Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najsłynniejszy z popularnonaukowych esejów Lema. Napisana w latach sześćdziesiątych, prorocza wizja dalszego rozwoju nauki i technologii, a w szczególności zaskakująco trafna prognoza rozwoju informatyki i biotechnologii. Radykalna filozoficznie koncepcja rozwoju Rozumu jako władzy niejako autonomicznej, który w końcu dystansuje i podporządkowuje sobie Naturę. Dzisiejszy czytelnik lwią część książki przyjmuje jako oczywistość, co najlepiej dowodzi daru przewidywania autora.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 552
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Stanisław Lem
„Summa technologiae”
© Copyright by Tomasz Lem, 2016
projekt okładki: Anna Maria Suchodolska
zdjęcie na okładce: © EAST NEWS/PIOTR JASKOW
© Copyright for this edition: Pro Auctore Wojciech Zemek
www.lem.pl
ISBN 978-83-63471-28-6
Kraków, 2019 (wydanie drugie poprawione)
Wszelkie prawa zastrzeżone
Wstęp
Podobieństwa
Różnice
Pierwsza przyczyna
Kilka naiwnych pytań
Sformułowanie problemu
Sformułowanie metody
Statystyka cywilizacji kosmicznych
Katastrofizm kosmiczny
Metateoria cudów
Unikalność człowieka
Inteligencja: przypadek czy konieczność?
Hipotezy
Votum separatum
Perspektywy
Powrót na Ziemię
Bomba megabitowa
Wielka gra
Mity nauki
Wzmacniacz inteligencji
Czarna skrzynka
O moralności homeostatów
Niebezpieczeństwa elektrokracji
Cybernetyka i socjologia
Wiara i informacja
Metafizyka eksperymentalna
Wierzenia elektromózgów
Duch w maszynie
Kłopoty z informacją
Wątpliwości i antynomie
Przed Chaosem
Chaos i Ład
Scylla i Charybda, czyli o umiarze
Milczenie Konstruktora
Szaleństwo z metodą
Nowy Linneusz, czyli o systematyce
Modele i rzeczywistość
Plagiaty i kreacje
Obszar imitologii
Podstawy fantomatyki
Maszyna fantomatyczna
Fantomatyka obwodowa i centralna
Granice fantomatyki
Cerebromatyka
Teletaksja i fantoplikacja
Osobowość i informacja
Wstęp
Hodowla informacji
Inżynieria językowa
Inżynieria transcendencji
Inżynieria kosmogoniczna
Wstęp
Rekonstrukcja gatunku
Konstrukcja życia
Konstrukcja śmierci
Konstrukcja świadomości
Konstrukcje oparte na błędach
Bionika i biocybernetyka
Oczami Konstruktora
Rekonstrukcja człowieka
Cyborgizacja
Maszyna autoewolucyjna
Zjawiska pozazmysłowe
Literatura omawiana w tekście
Przypisy
Przypisy dodatkowe
Problem, który nas czeka, brzmi: jak stwarzać rzeczywistości dla bytujących w nich istot rozumnych, w żaden sposób nieodróżnialne od normalnej rzeczywistości, ale podległe odmiennym niż ona prawom? Wstępem niejako do tego zadania jest skromniejsze, od którego zaczniemy. Czy można – spytamy – stworzyć rzeczywistość sztuczną, zupełnie do naturalnej podobną, ale niedającą się niczym od niej odróżnić? Temat pierwszy – to stwarzanie światów; drugi – złudzeń. Ale złudzeń doskonałych. Nie wiem zresztą, czy można je nazwać tylko złudzeniami. Proszę osądzić.
Gałąź badana zwać się będzie fantomatyką – jest ona przedprożem właściwej inżynierii kreacyjnej. Zaczniemy od eksperymentu, który, zaznaczmy to od razu, do fantomatyki właściwej nie należy.
Pewien człowiek, siedząc na werandzie, patrzy w ogród i jednocześnie wącha trzymaną w ręku różę. Kolejno utrwalamy (np. zapisujemy na taśmie magnetofonowej lub tp.) serie impulsów biegnących jego wszystkimi nerwami.
Należy dokonać kilkuset tysięcy takich zapisów naraz, gdyż musimy utrwalić wszystkie zmiany zachodzące w jego nerwach czuciowych (czucia powierzchownego i głębokiego) oraz mózgowych (tj. sygnały biegnące od czuciowych ciałek skóry i proprioceptorów mięśniowych oraz narządów smaku, powonienia, słuchu, wzroku, równowagi).
Gdyśmy już te sygnały utrwalili, umieszczamy naszego człowieka w zupełnej izolacji, np. w wannie letniej wody w ciemnym pokoju, nakładamy mu odpowiednio elektrody na gałki oczne, wprowadzamy je do uszu, przytwierdzamy do jego skóry itp. Jednym słowem, łączymy wszystkie nerwy tego osobnika z naszym magnetofonem, uruchamiamy go i w ten sposób wprowadzamy w nerwy poprzednio utrwalone zapisy.
Nie jest to aż tak łatwe, jak przedstawiłem. W zależności od tego, jakie znaczenie ma topologiczna lokalizacja bodźców w obrębie pnia nerwowego, z jednymi nerwami postąpić w powyższy sposób jest łatwiej, a z innymi trudniej. Szczególne kłopoty sprawi nerw wzrokowy. Węchowe pole korowe, przynajmniej człowieka, jest prawie bezwymiarowe: jeśli czujemy trzy zapachy naraz, bardzo trudno orzec, skąd który płynie. Natomiast lokalizacja w obrębie pola wzrokowego jest wysokiej próby; wstępne zorganizowanie bodźców zachodzi już w siatkówce i nerw wzrokowy jest jak wielożyłowy kabel, którego każda żyła wiedzie wiązkę impulsów przeznaczoną dla pewnej części korowego ośrodka wzroku. Tak więc trudność „ulokowania” wewnątrz tego nerwu utrwalonych impulsów jest znaczna (sam zapis także). Podobne, ale mniejsze trudności sprawi też nerw słuchowy. Można sobie wyobrazić kilka sposobów technicznych przezwyciężenia problemu. Najprostsze jeszcze wydaje się wprowadzenie bodźców dokorowe, od strony potylicy, więc prosto w ośrodek wzroku; ponieważ nie ma naturalnie mowy o chirurgicznym obnażaniu kory, a poprzez skórę i kość nie da się drażnić jej z dostateczną precyzją lokalizacyjną, należałoby impulsy elektryczne przetransponować na jakieś inne (np. wiązki promieniowania, jakie wytwarza maser – o falach ultrakrótkich, nie grubsze od średnicy jednego neuronu). Takie fale mogą, jeśli dostatecznie zogniskowane i słabe, pobudzać, nie uszkadzając wcale tkanki mózgowej. Ale to trochę desperackie, a i rezultaty nie całkiem pewne.
Można by więc zbudować specjalną „przystawkę do gałki ocznej”, taką, że stanowi ona „antyoko”, układ optycznie równoważny, który „łączy się” z naturalnym okiem poprzez otwór źrenicy (nie bezpośrednio naturalnie – przed źrenicą jest przednia komora oka i rogówka, ale obie przeźroczyste). Oko plus „antyoko” stwarzają jednolity system, taki, że „antyoko” jest nadajnikiem, a oko – odbiornikiem. Jeśli teraz człowiek patrzy (w normalnych sytuacjach) nie wprost własnymi oczami, ale przez „antyoczy”, to widzi wszystko zupełnie zwyczajnie, a tylko ma na nosie coś w rodzaju okularów (nieco skomplikowanych) – przy czym te „okulary” są nie tylko „wstawką” pomiędzy jego okiem a światem, która przepuszcza światło, ale zarazem są one aparaturą „punktującą” – czyli rozbijającą widziany obraz na taką ilość elementów, wiele pręcików i czopków liczy siatkówka. Elementy pola widzenia „antyoka” są z niego wysyłane (kabelkiem np.) do aparatury zapisującej. Takim sposobem chytrze zbieramy tę samą informację, jaką uzyskuje siatkówka, nie przez włączenie się z a nią, tj. z tyłu za gałką, w nerw wzrokowy, lecz p r z e d nią – w „przystawkę informacjozbiorczą”. Jeśli chcemy potem reakcję odwrócić, znów nakładamy człowiekowi te „okulary”, ale już w ciemności, i zapis utrwalony w aparacie ślemy drogą aparat – „antyoko” – oko – nerw wzrokowy, do jego mózgu. Rozwiązanie to nie jest wcale najlepsze, ale jest przynajmniej do technicznego zaprojektowania. Należy zauważyć, że to rozwiązanie nie ma nic wspólnego z wyświetlaniem do wnętrza oka filmu czy jakiegoś mikrofilmu kamerą przystawioną do źrenicy. Film bowiem, czy każdy inny zapis tego typu, ma ostrość d a n ą, więc człowiek nie może np. przenieść spojrzenia z ostrego planu pierwszego na drugi, mniej ostry. Film z góry określa zatem, co ma być widziane dokładnie, a co mniej dokładnie, nawet jeśli jest to film trójwymiarowy (stereoskopowy). Jednakże siła skurczu mięśni powodujących spłaszczanie się bądź pęcznienie soczewki stanowi jeden z osobnych przekazów do mózgu i pozwala m.in. na ocenę odległości, chociaż w stopniu mniejszym niż dwuoczne widzenie. Dlatego musimy – dążąc do imitacji doskonałej – dać oku swobodę także w obrębie tej funkcji akomodacyjnej, nie mówiąc o tym, że obraz filmowy nie jest optycznie nienaganny „z punktu widzenia ludzkiego oka”. Ten duży nawias miał ukazać nie tyle nawet rozwiązanie konkretne, bo nasze pomysły są nader prymitywne, ile raczej podkreślić, z jednej strony, trudności, a z drugiej – ostateczną realizowalność problemu.
Kiedy więc nasz człowiek spoczywa w mroku, a wszystkimi jego nerwami domózgowo biegną serie bodźców, zupełnie takich samych jak te, które biegły nimi, gdy siedział na werandzie z różą, znajdzie się, subiektywnie, w tamtej sytuacji. Będzie widział niebo, różę we własnej ręce, w głębi za werandą ogród, trawniki, bawiące się dzieci itp. Nieco zbliżone doświadczenie przeprowadzono już na psie. Najpierw utrwalono we wskazany sposób impulsy płynące nerwami motorycznymi, gdy pies biegnie. Następnie przecięto psu rdzeń kręgowy. Tylne nogi uległy przez to porażeniu. Gdy wprowadzono do nerwów porażonych kończyn elektryczny zapis, sparaliżowana tylna część psa „odżyła”, wykonując takie ruchy, jakie wykonuje normalny pies, biegnąc. Zmiana tempa przesyłania zmieni szybkość ruchów. Różnica między naszym doświadczeniem, pomyślanym, a tamtym, rzeczywistym, polega na tym, że psu wprowadzano impulsy odśrodkowo (w nerwy motoryczne), a my wprowadzamy je w nerwy dośrodkowe (czuciowe). Co by się jednak stało, gdyby poddany eksperymentowi chciał np. wstać z fotela i wyjść do ogrodu? Oczywiście nie udałoby mu się to. Impulsy bowiem, które wprowadzamy w nerwy owego człowieka, są utrwalone i niezmienne. Gdyby próbował wstać, doszłoby do dziwnego pomieszania; pragnąc ująć widzianą o metr poręcz schodków, chwyciłby powietrze. Doszłoby do rozdwojenia jego przeżyć na to, co czuje, co postrzega, i na to, co czyni. Rozdwojenie to wynikłoby z rozejścia się jego obecnej aktywności motorycznej z poprzednią, utrwaloną przez nas, czuciową.
Czy zbliżone sytuacje zdarzają się w życiu? Bywa, że ktoś, kto pierwszy raz w życiu przyszedł do teatru, zwraca się głośno do aktorów, dając im „dobre rady” (np. aby Romeo nie popełnił samobójstwa), i bardzo się dziwi, że aktorzy tych dobrych rad nie przyjmują do wiadomości. Nie reagują na nie, ponieważ wszelka w ogóle sztuka – teatr, film, literatura – jest „zaprogramowana z góry”, zdeterminowana raz na zawsze i żadne wmieszanie się w akcję nie skoryguje biegu wypadków. Sztuka jest jednokierunkowym przekazem informacyjnym. Jesteśmy tylko adresatami, tylko odbiorcami projekcji filmowej czy przedstawienia teatralnego. Jesteśmy biernymi odbiorcami, a nie współuczestnikami akcji. Książka nie daje podobnego złudzenia jak teatr, bo od razu można zajrzeć do epilogu i przekonać się, że jest już zdeterminowany. Dalsza akcja przedstawienia natomiast jest utrwalona tylko w pamięci aktorów (przynajmniej dla widza, który nie zapoznał się z wydrukowanym tekstem sztuki). W science fiction można czytać czasem o przyszłościowych rozrywkach, mających polegać na działaniu podobnym do opisanego w naszym eksperymencie. Bohater nakłada sobie na głowę odpowiednie elektrody, dzięki czemu nagle znajduje się w sercu Sahary lub na powierzchni Marsa. Autorzy takich opisów nie zdają sobie sprawy z tego, że ów „nowy” rodzaj sztuki różni się od współczesnego jedynie mało istotną odmianą „podłączenia” do treści sztywno zaprogramowanej z góry – i że bez elektrod nie gorsze złudzenie można mieć w „circaramie” stereoskopowej, z ewentualnym „węchowym kanałem dodatkowym” oprócz stereodźwięku. Pole widzenia jest takie samo jak w naturze, tj. potencjalnie 360 stopni, wszystko, co się widzi, ma trzy wymiary, naturalne barwy, aparatura węchowa zarazem stwarza „pustynne” lub „marsjańskie” powiewy – rzecz więc nie domaga się projekcji w rok 2000, skoro ją można zrealizować, odpowiednim nakładem inwestycyjnym, dzisiaj. To zaś, gdzie sobie kto wtyka elektrody, mało jest istotne – chyba że same owe elektrody mają wnosić piętno trzydziestowiecznej cywilizacji.
Tak więc gdy w sztuce „tradycyjnej” pomiędzy treścią przekazu a mózgiem odbiorcy znajdują się jego narządy zmysłowe, w „nowej” sztuce rodem z SF narządy owe są pominięte, bo informacyjne treści wprowadza się bezpośrednio do nerwów. Jednokierunkowość połączenia jest tu i tam taka sama. Dlatego ani ukazany przez nas dla celów poglądowych eksperyment, ani „nowa sztuka” nie są fantomatyką. Fantomatyka oznacza bowiem utworzenie połączeń d w u k i e r u n k o w y c h między „sztuczną rzeczywistością” a jej odbiorcą. Innymi słowy, fantomatyka jest sztuką ze sprzężeniem zwrotnym. Ktoś mógłby naturalnie wynająć aktorów, przebrać ich za dworaków z XVII wieku, a siebie za króla francuskiego i wspólnie z przebranymi, w odpowiedniej oprawie (starego wynajętego zamku np.) odgrywać swe „panowanie na tronie Ludwików”. Działania takie nie są nawet fantomatyką prymitywną, choćby tylko dlatego, że można z ich sfery wyjść.
Fantomatyka oznacza stworzenie sytuacji, w której żadnych „wyjść” ze świata stworzonej fikcji w świat realny nie ma. Rozważymy teraz, po kolei, sposoby, jakimi można ją realizować, jak również interesujące zagadnienie, czy istnieje w ogóle jakiś dający się pomyśleć sposób, który umożliwiłby fantomatyzowanemu przekonanie się o tym, że jego przeżycia są tylko złudzeniem, odgradzającym go od utraconej czasowo rzeczywistości.
Co może przeżywać człowiek podłączony do fantomatycznego generatora? Wszystko. Może wspinać się na ściany alpejskie, wędrować bez skafandra i maski tlenowej po Księżycu, zdobywać na czele oddanej drużyny w dzwoniącej zbroi średniowieczne grody lub biegun północny. Może być sławiony przez tłumy jako zwycięzca maratonu lub największy poeta wszystkich czasów i z rąk króla szwedzkiego przyjmować Nagrodę Nobla, kochać z wzajemnością Mme de Pompadour, pojedynkować się z Jagonem, aby pomścić Otella, być samemu zasztyletowanym przez siepaczy mafii. Może też czuć, jak wyrastają mu olbrzymie orle skrzydła, latać albo znów stać się rybą i pędzić życie wśród raf koralowych; jako ogromny żarłacz mknąć z otwartą paszczą na stada ofiar, ba, porywać kąpiących się ludzi, zjadać ich ze smakiem i trawić w spokojnym zakątku podwodnej swojej pieczary. Może być dwumetrowej wysokości Murzynem albo faraonem Amenhotepem, albo Attylą lub, niejako na odwrót, świętym, może być prorokiem wraz z gwarancją, że się jego proroctwa spełnią co do joty, może umrzeć, zmartwychwstać, i to wiele, wiele razy.
Jak można zrealizować takie przeżycia? Zapewne, całkiem proste to nie jest. Mózg tego człowieka winniśmy podłączyć do maszyny, która posyła weń określone zespoły bodźców węchowych, wzrokowych, czuciowych itp. Dzięki temu będzie stał na szczytach piramid lub leżał w objęciach miss świata roku 2500 albo niósł na ostrzu miecza śmierć zakutym w stal wrogom. Zarazem bodźce, jakie jego mózg będzie wytwarzał, w odpowiedzi na wysłane impulsy, maszyna musi niezwłocznie, w ułamku sekundy przesyłać do swych podsystemów, w których dzięki grze korekcyjnej sprzężeń zwrotnych, jak również dzięki organizowaniu strumieni bodźców przez odpowiednio zaprojektowane układy samoorganizujące się miss świata będzie odpowiadała na jego słowa i pocałunki, łodygi kwiatów, które ujmie w rękę, będą się sprężyście uginały, a z piersi wroga, którą spodoba mu się przebić, tryśnie krew. Proszę wybaczyć ten melodramatyczny ton wykładu, ale chciałbym, nie marnując zbyt wiele miejsca i czasu, przedstawić, na czym polega działanie fantomatyki jako „sztuki ze sprzężeniem zwrotnym”, która dawniejszego odbiorcę czyni aktywnym uczestnikiem, bohaterem, ośrodkiem zaprogramowanych wydarzeń. Chyba lepiej odwołać się do języka takich, nieco operowych nawet obrazów, aniżeli używać języka wyrażeń technicznych, co nie tylko uczyniłoby powiedziane przyciężkim, ale o tyle byłoby płonne, że jak na razie ani maszyny fantomatycznej, ani programów do niej nie ma.
Maszyna nie może mieć programu, który wszystkie ewentualne poczynania odbiorcy i bohatera w jednej osobie przewiduje z góry. To byłoby niemożliwe. Maszyna nie musi mimo to przedstawiać złożoności równej sumie złożoności wszystkich występujących w wizji osób (wrogowie, dworacy, miss świata itd.). Jak wiadomo, we śnie przebywamy w różnych otoczeniach niezwykłych, spotykamy mnóstwo ludzi, nieraz osobliwych, nieraz zachowujących się ekscentrycznie, zaskakujących nas swymi słowami, prowadzimy rozmowy z tłumem całym nawet, przy czym wszystko, tj. otoczenia najrozmaitsze i nasi partnerzy ze snu, stanowią produkty działania jednego tylko – śniącego mózgu. Tak więc program fantomatycznej wizji może być tylko ramowy, typu „Egipt w czasach XI dynastii” albo „życie podwodne w basenie Morza Śródziemnego”, i zasobniki pamięciowe maszyny muszą posiadać pełny ładunek faktów odnoszących się do takiego tematu, faktów, które z martwo utrwalonych ulegają uruchomieniu i plastycznemu przekazaniu, z chwilą kiedy zajdzie tego potrzeba. Potrzebę ową dyktuje, rozumie się, samo „zachowanie” fantomatyzowanego, gdy np. obraca głowę w bok, aby popatrzeć na tę część sali tronowej faraonów, która jest „za jego plecami”. Impulsy do mięśni karku i szyi, jakie wówczas wysyła jego mózg, muszą być niezwłocznie „odparowane” przez to, że projekcja dośrodkowa obrazu optycznego zmieni się tak, że w samej rzeczy w jego pole widzenia wejdzie „tylna część sali”; bo też maszyna fantomatyczna na każdą, najmniejszą nawet zmianę strumienia wysyłanych przez mózg ludzki bodźców zareagować musi natychmiast, do tej zmiany adekwatnie. Oczywiście to ledwo pierwsze litery abecadła. Prawa optyki fizjologicznej, prawa ciążenia itd., itp. muszą być wiernie odtwarzane (chyba że temat wybranej wizji się temu sprzeciwia: ktoś chce „latać za rozłożeniem rąk” – więc wbrew grawitacji). Ale oprócz wspominanych wyżej ścisłych łańcuchów determinizmu, przyczyn i skutków, wizja musi zarazem dysponować wewnątrz niej się poruszającymi grupami procesów o względnej swobodzie: to znaczy, po prostu, że występujące w niej postaci, fantomatyczni partnerzy bohatera, winny przejawiać cechy ludzkie, a zatem niezawisłość (względną) mowy i uczynków od czynów i słów bohatera; nie mogą to być marionetki – chyba że i tego znów zażąda amator fantomatyzacji przed „seansem”. Oczywiście złożoność aparatury uruchomionej będzie rozmaita; łatwiej imitować miss świata niż Einsteina; w tym drugim wypadku maszyna musiałaby dysponować już złożonością, a więc i inteligencją, dorównującą rozumowi człowieka genialnego. Cała nadzieja w tym, że amatorów pogawędek z takimi miss będzie niezrównanie więcej niż łaknących rozmowy z twórcą teorii względności. Dodajmy, dla zupełności, że ta „wstawka”, te „antyoczy”, o jakich mówiliśmy w naszym wstępnym, poglądowym przykładzie, nie na wiele by się w fantomatyzatorze pełnej mocy i pełnej swobody złudzeń przydały – potrzeba tu innych, bardziej doskonałych rozwiązań. Ale zasada jest ta sama: człowiek, dwoma kanałami informacyjnymi, dośrodkowym i odśrodkowym, podłączony do otoczenia, które imituje maszyna fantomatyczna. Maszyna w takiej sytuacji może wszystko, oprócz jednego: nie włada ona bezpośrednio mózgowymi procesami odbiorcy, a jedynie tym materiałem faktów, jakie do mózgu wpływają – tak więc nie można np. zażądać w fantomacie, aby się przeżyło rozdwojenie osobowości albo ostry atak schizofrenii. Ale to uwaga nieco przedwczesna. Mówimy bowiem teraz tylko o „fantomatyce obwodowej” – wywoływanej „z obwodu” ciała, bo gra i przeciwgra impulsów toczy się w nerwach, nie ingerując bezpośrednio w głąb procesów mózgowych.
Pytanie o to, jak można poznać fikcyjność wizji fantomatycznej, jest prima facie analogiczne do pytania, jakie sobie stawia czasem śniący. Otóż bywają sny, w których poczucie realności tego, co w nich zachodzi, jest dojmująco nieodparte. Tu należałoby jednak zauważyć, że mózg śniącego nigdy nie znajduje się w takiej pełni sił, rozeznania, inteligencji, jak na jawie. W warunkach normalnych można wziąć sen za jawę, ale nie na odwrót (jawę za sen), chyba wyjątkowo, a i to w stanach szczególnych (tuż po przebudzeniu lub w chorobie, albo w trakcie narastającego znużenia umysłowego). Ale właśnie wtedy zawsze mamy przed sobą świadomość dającą się „oszukać”, bo przyćmioną.
Wizja fantomatyczna zachodzi, w odróżnieniu od sennej, na jawie. To nie mózg fantomatyzowanego wytwarza „inne osoby”, „inne światy” – produkuje je maszyna. Człowiek fantomatyzowany jest pod względem ilości i treści informacji dosyłowej niewolnikiem maszyny: żadnej innej informacji zewnątrzpochodnej nie otrzymuje. Jednakże w pełni swobody może poczynać sobie z ową informacją, tj. interpretować ją, analizować, jak mu się żywnie spodoba, o ile, rozumie się, stać go na wnikliwość i bystrość. Czy zatem człowiek w pełni władz intelektualnych może wykryć fantomatyczne „oszustwo”?
Można odpowiedzieć, że jeśli fantomatyka stanie się czymś w rodzaju współczesnego kina, sam fakt udania się do jej przybytku, nabycia biletu itp. czynności wstępne, których pamięć wszak zachowa fantomatyzowany i podczas seansu, a wreszcie wiedza o tym, kim jest w życiu zwykłym naprawdę, że to wszystko umożliwi mu właściwe, nie całkiem poważne, odnoszenie się do tego, co będzie przeżywał. Co miałoby dwa aspekty: z jednej strony, wiedząc o umowności akcji przeżywanej, człowiek mógłby sobie, akurat jak we śnie, pozwalać na więcej znacznie niż w rzeczywistości (a więc jego odwaga bitewna, towarzyska czy erotyczna byłaby niezgodna z normą jego zachowania). Ten aspekt, subiektywnie raczej przyjemny – bo wyzwalający swobodę poczynań – byłby parowany przez drugi, niejako przeciwstawny: świadomość, że ani dokonywane czyny, ani występujące w wizji osoby nie są materialne, więc prawdziwe. Głód autentyczności nie musiałby więc być zaspokojony wizją najbardziej nawet doskonałą.
Zapewne, tak może być i tak będzie, jeśli fantomatyka istotnie stanie się rodzajem rozrywki czy sztuki. Dyrekcja hipotetycznego Fantomatu nie będzie zainteresowana w zbyt zręcznym maskowaniu fikcyjności przeżyć, jeśliby mogły doprowadzić np. do szoku nerwowego klientów. Pewnych zaś życzeń – natury np. sadystycznej – prawdopodobnie nie wolno by realizować ze względu na odpowiednią legislację.
Nas jednak nie interesuje tutaj taki problem, natury użytkowo-administracyjnej, ale całkiem inny, gnozeologiczny. To, że „wejście” w wizję można doskonale zamaskować, nie ulega wątpliwości. Ktoś udaje się do Fantomatu i zamawia wycieczkę w Góry Skaliste. Wycieczka jest bardzo piękna i miła, za czym osoba ta „budzi się”, tj. wizja się kończy, funkcjonariusz Fantomatu zdejmuje klientowi elektrody i żegna go uprzejmie. Odprowadzony do drzwi, człowiek wychodzi na ulicę i nagle znajduje się w środku potwornego kataklizmu: domy walą się, ziemia drży, a z nieba opada wielki „talerz” pełen Marsjan. Co się stało? „Zbudzenie się”, zdejmowanie elektrod, opuszczanie Fantomatu – to t a k ż e były części wizji, która zaczęła się od niewinnej wycieczki krajoznawczej.
Gdyby nawet takich „psikusów” nikt nie płatał, i tak lekarze psychiatrzy ujrzeliby w swoich poczekalniach rozmaitych neurotyków, dręczonych natręctwami nowego typu – lękiem, że to, co przeżywają, wcale nie jest prawdą, że „ktoś” uwięził ich w „fantomatycznym świecie”. Mówię o tym, ponieważ jest to wyraźny dowód, jak technika kształtuje nie tylko normalną świadomość, ale przesącza się nawet do zestawu jednostek chorobowych, których powstanie inicjuje.
Wymieniliśmy tylko jeden z wielu możliwych sposobów maskowania „fantomatyczności” przeżyć. Można przedstawić sporo innych, nie mniej skutecznych, nie mówiąc już o tym, że wizja może posiadać dowolną ilość „pięter” – tak jak to bywa we śnie, kiedy śni się nam, żeśmy się już zbudzili, natomiast w istocie śnimy sen następny, niejako osadzony w tamtym.
„Trzęsienie ziemi” nagle ustaje, talerz znika, klient stwierdza, że wciąż jeszcze siedzi na fotelu, z drutami łączącymi jego głowę z aparaturą. Uprzejmie uśmiechnięty technik wyjaśnia, że to był „nadprogram”, klient wychodzi, wraca do domu, kładzie się spać, nazajutrz idzie do pracy, aby się przekonać, że biura, w którym pracował, nie ma: zniszczył je wybuchem stary niewypał z ostatniej wojny.
Naturalnie – to też może być dalszy ciąg wizji. Ale jak się o tym przekonać?
Istnieje najpierw pewien sposób bardzo prosty. Maszyna – powiedzieliśmy – stanowi jedyne źródło informacji o świecie zewnętrznym. To jest prawdą. Natomiast nie jest ona takim wyłącznym źródłem informacji o stanie samego organizmu. Jest nim tylko częściowo: albowiem zastępuje mechanizmy n e u t r a l n e ciała, informujące o położeniu rąk, nóg, głowy, o ruchach gałek ocznych itp. Natomiast informacja b i o c h e m i c z n a, jaką wytwarza organizm, nie podlega kontroli – przynajmniej w fantomatach dotąd omawianych. Wystarczy więc zrobić ze sto przysiadów: jeśli się spocimy, jeśli zrobi się nam trochę duszno, serce zacznie walić, a mięśnie zmęczą się, jesteśmy na jawie, a nie w wizji, bo zmęczenie mięśniowe wywołało nagromadzenie w nich kwasu mlekowego; maszyna ani na poziom cukru we krwi, ani na ilość w niej dwutlenku węgla, ani na stężenie mlekowego kwasu w mięśniach wpływu mieć nie może. W fantomatycznej wizji można i tysiąc zrobić przysiadów bez jakichkolwiek objawów zmęczenia. I na to jednak byłaby rada – gdyby komuś naturalnie zależało na dalszym udoskonaleniu fantomatyki. Najpierw można, całkiem prymitywnie, umożliwić fantomatyzowanemu ruchy autentyczne – tyle że musiałby w specjalny sposób być umieszczony, aby miał ich swobodę (tj. mógł pracować mięśniowo). Oczywiście gdyby brał do ręki miecz, ruch tylko byłby prawdziwy z punktu widzenia zewnętrznego obserwatora: jego dłoń bowiem obejmowałaby nie rękojeść miecza, lecz pustkę. Ten sposób jednak, prostacki, można zastąpić doskonalszym. Informacja chemiczna organizmu przekazywana jest do mózgu rozmaicie. Albo za pośrednictwem nerwów (zmęczony mięsień „odmawia posłuszeństwa” – więc posyłane impulsy nerwowe go nie uruchamiają; albo czujemy ból mięśnia – to też jest rezultat podrażnienia zakończeń nerwowych – co naturalnie można fantomatycznie imitować) – albo bezpośrednio: nadmiar dwutlenku węgla we krwi drażni ośrodek oddechowy rdzenia przedłużonego, wywołując pogłębienie i przyspieszenie oddechu. Ale wszak maszyna może zwiększyć po prostu ilość dwutlenku węgla w p o w i e t r z u, którym człowiek oddycha; gdy ilość tlenu się odpowiednio zmniejszy, stosunek ilościowy obu gazów we krwi przesunie się jak podczas ciężkiej pracy mięśniowej. A zatem „metodę biochemiczno-fizjologiczną” maszyna udoskonalona obraca wniwecz.
Pozostaje już tylko „intelektualna gra z maszyną”. Szansa odróżnienia wizji od jawy zależy od „fantomatycznego potencjału” aparatury. Powiedzmy, że znaleźliśmy się w opisanej ostatnio sytuacji i szukamy wyjaśnienia, czy to autentyczna rzeczywistość, czy nie. Powiedzmy, że znamy jakiegoś znakomitego filozofa lub psychologa; udajemy się do niego i wciągamy go w rozmowę. Może to być złudzenie, ale maszyna, która imituje rozumnego interlokutora, jest znacznie bardziej złożona od takiej, która urządza sceny rodem z soap opera w rodzaju lądowania talerza z Marsjanami. W gruncie rzeczy fantomat „wycieczkowy” i fantomat „stwarzający ludzi” to dwa rozmaite urządzenia. Budowa drugiego jest niezrównanie trudniejsza niż pierwszego.
Prawdy można dochodzić też inaczej. Jak każdy człowiek, mamy swoje sekrety. Mogą być i błahe, ale własne. Maszyna nie może „czytać myśli” (to nie jest możliwe: „kod” neuralny pamięci jest indywidualną własnością człowieka i „rozłamanie” kodu jednostki nie mówi nic o kodach innych ludzi). Zatem ani ona, ani nikt nie wie, że pewna szuflada naszego biurka się zacina. Biegniemy do domu i sprawdzamy, jak się mają rzeczy. Zacinająca się szuflada czyni realność świata, w którym jesteśmy, wielce prawdopodobną. Jakże musiałby śledzić nas twórca wizji, aby – przed naszym pójściem do fantomatu – wykryć i utrwalić na swych taśmach nawet taką drobnostkę jak owa spaczona szuflada! Wizję najłatwiej jeszcze zdemaskować analogicznymi szczegółami. Ale maszyna ma zawsze możliwość manewru taktycznego. Szuflada nie zacina się. Pojmujemy, że jesteśmy dalej wewnątrz „wizji”. Pojawia się nasza żona; oświadczamy jej, iż jest tylko „złudzeniem”. Dowodzimy tego, wymachując wyjętą szufladą. Żona śmieje się litościwie i wyjaśnia, że szufladę rano podstrugał stolarz, którego wezwała. A więc znowu nic nie wiadomo. Albo to świat prawdziwy, albo maszyna dokonała zręcznego manewru, parując nim nasze pociągnięcie. Niewątpliwie, „gra strategiczna” z maszyną zakłada jej dokładną znajomość naszego codziennego życia. Nie można jednak popadać w przesadę – w świecie z fantomatyką każde nie całkiem zwykłe zjawisko wywoła podejrzenie, że to wizja fikcyjna, a przecież i w rzeczywistości wybuchają czasem niewypały lub żony wzywają stolarzy. Ustalimy zatem tyle: twierdzenie, że osoba X znajduje się w świecie rzeczywistym, a nie fantomatycznym, może być zawsze tylko prawdopodobne, czasem wielce prawdopodobne, lecz nigdy nie jest pewnością całkowitą. Gra z maszyną jest niby gra w szachy: współczesna maszyna elektronowa przegrywa z graczem doskonałym, a wygrywa z miernym; w przyszłości będzie wygrywała z każdym człowiekiem. To samo da się rzec i o fantomatach. Podstawowa słabość wszystkich wysiłków zmierzających do wykrycia prawdziwego stanu rzeczy tkwi w tym, że osoba podejrzewająca świat, w którym żyje, o nieautentyczność musi działać samotnie. Wszelkie bowiem zwracanie się do innych osób o pomoc jest, a raczej może być w istocie p r z e k a z y w a n i e m m a s z y n i e i n f o r m a c j i s t r a t e g i c z n i e c e n n e j. Jeśli to jest wizja, wtajemniczając „starego przyjaciela” w kłopoty niepewności egzystencjalnej, udzielamy maszynie informacji dodatkowej, którą ona wyzyska po to, aby nasze przeświadczenie o realności przeżyć powiększyć. A zatem osoba przeżywająca nie może ufać n i k o m u prócz siebie, przez co zakres jej poczynań poważnie maleje. Działa ona niejako z defensywy, bo jest zewsząd otoczona. Z czego wynika zarazem, że świat fantomatyczny jest światem całkowitego osamotnienia. Nie może się w nim jednocześnie znajdować więcej niż jeden człowiek – tak samo jak niemożliwe jest, aby dwie realne osoby znajdowały się w tym samym śnie.
Żadna cywilizacja nie może się „w pełni sfantomatyzować”. Gdyby bowiem wszyscy jej członkowie jęli przeżywać od pewnego momentu wizje fantomatyczne, świat realny tej cywilizacji zatrzymałby się i zamarł. Ponieważ najsmakowitsze potrawy fantomatyczne nie podtrzymują życiowych funkcji (chociaż wrażenie sytości można wywołać odpowiednimi impulsami wprowadzanymi w nerwy!), człowiek fantomatyzowany przez czas dłuższy musi otrzymywać posiłki autentyczne. Można sobie naturalnie wyobrazić jakiś wszechplanetarny „Superfantomat”, do którego „raz na zawsze”, tj. do końca życia, podłączeni są mieszkańcy owej planety, przy czym wegetatywne procesy ich ciał podtrzymują urządzenia automatyczne (np. wprowadzające do krwi odżywki itp.). Taka cywilizacja wydaje się naturalnie koszmarem. Podobne kryteria nie mogą jednak decydować o jej prawdopodobieństwie. Decyduje o nim coś innego. Istniałaby ona tylko przez długość życia jednego pokolenia – podłączonego do „Superfantomatu”. Byłaby to więc osobliwa eutanazja, rodzaj przyjemnego, cywilizacyjnego samobójstwa. Dlatego ziszczenie jej uważamy za niemożliwe.
Fantomatykę można ustawić w szeregu, na który składają się znane z historii sposoby mniej lub bardziej swoistego oddziaływania na mózg ludzki, przy użyciu bodźców obwodowych („prefantomatyka obwodowa”) lub działających ośrodkowo („prefantomatyka centralna”).
Do pierwszych należą wykształcone zwłaszcza w starych cywilizacjach rytuały wprowadzania ludzi w stan swoistej ekstazy za pośrednictwem bodźców motorycznych (rytuały taneczne na przykład), słuchowych (wpływanie „rozkołysujące” na procesy emocjonalne impulsami rytmicznymi – melodyczność bowiem jest w stosunku do rytmu ewolucyjnie młodsza), wizualnych itp. Pozwalały one wprowadzać grupy ludzi w stan przyćmienia indywidualnej świadomości, czy raczej zwężenia jej pola, jakie towarzyszy zawsze bardzo silnym emocjom. Takie szczytujące podniecenie zbiorowe kojarzy się współcześnie ze „zbiorowym rozpasaniem”, z orgią, ale w dawnych społecznościach było to raczej na poły mistyczne, na poły demoniczne zlewanie się indywidualnych przeżyć w stanie powszechnego podniecenia, w którym pierwiastki doznań seksualnych wcale nie dominowały, owszem, takie praktyki przyciągały raczej swą tajemniczością, tym, że wyzwalały ukryte w człowieku, nieznane z doświadczenia codziennego moce.
Do drugich należą praktyki zażywania substancji takich, jak meskalina, psylocybina, haszysz, alkohol, wywar z muchomorów itp. Sprowadzają one przez wpływ na chemizm mózgu przeżycia subiektywnie podniosłe, rozkoszne, czasem apelujące raczej do estetycznych, to znów raczej do emocjonalnych stron ducha. Oba rodzaje takich praktyk zresztą nieraz kombinowano, aby uzyskać w ten sposób możliwą kulminację doznań; z fantomatyką czynności owe łączy aktywne wpływanie na wprowadzaną do mózgu informację, celem wywołania w nim stanu pożądanego nie przez to, że jest adekwatny jako regulator w stosunku do otoczenia, ale przez to, że stan taki daje rozkosz lub wstrząs (katharsis), więc po prostu silne i głębokie przeżycie. Czy owe dawne praktyki stanowiły przejawy zbiorowej manifestacji sadyzmu bądź masochizmu? Czy też były to przejawy życia religijnego? Albo prapoczątki tej „sztuki mas”, która nie oddziela twórców od odbiorców, lecz czyni wszystkich współtwórcami „dzieła”? Co nas to obchodzi? Sprawa ma pewien związek z klasyfikacją samej fantomatyki.
Psychoanalityczne szkoły skłonne są sprowadzać wszelkie ludzkie działania do elementarnych źródeł popędowych. Zarówno purytańska asceza, jak i najjaskrawsze wyuzdanie otrzymują wtedy etykietki „masochizmu” bądź „sadyzmu”, przy czym nie o to nawet idzie, że te twierdzenia są nieprawdziwe, ile o to, że ta prawda jest zbyt trywialna, aby mogła służyć nauce. Dyskusje na temat panseksualizmu itp. są równie jałowe, jak byłyby nimi spory o to, czy akt seksualny jest przejawem słonecznej aktywności. W ostatniej instancji zapewne tak jest: ponieważ życie zawdzięcza swe powstanie promieniowaniu słonecznemu, a więc przedstawiając długie łańcuchy przyczyn i skutków, idące od naszej gwiazdy ku skorupie Ziemi, a dalej poprzez ciągi rozwojowe ewolucji, można wykazać, jak deterioracja energetyczna kwantów promienistych w roślinach, stanowiących z kolei pożywienie dla zwierząt, do których należy też człowiek, doprowadza, koniec końców, na pewnym, niezmiernie już od energetycznego źródła odległym etapie, do aktów płciowych, dzięki którym cały ten proces w ogóle może być kontynuowany (bo bez rozmnażania organizmy by wszystkie wymarły). I podobnie można powiedzieć, że popęd płciowy sublimuje się w dzieło artystyczne. Kto tak mówi, wyraża metaforę raczej aniżeli prawdę – a w każdym razie nie jest to prawda naukowa. Nie wszystko jest bowiem prawdą naukową: ocean zmiennych nieistotnych jest większy od oceanu głupoty, a to już coś znaczy.
Gdy ciągi przyczynowo-skutkowe stają się dostatecznie długie, każda próba wiązania odległych od siebie etapów nabiera charakteru przenośni raczej aniżeli naukowego twierdzenia. Szczególnie już odnosi się to do systemów złożonych, typu sieci neuronowej, gdzie ze względu na mnogie wewnętrzne powiązania i pętle sprzężeń trudno ustalić, co jest skutkiem, a co przyczyną. Poszukiwanie „pierwszych przyczyn” w sieci tak złożonej, jak mózg ludzki, to aprioryzm czystej wody. Choć się przed tym psychiatra-psychoanalityk będzie bronił, z jego twierdzeń wynika, że srogi wychowawca dzieci i Kuba Rozpruwacz różnią się od siebie tak tylko jak dwa samochody, z których pierwszy ma dużo lepsze hamulce od drugiego i dlatego nie powoduje katastrof. Tak więc działalność artystyczna, magiczna, religijna i rozrywkowa nie były przed setkami lat tak oddzielone jak dziś. Fantomatykę nazywamy „techniką rozrywkową” ze względu na jej genetyczne powiązania z takimi technikami dnia dzisiejszego, co nie przesądza o jej przyszłych, być może uniwersalistycznych aspiracjach.
W naszym systemie klasyfikacji fantomatyka obwodowa jest działaniem na mózg pośrednim, w tym sensie, że bodźce fantomatyzujące dostarczają tylko informacji o f a k t a c h; analogicznie bowiem działa rzeczywistość. Determinuje ona zawsze stany zewnętrzne, ale nie wewnętrzne, ponieważ t a k i e s a m e konstatacje zmysłowe (że jest burza, że siedzimy na piramidzie), wszystko jedno, wywołane sztucznie czy naturalnie, u różnych ludzi powodują rozmaite uczucia, wzruszenia i reakcje.
Możliwa byłaby także „fantomatyka centralna”, tj. bezpośrednie drażnienie pewnych ośrodków mózgowych, sprawiające przyjemne uczucia bądź doznanie rozkoszy. Ośrodki te mieszczą się w śródmózgowiu i pniu mózgu. Bardzo blisko nich są też ośrodki wściekłości i trwogi (reakcji agresywno-obronnych). Do klasycznych już należy praca Oldsa i Milnera. Zwierzę (szczur) znajdowało się w klatce, miało chronicznie (tj. na stałe) implantowaną w mózg (w diencephalon) elektrodę i mogło drażnić elektrycznie owo miejsce, naciskając łapką rodzaj pedału, który zamykał kontakt. Pewne zwierzęta drażniły się nieustannie w ciągu 24 godzin, z częstością dochodzącą do 8000 razy na godzinę, więc przeszło dwa razy na sekundę. Jeśli elektrodę wprowadzić nieco dalej, to szczury, podrażniwszy się raz, już nigdy tego więcej nie czynią. Jak formułuje to H. Magoun, można sądzić, że w tej okolicy mózgu znajdują się dwa przeciwstawne mechanizmy nerwowe, „nagrody” i „kary”. „Innymi słowy – pyta on – czy niebo i piekło są umiejscowione w mózgu zwierzęcia?”20.
Jasper i Jacobsen wykryli podobne stosunki w mózgu człowieka, przy czym badany odczuwał w zależności od miejsca drażnienia już to niepokój i lęk, podobnie jak przed atakiem padaczkowym, już to uczucia przyjemne. „Fantomatyka centralna”, opierająca się na tych danych anatomo-fizjologicznych, byłaby czymś w rodzaju „onanizmu ośrodkowego”, aczkolwiek doznawane przy drażnieniu okolic hippokampa uczucia nie są tożsame z wyładowaniem seksualnym (orgazmem). Jesteśmy naturalnie skłonni potępić tego rodzaju „ataki szczęścia”, spowodowane zabiegiem elektrycznym, nie inaczej zresztą jak zwykły samogwałt. Swoją drogą, cybernetycy, jak wspomniany już Stafford Beer, zdają sobie sprawę z potrzeby wprowadzenia w obręb złożonego homeostatu mechanizmu nagrody i kary. Homeostat prosty (jak zbudowany z czterech elementów przez Ashby’ego) nie wymaga takiego specjalnego podsystemu; takiej „kontroli algedonicznej” wymagają tylko bardzo skomplikowane systemy o wielu stanach równowagi i wielu możliwych samoprogramujących się sposobach i celach działania.
Ponieważ ludzie nie przestają po dziś używać środków wywołujących „stany przyjemne”, włączając w to i trucizny (alkaloidy, alkohole itp.), nie można wykluczyć powstania przyszłej „fantomatyki centralnej” tylko dlatego, ponieważ, jako „technika ułatwionej rozkoszy”, budzi moralne potępienie. Za „sztukę” w każdym razie tej odmiany fantomatyki uznać nie sposób, podobnie jak nie jest nią narkotyzowanie się czy picie alkoholu. Inna sprawa z fantomatyką obwodową, która w pewnych okolicznościach mogłaby się stać sztuką – a także polem wszelakich nadużyć.
Fantomatyka obwodowa to wprowadzenie człowieka w świat przeżyć, których nieautentyczności wykryć nie można. Powiedzieliśmy, że żadna cywilizacja nie może się „totalnie sfantomatyzować”, gdyż oznaczałoby to jej samobójstwo. Ale podobną reductio ad absurdum można również zastosować wobec telewizji. Cywilizacja, która by się podzieliła na dwie części – na tych, którzy program nadają, i na tych, którzy go u telewizorów odbierają – tak samo nie mogłaby istnieć. Fantomatyka zatem jest możliwa, a nawet prawdopodobna, jako technika rozrywkowa, ale nie jako droga, na którą wchodząc, społeczność może tak się oderwać od świata realnego, aby ulec „otorbieniu”, o jakim wspominaliśmy.
Fantomatyka zdaje się stanowić swoisty szczyt, ku któremu zmierzają liczne techniki rozrywkowe współczesności. Są nimi „wesołe miasteczka”, „iluzjony”, „pałace duchów”, wreszcie jednym wielkim, prymitywnym pseudofantomatem jest cały Disneyland. Oprócz takich technik, dozwolonych prawem, istnieją nielegalne (takie działania przedstawia np. J. Genet w Balkonie, gdzie miejscem „pseudofantomatyzacji” jest lupanar). Fantomatyka ma pewne dane, aby stać się sztuką. Przynajmniej tak się wydaje na pierwszy rzut oka. Mogłoby w niej zatem dojść do rozdwojenia, podobnego do sytuacji w filmie, ale także w innych dziedzinach sztuki (na produkcję artystycznie cenną i bezwartościową tandetę).
Niebezpieczeństwa fantomatyki są jednak niezrównanie większe od tych, jakie przedstawia wyrodniejący, a czasem przekraczający nawet granicę norm społecznych film (jako film pornograficzny na przykład). Ze względu bowiem na swe osobliwości fantomatyka daje przeżycie, którego „prywatności” dorównuje tylko sen. Jest to technika namiastkowego spełniania życzeń, dająca się łatwo nadużywać w aktach sprzecznych z tym, co jest społecznie dozwolone. Ktoś mógłby twierdzić, że ewentualne „rozpasanie fantomatyczne” nie może być społecznym zagrożeniem, ale że to właśnie coś jak „upust złej krwi”. Przecież „czynienie zła bliźniemu” w wizjach fantomatycznych nikomu nie szkodzi. Czy pociąga się kogoś do odpowiedzialności za najprzeraźliwszą treść snów? Czy nie lepiej, aby ktoś pobił, a nawet zamordował swego wroga w fantomacie, niźliby to miał zrobić w rzeczywistości? Aby „pożądał żony bliźniego swego”, co może łatwo wnieść nieszczęście w jakieś spokojne stadło? Czy, jednym słowem, fantomatyka nie może wchłonąć, bez niczyjej krzywdy, ciemnych mocy ukrytych w człowieku?
Postawa taka może się spotkać z przeciwną. Czyny przestępcze w wizji – powie antagonista – gotowe tylko zachęcić do powtórzenia ich w świecie realnym. Człowiekowi, jak wiemy, najbardziej zależy na tym, co nie jest dlań dostępne. „Przewrotność” taką spotykamy na każdym kroku. Nie ma ona żadnej podstawy racjonalnej. Co właściwie czyni miłośnik sztuki, gotowy oddać wszystko za autentycznego van Gogha, którego inaczej aniżeli przy pomocy armii ekspertów nie odróżni od doskonałej kopii? Poszukuje „autentyczności”. Tak więc nieautentyczność przeżyć fantomatycznych odbierałaby im wartość „buforową”, byłyby one raczej szkołą, systemem ćwiczącym w doskonaleniu czynów społecznie wzbronionych aniżeli ich „pochłaniaczem”. Uczynienie zaś wizji fantomatycznej nieodróżnialną od rzeczywistości doprowadzi do nieobliczalnych następstw. Dokonane zostanie zabójstwo, po czym morderca będzie się bronił twierdzeniem, że w jego najgłębszym przekonaniu była to „tylko wizja fantomatyczna”. Poza tym niejeden człowiek tak zaplącze się w nierozróżnialnej prawdzie i fikcji życia, w nierozdzielnym subiektywnie świecie autentyku i ułudy, że nie znajdzie z takiego labiryntu wyjścia. To by dopiero były potężne „generatory frustracji” i psychicznego załamywania się.
Tak więc – przeciwko uznaniu fantomatyki za świat całkowitej – jak senna – swobody postępowania, w którym szały nihilistycznego rozpasania byłyby ograniczane tylko wyobraźnią, a nie sumieniem – przemawiają ważkie powody. Mogą, zapewne, powstać fantomaty nielegalne. To jednak problem policyjny raczej aniżeli cybernetyczny. Od cybernetyków mógłby ktoś wymagać, by w aparaturę wbudowali rodzaj „cenzury” (analogia do freudowskiej „cenzury snów”), powstrzymującej bieg wizji z chwilą przejawienia przez fantomatyzowanego tendencji agresywnych, sadystycznych itd.
Pozornie jest to problem czysto techniczny. Dla tego, kto umie zbudować fantomat, wprowadzenie weń takich ograniczeń nie będzie chyba zbyt trudne. W tym miejscu natykamy się jednak na dwie zupełnie nieoczekiwane konsekwencje postulowanych ograniczeń. Przedstawimy najpierw prostszą. Oto fantomatyzacja olbrzymiej większości dzieł sztuki byłaby niemożliwa: musiałyby znaleźć się poza granicą dozwolonego! Jeśli bohater wizji wyraża życzenie tak nawet zbożne, aby być Podbipiętą, nie unikniemy złego, bo jako Podbipięta będzie ścinał po trzech Turków naraz, a znów jako Hamlet przekłuje Poloniusza niczym szczura. A gdyby – proszę wybaczyć ten przykład – chciał przeżyć męczeństwo jakiej świętej osoby, sprawa też miałaby dosyć wątpliwy posmak. Nie w tym tylko rzecz, że dzieł, w których nikt nikogo nie zabija i nie czyni nikomu złego, prawie nie ma (wliczając i bajki dla dzieci – jakże krwawe są bajki braci Grimm). Chodzi o to, że zakres regulacji bodźców, czyli „cenzura” fantomatyzatora, w ogóle nie sięga do właściwej sfery przeżyć fantomatyzowanego. Może pragnie być biczowany przez potrzebę umartwienia, a może jest zwykłym biczownikiem-masochistą? Kontrolować można tylko bodźce wprowadzane do mózgu, ale nie to, co się w tym mózgu dzieje, co on przeżywa. Treść przeżyciowa pozostaje poza kontrolą (w tym wypadku to jakby minus, ale w zasadzie można powiedzieć, że to jednak bardzo szczęśliwe). Już ten nieliczny materiał eksperymentalny, jaki uzyskano podczas drażnienia różnych okolic mózgu ludzkiego (przy operacjach), wskazuje, że w każdym mózgu takie same czy podobne treści są utrwalane inaczej. Język, jakim przemawiają nasze nerwy do naszych mózgów, jest praktycznie tożsamy u wszystkich ludzi, natomiast język, czy raczej sposób kodowania wspomnień i kręgów skojarzeniowych, jest wysoce indywidualny. Łatwo się o tym przekonać, bo wspomnienia łączą się w sposób określony tylko dla jednostki. Tak np. ból może się komuś kojarzyć z cierpieniem wzniosłym i karą za przewiny, a komuś innemu może sprawić przewrotną uciechę. Tym samym dotarliśmy do granic fantomatyki: nie można bowiem za jej pomocą bezpośrednio determinować postaw, sądów, wierzeń ani uczuć. Można kształtować treść niby-materialną przeżycia, ale nie towarzyszące mu sądy, myśli, doznania i skojarzenia. Dlatego też nazwaliśmy ową technikę „obwodową”. Zupełnie jak w życiu realnym, dwaj ludzie mogą z dwu identycznych doświadczeń wyprowadzić zgoła odmienne, przeciwstawne diametralnie wnioski (w rozumieniu emocjonalnym oraz w światopoglądowym, a nie w sensie naukowego uogólnienia). Bo wprawdzie nihil est in intellectu, quod non fuerit prius in sensu (dla fantomatyki raczej in nervo), lecz stany nerwowych pobudzeń nie określają treści emocjonalno-intelektualnych jednoznacznie. Cybernetyk powie: stany „wejść” ani „wyjść” nie determinują jednoznacznie stanu znajdującej się między nimi sieci.
Jakżeż – spyta ktoś – nie determinują, a przecież powiedziało się, że fantomatyka umożliwia przeżycie „wszystkiego”, nawet tego, powiedzmy, że ktoś jest krokodylem czy rybą!
Krokodylem albo rekinem, tak, ale „na niby”, i to podwójnie. Po pierwsze, na niby, bo to tylko wizja łudząca, o czym już wiemy. Po wtóre, bo aby naprawdę być krokodylem, trzeba mieć krokodyli, a nie ludzki mózg. Człowiek może być, w gruncie rzeczy, tylko sobą. Należy to jednak właściwie rozumieć. Jeśli urzędnik Banku Krajowego marzy o tym, aby zostać urzędnikiem Banku Inwestycyjnego, życzenie jego da się spełnić w sposób doskonały. Jeśli natomiast zapragnie zostać na dwie godziny Napoleonem Bonaparte, będzie nim (podczas wizji) tylko zewnętrznie: będzie widział, jeśli zajrzy do lustra, twarz Bonapartego, będzie miał wokół siebie „starą gwardię”, wiernych marszałków itp., ale nie będzie mógł się z nimi rozmówić po francusku, jeżeli tego języka nie znał przedtem. I będzie też, w owej „bonapartycznej” sytuacji, przejawiał własne cechy charakteru, a nie postaci Napoleona, jakiego znamy z historii. Najwyżej będzie usiłował g r a ć Napoleona, tj. udawać go, lepiej lub gorzej. I to samo dotyczy też krokodyla… Fantomatyka może sprawić, aby grafoman otrzymał, jak się rzekło, Nagrodę Nobla, może mu cały świat, oczywiście w wizji, rzucić pod stopy, będą go wszyscy wielbić za wspaniałe poematy, ale on tych poematów i podczas wizji nie zdoła stworzyć, chyba że zgodzi się, aby mu je podrzucano do biurka…
Powiemy tak: im bardziej odległa jest, strukturą osobowości i czasem historycznym, postać, w którą ktoś pragnie się wcielić, od jego własnego charakteru i czasu, tym bardziej umowne, naiwne, prymitywne nawet formy przybierze jego postępowanie i cała akcja wizji. Bo aby zostać koronowanym na króla czy przyjmować posłów papieskich, trzeba znać cały dworski ceremoniał; osoby stworzone przez fantomatyzator mogą udawać, że nie widzą idiotycznych postępków odzianego w gronostaje urzędnika Banku Krajowego, więc się jego satysfakcja może i nie zmniejszy przez owe lapsusy, ale też widać stąd, jak cała ta sytuacja jest podszyta trywialnością, błaznowaniem. Z tego też względu trudno bardzo, aby fantomatyka mogła się stać sztuką pełnowartościową. Najpierw, nie można dla niej pisać scenariuszów, a najwyżej tylko ramowe szkice sytuacyjne; po wtóre, sztuka zakłada charaktery, tj. postaci mają je dane, podczas gdy klient fantomatu ma osobowość własną i nie będzie umiał zagrać wymaganej przez scenariusz roli, bo nie jest zawodowym aktorem. Dlatego fantomatyka może być jednak przede wszystkim rozrywką. Może to być swoisty „super-Orbis”, „super-Cook” do podróży po Kosmosie możliwym i niemożliwym, poza obszerną dziedziną zastosowań bardzo cennych, ale niemających ani ze sztuką, ani z rozrywką nic wspólnego.
Można za jej pomocą stwarzać sytuacje treningowe i szkolące najwyższej próby; można więc kształcić jej środkami w wykonywaniu wszystkich zawodów: lekarskiego, lotniczego, inżynieryjnego itp. Nie ma przy tym niebezpieczeństwa kraksy lotniczej, operacyjnego wypadku na stole, katastrofy wywołanej źle obliczoną konstrukcją. Po wtóre, pozwala ona badać reakcje psychologiczne, tu będzie zatem szczególnie cenna dla odsiewu adeptów astronautyki itp. Metoda maskowania fantomatycznej wizji pozwoli na stworzenie warunków, w których badany nie będzie wiedział, czy naprawdę leci na Księżyc, czy też to tylko złudzenie. Zamaskowanie to jest potrzebne, ponieważ zachodzi konieczność poznania jego reakcji a u t e n t y c z n y c h, w obliczu awarii prawdziwej, a nie zmyślonej, kiedy każdemu łatwo przychodzi demonstrowanie „odwagi osobistej”.
„Testy fantomatyczne” pozwolą psychologom poznać lepiej reakcje ludzi w bardzo szerokim zakresie; poznać mechanizm powstawania paniki itp. Umożliwią szybką selekcję wstępną kandydatów na różne studia i do różnych zawodów. Fantomatyka może się okazać niezastąpioną dla wszystkich tych, których warunki (placówka arktyczno-naukowa, lot kosmiczny, pobyt na stacji pozaziemskiej, a nawet gwiazdowa eksploracja) zmuszają do długiego przebywania w samotności i względnie ciasnej, zamkniętej przestrzeni. Dzięki niej lata podróży do jakiejś gwiazdy mogą się okazać pełne normalnych zajęć, takich jakim by członkowie załogi oddawali się na Ziemi, mogą to być lata podróżowania po ziemskich lądach i morzach, a nawet lata nauki (bo wszak i wykładów znakomitych profesorów można w wizji słuchać). Będzie fantomatyka prawdziwym błogosławieństwem dla niewidomych (oprócz tych, którzy cierpią na ślepotę centralną, tj. mają uszkodzony korowy ośrodek wzroku), którym otworzy cały, ogromny świat przeżyć wizualnych. Jak również i dla osób cierpiących, chorych, dla rekonwalescentów itd., itp. Także dla starców pragnących przeżyć po raz drugi młodość; dla milionów, jednym słowem; jak z tego widać, być może jej rozrywkowe funkcje okażą się całkiem marginalne.
Wywoła ona zapewne i reakcje negatywne. Powstaną grupy zapiekłych jej przeciwników, wielbicieli autentyczności, którzy gardzić będą ową natychmiastowością spełniania życzeń, jaką stwarza fantomatyka. Myślę jednak, że dojdzie do rozsądnych kompromisów, ponieważ w końcu każda cywilizacja jest życiem ułatwionym i rozwój w znacznej mierze sprowadza się do poszerzania zakresu owych ułatwień. Fantomatyka może się też oczywiście stać prawdziwą groźbą, plagą społeczną, ale ta możliwość dotyczy wszelkich płodów technologii, choć nie w jednakim stopniu. Wiadomo, o ile mniej groźne są konsekwencje niewłaściwego użycia płodów technologii pary i elektryczności od płodów technologii atomowej. Ale to już jest problem dotyczący ustrojów społecznych i panujących politycznych stosunków, nic z fantomatyką, czy jakąkolwiek inną gałęzią techniki, niemający wspólnego.
Czy można wpływać na procesy mózgowe, więc na stany świadomości z pominięciem dróg dostępu normalnych, tj. biologicznie wytworzonych? Bez wątpienia: przecież chemia farmaceutyczna dysponuje dzisiaj wielką ilością środków już to pobudzających rozmaicie, już to hamujących aktywność mózgową, a nawet są takie, które mogą kierować jej nurty w określone łożyska. Tak np. działanie wielu halucynogenów jest swoiste: jedne wywołują raczej „widzenia”, inne tylko nieokreślone stany oszołomienia bądź szczęśliwości. Czy możliwe byłoby jednak f o r m o w a n i e, k s z t a ł t o w a n i e owych procesów mózgowych zgodnie z naszymi zamierzeniami? Czy, jednym słowem, można tak „przerobić” mózg pana Smitha, aby stał się, bodaj czasowo, Napoleonem Bonaparte „prawdziwym” albo żeby wykazał rzeczywiste i fenomenalne talenty muzyczne, lub wreszcie został czcicielem ognia przekonanym o niezbędności owego kultu?
Tu należy pierwej przeprowadzić wyraźne rozgraniczenia. Najpierw, powyższe „przeróbki” oznaczają bardzo rozmaite rzeczy. Wszystkie stanowią zmiany dynamicznej struktury sieci neuronowej mózgu, i obejmiemy je przeto łączną nazwą cerebromatyki. Fantomatyka dostarcza mózgowi „fałszywej informacji”, cerebromatyka – „fałszuje”, tj. „przerabia”, sam ów mózg. Dalej, co innego jest w d a n ą osobowość wprawić jedną cechę, np. talent muzyczny (zapewne zmieni to osobowość, ale można uznać, że będzie tą samą, a tylko przeinaczoną nieco), a znów co innego – z pana Smitha zrobić Napoleona.
Tak krawiec kraje, jak mu sukna staje. W tym sensie odłączenie czynnościowe pewnych części mózgu (płatów czołowych na przykład) może uczynić człowieka dojrzałego infantylem podobnym w reakcjach do dziecka, z jego ograniczeniem intelektu i chwiejnością emocjonalną. Można też znieść hamujące działanie ośrodków ciemieniowych, co wyzwoli osobniczą agresywność (robi to alkohol, zwłaszcza u tych, którzy są do agresji skłonni). Innymi słowy, daną osobniczo aktywność całej sieci neuronowej można w pewnych granicach przesuwać albo zacieśniać. Nie można natomiast cech nieobecnych psychice przydać: we właściwym rozumieniu. Dorosły był dzieckiem, jego płaty czołowe posiadały wówczas niezmielinizowane włókna, stąd w pewnym sensie niejakie podobieństwo dziecka do chorego z zanikiem tych płatów. Można zatem dorosłego „cofnąć” w dziecko, chociaż nie w pełni to możliwe, bo pozostałe części jego mózgu są „niedziecinne”, ma też on taką ilość wspomnień i doświadczenia, jakiej dziecku brak. Można „zdjąć hamulce” z takiej czy innej funkcji napędowej i zrobić z człowieka normalnego – żarłoka, erotomana itp. Osobowość może więc w ten sposób zostać sprowadzona z normalnego wyważenia, z pierwotnego kursu: ale to wszystko. Zabiegami takimi pana Smitha w Napoleona się nie przerobi.
Tu niezbędny jest nawias. Otóż powiedzieliśmy wprawdzie, że stany wejść i wyjść nie determinują jednoznacznie stanów świadomości, co widać choćby po tym, że w analogicznym środowisku powstają różne postawy światopoglądowe, jako że tę samą informację można rozmaicie interpretować, nie wynika jednak z tego jakaś niezawisłość świadomości od treści w nią wprowadzanych. Jeśli ktoś (przykład uproszczony) wierzy, że „ludzie są dobrzy”, a my, już to fantomatycznymi wizjami, już to dzięki odpowiedniej inscenizacji wydarzeń, będziemy go przez dłuższy czas nieustannie zderzać z ludzką nikczemnością i podłością, przekonanie o zacności naszego rodzaju może ów człowiek porzucić. A więc i fantomatyka obwodowa może odpowiednimi zabiegami wpłynąć na zmianę sądów, nawet mocno już zakorzenionych. Im więcej doświadczeń ma za sobą człowiek, tym trudniej o taką zmianę. Szczególnie zaś trudno jest podważyć sądy metafizyczne, ze względu na wspomniane i właściwe ich obecności blokowanie informacji z ich strukturą sprzecznej.
Inna sprawa z cerebromatycznym „kształtowaniem duszy” bezpośrednim, tj. wpływaniem na procesy psychiczne z pominięciem dróg nerwowych dosyłowych, a mianowicie przez odmienne modelowanie ich neuronowego podłoża.
Mózg nie jest czymś jednolitym, niepodzielnym. I on posiada liczne „podsystemy”, połączone ze sobą, przy czym połączenia te bywają fizjologicznie zmienne, to znaczy, że nie zawsze te same części mózgu są „wejściami” dla bodźców nadchodzących z innych jego części, i na odwrót. Na tym właśnie polega uniwersalna plastyczność i modelująca dynamika sieci neuronowej, że potencjalnie zdolna jest ona łączyć się lub rozłączać, przez co z takich kombinacji powstają różne podsystemy. Kto umie jeździć na rowerze, posiada określone pogotowie „utorowanych” takich połączeń, automatycznie „zaskakujące” w całość działającą, gdy dosiądzie roweru. Nauczyć kogoś jazdy na rowerze z pominięciem drogi normalnej, tj. określonych ćwiczeń, a tylko przez bezpośrednie wprowadzenie w jego mózg właściwej informacji, nie jest sprawą prostą nawet w teorii.
Możliwe są tu dwa podejścia. Pierwsze jest „genetyczne”: należy uczynić umiejętność jazdy na rowerze (albo znajomość Koranu lub skoków z trampoliny itp.) własnością wrodzoną, tj. zaprogramować ją już w genotypie jaja, z którego się osobnik i jego mózg rozwinie. Można by w ten sposób dojść do sytuacji, w której właściwie niczego już się uczyć nie trzeba, bo wszelka wiedza teoretyczna i praktyczna jest „wdrażana” chromosomom przed rozwojem płodowym, a przez to staje się dziedziczna. Wymagałoby to co prawda bardzo poważnego zwiększenia ilości informacji genotypowej, skomplikowania struktury jądra itd. Być może też genotyp nie byłby zdolny pomieścić określonego nadmiaru informacji powyżej pewnej granicy – na ten temat nic nam nie wiadomo. Ale i taką możliwość trzeba mieć na oku. Wtedy należałoby się ograniczyć do genotypowego perfekcjonowania takich cech, które przynajmniej u ł a t w i a j ą naukę, jeśli jej nie są zdolne zastąpić. Byłoby to zapewne dość osobliwe, gdyby udało się uczynić całokształt ludzkiej wiedzy dziedzicznym, tak aby już noworodek przychodził na świat ze znajomością kilkunastu języków oraz teorii kwantów. Nie musiałoby też to wcale oznaczać, że mówiłby natychmiast „językami ludzkimi i anielskimi” albo z kołyski prawił nam o spinach i momentach kwadrupolowych; określone wiadomości tak samo rozwinęłyby się w jego mózgu z upływem lat, jak się rozwijać będzie jego organizm, rosnąc, przechodząc rozmaite przemiany w trakcie dojrzewania.
To znów nasuwa obraz świata, w którym dzieci „programuje się”, i to tak, żeby umiejętnościom i wiedzy dziedzicznej (czy raczej – zakomponowanej i utrwalonej w chromosomach jaja) towarzyszyło zamiłowanie do robienia tego, na co owa wiedza dziedziczna i umiejętności pozwalają (świat nieco podobny do Huxleyowskiego). Oczywiście i tu możliwe są rozmaite nadużycia i tendencje do „produkowania typów ludzkich różnej jakości”, tj. umysłów „wyższych” i „niższych”. To jest możliwe, ale możliwe też jest zatrucie atmosfery całej Ziemi, tak by jej biosfera zgorzała w ciągu godzin. Jak wiadomo, wiele jest rzeczy możliwych, których się mimo to nie realizuje. W bardzo wczesnej fazie nowego zwrotu technologii, albo w fazie „przeczuwania” nadchodzącej zmiany, powszechne są tendencje do absolutyzowania tej nowości, przyjmowania, że ona odtąd zapanuje niepodzielnie nad całą ludzką działalnością. Tak było w minionych wiekach, tak było niedawno z atomistyką (gdy sądzono, że w ciągu paru lat elektrownie i kominy ustąpią niemal wszędzie miejsca stosom atomowym). Ta wyolbrzymiająca prostolinijność przewidywania na ogół się nie realizuje. Tak więc i programowanie dziedziczności można uprawiać w sposób tyleż rozumny, co umiarkowany; wrodzona znajomość wyższej matematyki na pewno nie stoi w sprzeczności z godnością ludzką.
Drugie podejście, cerebromatyczne, oznacza przekształcenie mózgu już dojrzałego. Mówiliśmy wyżej o programowaniu informacji naukowej raczej aniżeli o kształtowaniu osobowości; rozumie się, że genetycznie (chromosomowo) o wiele łatwiej wymodelować pewien typ osobowości aniżeli pewną wiedzę. Ilość bowiem informacji genotypowej w zasadzie nie bardzo się zmienia, niezależnie od tego, czy „projektujemy” przyszłego p. Smitha jako choleryka czy jako flegmatyka. Co się tyczy cerebromatyki, to zmienić osobowość dojrzałą na nową lub wprowadzić do mózgu wiedzę w nim nieobecną zabiegiem na sieci neuronowej jest bardzo trudno w obu wypadkach. Wbrew pozorom podejście to stwarza trudności do pokonania większe aniżeli „genetyczno-embrionalne”. Łatwiej jest zaprogramować rozwój z góry, aniżeli w istotny sposób przekształcić dynamikę systemu w pełni już uformowanego.
Trudność ma dwa oblicza – techniczne i ontologiczne. Trudno jest wprowadzić w sieć neuronową informację o tym, jak jeździć na rowerze. Bardzo trudno jest „dorobić” czterdziestoletniemu p. Smithowi „nagły” talent matematyczny. Wymagałoby to zabiegów chirurgicznych, cybernetycznych, jakiegoś otwierania kręgów (obwodów) neuronowych i włączania w nie „wstawek” czy to biologicznych, czy elektronowych albo jakichś innych. Zadanie byłoby technicznie niewdzięczne w najwyższym stopniu. Trzeba by przekonstruować jeśli nie miliardy, to przynajmniej dziesiątki milionów połączeń. A chociaż, według Lorente de Nó, nie ma więcej niż 10 000 głównych neuronowych (dużych) obwodów krążenia impulsów w korze, należy się obawiać, że pewne znaczenie (zarówno jako podłoże myśli, jak też i jako element funkcjonalny) ma każdy obwód neuronowy j a k o c a ł o ś ć. Tak więc otwarcie go i „przysztukowanie” wstawki jest zupełnym zniszczeniem pierwotnego znaczenia subiektywnego i obiektywnego, a nie tylko „dodatkiem organizacyjno-informacyjnym”.
Ale chyba dość tych szczegółów, schodzą bowiem na drugi, na trzeci nawet plan wobec problematyki ontologicznej, jaką te zabiegi powołują do istnienia. Gdy chcemy dynamomaszynę przerobić na pompę odśrodkową, musimy tak wiele jej części odrzucić, tak wiele przydać nowych, tak przekonstruować całość, że zbudowana pompa nie będzie już „byłą dynamomaszyną”, a tylko po prostu pompą i niczym więcej. Analogicznie, „przeróbki” mające uczynić p. Smitha Napoleonem lub Newtonem mogą nam dać w efekcie całkiem nową osobowość, z poprzednią związaną tak już luźno, że właściwie orzec trzeba morderstwo. Unicestwiliśmy bowiem jednego człowieka i stworzyli, w jego poprzedniej skórze, nowego. Przy tym różnice są zawsze płynne i wyraźnej granicy między „cerebromatyką zabójczą” a „przekształcającą pewne cechy osobowości kontynuowanej” przeprowadzić się nie da. Zabieg tak brutalny, jak odcięcie płatów czołowych (lobotomia), powoduje znaczne zmiany charakteru, osobowości, życia popędowego i emocjonalnego. W związku z tym lobotomię uznano za zabieg niedozwolony w licznych krajach (m.in. i u nas). Zabiegi takie są tym groźniejsze, że osoba operowana subiektywnie nie zdaje sobie zazwyczaj sprawy ze zmian, jakie w niej zaszły. Co prawda, dodajmy na pociechę, wiedza nasza opiera się na zabiegach wyłącznie okaleczających.
Czy jest jednak możliwe stworzenie takiej „przystawki”, która jako nośnik „talentu muzycznego”, „podłączona” do mózgu p. Smitha, wzbogaci jego osobowość, lecz jej nie zniszczy? Zagadnienia tego arbitralnie i raz na zawsze nie rozstrzygniemy. Najgorzej tu z kryteriami działania: bo cerebromatyk, który obiecuje postępować „ostrożnie”, jest jak ten, kto ujmuje po kilka źdźbeł siana ze stogu. Różnica za każdym razem mikroskopijna, ale po jakimś czasie stóg siana przestanie istnieć – któż może powiedzieć, kiedy się to stało! Dlatego cerebromatyk, który chce „przerobić” Smitha w Beethovena drobniutkimi kroczkami, jest tak samo niebezpieczny jak ten, który zamyśla taką zmianę przeprowadzić za jednym zamachem.
Uprościliśmy powyżej techniczną stronę zagadnienia, jako że wkład różnych części mózgu w kreację osobowości jest nierównomierny. Wpływ ośrodków o ścisłej lokalizacji (analizatorów korowych), jak pole wzrokowe czy słuchowe, jest na konstytucję osobowości minimalny. Na odwrót, drobne zwoje nadorbitalne oraz węzły wzgórzowe (talamiczne) wykazują tu supremację nad innymi obszarami mózgu. Ale nie ma to istotnego wpływu na rezultat naszych rozważań. Etyka, a nie „problemy materiałowe”, każe odrzucić propozycje „przeróbek duszy”, w których trakcie osobowość dana, choćby i przygłupia, ulec miała zmianie na przemiłą może i wielce utalentowaną, lecz i n n ą. „Technologia duszy”, zarówno w swej postaci współczesnej, jak i przyszłej, styka się tu z problemem niepowtarzalności subiektywnej jednostkowego istnienia, bynajmniej nie jako tajemniczego zjawiska, którego nie da się wyjaśnić, a tylko jako dynamicznego toru układowego. Orzeczenie, jakie odchylenia owego toru należy uznać za całkowitą przemianę osobowości, a jakie tylko za „korekcje” osobowości, nienaruszające kontynuowania jej tożsamości, orzeczenie takie jest kwestią rozstrzygnięcia arbitralnego, to jest czysto umownego. Innymi słowy, „cerebromatyka” może zabijać ludzi niepostrzeżenie, gdyż zamiast trupa, dowodnie świadczącego o dokonanej zbrodni, powstaje inny człowiek. Samo „zabójstwo” można rozłożyć na dowolnie wielką ilość etapów, co jeszcze bardziej utrudnia wykrycie, na równi z osądzeniem, podobnych operacji.
Tym samym wyjaśniliśmy, że pan Smith uczyni rozsądnie, jeśli nie będzie się domagał „przerobienia” na Casanovę bądź wielkiego wynalazcę, ponieważ w rezultacie świat może otrzyma niezwykłego człowieka, ale pan Smith utraci to, na czym najbardziej winno mu zależeć, to jest samego siebie[*5].
Można zauważyć, że życie ludzkie, od urodzenia przez dojrzałość, jest ciągłym „umieraniem” kolejnych osobowości – dwuletniego pędraka, sześcioletniego swawolnika, dwunastoletniego wyrostka itd., aż po daleką od tamtych osobowość wieku dorosłego. I że jeśli ktoś sobie będzie życzył przeróbki duchowej, która przysporzy społeczeństwu osoby bardziej cennej, niż nią jest petent dotychczas, to czemu by właściwie miało mu się odmówić?
Zapewne: cywilizację, w której zabiegi cerebromatyczne są dozwolone, bardzo łatwo sobie wyobrazić, jak również taką, w której np. przymusowej cerebromatyzacji personoklastycznej poddaje się przestępców. Ale trzeba wyraźnie powiedzieć, że są to procesy zniszczenia; „przesiadanie się” z osobowości w osobowość nie jest możliwe ani jako proces odwracalny, ani jako proces nieodwracalny, ponieważ takie metamorfozy oddziela od siebie strefa zagłady psychicznej, równoznaczna z ustaniem indywidualnego istnienia. Tak zatem można być tylko albo sobą, albo nikim – z dwoma zastrzeżeniami, o których osobno[*6].
Kategoryczne twierdzenie, jakim zamknęliśmy poprzedni rozdział, że można być tylko albo sobą, albo nikim, nie sprzecza się z potencjami fantomatyki. Wiemy już, że p. Smith, który „przeżywa” w fantomacie żywot Nelsona, gra, tj. udaje tylko znakomitego marynarza. Jedynie wyjątkowa naiwność mogłaby go skłonić do uwierzenia, iż w samej rzeczy jest wybitną postacią historyczną. Zapewne, gdyby w świecie fantomatycznym żył dostatecznie długo, to, że rozkazy jego, jako admirała, wykonywane są bez szemrania, w końcu wywarłoby wpływ na jego psychikę i można by się obawiać, że powróciwszy do biura, poleciłby, choćby z roztargnienia tylko, aby głównego prokurenta powieszono na rei fokmasztu. Jeśliby zaś w świat fantomatyczny wszedł jako dziecko czy chłopiec, mógłby się w sytuację do tego stopnia wcielić, że powrót do zwykłej rzeczywistości sprawiłby mu największą trudność. Kto wie, czy nie okazałby się nawet niemożliwy. Pewne jest, że noworodek, od pierwszych tygodni życia fantomatyzowany w „jaskiniowej wizji”, może zostać dojrzałym dzikim, i wtedy już o żadnym ucywilizowaniu go nie byłoby mowy. Mówię to nie aby bawić paradoksami czy żartować, lecz by wskazać, iż osobowość nie jest czymś danym, fantomatyka zaś – odpowiednikiem zwykłego rojenia na jawie, tyle że podkolorowanego i uplastycznionego. Namiastkowość jej może fantomatyzowany ocenić wyłącznie przez zestawienie z rzeczywistością. Trwała fantomatyzacja taką ocenę, rzecz prosta, udaremnia i musi prowadzić do trwałych zmian, jakie by w rzeczywistym życiu jednostki nigdy nie powstały. Jest to zresztą szczególny wypadek ogólnego problemu przystosowania do określonego środowiska i czasu.
Wspomnieliśmy, jak istotny szkopuł stanowi ta właściwość wizji fantomatycznej, że jest ona nieautentyczna, że przedstawia realizowany biotechnicznie eskapizm. Cybernetyka proponuje dwa sposoby przezwyciężenia owej nieautentyczności przeżyć. Nazwiemy je (bo w końcu trzeba je jakoś nazwać) teletaksją i fantoplikacją.
Teletaksja oznacza nie „krótkie zwarcie”, tj. podłączenie człowieka do fingującej rzeczywistość maszyny, która go od świata oddziela, ale do takiej maszyny, która jest tylko ogniwem pośrednim pomiędzy nim a światem rzeczywistym. Prototypem „teletaktora” jest np. luneta astronomiczna czy aparat telewizyjny. Prototypy to jednak nad wyraz niedoskonałe. Teletaksja umożliwia takie „podłączenie” człowieka do wybranego dowolnie wycinka rzeczywistości, żeby przeżywał ją tak, jakby naprawdę się tam znajdował. Technicznie problem można rozwiązać na różne sposoby. Można np. konstruować dokładne modele człowieka, których wszystkie receptory (wzroku, słuchu, węchu, równowagi, czucia etc.) podłączone są odpowiednio do jego dróg czuciowych, i to samo dotyczy całokształtu nerwów motorycznych. „Podłączony domózgowo” sobowtór, czy też „zdalnik”, może np. przebywać w kraterze wulkanu, na szczycie Mount Everestu czy w kosmicznej przestrzeni okołoziemskiej albo prowadzić konwersację towarzyską w Londynie, podczas gdy osobnik nim zawiadujący przez cały czas przebywa w Warszawie. Co prawda, skończona szybkość sygnałów łączności, w tym wypadku radiowych, uniemożliwia zbytnie oddalanie alter ego od człowieka, który nim zawiaduje. Już poruszanie się po powierzchni Księżyca wywoła wyraźny efekt opóźnienia reakcji, bo sygnał potrzebuje około sekundy, aby dotrzeć do naszego satelity, i tyle samo pochłania droga powrotna. Tak zatem w praktyce osoba zawiadująca „zdalnikiem” nie może przebywać odeń w odległości większej niż kilka czy najwyżej kilkanaście tysięcy kilometrów. Złudzenie obecności na Księżycu czy w wulkanie będzie doskonałe, pozbawione tylko potencjalnych niebezpieczeństw, ponieważ unicestwienie „zdalnika”, np. skutkiem jakiejś katastrofy, jak strzaskanie przez lawinę kamienną, wywoła u podłączonego człowieka tylko nagłe urwanie się wizji, ale zdrowiu w niczym nie zagraża. Taki system łączności będzie pewno szczególnie użyteczny przy eksploracji ciał niebieskich, a w ogóle może się okazać przydatny w licznych sytuacjach, niemających z rozrywką nic wspólnego. Zewnętrzne podobieństwo „zdalnika” do zawiadującej nim osoby nie jest, rozumie się, konieczne, i nawet zbędne byłoby przy eksploracji Kosmosu; może ono być jedynie pożądane w przypadkach szczególnych „turystyki teletaktycznej”, o ile złudzenie ma się stać całkiem pełne. W przeciwnym razie człowiek będzie wprawdzie widział rozprażone słońcem białe skały Księżyca i czuł jego kamienie pod stopami, ale podniósłszy do oczu rękę, zobaczy naturalnie kończynę zdalnika, w lustrze zaś ujrzałby nie siebie, człowieka, lecz jego – automat, maszynę, co być może szokowałoby liczne osoby: bo w ten sposób jest się jak gdyby nie tylko przeniesionym w inną sytuację, ale razem z poprzednim miejscem pobytu pozornie utraciło się także i własne ciało.
Od teletaksji niedaleka już droga do fantoplikacji, która oznacza po prostu podłączenie dróg nerwowych jednej osoby do takich samych dróg osoby innej. Dzięki takiemu zabiegowi, w odpowiednio urządzonym „fantoplikacie”, tysiąc osób naraz może „brać udział” w biegu maratońskim, patrzeć oczami biegacza, odczuwać jego ruchy jako swoje, jednym słowem – identyfikować swe doznania z jego doznaniami w daleko idący sposób. Nazwa bierze się stąd, że w transmisji takiej brać może udział naraz dowolna ilość osób (f a n t o p l i k a c j a). Metoda ta jest jednak przekazem informacji tylko j e d n o k i e r u n k o w y m, ponieważ „podłączeni” do biegacza nie mogą wszyscy naraz zawiadywać jego ruchami. Zasada tego procederu jest już znana. Właśnie w taki sposób przesyłają odpowiednie mikronadajniki, umieszczone w różnych miejscach ciała astronautów, informację o tym, co zachodzi w ich sercach, w ich krwi itd., uczonym ziemskim. Zagadnieniami podobnymi (naśladowanie działania pewnych receptorów żywych organizmów środkami technicznymi, podłączanie bezpośrednie mózgu lub nerwów do aparatur wykonawczych, z pominięciem pewnych normalnych ogniw, np. ręki) zajmuje się nowa gałąź nauki, bionika. Powiedzieliśmy, że przesiadanie się z osobowości w osobowość nie jest możliwe, z dwoma zastrzeżeniami. Oczywiście ani teletaksja, ani fantoplikacja się z tym nie wiążą, ponieważ stanowią jedynie odmienne sposoby „podłączania mózgu” do określonych „zbiorników informacji”. Nas natomiast interesuje najbardziej szansa podłączenia jednego mózgu do innego i ewentualnej konsekwencji takich zabiegów, tj. „przeskakiwania” świadomości w świadomość, albo też „zespalania się” ich, dwóch, czy też większej liczby, albo wreszcie problem takiej metamorfozy indywidualnej świadomości, która nie byłaby równoznaczna z zagładą indywidualnego istnienia. Jeśli uznamy, że urzędnik Banku Krajowego, pan Smith, znany nam od dziecka, przejawiający takie to właściwości (które odpowiadają takim to cechom dynamicznym neuronowej sieci jego mózgu), i osoba całkowicie do niego podobna, która ma odmienne usposobienie, inne zainteresowania i talenty, ale powiada, iż jest panem Smithem, który przeszedł operację „włączenia w mózg” pewnego „wzmacniacza” niektórych słabo rozwiniętych cech umysłowych – jeżeli uznamy, że te dwie osoby to dwaj różni ludzie, wówczas cały problem upada, reinkarnacje czy „duchowe przesiadki” są niemożliwością, pan Smith zaś nowy tylko sądzi, że jest dawnym panem Smithem, urzędnikiem bankowym: ale to mu się tak tylko wydaje.
Jeżeli natomiast, wysłuchawszy go i przekonawszy się, że posiada doskonałą pamięć przeszłego życia, od lat dziecięcych, jak również – pamięć o powziętej decyzji poddania się zabiegowi, a wreszcie zdolność porównania dawnych swych (utraconych) cech psychicznych z nowymi – uznamy, że to jest ta sama osoba – wówczas problem okaże się w pełni urzeczywistnialny. To jest pierwsze nasze zastrzeżenie: w zależności od przyjętych wstępnie kryteriów albo uznamy, albo nie uznamy tożsamości obu panów Smithów (tj. p. Smitha sprzed operacji, z czasu T1, i p. Smitha z czasu T2, po operacji).
Cybernetyka dysponuje jednak, niestety, możliwościami zgoła nieograniczonymi. Pojawia się jakaś osoba, którą rozpoznajemy jako naszego znajomego, p. Smitha. Rozmawiamy z nim długo i przekonujemy się, że to jest nasz stary, absolutnie niezmieniony znajomy, że doskonale pamięta nas i swoje życie. Jest takuteńki, jaki był zawsze. Za czym przychodzi pewien demoniczny cybernetyk i oświadcza nam, iż rzekomy pan Smith „w istocie” jest całkiem innym człowiekiem, którego on „przerobił” na Smitha, przekształciwszy odpowiednio jego ciało i jego mózg, obdarzając ten ostatni całkowitą sumą pamięci pana Smitha, który w trakcie zabiegów owych (sporządzania inwentarza pamięci), niestety, zmarł. Cybernetyk skłonny jest nawet udostępnić nam, dla celów badawczych, zwłoki naszego znajomego. Otóż kryminalny aspekt sprawy nie interesuje nas tak bardzo jak ontologiczny. W pierwszym wypadku ta sama osoba została „przerobiona” na inną – ale zachowała pamięć swojej przeszłości pierwotnej. W drugim wypadku całkiem nowa osoba „imituje” pod każdym względem pana Smitha, „nie będąc nim”, bo pan Smith leży w grobie.
Jeśli za kryterium kontynuacji przyjmiemy c i ą g ł o ś ć istnienia osobniczego, bez względu na te dokonywane przeróbki (powołując się np. na „fizjologiczne przeróbki niemowlęcia w Einsteina”), to pierwszy pan Smith (z pierwszego przykładu) jest p r a w d z i w y.
Jeżeli za takie kryterium przyjmujemy n i e z m i e n n o ś ć osobowości, to „prawdziwy” jest ten drugi pan Smith. Pierwotny bowiem ma już „całkiem inną osobowość”, zajmuje się alpinistyką, hoduje kaktusy, zapisał się do konserwatorium i wykłada w Oksfordzie ewolucję naturalną, podczas kiedy drugi jest dalej i bez zmian urzędnikiem bankowym i „w ogóle w niczym się nie zmienił”.
Jednym słowem, problem tożsamości lub nietożsamości indywiduum okazuje się w z g l ę d n y i zależy od przyjętych kryteriów różnicowania. Cywilizacja cybernetycznie prymitywna na szczęście takimi paradoksami parać się nie musi. Cywilizacja, która już w pełni opanowała imitologię, fantomologię (obejmującą, jak można już teraz powiedzieć, fantomatykę obwodową i centralną, fantoplikację, teletaksję i cerebromatykę) i która z zapałem uprawia nawet pantokreatykę – taka cywilizacja musi problemy z zakresu „teorii względności osobowości” rozstrzygać. Rozstrzygnięcia nie mogą być absolutne, ponieważ absolutnych, niezmiennych kryteriów brak. Tam, gdzie transformacja osobowości jest do urzeczywistnienia, tożsamość jednostkowa ze z j a w i s k a d o z b a d a n i a staje się z j a w i s k i e m d o z d e f i n i o w a n i a.
Bodaj Norbert Wiener pierwszy wypowiedział myśl o teoretycznej możliwości „przetelegrafowania” człowieka, jako niezwykłego środka komunikacji stanowiącego jedno z zastosowań technik cybernetycznych. W samej rzeczy, czym innym jest człowiek lub dowolny przedmiot materialny, jeśli nie sumą pewnej informacji, którą, przekodowawszy na język sygnałów radiowych bądź telegraficznych, można przesłać na dowolną odległość? Nie bez słuszności można by rzec, iż wszystko, co istnieje, jest informacją. Jest nią zarówno książka, gliniany dzban, obraz, jak i zjawiska psychiczne, bo pamięć, ta podstawa ciągłości subiektywnego trwania, stanowi zapis informacyjny w mózgu, tak że zatarcie owego zapisu wskutek urazu bądź choroby może zgładzić całość wspomnień. Imitologia oznacza naśladowanie zjawisk w oparciu o niezbędny zasób informacji. Nie twierdzimy, rozumie się, jakoby istniała w y ł ą c z n i e informacja. Gliniany dzban możemy zidentyfikować, posiadając pełny protokół odnoszącej się doń (do jego składu chemicznego, jego topologii, wymiarów etc.) informacji. Protokół ów, albo, jeśli wolimy, „rysopis”, jest o tyle identyczny z dzbanem, że w oparciu o ów zapis możemy dzban odtworzyć, przy czym, jeżeli będziemy dysponowali urządzeniem dostatecznie precyzyjnym (syntetyzatorem atomowym na przykład), sporządzona tak „kopia” nie da się odróżnić od oryginału żadnym już badaniem. Jeżeli analogicznie postąpimy np. z płótnem Rembrandta, to zatarciu ulegnie w ogóle potocznie rozumiana różnica między „kopią” a „oryginałem”, jako że jedno nie będzie do odróżnienia od drugiego. Proceder takiego typu zakłada przekodowanie informacji przedstawianej przez dzban, obraz czy jakikolwiek inny obiekt i ponowne dekodowanie w syntetyzatorze atomowym. Jego człon środkowy, to jest owo stadium, w którym nie ma już oryginalnego dzbana (bo się na przykład potłukł), a tylko jego „atomowy rysopis”, nie jest naturalnie tożsamy pod względem materialnym z pierwowzorem. Protokół może być spisany na papierze, może stanowić utrwalone w maszynie cyfrowej szeregi impulsów itd., przy czym naturalnie brak wszelkiego podobieństwa materialnego między tym systemem znaków a dzbanem czy obrazem. Niemniej istnieje wzajemnie jednoznaczna odpowiedniość wszystkich znaków owego zbioru względem przedmiotu oryginalnego, i ona właśnie umożliwia doskonałą rekonstrukcję.
Jeśli zsyntetyzujemy z atomów Napoleona (zakładamy, że jest w naszym posiadaniu jego „atomowy rysopis”), Napoleon będzie żył. A jeżeli sporządzimy taki rysopis dowolnego człowieka i przekażemy go telegrafem do odbiornika, w którym aparatura zbuduje, w oparciu o przybyłą informację, ciało i mózg owego osobnika, wyjdzie on z aparatu żywy i zdrowy.
Kwestia technicznej realizowalności takiego zamierzenia schodzi na drugi plan wobec jego niezwykłych konsekwencji. Co się stanie, jeśli nadamy „rysopis atomowy” nie jeden raz, ale dwa razy? Z aparatu odbiorczego wyjdzie dwu identycznych ludzi. A jeżeli nie wysyłamy tej informacji po drucie w jednym tylko kierunku, lecz emitujemy ją jako falę radiową, przy czym odbiorniki znajdują się w tysiącznych punktach globu, a także na powierzchni licznych planet i księżyców, człowiek „nadany” ukaże się we wszystkich owych miejscach. Nadaliśmy rysopis pana Smitha raz tylko i oto Smith pojawia się, wychodząc z kabin aparatów, w milionowej postaci na Ziemi i w niebie, w miastach, na szczytach górskich, w dżunglach i kraterach księżycowych.
Jest to tylko dziwaczne, dopóki nie zapytamy, gdzie właściwie przebywa wówczas pan Smith? Dokąd zawiodła go podjęta telegraficznie podróż? Ponieważ osoby wychodzące z aparatów odbiorczych są ex definitione absolutnie tożsame i – wszystkie jednako – zwą siebie panem Smithem, jasne jest, że najdokładniejsze badanie czy wypytywanie ich niczego nam nie wyjaśni. Zachodzi zatem, z logicznego punktu widzenia, tylko jedna z dwu możliwości: albo wszystkie te osoby są panem Smithem naraz, albo żadna nim nie jest. Jak jednak może być, aby pan Smith istniał w stu milionach miejsc równocześnie? Jego osobowość została „powielona”? Jak to pojąć? Człowiek może pójść tu lub tam, może przeżyć określoną rzeczywistość, ale tylko jedną naraz. Jeśli pan Smith siedzi przy biurku, nie może zarazem znajdować się w kraterze Erathostenesa, na Wenus, na dnie oceanu i przed paszczą nilowego krokodyla. Osoby przetelegrafowane to zwykli, normalni ludzie. Nie może ich zatem łączyć w jedność jakaś tajemnicza więź psychiczna, sprawiająca, by przeżywały wszystkie i podobne do wymienionych rzeczy naraz.
Powiedzmy, że krokodyl pożarł jednego ze Smithów, tego, który dostał się nad Nil. Kto zginął? Smith. A jednak równocześnie żyje dalej, w niezliczonych miejscach jednocześnie? Wszystkich Smithów nie łączy nic więcej aniżeli niezwykłe podobieństwo, a ono nie stanowi przecież żadnej w ogóle więzi w jakimkolwiek fizycznym czy psychicznym rozumieniu. Podobne, choć niezależne duchowo od siebie są np. bliźnięta jednojajowe. Każdy z bliźniaków jest autonomiczną, integralną osobowością i każdy przeżywa tylko swój własny, jeden jedyny los. I to samo dotyczy miliona przetelegrafowanych Smithów. Jest to milion różnych, bo całkowicie niezależnych od siebie podmiotów psychicznych21.
Paradoks ten wydaje się nie do rozstrzygnięcia. Nie widzimy żadnego eksperymentu, który by pozwolił rozstrzygnąć, g d z i e przebywa kontynuacja tego Smitha, którego nadaliśmy telegraficznie. Spróbujmy jednak podejść do problemu inaczej. Istnieje tak zwane rozszczepienie osobowości, zjawisko znane w psychiatrii. Rozszczepienie to nigdy nie jest jednak tak pełne, jak by to wynikało z różnych literackich jego prezentacji. Można jednak dokonać na żywym mózgu zabiegu takiego rozdzielenia, który sprawi, że w jednej czaszce będą współistniały dwa praktycznie niezawisłe ośrodkowe układy nerwowe. O tym, że jedno ciało może posiadać dwie głowy, wiemy, bo i potworki tego rodzaju żyją niekiedy jakiś czas po urodzeniu (trafiało się to i u ludzi), i stan taki bywał już realizowany sztucznymi zabiegami (np. w ZSRR, na psach).