało mi się, że z ciemności ponad autami, z góry, ktoś na mnie patrzy, zbliżyłem się do granicy światła i zobaczyłem blade plamy twarzy, był tam, w górze, jak gdyby balkon. Oślepiony, nie widziałem dokładnie, dość jednak, aby pojąć, jak okropnie się zbłaźniłem. Uciekłem, jakby mnie kto gonił. Następna ulica szła pod górę i kończyła się u eskalatora. Pomyślałem, że może tam znajdę jakiś infor, i pojechałem bladozłotymi schodami. Trafiłem na okrągły plac, niezbyt wielki. Pośrodku stała kolumna, wysoka, przezroczysta jak ze szkła, coś tańczyło w niej, purpurowe, brązowe i fiołkowe kształty, niepodobne do niczego, jak jakieś ożywione, abstrakcyjne rzeźby, ale bardzo śmieszne. To jeden, to drugi kolor nabrzmiewał, koncentrował się, wykształcał w przekomiczny sposób; choć pozbawione twarzy, głów, rąk, nóg, miało to szamotanie się form wyraz bardzo ludzki, karykaturalny nawet. Po pewnym czasie zorientowałem się, że fiolet to jakby bufon, zarozumiały, pyszny i zarazem tchórzliwy – kiedy rozleciał się na milion tańczących banieczek, do dzieła zabrał się błękitny. Ten był anielski, skromny, skupiony, ale jakoś świętoszkowato, jakby się sam do siebie modlił. Nie wiem, jak długo na to patrzałem. Nigdy nie widziałem jeszcze nic podobnego. Oprócz mnie nie było nikogo, tylko ruch czarnych aut był większy. Nie wiedziałem nawet, czy są pełne, czy puste, bo nie miały okien. Z tego okrągłego placu prowadziło sześć ulic, jedne w górę, inne w dół, perspektywy ich ciągnęły się delikatną mozaiką kolorowych światełek chyba na mile. Żadnego inforu. Byłem już porządnie zmęczony, nie tylko fizycznie – miałem wrażenie, że nie pomieszczę już więcej wrażeń. Chwilami, idąc, zatracałem się trochę, choć wcale nie podrzemywałem; nie pamiętam jednak, jak ani kiedy wszedłem w szeroką aleję; u skrzyżowania zwolniłem kroku, podniosłem głowę i zobaczyłem odblask miasta na chmurach. Zdziwiłem się, bo myślałem, że jestem pod ziemią. Szedłem dalej, teraz w morzu ruchliwych świateł, pozbawionych szkła wystaw, pośród gestykulujących, kręcących się jak frygi, gimnastykujących się zawzięcie manekinów; podawały sobie lśniące przedmioty, nadmuchiwały coś – ale nawet nie patrzałem w ich stronę. W oddali szło kilku ludzi; nie byłem jednak pewien, czy nie są to tylko lalki, i nie chciałem ich gonić. Domy rozstąpiły się i ujrzałem wielki napis PARK TERMINAL i świecącą zieloną strzałę.
Eskalator zaczynał się w przejściu między domami, naraz wszedł w tunel, srebrny, ze złotym pulsem bijącym w ścianach, jakby pod rtęciową maską ścian naprawdę płynął szlachetny metal, poczułem gorący podmuch, wszystko zgasło – stałem w oszklonym pawilonie. Miał kształt muszli, sfałdowany strop mżył ledwo dostrzegalną zielenią, było to światło delikatnych żyłek, jakby luminescencja jednego, powiększonego i dygocącego liścia – we wszystkie strony uchodziły drzwi, za nimi – ciemność i drobne, po drodze sunące literki: park Terminal park Terminal.
Wyszedłem. To naprawdę był park. Drzewa szumiały przeciągle, niewidzialne w mroku, wiatru nie czułem, musiał płynąć wysoko, a głos drzew, miarowy, dostojny, ogarniał mnie niewidzialnym sklepieniem. Poczułem się pierwszy raz sam, ale nie jak w tłumie, bo było mi z tym dobrze. Musiało być w parku sporo ludzi, słyszałem szepty, czasem plamą zajaśniała czyjaś twarz, raz nawet otarłem się omal o kogoś. Korony drzew łączyły się, tak że gwiazdy było widać tylko w ich oknach. Przypomniałem sobie, że jechałem do parku na górę, a przecież już tam, gdzie był ów plac z tańczącymi barwami i pełne wystaw ulice, miałem nad sobą niebo, pochmurne zresztą, jak się więc stało, że teraz, o poziom wyżej, widzę niebo, tym razem ugwieżdżone? Nie mogłem sobie tego wytłumaczyć.
Drzewa rozstępowały się na boki i – nim ją jeszcze zobaczyłem – poczułem zapach wody, woń iłu, butwienia, namokłych liści; zamarłem.
Gąszcz czarnym kręgiem otaczał jezioro. Słyszałem szelest szuwarów i trzcin – a daleko, z drugiej strony, wznosił się – jedynym ogromem – masyw świetliście zeszklonych skał, na pół przejrzysta góra nad równinami nocy, widmowa jasność szła od pionowych zerw, najbledsza, błękitnawa, bastiony na bastionach, kryształ zastygły w blanki, przepaście – i ten jaśniejący kolos, niemożliwy i niewiarygodny, odbijał się długim, bledszym powtórzeniem w czarnych wodach jeziora. Stałem, osłupiały i zachwycony, wiatr przynosił najsłabsze, rozpływające się pogłosy muzyki i wyostrzając wzrok, zobaczyłem kondygnacje i poziome terasy olbrzyma, jak w olśnieniu pojąłem, że po raz drugi widzę dworzec, gigantyczny Terminal, w którym błąkałem się poprzedniego dnia, i może nawet patrzę z dna ciemnego obszaru, który tak mnie zadziwił, w to miejsce, gdzie spotkałem Nais.
Czy to była jeszcze architektura, czy już budowanie gór? Musieli zrozumieć, że przekraczając określone granice, trzeba zrezygnować z symetrii, z regularności kształtu, i uczyć się od tego, co największe – pojętni uczniowie planety!
Obszedłem jezioro. Kolos jak gdyby prowadził mnie swym nieruchomo świecącym wzlotem. Tak, to była odwaga zamierzyć taki kształt, nadać mu okrucieństwo przepaści, bezwzględność i chropawość urwisk, iglic, nie wpadając w mechaniczne kopiowanie, niczego nie zgubić, nie sfałszować. Wróciłem do ściany drzew. Blady, wstępujący w czarne niebo błękit Terminalu pokazywał się jeszcze poprzez gałęzie, aż zgasł, zaszedł w gąszczu. Rozpychałem rękami giętkie witki, kolce chwytały mnie za sweter, szorowały po nogawkach, rosa, strząśnięta z wysoka, deszczem leciała na twarz, wziąłem w usta kilka liści, rozgryzłem je, były młode, gorzkie, pierwszy raz od powrotu było mi tak: niczego już nie chciałem, nie szukałem, nie potrzebowałem, wystarczyło iść w tej ciemności, w szeleszczącym gąszczu, ślepo, przed siebie. Czy tak to sobie wyobrażałem przez dziesięć lat?
Krzaki rozstąpiły się. Kręta alejka. Drobny żwir chrzęścił mi pod stopami, świecił słabo, wolałem ciemność, ale szedłem dalej, prosto, tam, gdzie pod kamiennym rondem stała ludzka sylwetka. Nie wiem, skąd brało się światło, które oblewało ją, było pusto, wokół jakieś ławki, foteliki, przewrócony stolik, piasek, sypki i głęboki, czułem, jak stopy zapadają się weń i jaki jest ciepły mimo nocnego chłodu.