Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pilot Pirx to sympatyczny, trochę gapiowaty chłopak z sąsiedztwa, siedzący za sterami gwiazdolotów. Na co dzień boryka się z przyziemnymi bolączkami epoki kosmicznych podróży: chciwymi armatorami, niesforną załogą i zdezelowaną flotą. Pirx doskonale radzi sobie jednak również w sytuacjach ekstremalnych, wymagających twórczego myślenia oraz niekonwencjonalnych zachowań. Sensacyjne historie, w których pobrzmiewają echa Sherlocka Holmesa, są pretekstem do rozważań na temat istoty człowieczeństwa, jako sumy naszych błędów i niedoskonałości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 601
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Stanisław Lem
"Opowieści o pilocie Pirxie"
© Copyright by Tomasz Lem, 2016
projekt okładki: Anna Maria Suchodolska
zdjęcie na okładce: © EAST NEWS/PIOTR JASKOW
© Copyright for this edition: Pro Auctore Wojciech Zemek
www.lem.pl
ISBN 978-83-63471-13-2
Kraków, 2019 (wydanie drugie poprawione)
Wszelkie prawa zastrzeżone
Test
Patrol
Albatros
Terminus
Odruch warunkowy
Polowanie
Wypadek
Opowiadanie Pirxa
Rozprawa
Ananke
– Kadet Pirx!
Głos Oślej Łączki wyrwał go z głębi marzeń. Wyobraził sobie właśnie, że w kieszonce od zegarka starych cywilnych spodni na dnie szafki leży dwukoronówka. Srebrna, dźwięcząca, zapomniana. Przed chwilą jeszcze wiedział dokładnie, że nie było tam nic, najwyżej stary kwit pocztowy, ale powoli doszedł do przekonania, że mogła być, i kiedy Ośla Łączka wymienił jego nazwisko, był już całkiem pewien. Można powiedzieć, że wyraźnie czuł jej krągłość i widział, jak rozpiera się w kieszonce. Mógł pójść do kina – i jeszcze zostałoby mu pół korony. A gdyby poszedł tylko na aktualności, zostałoby półtora, z tego koronę by odłożył, a za resztę pograłby na automatach. Jeśliby automat zaciął się i zaczął bez końca wysypywać miedziaki prosto w otwartą dłoń, a on ledwo by nadążał z pakowaniem ich do kieszeni, i znowu podstawiałby rękę… zdarzyło się to przecież Smidze! Uginał się pod ciężarem zdobytej nieoczekiwanie fortuny, kiedy wyrwał go Ośla Łączka.
Wykładowca założył po swojemu ręce do tyłu i stając na zdrowej nodze, zadał pytanie:
– Co kadet zrobiłby, natrafiwszy w patrolu na statek obcej planety?
Kadet Pirx otworzył usta, jakby w ten sposób chciał wygonić znajdującą się w nich odpowiedź. Wyglądał jak ostatni na świecie człowiek, który wie, co trzeba robić, spotykając rakiety obcych planet.
– Zbliżyłbym się – powiedział głuchym, dziwnie zgrubiałym głosem.
Cały kurs zamarł. Wszyscy wietrzyli coś mniej nudnego niż wykład.
– Bardzo dobrze – rzekł ojcowsko Ośla Łączka – i co dalej?
– Zastopowałbym – wybuchnął kadet Pirx, czując, że znajduje się już daleko poza przednią linią swych wiadomości. Gorączkowo poszukiwał w opustoszałej głowie jakichś paragrafów Postępowania w Przestrzeni. Miał wrażenie, że w życiu nie widział go na oczy. Spuścił skromnie wzrok i zobaczył wtedy, jak Smiga mówi coś w jego stronę samymi ustami. Odczytał to i powtórzył głośno, zanim jeszcze sens tych słów dotarł do niego:
– Przedstawiłbym się im.
Cały kurs ryknął jak jeden człowiek. Ośla Łączka walczył sekundę, ale też wybuchnął śmiechem. Bardzo szybko spoważniał.
– Kadet zgłosi się do mnie jutro z książką nawigacyjną. Kadet Boerst!
Pirx usiadł, jakby krzesło było ze szkła nie całkiem jeszcze ostygłego. Nie miał nawet wielkiego żalu do Smigi – on już taki był, nie mógł przepuścić okazji, jeśli się nadarzyła. Nie słyszał ani słowa z tego, co mówił Boerst – rysował na tablicy krzywe, a Ośla Łączka ściszał po swojemu odpowiedzi elektronowego Kalkulatora, tak że odpowiadający gubił się na koniec w obliczeniach. Regulamin zezwalał na korzystanie z pomocy Kalkulatora, ale Ośla Łączka miał w tej sprawie własną teorię: „Kalkulator też człowiek – mówił – i może się popsuć”. Pirx nie miał nawet żalu do Oślej Łączki. Nie miał żalu do nikogo. Prawie nigdy. Po pięciu minutach stał już przed sklepem na Dyerhoffa i oglądał na wystawie gazowe pistolety, z których można strzelać patronami ślepymi, kulowymi lub gazowymi – komplet sześć koron, z setką naboi. Oczywiście na Dyerhoffa był w wyobraźni.
Po dzwonku kurs opuścił salę, nie z krzykiem i tupaniem jak pierwszy czy drugi – nie byli w końcu dziećmi! Niemal połowa pociągnęła do jadalni – nie było tam o tej porze nic do jedzenia, ale można było spotkać nową kelnerkę. Podobno ładna. Pirx szedł wolno między szklanymi szafami, pełnymi gwiazdowych globusów, i z każdym krokiem tracił nadzieję, że w kieszonce znajdzie się dwukoronówka. Na ostatnim schodku wiedział, że jej tam nigdy nie było.
Pod bramą stali Boerst, Smiga i Payartz, z którym siedział pół roku przy jednym stole na kosmodezji. Wszystkie gwiazdy w atlasie zasmarował Pirxowi tuszem.
– Masz jutro próbny lot – powiedział do niego Boerst, kiedy ich mijał.
– W porządku – odparł flegmatycznie. Nie dawał się tak łatwo nabierać.
– Nie wierzysz – to przeczytaj! – stuknął Boerst palcem w szkło tablicy ogłoszeń.
Chciał iść dalej, ale głowa jakoś sama mu się wykręciła. Na liście były tylko trzy nazwiska. „Kadet Pirx” – stało tam jak wół, na samej górze.
Przez chwilę nie widział nic.
Potem usłyszał z daleka własny głos, który mówił:
– To co? Powiedziałem przecież: w porządku.
Minął ich i poszedł alejką między klombami. W tym roku była na nich masa niezapominajek, zasadzonych przemyślnie w kształcie lądującej rakiety. Jaskry wyobrażały ogień wylotowy, ale już przekwitły. Nie widział klombów, ścieżki, niezapominajek ani Oślej Łączki, który pospiesznym krokiem wyszedł z bocznego skrzydła instytutu. O mało nie wleciał na niego przy bramie. Zasalutował mu przed samym nosem.
– A, Pirx! – powiedział Ośla Łączka. – Kadet leci jutro? Dobrego odrzutu! Może kadetowi uda się spotkać tych – z innych planet.
Internat znajdował się w parku, po przeciwnej stronie, za wielkimi płaczącymi wierzbami. Stał nad stawem, a boczne skrzydło wznosiło się nad samą wodą, podstemplowane kamiennymi kolumnami. O tych kolumnach ktoś puścił bajkę, że przywiezione zostały z Księżyca – oczywista bujda – ale pierwszy kurs rzeźbił na nich swoje inicjały i daty ze świętym wzruszeniem. Nazwisko Pirxa też gdzieś tam było – wyrył je pracowicie przed czterema laty.
W swoim pokoju – miał tak mały, że nie dzielił go z nikim – dłuższy czas wahał się, czy otworzyć szafkę. Dokładnie pamiętał, gdzie leżą stare spodnie. Nie wolno ich było mieć, dlatego je miał. Poza tym nie było z nich żadnego pożytku. Zamknął oczy, kucnął przy szafie, spoza uchylonych drzwi wsadził rękę do środka – i namacał kieszonkę. Naturalnie – od razu wiedział. Była pusta.
Stał w nie nadętym kombinezonie na stalowej desce pomostu pod samym stropem hali, trzymając się łokciem rozpiętej jako poręcz liny, bo obie ręce miał zajęte. W jednej trzymał książkę nawigacyjną, w drugiej – bryk. Była to ściągawka, którą pożyczył mu Smiga – mówiono, że latał z nią cały kurs. Co prawda, nie było jasne, w jaki sposób wracała, bo po próbnym locie opuszczało się Instytut i szło na Północ, do Bazy, gdzie zaczynało się wkuwanie do końcowych egzaminów. Widać – jednak jakoś wracała – może zrzucali ją na spadochronie? Oczywiście był to tylko żart.
Stał na sprężynującej desce zawieszony nad czterdziestometrową otchłanią i skracał sobie czas wyobrażaniem tego, czy będą go macać – to się, niestety, zdarzało. Kadeci brali na próbne loty najdziwniejsze i najsurowiej zakazane rzeczy: poczynając od płaskich flaszek z wódką, a kończąc na tytoniu do żucia i fotografiach znajomych dziewcząt. Nie mówiąc naturalnie o brykach. Pirx długo szukał na sobie miejsca, w którym by go ukryć. Chował go też z piętnaście razy – do buta pod piętą, między obie skarpetki do cholewki, do wewnętrznej kieszeni kombinezonu, do małego atlasiku gwiazd – taki atlasik był dozwolony – niezły byłby też futerał od okularów, ale po pierwsze, musiałby to być olbrzymi futerał, a po wtóre, nie nosił okularów. Trochę później przypomniał sobie, że gdyby nosił, nie przyjęliby go do instytutu.
Stał więc na stalowej desce i czekał na obu instruktorów oraz na Szefa, a wszyscy trzej nie wiadomo czemu się spóźniali, chociaż start był wyznaczony na dziewiętnastą czterdzieści, a była już dziewiętnasta dwadzieścia siedem. Pomyślał, że gdyby miał kawałek plastra, mógłby przylepić sobie bryk pod pachą. Mówiono, że tak zrobił mały Yerkes, a gdy go instruktor dotknął, zaczął piszczeć, że ma łaskotki, i udało mu się. Ale Pirx nie wyglądał na takiego, co ma łaskotki. Wiedział o tym i nie miał co do tego żadnych złudzeń. Trzymał więc całkiem zwyczajnie bryk w prawej ręce i dopiero gdy przyszło mu do głowy, że będzie ją musiał podać na przywitanie wszystkim trzem, przełożył go do lewej, a książkę nawigacyjną z lewej do prawej. Manipulując tak, rozbujał niechcący stalowy pomościk, który chwiał się jak trampolina. Naraz usłyszał po drugiej stronie kroki. Nie od razu ich zobaczył, bo pod stropem hali było ciemno.
Byli wszyscy, jak zwykle, w mundurach, bardzo wymuskani, zwłaszcza Szef. On zaś, kadet Pirx, miał na sobie kombinezon, który, choć jeszcze nie nadęty, wyglądał niby dwadzieścia razem złożonych kostiumów, jakie nosi bramkarz w rugby, ponadto z obu stron wysokiego kołnierza zwisały mu długie końcówki interkomu i zewnętrznego radiofonu, przy szyi bimbał się wąż zakończony pokrętłem aparatu tlenowego, na plecach czuł ucisk rezerwowej butelki, było mu cholernie gorąco w podwójnej przeciwpotnej bieliźnie, a najgorzej we znaki dawało mu się urządzenie, które sprawia, że lecąc, nie musi się wychodzić za potrzebą (zresztą w rakiecie pierwszego stopnia, na której robi się próbne loty, nie bardzo byłoby gdzie wyjść na stronę).
Naraz cały pomost zaczął skakać. Ktoś szedł z tyłu – to był Boerst w takim samym kombinezonie, zasalutował ostro wielką rękawicą i stanął tak, jakby miał najlepszą wolę zepchnąć Pirxa na dół.
Kiedy tamci poszli przodem, Pirx spytał zdziwiony:
– Ty też lecisz? Nie było cię na liście.
– Brendan zachorował. Lecę za niego – odparł Boerst. Pirxowi zrobiło się na chwilę trochę głupio. To była w końcu jedyna, ale to jedyna rzecz, dzięki której mógłby się wznieść choć o milimetr wyżej ku niebotycznym regionom, w których żył sobie Boerst, jakby specjalnie się o to wcale nie starając. Był nie tylko najzdolniejszy na kursie, co Pirx stosunkowo łatwo mu wybaczał, a nawet żywił dla matematycznych talentów Boersta pewien szacunek – od czasu kiedy był świadkiem, jak Boerst zmagał się dzielnie z elektronowym Kalkulatorem i stracił tempo dopiero przy pierwiastkach czwartego stopnia – i nie tylko miał zamożnych rodziców, tak że wcale nie musiał oddawać się marzeniom o dwukoronówkach zapodziewających się gdzieś w starych portkach, ale miał świetne wyniki w lekkoatletyce, skakał jak szatan, świetnie tańczył i, co tu dużo gadać, był bardzo przystojny, czego niepodobna było powiedzieć o Pirxie.
Szli długim pomostem, między kratowanymi wspornikami stropu, mijając ustawione kolejno rakiety, aż zalała ich jasność, bo ta część stropu była już odsunięta na przestrzeni dwustu metrów. Na betonowych, ogromnych lejach, które chwytały w siebie i odprowadzały ogień odrzutu, stały obok siebie dwa stożkowate kolosy – przynajmniej wyglądały w oczach Pirxa jak kolosy – każdy miał czterdzieści osiem metrów wysokości i jedenaście metrów średnicy u samego dołu, w boosterze.
Do włazów, już odśrubowanych, przerzucone były małe mostki, przejścia zagradzały jednak ustawione pośrodku ołowiane przyciski, każdy z małą czerwoną chorągiewką na giętkim proporczyku. Pirx wiedział, że sam odstawi na bok chorągiewkę, kiedy na pytanie, czy gotów jest podjąć się wykonania zadania, odpowie, że tak – i że zrobi to pierwszy raz w życiu. I nagle opanowało go przeświadczenie, że kiedy będzie odsuwał proporczyk, potknie się o linkę i na pewno przewróci się jak długi – takie rzeczy się zdarzały. A jeżeli komukolwiek zdarzały się takie rzeczy, to jemu p o w i n n o się było coś takiego przytrafić, bo myślał czasem, że nie ma szczęścia. Wykładowcy określali to inaczej – że jest gapą, niezgułą i myśli w każdej chwili o wszystkim oprócz tego, o czym akurat trzeba myśleć. Prawda, że Pirxowi było o wiele rzeczy łatwiej niż o słowa. Między jego działaniem a myśleniem odzianym w słowa ziała może nie przepaść… w każdym razie była tam jakaś przeszkoda, która utrudniała mu życie. Wykładowcy nie wiedzieli, że Pirx jest marzycielem. O tym nikt nie wiedział. Sądzili, że on w ogóle o niczym nie myśli. A to nie było prawdą.
Zerknął kątem oka i zobaczył, że Boerst ustawił się już, jak należy, o krok od wejścia na przerzucony do włazu mostek, wyprężył się i czekał z rękami przyciśniętymi do nienadętych, gumowych obręczy kombinezonu.
Pomyślał, że Boerstowi jest do twarzy nawet w tym dziwacznym stroju, jakby wykrojonym ze stu piłek futbolowych naraz, i że kombinezon Boersta naprawdę jest nienadęty, podczas kiedy jego kombinezon miejscami jak gdyby ma jeszcze w sobie sporo powietrza – i dlatego tak niedobrze mu się chodzi, i musi tak szeroko stawiać nogi. Zebrał je razem, jak mógł, ale obcasy nie chciały mu się zejść. Dlaczego Boerstowi chciały? To było niejasne. Gdyby nie Boerst, zapomniałby zresztą na śmierć o tym, że trzeba przybrać zasadniczą postawę tyłem do rakiety, a frontem do trzech ludzi w mundurach. Podeszli najpierw do Boersta – dajmy na to dlatego, że był on na B, ale to też nie był zupełny przypadek albo raczej: był to przypadek na niekorzyść Pirxa, ponieważ zawsze musiał długo czekać na „wyrwanie” i denerwował się, bo wolał, aby złe wydarzyło mu się od razu.
Słyszał piąte przez dziesiąte z tego, co mówili do Boersta, a Boerst wyciągnięty jak struna odpowiadał szybko, tak szybko, że Pirx nic nie zrozumiał. Potem podeszli do niego, a kiedy Szef zaczął mówić, Pirxowi naraz przypomniało się, że miało ich dziś lecieć przecież trzech, a nie dwóch, gdzież więc podział się ten trzeci? Na szczęście usłyszał słowa Szefa i w ostatniej chwili zdążył wypalić:
– Kadet Pirx gotów do odbycia lotu.
– M… tak – powiedział Szef. – I kadet Pirx oświadcza, że jest zdrów na ciele i umyśle – ehem – w granicach swoich możliwości?
Szef lubił doczepiać takie kwiatuszki do stereotypowych pytań i mógł sobie na to pozwolić, bo był Szefem.
Pirx powiedział, że jest zdrów.
– Na okres trwania lotu mianuję kadeta pilotem – wypowiedział Szef sakramentalną formułę i ciągnął:
– Zadanie: start pionowy na boosterze połową mocy. Wejście na elipsę B 68. Na elipsie poprawka do orbity trwałej z okresem obrotu 4 godziny 26 minut. Oczekiwanie na orbicie dwu statków bezpośredniej łączności typu JO 2. Prawdopodobna strefa kontaktu radarowego – sektor III, satelita PAL z możliwym odchyleniem dopuszczalnym sześć sekund łuku. Nawiązać kontakt na fonii celem uzgodnienia manewru. Manewr: zejść z orbity trwałej kursem 60stopni 24 minuty szerokości północnej, 115 stopni 3 minuty 11 sekund długości wschodniej. Przyspieszenie początkowe – 2,2 g. Przyspieszenie końcowe po 83 minutach – 0. Nie odrywając się poza zasięg fonii, pilotować oba JO 2 w szyku trójkowym do Księżyca, wejść w jego strefie równikowej na orbitę tymczasową według wskazań Luna PELENG, upewnić się, że oba pilotowane statki znajdują się na orbicie i, schodząc z niej przyspieszeniem i kursem według własnego uznania, wrócić na orbitę trwałą w obrębie satelity PAL. Tam oczekiwać dalszych rozkazów.
Na kursie mówiono, że wkrótce pojawią się – zastępując dotychczasowe ściągawki – bryki elektronowe, to jest mikromózgi wielkości pestki od wiśni, które można będzie nosić w uchu albo pod językiem, i które podpowiedzą zawsze i wszędzie wszystko, co okaże się akurat potrzebne. Ale Pirx nie wierzył w to, uważając, nie bez słuszności, że kiedy się pojawią, nie będzie już trzeba kadetów. Na razie musiał sam powtórzyć cały tenor zadania – i zrobił to, raz jeden tylko pomyliwszy, ale to gruntownie, minuty i sekundy czasu z sekundami i minutami długości i szerokości. Po czym, spocony jak mysz w swojej przeciwpotnej bieliźnie, pod grubą powłoką kombinezonu, czekał na dalszy rozwój wypadków. Powtórzyć zadanie – powtórzył, ale treść jego nie zaczęła jeszcze docierać do jego świadomości. Jedyną myślą, jaka w nim bez przerwy krążyła, było: „Ale mi dali łupnia!!”
Zaciskał w lewej garści bryk, podając prawą ręką książkę nawigacyjną. Ustne recytowanie zadania było zwyczajną szykaną – i tak dostawało się je napisane z wykreślonym pierwszym kursem. Szef włożył kopertę z zadaniem do kieszonki pod okładkę książki, oddał mu ją i spytał:
– Pilot Pirx gotów do startu?
– Gotów! – odpowiedział pilot Pirx. W tej chwili miał już tylko jedno życzenie: znaleźć się w sterowni. Marzył o rozpięciu kombinezonu, przynajmniej pod szyją.
Szef cofnął się o krok.
– Do pocisku! – krzyknął wspaniałym, stalowym głosem, który jak dzwon przeciął głuchy, nieustający hałas olbrzymiej hali.
Pirx zrobił zwrot w tył, złapał czerwoną chorągiewkę, potknął się o jej linkę, w ostatniej chwili chwycił równowagę i wmaszerował jak Golem na cienki pomost. Kiedy był w jego połowie, Boerst (widziany z tyłu przypominał jednak piłkę futbolową) wchodził już do swojej rakiety.
Wpuścił nogi do środka, chwycił się masywnego ocembrowania włazu, zjechał elastyczną rynienką w dół, nie stawiając stóp na szczebelkach (szczebelki są tylko dla umierających pilotów – mawiał Ośla Łączka), i zabrał się do zamykania klapy. Ćwiczyli to na „fantomach” i na prawdziwej klapie – tyle że wyjętej z rakiety i zamocowanej na środku sali ćwiczeń – setki i tysiące razy. Niedobrze się od tego robiło – lewa korba, prawa korba, do połowy drogi, kontrola uszczelnień, druga połowa obrotu obu korb, docisk, kontrola na szczelność pod ciśnieniem, zagłuszenie włazu wewnętrzną pokrywą osłony, nasunięcie osłony przeciwmeteorytowej, wyjście ze studzienki włazu, zamknięcie drzwi kabiny docisk, korba, druga korba, rygiel, koniec.
Pirx myślał sobie, że Boerst na pewno dawno już siedzi w swojej szklanej kuli, kiedy on dopiero zakręca koło zamachowe docisku – i przyszło mu do głowy, że i tak przecież nie wystartują razem, startowało się w odstępach sześciominutowych i nie było się czego spieszyć. Ale lepiej jednak siedzieć już na miejscu i włączyć swój radiofon – przynajmniej słyszałby komendy, jakie wydają Boerstowi. Ciekawe, jakie on dostał zadanie?
Światła automatycznie zapaliły się w środku, kiedy tylko przymknął zewnętrzną klapę. Zaryglowawszy cały kram, po wysłanych bardzo szorstkim i miękkim zarazem plastykiem stopniach malutkiej pochylni przeszedł na miejsce pilota.
Diabli wiedzą, dlaczego w tych małych jednoosobowych rakietach pilot siedział w wielkiej szklanej bani trzymetrowej średnicy. Bania ta, choć zupełnie przezroczysta, nie była oczywiście ze szkła – w dodatku prężna, o elastyczności grubej, bardzo twardej gumy. Ten pęcherz, z rozkładanym fotelem pilota pośrodku, wpasowany był dopiero w głąb właściwej sterowni – pomieszczenia z lekka stożkowatego, tak że siedząc w swoim „fotelu dentystycznym” – tak go nazywano – i mogąc obracać się na jego pionowej osi, pilot widział poprzez szklane ściany pęcherza, w którym był zamknięty, wszystkie tablice zegarów, wskaźniki, ekrany przednie, tylne, boczne, tarcze obu Kalkulatorów i astrografu oraz – najświętsze z świętych – trajektometr, który grubą, mocno świecącą wstęgą rysował na matowej, wypukłej tarczy drogę pocisku względem tła nieruchomych gwiazd w projekcji Harelsbergera. Elementy tej projekcji trzeba było znać na pamięć i umieć je odczytywać z aparatu w każdej pozycji, nawet wisząc do góry nogami. Kiedy już pilot ułożył się na fotelu, miał po obu bokach cztery rękojeści główne reaktora i sterowniczych dysz odchylających, trzy awaryjne, sześć dźwigni małego pilotażu, pokrętła rozruchu i biegu jałowego oraz regulator mocy, ciągu, przedmuchu dysz, a nad samą podłogą – wielkie szprychowe kółko aparatury klimatyzacyjnej, tlenowej, rączkę instalacji przeciwpożarowej, wyrzutni reaktora (gdyby rozpoczęła się w nim reakcja łańcuchowa niekontrolowana), linkę z pętlą, przymocowaną do wierzchu szafki z termosami i jedzeniem, pod stopami zaś – wymoszczone miękko i opatrzone strzemiennymi pętlicami pedały hamownic i bezpiecznik wyrzutowy, którego naciśnięcie (pierwej trzeba było nogą rozbić jego kołpak i pchnąć go do przodu) wyrzucało pęcherz razem z fotelem i pilotem oraz wylatującymi za nim strunami spadochronu pierścieniowo-wstęgowego.
Poza tym celem głównym – ratowania pilota w wypadku niedającej się opanować awarii – miał jeszcze szklany pęcherz coś osiem bardzo ważnych powodów, dla których został skonstruowany, i Pirx w pewnych pomyślnych okolicznościach potrafiłby je nawet wszystkie wyrecytować, ale żaden nie trafił jemu (ani innym kursantom) do przekonania.
Ułożywszy się należycie, z wielkim trudem zginając się w pasie, aby wkręcić wszystkie wystające i zwisające z niego rurki, kable i przewody w końcówki sterczące z fotela (przy czym za każdym razem, kiedy pochylał się do przodu, kombinezon popychał go miękką bułą w brzuch), naturalnie pomylił kabelek fonii z grzejnym; na szczęście miały różny gwint, ale o pomyłce przekonał się dopiero, gdy zaczęły bić na niego siódme poty – i w szmerze sprężonego powietrza, które błyskawicznie wypełniło cały kombinezon, opadł z westchnieniem w tył, przekładając lewą i prawą ręką oba udowo-barkowe pasy.
Prawy zaczepił się od razu, a lewy czegoś nie chciał. Wydęty jak opona kołnierz nie pozwalał mu zerknąć w tył, więc tylko mordował się, tkając na oślep szerokim karabinkiem pasa – jednocześnie dobiegły go stłumione głosy w słuchawkach:
– …Pilot Boerst na AMU 18! Start według fonii w chwili zero. Uwaga – gotów?
– Pilot Boerst na AMU 18 gotów do startu według fonii w chwili z e r o ! – padła jak wystrzelona odpowiedź.
Pirx zaklął – karabinek zaskoczył. Opadł w głąb miękkiego fotela tak zmęczony, jakby właśnie powrócił z bardzo długiego, śródgwiezdnego lotu.
– Dwadzieścia trzy – do startu. – Dwadzieścia dwa – do startu. Dwa… – mamrotało w słuchawkach.
Podobno raz zdarzyło się, że usłyszawszy gromowe z e r o , wystartowało dwóch kursantów naraz – ten właściwy i ten, który czekał obok na swoją kolejkę – i szli w odległości dwustu metrów pionowymi świecami, mogąc w każdym ułamku sekundy zderzyć się – przynajmniej opowiadano tak na kursie. Od tego czasu – podobno – kabel zapłonowy włączano w ostatniej chwili, zdalnie, robił to sam komendant lotniska ze swojej oszklonej nawigatorni – i całe to liczenie było zwykłym blefem. Nikt jednak nie wiedział, jak jest naprawdę.
– Z e r o!! – rozległo się w słuchawkach. Jednocześnie Pirx usłyszał stłumiony, przeciągły łoskot, jego fotel zadrgał leciutko, odbite iskierki świateł delikatnie poruszyły się w szklanej osłonie, pod którą leżał rozpostarty, patrząc w sufit – to znaczy w astrograf, wskaźniki cyrkulacji chłodzenia, ciągu dysz głównych, dysz pomocniczych, gęstości strumienia neutronów, wskaźnik zanieczyszczeń izotopowych i jeszcze osiemnaście innych, których połowa zajmowała się wyłącznie samopoczuciem boostera – drganie osłabło, ściana głuchego huku przesunęła się gdzieś obok i zdawała się rozpływać w górze, jak gdyby w niebo podniesiona została jakaś niewidzialna kurtyna, grom był coraz dalszy i coraz bardziej, jak zwykle, podobny do odgłosu dalekiej burzy, aż zrobiło się cicho.
Coś syknęło i zabzyczało – nawet nie zdążył się przestraszyć. To samoczynny bezpiecznik włączył zablokowane dotychczas ekrany – były zamknięte od zewnątrz, kiedy startował ktoś w pobliżu, żeby oślepiający płomień atomowego odrzutu nie uszkodził obiektywów.
Pirx pomyślał sobie, że takie automatyczne urządzenia są bardzo pożyteczne – i tak się zastanawiał nad tym i owym, aż nagle poczuł, że wszystkie włosy wstają mu na głowie pod pękatą haubą.
Jezus Maria, ja lecę, ja, ja teraz lecę!!! – przemknęło mu.
Zaczął błyskawicznie przysposabiać dźwignie do startu – to znaczy dotykać ich wedle właściwej kolejności palcami, licząc: raz – dwa – trzecia – a gdzie czwarta? – potem ta – tak, to ten wskaźnik – i pedał – nie, pedał – aha, jest – czerwona – zielona rękojeść – potem automat – tak – czy zielona przed czerwoną?!
– Pilot Pirx na AMU 27! – wyrwał go z głębi tego dylematu silny głos bijący prosto w ucho. – Start według fonii w chwili z e r o ! Uwaga – pilot gotów?
Jeszcze nie!!! – chciało coś krzyknąć ustami pilota Pirxa, ale powiedział:
– Pilot Boe… pilot Pirx na AMU 27 gotów… e… do startu według fonii w chwili z e r o !
Chciał powiedzieć „pilot Boerst”, bo sobie dobrze zapamiętał, jak Boerst mówił. – Idioto! – ryknął na siebie w ciszy, która zapadła. Automat (czy wszystkie automaty muszą mieć głos podoficera?) wyszczekiwał:
– Do startu szesnaście – piętnaście – czternaście… Pilot Pirx pocił się. Usiłował przypomnieć sobie coś szalenie ważnego, o czym wiedział, że jest po prostu sprawą życia i śmierci, ale w żaden sposób nie mógł.
– …sześć, pięć do startu, cztery…
Zacisnął mokre palce na rękojeści startowej. Była na szczęście chropawa. Czy wszyscy się tak pocą? Widocznie – przemknęło mu, gdy słuchawka warknęła:
– Z e r o !!!
Jego ręka sama – zupełnie sama – pociągnęła dźwignię, pchnęła ją do połowy i tak pozostała. Ryknęło. Jakby elastyczna prasa zleciała mu na pierś i głowę. Booster – zdążył pomyśleć i pociemniało mu w oczach. Tylko trochę i tylko na chwilę. Gdy już mógł dobrze widzieć, choć ten sam nieustępliwy ciężar czuł rozlany w całym ciele, wszystkie ekrany – przynajmniej te trzy, które miał na wprost – wyglądały jak wybiegające z miliona garnków mleko.
Aha, przebijam chmury – pomyślał. Myślało mu się teraz jakby wolniej, nieco ospale, ale w zupełnym spokoju. Po dłuższej chwili zrobiło się tak, jakby był jedynie świadkiem całej tej sceny, trochę śmiesznej – facet leży rozwalony w „fotelu dentystycznym”, ani ręką, ani nogą, chmury znikły, niebo jest jeszcze trochę niebieskie, ale jak farbka fałszowana tuszem, coś jakby gwiazdy widać – gwiazdy czy nie?
Tak, to były gwiazdy. Wskaźniki chodziły sobie na suficie, na ścianach, każdy inaczej, każdy coś pokazywał, wszystko trzeba było widzieć, a on miał tylko dwoje oczu. Niemniej lewa jego ręka na krótki powtarzający się gwizd w słuchawkach sama – znowu sama – pociągnęła wyrzutnik boostera. Od razu zrobiło się trochę lżej – szybkość 7,1 na sekundę, wysokość 201 kilometrów, zadana krzywa startu kończy się, przyspieszenie 1,9, można siadać i w ogóle teraz dopiero będzie cała masa roboty!
Siadał powoli, naciskając poręcz, przez co oparcie fotela podnosiło się – i nagle cały ścierpł.
Gdzie jest bryk?!
To była ta szalenie ważna rzecz, której nie mógł sobie przypomnieć. Rozglądał się po podłodze, jakby na świecie nie było chmary mrugających ze wszystkich stron wskaźników. Bryk leżał pod samym fotelem – pochylił się, pasy oczywiście nie puściły, nie było już czasu, i z uczuciem, jakby stał na szczycie bardzo wysokiej wieży i walił się z nią razem w przepaść, otworzył książkę nawigacyjną, którą miał w nadkolanowej kieszeni, wyjął zadanie z koperty – nic nie rozumiał: gdzie jest, do cholery ciężkiej, orbita B 68? Aha, to będzie ta! – Skontrolował trajektometr i zaczął powoli wykręcać. Dziwił się trochę – jakoś to szło.
Na elipsie Kalkulator podał mu życzliwie dane do poprawki, znowu manewrował, wyskoczył z orbity, zahamował zanadto gwałtownie, przez dziesięć sekund miał minus 3 g, ale nic mu to nie zrobiło, fizycznie był bardzo odporny („żebyś miał taki mózg jak biceps – mówił mu Ośla Łączka – to może by z ciebie coś było”), z poprawką wszedł na orbitę trwałą, podał na fonii dane Kalkulatorowi, Kalkulator nic nie odpowiedział, na jego tarczy wyskakiwały fale jałowego biegu, ryknął dane jeszcze raz – oczywiście zapomniał się przełączyć – poprawił to, na tarczy natychmiast wyskoczyła pionowa migocąca linia, a wszystkie okienka zgodnie pokazały same jedynki. – Jestem na orbicie! – ucieszył się. Tak, ale czas obrotu był 4 godziny 29 minut, a miało być 4 i 26. Teraz już naprawdę nie wiedział, czy odchylenie jest dopuszczalne, czy nie. Szukał w głowie, zaczął rozważać, czy nie odpiąć pasów, bryk leżał pod samym fotelem, ale cholera wie, czy to jest w bryku – nagle przypomniał sobie, co mówił profesor Kaahl: „orbity są obliczone z błędem 0,3 procent” – podał na wszelki wypadek dane Kalkulatorowi: siedział w granicy dopuszczalnego błędu. – No, to by było – powiedział sobie i teraz dopiero rozejrzał się na dobre.
Ciążenie znikło, ale był przypięty do fotela, jak się patrzy – tyle że czuł się bardzo lekki. Ekran przedni – gwiazdy, i białawobury rąbek na samym dolnym skraju, ekran boczny – nic, tylko czarno i gwiazdy. Ekran spodni – aha! Z uwagą przyglądał się Ziemi – pędził nad nią na wysokości od 700 do 2400 km, w granicach swojej orbity – była olbrzymia, wypełniała cały ekran, akurat leciał nad Grenlandią – Grenlandią chyba? – zanim doszedł do tego, co to jest, był już nad północną Kanadą. Dookoła bieguna jarzyły się śniegi – ocean był czarnofioletowy, wypukły, gładki, jak odlany z żelaza, chmur dziwnie mało, jakby ktoś rzadką papkę rozchlapał tu i ówdzie na wypukłości – zerknął na zegar.
Leciał już siedemnaście minut.
Teraz należało złapać sygnały radiowe PAL-a i uważać przy przejściu jego strefy na radary. Jak się nazywają te dwa statki? RO? Nie, JO – a numery? Zajrzał do karty z zadaniem, wetknął ją razem z książką nawigacyjną do kieszeni i poruszył regulatorem kontrolki na piersi. Było słychać masę pisków i trzasków, PAL – jaki on ma sygnał? Morse – aha – natężał słuch, zaglądał w ekrany, Ziemia powoli obracała się pod nim, gwiazdy przesuwały szybko w ekranach, a PAL-a jak nie było, tak nie było słychać ani widać.
Naraz posłyszał brzęczenie.
PAL? – pomyślał i odrzucił natychmiast tę myśl. – Idiotyzm, satelity nie brzęczą przecież – co brzęczy?
– Nic nie brzęczy – odpowiedział sam sobie. – Więc co to jest? Awaria?
Jakoś wcale się nie przestraszył. Co za awaria, kiedy leci z wyłączonym silnikiem? Puszka rozsypuje się sama od siebie – czy co? Może zwarcie? A, zwarcie! Kochany Boże! Instrukcja przeciwpożarowa IIIA: „Pożar w Przestrzeni na Orbicie” – paragraf – niech to szlag trafi! – brzęczało i brzęczało, ledwo słyszał popiskiwanie dalekich sygnałów.
Zupełnie jak mucha w szklance – pomyślał ogłupiały, wodząc błyskawicznie oczami od zegara do zegara – i wtedy ją zobaczył.
Była to mucha-olbrzym, zielonkawoczarna, z obrzydliwego rodzaju, który stworzony został jakby tylko po to, żeby uprzykrzać ludziom życie, nachalna, natarczywa, kretyńska, a jednocześnie chytra i bystra mucha, która cudem jakimś (bo jak inaczej?) wlazła do rakiety i latała sobie teraz na zewnątrz szklanego pęcherza, trykając bzyczącą kulką oświetlone tarcze zegarów.
Kiedy zbliżała się do Kalkulatora, słyszał ją w słuchawkach jak czterosilnikowy samolot, Kalkulator miał nad górną ramą mikrofon, rezerwowy, żeby go można osiągnąć bez laryngofonu, spoza fotela, kiedy kabelki pokładowej fonii są rozłączone. Po co? Na wszelki wypadek. Więcej było takich urządzeń.
Przeklinał ten mikrofon. Bał się, że nie usłyszy PAL-a. Co gorsza, mucha zaczęła robić wypady w różne inne miejsca. Wodził za nią mimo woli wzrokiem ładnych parę minut, zanim sobie surowo powiedział, że go ta mucha cholerę obchodzi.
Szkoda, że nie można napuścić tam jakiegoś DDT.
Dosyć!!
Zabrzęczało, aż się skrzywił. Łaziła sobie po Kalkulatorze. Ucichło – pielęgnowała skrzydełka. Co za ohydna mucha!
W słuchawkach narodził się miarowy, daleki pisk – trzy kropki, kreska, dwie kropki, dwie kreski, trzy kropki, kreska – PAL.
– No, a teraz trzeba wytrzeszczać oczy! – rzekł sobie, podniósł trochę fotel – tak miał na oku trzy naraz ekrany – sprawdził jeszcze raz, jak się kręci fosforyczny promień radaru, i czekał. Na radarze nie było nic. Ale ktoś wołał:
– A siedem Terraluna, A siedem Terraluna, sektor III, kurs sto trzynaście, woła PAL PELENG. Proszę o namiar. Odbiór.
Nieszczęście, i jak ja teraz usłyszę moje JO! – stropił się Pirx.
Mucha zawyła w słuchawkach i znikła. Za chwilę cień nakrył go z góry – jakby nietoperz przysiadł na lampie. To była mucha. Łaziła po szklanym pęcherzu, jakby badała, co tkwi w jego środku. Tymczasem w eterze robiło się gęsto – PAL, który już widział (rzeczywiście wyglądał jak pal, był to osiemnastometrowy cylinder z aluminium, zakończony kulą obserwatoryjną), leciał nad nim, może w odległości czterystu kilometrów, może w nieco większej, i pomału go wyprzedzał.
– PAL PELENG do A siedem Terraluna, sto osiemdziesiąt koma czternaście, sto sześć koma sześć. Odchylenie rosnące liniowo. Koniec.
– Albatros cztery Aresterra, woła PAL Główna, PAL Główna, schodzę tankować sektor II, schodzę tankować sektor II, idę na rezerwie. Odbiór.
– A siedem Terraluna, woła PAL PELENG…
Reszty nie słyszał, połknęło ją brzęczenie muchy. Ucichła.
– Główna do Albatrosa cztery Aresterra, tankowanie kwadrant siódmy, Omega Główna, tankowanie przeniesione Omega Główna. Koniec.
– Oni się tu umyślnie zebrali, żebym nic nie słyszał – pomyślał Pirx.
Przeciwpotna bielizna pływała na nim. Mucha, brzęcząc, zataczała wściekłe kręgi nad tarczą Kalkulatora, jakby usiłowała za wszelką cenę dogonić własny cień.
– Albatros cztery Aresterra, Albatros cztery Aresterra do PAL Główna, wychodzę na kwadrant siódmy, wychodzę na kwadrant siódmy, proszę pilotaż interkomem. Koniec.
Słychać było oddalający się pisk interkomu, który utonął w rosnącym brzęczeniu. Wyłoniły się z niego słowa:
– JO dwa Terraluna, JO dwa Terraluna, woła AMU 27, AMU 27. Odbiór.
Ciekawość, kogo on woła? – pomyślał Pirx i aż pod skoczył w pasach.
– AMU – chciał powiedzieć, ale zachrypłe gardło nie przepuściło nawet dźwięku. W słuchawkach brzęczało. Mucha. Zamknął oczy.
– AMU 27 do JO dwa Terraluna, jestem kwadrant cztery, sektor PAL, włączam pozycyjne. Odbiór.
Włączył swoje pozycyjne światła – dwa czerwone z boków, dwa zielone na dziobie, jedno niebieskie z tyłu, i czekał. Nic nie było słychać oprócz muchy.
– JO dwa bis Terraluna, JO dwa bis Terraluna, wzywam… brzęczenie.
Chyba do mnie? – pomyślał z rozpaczą.
– AMU 27 do JO dwa bis Terraluna, jestem kwadrant cztery, brzegowy sektor PAL, mam wszystkie pozycyjne. Odbiór.
Teraz oba JO odezwały się równocześnie – włączył selektor kolejności, żeby wyciszyć tego, kto odezwał się drugi – ale brzęczało dalej, naturalnie – mucha.
Ja się tu chyba powieszę – pomyślał. Nie wpadło mu do głowy, że wobec braku ciążenia nawet takie wyjście nie jest możliwe.
Nagle zobaczył w radarze oba swoje statki – szły za nim równoległymi kursami, oddalone od siebie nie więcej niż o dziewięć kilometrów, to znaczy w strefach wzajemnie zakazanych; jego obowiązkiem jako pilotującego było nakazać im odejście na odległość dopuszczalną – 14 kilometrów. Sprawdzał na radarze położenie plamek oznaczających statki, kiedy mucha siadła sobie na jednej. Cisnął w nią książką nawigacyjną, nie doleciała, uderzyła w szkło pęcherza i zamiast się ześliznąć po nim, odleciała z powrotem w górę, uderzyła o strop szklanej bani i tak fruwała na wszystkie strony – brak ciążenia. Mucha nie raczyła nawet odlecieć – odeszła sobie pieszo.
– AMU 27 Terraluna do JO dwa, JO dwa bis. Widzę was. Macie zbliżenie burtowe. Przejść na kursy równoległe z poprawką zero koma zero jeden. Po wykonaniu manewru przejść na odbiór. Koniec.
Obie plamki zaczęły się wolno rozchodzić, być może mówili coś do niego, ale słyszał już tylko muchę. Urządzała sobie brzękliwe spacery na mikrofonie Kalkulatora. Nie miał już czym w nią rzucać. Książka nawigacyjna pływała nad nim, trzepocząc łagodnie kartkami.
– PAL Główna do AMU 27 Terraluna. Wyjść z kwadrantu brzegowego, wyjść z kwadrantu brzegowego, przyjmuję transsolarny. Odbiór.
Bezczelność, transsolarny się napatoczył – co mnie obchodzi transsolarny?! Statki w szyku mają pierwszeństwo! – pomyślał Pirx i zaczął krzyczeć, wyładowując w tym krzyku całą swoją bezsilną nienawiść do muchy.
– AMU 27 Terraluna do PAL Główna. Nie schodzę z kwadrantu, transsolarny nic mnie nie obchodzi, idę w szyku trójkowym. AMU 27, JO dwa, dwa bis eskadra Terraluna, prowadzący AMU 27. Koniec.
Niepotrzebne było o tym, że mnie ten transsolarny nic nie obchodzi – pomyślał. Ma się rozumieć – karne punkty. Niech ich wszystkich cholera weźmie. A za muchę kto dostanie karę? Też ja!
Pomyślał, że to z muchą tylko jemu mogło się zdarzyć. Mucha! Wielka mi rzecz! Wyobrażał sobie, jak by Smiga z Boerstem pękali ze śmiechu, gdyby dowiedzieli się o tej idiotycznej musze. Po raz pierwszy od startu pomyślał o Boerście. Nie miał jednak ani chwili czasu – PAL zostawał coraz wyraźniej z tyłu. Lecieli trójką już pięć minut.
– AMU 27 do JO dwa, JO dwa bis Terraluna. Godzina dwudziesta zero siedem. Manewr wejścia na kurs paraboliczny Terraluna rozpoczynamy godzina dwudziesta zero dziesięć. Kurs sto jedenaście… – wyczytywał kursy z kartki, którą udało mu się przed chwilą akrobatycznie ściągnąć z powietrza ponad głową. Jego statki odpowiedziały. PAL-a nie było już widać, ale go wciąż słyszał – albo jego, albo muchę. Naraz brzęczenie jej jak gdyby się rozdwoiło. Chciał przetrzeć oczy. Tak. Były już dwie. Skąd wylazła druga?
Teraz mnie wykończą – pomyślał całkiem, ale to całkiem spokojnie. Było nawet coś przyjemnego w przekonaniu, że nie warto się już szarpać, zrywać nerwów – one i tak dadzą mu radę. To trwało sekundę – potem popatrzył na zegar, była właśnie godzina, którą sam wyznaczył na początek manewru, a on nie miał jeszcze rąk na dźwigniach!
Mordownia tysięcznych ćwiczeń widać jednak robiła swoje – złapał obie rękojeści na oślep, poruszył lewą, potem prawą wpatrzony w trajektometr. Silnik odezwał się głucho, potem zasyczało, poczuł uderzenie w głowę, aż jęknął z zaskoczenia. Dostał kantem książki nawigacyjnej w czoło – tuż pod okapem hauby! Zakryła mu twarz, nie mógł jej strącić – potrzebował obu rąk. W słuchawkach brzęczało i kotłowało się miłosne życie much na Kalkulatorze. Powinni dawać rewolwer – pomyślał; czuł, jak książka nawigacyjna wskutek rosnącego przyspieszenia zgniata mu nos. Rzucał głową jak szalony – musiał widzieć trajektometr! Ważyła chyba ze trzy kilogramy, naraz spadła z trzaskiem na podłogę – no tak, było prawie 4 g. Natychmiast zmniejszył przyspieszenie, utrzymywał je w granicach manewru, ustawił zapadki na rękojeściach – miał teraz 2 g przyspieszenia. Czy muchom nic nie robi takie przyspieszenie? Nic im nie robiło. Czuły się świetnie. Miał lecieć tak 83 minuty. Spojrzał na tarczę radaroskopu – oba JO szły za nim, odległość między jego rufą a nimi wzrosła do jakichś siedemdziesięciu kilometrów. To przez to, że przez parę sekund miał 4 g i wyskoczył do przodu. Nie szkodzi.
Teraz miał trochę wolnego czasu – aż do końca lotu z przyspieszeniem. 2 g – to nie było nic takiego. Ważył teraz – wszystkiego – sto czterdzieści dwa kilogramy. Siedział nieraz i pół godziny w laboratoryjnej karuzeli na 4 g.
Inna rzecz, że to nie było przyjemne – ręce, nogi jak z żelaza. Głową nie można było nawet ruszyć – oślepiało.
Jeszcze raz sprawdził położenie obu swoich statków za rufą i pomyślał, co teraz robi Boerst. Wyobraził sobie jego twarz – musiała wyglądać jak na filmach. Szczękę miał ten chłopak! Nos prosty, oczy szare – stalowe – na pewno nie wziął ze sobą żadnego bryka! Chociaż jemu na razie też nie okazał się potrzebny. W słuchawkach osłabło brzęczenie – obie muchy łaziły nad nim po szklanym wierzchu bani, ich cienie muskały jego twarz, aż się za pierwszym razem wzdrygnął. Spojrzał w górę – miały plackowate rozszerzenia na końcach czarnych łapek, ich odwłoki błyszczały metalicznie w świetle lamp. Ohyda.
– Poryw osiem Aresterra woła Trójkąt Terraluna, kwadrant szesnasty, kurs sto jedenaście koma sześć. Mam was na kursie zbieżnym jedenaście minut trzydzieści dwie sekundy, proszę odchylić kurs własny. Odbiór.
– Masz ci los! – jęknęło w nim. – Bałwan, pcha się prosto – przecież widzi, że idę w szyku!
– AMU 27 prowadzący Trójkąt Terraluna JO dwa, JO dwa bis woła Poryw osiem Aresterra. Idę w szyku, nie zmieniam kursu, wykonaj manewr mijania. Koniec.
Mówiąc to, szukał tego bezczelnego Porywu na radarze – był! Nie dalej niż półtora tysiąca kilometrów!
– Poryw osiem do AMU 27 Terraluna, mam przebity rozrząd grawimetryczny, wykonajcie niezwłocznie manewr mijania, punkt przecięcia kursów czterdzieści cztery zero osiem, kwadrant Luna cztery, pas brzeżny. Odbiór.
– AMU 27 do Poryw osiem Aresterra, JO dwa, JO dwa bis Terraluna, wykonuję manewr mijania godzina dwudziesta trzydzieści dziewięć, manewr zwrotny równoczesny za prowadzącym na odległości optycznej, odchylenie północne sektor Luna jeden zero koma sześć, włączam silniki małym ciągiem. Odbiór.
Mówiąc to, jednocześnie włączył obie dolne dysze odchylające. Oba JO dwa odpowiedziały natychmiast, skręcili, gwiazdy przesuwały się w ekranach, Poryw podziękował, leciał do Luny Głównej, Pirx nabrał nagle fantazji, życzył mu szczęśliwego lądowania, to było w dobrym stylu, zwłaszcza że tamten miał awarię, widział go na tysiącu kilometrów z zapalonymi pozycyjnymi – potem znowu wezwał swoje JO, zaczęło się wchodzenie na stały kurs – okropność! Jak wiadomo, nie ma nic łatwiejszego niż zejść z kursu – odnaleźć potem ten sam kawałek paraboli wydaje się prawie niemożliwością. Inne przyspieszenie, nie mógł nadążyć z rzucaniem współrzędnych Kalkulatorowi, łaziły po nim muchy, potem zaczęły się gonić po radarze – cienie ich zamiatały tylko ekran. Skąd te bydlęta brały tyle siły? Po dobrych dwudziestu minutach znaleźli się w końcu na pierwotnym kursie.
A Boerst ma na pewno drogę jak wyczyszczoną odkurzaczem – pomyślał. – Zresztą – co mu tam! Zrobi wszystko i tak jedną ręką.
Włączył automat reduktora akceleracji, żeby na 83. minucie mieć przyspieszenie zero, jak nakazywała instrukcja, i zobaczył coś, od czego jego mokra przeciwpotna bielizna zrobiła się jak uszyta z lodu.
Nad tablicą rozdzielczą zesuwała się z zacisków biała pokrywka – milimetr po milimetrze. Była, widać, słabo wsadzona i podczas targania statku przy manewrach zwrotnych (targał nim rzeczywiście gwałtownie) zatrzaskowe rygielki puściły. Tymczasem przyspieszenie wciąż jeszcze wynosiło 1,7 g, pokrywka zesuwała się powolutku, jakby ją ktoś ciągnął w dół niewidzialną nitką – aż zeskoczyła i spadła. Uderzyła w szkło bani od swojej strony, osunęła się po nim i leżała nieruchomo na podłodze. Obnażone zabłysły cztery miedziane przewody wysokiego napięcia i bezpieczniki pod nimi.
No i czego ja się właściwie tak zestrachałem? – pomyślał. – Spadła pokrywka, to spadła, wielkie rzeczy. Z pokrywką, bez pokrywki, nie wszystko jedno?
Był jednak niespokojny – takie rzeczy nie powinny się zdarzać. Jeżeli może spaść pokrywka bezpieczników, to może odlecieć i rufa.
Już tylko dwadzieścia siedem minut lotu z przyspieszeniem było przed nim, kiedy pomyślał, że po wyłączeniu silników pokrywka stanie się nieważka i zacznie tam latać. Czy może narobić coś złego? Raczej nie. Za lekka. Nawet szybki żadnej nie stłucze. E, nic.
Poszukał wzrokiem much – goniąc się, kołując, bzycząc, latały dokoła całej bani, aż siadły pod bezpiecznikami. Stracił je z oczu.
W radaroskopie odnalazł swoje oba JO – na kursie. Przedni ekran ukazywał wielką na pół nieba tarczę księżycową. Mieli kiedyś ćwiczenia selenograficzne w kraterze Tychona, wtedy gdy Boerst obliczył za pomocą zwykłego przenośnego teodolitu… – e, do licha, czego on nie potrafił! Usiłował odnaleźć Lunę Główną na zewnętrznym stoku Archimedesa. Była słabo widoczna, bo prawie cała zaryta w skałach, można było dojrzeć tylko wygładzony wierzch lądowiska ze światłami sygnałowymi. Naturalnie, kiedy leżała w strefie nocy, ale teraz świeciło tam Słońce. Sama stacja spoczywała wprawdzie w smudze cienia, który rzucał krater, ale kontrast z oślepiająco oświetloną tarczą dokoła był taki, że słabiutkie płomyczki sygnalizacji nie były w ogóle widoczne.
Księżyc wyglądał, jakby na nim nigdy noga ludzka nie stanęła – od księżycowych Alp kładły się długie cienie na równinę Morza Deszczów. Przypomniał sobie, jak przed lotem na Księżyc – z całą grupą, wtedy byli jeszcze zwykłymi pasażerami – Ośla Łączka poprosił go, aby sprawdził, czy gwiazdy siódmej wielkości są jeszcze z Księżyca widoczne, a on, osioł, podjął się tego z największym zapałem! Zapomniał na śmierć, że żadnych gwiazd z Księżyca w ogóle w dzień nie widać – wzrok jest zbyt olśniony blaskiem Słońca odbitym od powierzchni gruntu. Ośla Łączka długo jeszcze prześladował go tymi gwiazdami z Księżyca. Tarcza puchła powoli na ekranach – niedługo wyprze resztki czarnego nieba poza obręb przedniego.
Dziwne – nic nie brzęczało. Spojrzał w bok – i struchlał. Jedna mucha siedziała na wypukłości bezpiecznika i czyściła sobie skrzydełka, a druga zalecała się do niej. Kilka milimetrów obok niej lśnił najbliższy kabel. Izolacja kończyła się trochę wyżej – wszystkie cztery kable były gołe, grube prawie jak ołówek, napięcie nie tak znów wysokie, 1000 woltów, i dlatego odstępy między nimi nie były duże – jeden od drugiego o siedem milimetrów. Przypadkowo wiedział, że siedem. Rozbierali raz całą instalację elektryczną i za to, że nie znał odstępów między przewodami, nasłuchał się od asystenta różności. Mucha dała spokój zalecankom i łaziła teraz po gołym przewodzie. Oczywiście nic jej to nie szkodziło. Ale gdyby tak zachciało się jej przelecieć na drugi… I widocznie właśnie się zachciało, bo zabrzęczała i siedziała teraz na skrajnej miedzianej żyle. Jak gdyby w całej sterowni nie było innego miejsca! Gdyby sobie stanęła tak, że przednie łapki na jednym przewodzie, a tylne na drugim…
No więc co? W najgorszym razie zrobiłoby się zwarcie, zresztą mucha nie jest chyba tak wielka. Jeżeli nawet, to będzie zwarcie przez moment, automatyczny bezpiecznik wyłączy prąd, mucha się spali, automat z powrotem włączy prąd i wszystko zagra znowu – a z muchą będzie spokój! Patrzył jak zahipnotyzowany na szafeczkę wysokiego napięcia. Jednak nie życzył sobie, żeby bydlę próbowało. Krótkie spięcie – cholera wie, co może z tego być. Niby nic – ale po co?
Zegar: jeszcze osiem minut na malejącym stopniowo ciągu silników. Zaraz będzie koniec. Patrzył właśnie na ten zegar, kiedy błysnęło – i światła zgasły. Trwało to może trzecią część sekundy. Mucha! – pomyślał, czekając z zapartym tchem, żeby automat na powrót włączył prąd. Włączył.
Światła się zapaliły, ale pomarańczowo, słabo, i natychmiast znów strzelił bezpiecznik. Ciemno. Automat znowu włączył. Wyłączył. Włączył. I tak ciągle – bez końca. Światła błyskały w pół prądu, co się stało? Zobaczył z trudem w momentalnych następujących po sobie miarowo rozjaśnieniach: po musze – wcisnęło się bydlę pomiędzy dwa przewody – pozostało truchełko, zwęglony słupek, który dalej łączył oba kable.
Nie można powiedzieć, żeby się za bardzo przestraszył. Był podniecony, ale czy w ogóle od chwili startu uspokoił się na dobre? Zegar źle było widać. Tablice miały własne oświetlenie – radar też. Prądu było akurat tyle, że awaryjne światła ani rezerwowe obwody się nie włączały – ale znów nie aż tyle, żeby było jasno. Do wyłączenia silników brakło czterech minut.
Nie musiał się o to troszczyć – automat reduktora sam powinien wyłączyć silnik. Lodowaty potoczek pociekł mu wzdłuż kręgosłupa – jakże automat wyłączy, jeżeli jest zwarcie?
Przez chwilę nie był pewny, czy to ten sam obwód, czy nie. Uprzytomnił sobie, że to są główne bezpieczniki. Dla całej rakiety i dla wszystkich obwodów. Ale stos, stos jest przecież osobno?…
Stos – tak. Ale nie automat. Sam go przecież przedtem nastawił. No więc trzeba go wyłączyć. Czy lepiej nie ruszać? Może jednak zagra?
Konstruktorzy nie uwzględnili tego, że do sterowni może się dostać mucha – że przykrywka może spaść i będzie zwarcie – takie zwarcie!
Światła migały bez przerwy. Trzeba było coś zrobić. Ale co? Proste – należy przerzucić główny wyłącznik, który jest pod podłogą za fotelem. Wyłączy główne obwody i uruchomi awaryjne. I wszystko będzie w porządku. Rakieta nie jest jednak tak głupio skonstruowana, wszystko przewidzieli z należytym zapasem bezpieczeństwa.
Ciekawe, czy Boerst też wpadłby na to tak od razu? Należy się obawiać, że tak. Nawet może… ale zostały już tylko dwie minuty! Nie zdąży przeprowadzić manewru! Podskoczył. Na śmierć zapomniał o tamtych.
Myślał chwilę z zamkniętymi oczami.
– AMU 27 prowadzący Terraluna do JO dwa, JO dwa bis. Mam zwarcie w sterowni. Manewr wejścia na orbitę tymczasowo trwałą nad strefą równikową Księżyca wykonam z opóźnieniem… e… nieokreślonej długości. Wykonajcie manewr sami w ustalonym czasie. Odbiór.
– JO dwa bis do prowadzącego AMU 27 Terraluna. Wykonuję manewr łączny razem z JO dwa wejścia na orbitę tymczasowo trwałą nad strefą równikową. Masz dziewiętnaście minut do Tarczy. Powodzenia. Koniec.
Ledwo dosłuchał, odkręcił kabel radiofonu, wąż tlenowy, drugi kabelek – pasy miał już rozpięte. Gdy się podnosił, automat reduktora zapłonął rubinowo – cała kabina to wyskakiwała z ciemności, to pogrążała się w mętnopomarańczowym świetle osłabionego napięcia. Silnik się nie wyłączył. Czerwone światełko patrzyło na niego z półmroku, jakby pytając o radę. Rozległo się miarowe buczenie – sygnał ostrzegawczy. Reduktor nie mógł wyłączyć automatycznie silników. Łapiąc równowagę, skoczył za fotel.
Wyłącznik siedział we wpasowanej w podłogę kasecie. Kaseta – zamknięta na klucz. Tak, na pewno zamknięta. Szarpnął pokrywę – nie puszczała. Gdzie klucz?
Klucza nie było. Szarpnął jeszcze raz – nic.
Skoczył na równe nogi. Ślepo patrzył przed siebie – w przednich ekranach płonął już nie srebrzysty, ale biały jak górskie śniegi gigantyczny Księżyc. Zębate cienie kraterów sunęły po tarczy. Altimetr radarowy się odezwał – czy szedł już od dawna? Cykał miarowo – zielone cyferki wyskakiwały z półmroku: dwadzieścia jeden tysięcy kilometrów odległości.
Światło bezustannie migało, bezpiecznik wyłączał miarowo prąd. Gdy gasło, w kabinie nie zapadał już mrok – upiorny blask Księżyca wypełniał ją po brzegi i tylko nieznacznie słabł, kiedy lampy błyskały swoim półprzytomnym żarzeniem.
Statek leciał prosto, wciąż prosto, i wciąż zwiększał szybkość na szczątkowym przyspieszeniu 0,2 g – zarazem Księżyc przyciągał go coraz mocniej. Co robić? Co robić?! Skoczył jeszcze raz do kasety, uderzył nogą w pokrywę – stal ani drgnęła.
Zaraz! Boże! Jak mógł tak ogłupieć! – trzeba po prostu dostać się tam, na drugą stronę pęcherza! Można przecież! Przy samym wyjściu – tam, gdzie szklana bania przechodzi zwężającym się tunelem w lej kończący się u klapy – jest specjalna dźwignia polakierowana na czerwono, pod tabliczką TYLKO W RAZIE AWARII ROZRZĄDU. Wystarczy ją przełożyć, a szklana bania uniesie się o metr prawie w górę – i będzie można przeleźć pod jej dolnym brzegiem na drugą stronę! Tam jakimś kawałkiem izolacji oczyści przewody i…
Jednym susem znalazł się przy czerwonej dźwigni.
Idioto! – pomyślał, złapał stalową rękojeść, pociągnął, aż mu chrupnęło w stawie barkowym. Rękojeść wyskoczyła na całą długość błyszczącego olejem stalowego pręta – a bania ani drgnęła. Ogłupiały patrzył na nią – widział w głębi ekrany pełne płonącego Księżyca, światło migało mu wciąż ponad głową – jeszcze raz targnął rękojeść, chociaż była już wyciągnięta… Nic.
Klucz! Klucz do kasety wyłącznika! Rzucił się płasko na podłogę, zajrzał pod fotel. Leżał tam tylko bryk…
Światła bezustannie migały, bezpiecznik miarowo wyłączał prąd. Gdy gasły, wszystko wokół stawało się białe jak wystrugane z trupich kości.
Koniec! – pomyślał. – Dać się wyrzucić razem z banią? Wystrzelić z fotelem, w osłonie? Nie można, spadochron nie zahamuje, Księżyc nie ma przecież atmosfery. Ratunku!!! – chciał krzyczeć, ale nie było do kogo wołać – był sam. Co robić?! Musi być jakiś ratunek!
Skoczył jeszcze raz do rękojeści – omal ręka nie wyskoczyła mu ze stawu. Chciało mu się płakać z rozpaczy. Tak głupio, tak głupio… Gdzie jest klucz? Dlaczego mechanizm się zaciął? Altimetr – jednym spojrzeniem ogarnął zegary: dziewięć i pół tysiąca kilometrów. Od rozpalonego tła wyraźnie odcinała go skalna piła Timocharisa. Zdawało mu się, że widzi już miejsce, w którym wryje się w pokrytą pumeksem skałę. Będzie grzmot, błysk i…
Naraz jego skaczące szaleńczo oczy padły, w sekundzie rozbłysku świateł, na poczwórny rządek miedzianych żył. Wyraźnie czerniała tam grudka łącząca kable pozostała po spalonej musze. Wystawiając bark jak bramkarz w robinsonadzie, skoczył przed siebie, uderzenie było straszne, wstrząs omal nie pozbawił go przytomności. Ściana bani odrzuciła go jak nabita samochodowa opona, upadł na podłogę. Zerwał się na równe nogi, dysząc ciężko, z pokrwawionymi ustami, gotów ponownie rzucić się na szklany mur.
Spojrzał w dół.
Dźwignia małego pilotażu. Dla wielkich, krótkotrwałych przyspieszeń, rzędu 10 g, ale tylko na ułamek sekundy. Pracowała bezpośrednio, na cięgłach mechanicznych. Dawała momentalny, awaryjny ciąg.
Ale mógł nią tylko zwiększyć przyspieszenie, to znaczy – jeszcze szybciej dolecieć do Tarczy. Nie – zahamować. Odrzut był zbyt krótkotrwały. Hamowanie musi być ciągłe. Mały pilotaż – na nic?
Rzucił się na dźwignię, padając, złapał ją, targnął, pozbawiony amortyzującej osłony fotela miał uczucie, że wszystkie kości mu się rozlatują, tak uderzyła go podłoga. Pociągnął jeszcze raz. Taki sam straszny, momentalny skok rakiety! Uderzył głową o podłogę; gdyby nie pianoplastyk – roztrzaskałby się.
Bezpiecznik brzęknął – miganie ustało nagle. Sterownię zalał spokojny, normalny blask lamp.
Podwójne uderzenie błyskawicznych przyspieszeń małego pilotażu wytrąciło strupieszały węgielek spomiędzy przewodów. Zwarcie było usunięte. Czując słony smak krwi w ustach, skoczył w fotel, jakby dawał nurka z trampoliny – ale nie wpadł w jego objęcia, przeleciał wysoko nad oparciem, okropne uderzenie o strop ledwo co osłabione haubą.
W momencie kiedy odbijał się do skoku, czynny już automat reduktora wyłączył silnik. Resztka ciążenia znikła. Statek, teraz już tylko rozpędem, spadał jak kamień prosto ku skalnym ruinom Timocharisa.
Odbił się od sufitu. Krwawa ślina, którą wypluł, płynęła obok niego w powietrzu czerwono-srebrzystymi bąbelkami.
Rozpaczliwie się wił, wyciągając ręce ku oparciu fotela. Wyrwał z kieszeni wszystko, co w nich tkwiło, cisnął za siebie.
Ten odrzut pchnął go łagodnie. Powoli sunął coraz niżej, palce, wyciągnięte tak, że ścięgna pękały, najpierw zgrzytnęły paznokciami po niklowej rurze, aż wpiły się w nią. Nie puścił już. Ściągnął się cały głową w dół, jak akrobata robiący odwróconą stójkę na poręczach, złapał pas, po pasie zjechał w dół, owinął go wokół ciała, karabinek… – nie tracił czasu na zatrzaskiwanie go, zagryzł go tylko w zębach – trzymało. Teraz ręce na rękojeści, nogi w pedały!
Altimetr: tysiąc osiemset kilometrów do Tarczy. Czy zdąży zahamować? Wykluczone! 45 kilometrów na sekundę! Musi skręcić – wykonać głębokie wyjście z pikującego lotu – tylko tak!
Włączył dysze odchylające – 2, 3, 4 g! Mało! Mało! Dał pełny ciąg na odchylenie. Rtęcią płonąca tarcza w ekranie, dotąd jak gdyby wmurowana weń z zewnątrz, drgnęła i coraz szybciej poczęła sunąć w dół. Fotel skrzypiał pod rosnącym ciężarem jego ciała. Statek wchodził w łuk nad samą powierzchnią Księżyca, o wielkim promieniu – promień musiał być taki, bo miał ogromną szybkość. Rękojeść stała twardo, dociśnięta do końca. Wtłaczało go w gąbczaste oparcie, tracił dech, kombinezon nie był połączony z tlenową sprężarką, czuł, jak gną mu się żebra, szarawe plamy pokazały się w oczach. Czekał na black-out, patrząc ciągle w ramkę radarowego altimetru, który mełł w swoich okienkach cyferki, jeden rządek wyskakiwał po drugim: 990–900–840–760 kilometrów…
Choć wiedział, że ma za sobą całą moc, parł rękojeść dalej. Wykonywał najciaśniejszy skręt, jaki był w ogóle możliwy – a mimo to nie przestał jeszcze tracić wysokości – cyfry wciąż malały – choć coraz wolniej – leżał jeszcze w zstępującej części wielkiego łuku. Spojrzał samymi oczami – gałki ich ledwo mógł obrócić – na trajektometr.
Jak zwykle w groźnej strefie ciał niebieskich tarcza aparatu pokazywała oprócz krzywej, którą zakreślał pocisk – i migającego słabo jej domyślnego przedłużenia – także profil wypukłości Księżyca, nad którym odbywał się cały manewr.
Obie te krzywe – lotu i księżycowej powierzchni – schodziły się prawie. Czy się przecinały?
Nie. Ale brzuch jego łuku był niemal styczną. Nie było pewne, czy prześliźnie się tuż nad samą Tarczą – czy wyrżnie w nią. Trajektometr pracował z błędem siedmiu-ośmiu kilometrów i Pirx nie mógł wiedzieć, czy krzywa przechodzi trzy kilometry ponad skałami, czy też pod nimi.
Ciemniało mu w oczach – 5 g robiło swoje. Przytomności nie stracił. Leżał ślepy z rękami zaciśniętymi mocno na dźwigniach, czując, jak powoli poddają się amortyzatory fotela. Nie wierzył, że jest zgubiony. Jakoś nie mógł w to uwierzyć. Wargami nie był zdolny ruszać – więc w swojej ciemności, w myślach tylko liczył powoli: dwadzieścia jeden – dwadzieścia dwa – dwadzieścia trzy – dwadzieścia cztery…
Przy pięćdziesięciu zapełgała myśl, że to już zderzenie – jeśli w ogóle musiałoby nastąpić. Mimo to nie puszczał dźwigni. Zaczynało mu się robić słabo: duszność, dzwon w uszach, w gardle pełno krwi, w oczach – krwawa czerń…
Palce same się rozwarły – rękojeść odsunęła się powoli, nie słyszał nic, nic nie widział. Powoli robiło się szaro – oddychać było coraz lżej. Chciał otworzyć oczy – ależ były, przez cały czas były otwarte, piekły teraz: spojówki wyschły!!
Usiadł.
Miał 2 g na grawimetrze.
Przedni ekran – pusty. Gwiazdowe niebo. Ani śladu Księżyca. Gdzie się podział Księżyc?
Leżał w dole – pod nim. Wystrzelił w górę ze swojej śmiertelnej piki – i oddalał się teraz od niego z malejącą szybkością. Jak nisko prześliznął się nad samą Tarczą? Musiał to zarejestrować altimetr, ale miał w tej chwili co innego na głowie niż wypytywanie go o dane cyfrowe. Teraz dopiero się zorientował, że alarmowy sygnał, który buczał przez cały czas, umilkł. Dużo wart taki sygnał! Już raczej jakiś dzwon powinni powiesić pod stropem. Jak cmentarz, to cmentarz. Coś zabzyczało cichutko – mucha! Druga mucha! Żyła – bydlę jedno! Latała nad samą banią. Miał w ustach coś wstrętnego, szorstkiego, o smaku płótna – koniec pasa bezpieczeństwa! Cały czas zgniatał go w zębach! Pojęcia o tym nie miał.
Zapiął pas, położył ręce na dźwigniach – trzeba wyprowadzić rakietę na właściwą orbitę. Oczywiście, po obu JO nie będzie już śladu – ale musi dociągnąć, gdzie trzeba, i się zameldować Lunie Nawigacyjnej. Czy może Lunie Głównej – dlatego że miał awarię? Diabli wiedzą! Czy siedzieć cicho? Wykluczone! Jak wróci – zauważą krew, nawet szklany sufit jest pochlapany czerwono (teraz to zauważył), a zresztą rejestrator zapisał na taśmie wszystko, co się działo – szaleństwa bezpiecznika i jego walkę z awaryjną dźwignią. Niezłe są te AMU, nie ma co! A ci, co podstawiają człowiekowi taką trumnę na start, też są dobrzy!
Trzeba się było jednak meldować, nie wiedział dalej komu, więc pochylił się, poruszając naramienny pas.
Sięgnął po bryk leżący pod fotelem. – Ostatecznie, dlaczego nie mam zaglądnąć? Przynajmniej teraz się przyda.
Usłyszał wówczas, że coś trzasnęło – zupełnie jakby się otwarły jakieś drzwi.
Żadnych drzwi za nim nie było, doskonale o tym wiedział, nie mógł się zresztą odwrócić przypięty pasami do fotela, ale smuga jasności padła na ekrany, gwiazdy zbladły w nich i usłyszał stłumiony głos Szefa:
– Pilocie Pirx!
Chciał się zerwać, pasy go przytrzymały, upadł z powrotem, zdawało mu się, że zwariował. W przejściu między ścianą sterówki a szklaną powłoką ukazał się Szef. Stał przed nim w swoim szarym mundurze, patrzył na niego szarymi oczami – i się uśmiechał. Pirx nie wiedział, co się z nim dzieje.
Szklana powłoka uniosła się w górę – odruchowo zaczął rozpinać pasy, wstał – ekrany za plecami Szefa zgasły nagle, jak zdmuchnięte.
– Zupełnie dobrze, pilocie Pirx – powiedział Szef. – Zupełnie dobrze.
Pirx w dalszym ciągu nie wiedział, co się z nim dzieje. Stał w postawie zasadniczej przed Szefem i zrobił okropną rzecz – odwrócił głowę, o ile pozwolił mu na to wpółwydęty kołnierz.
Całe przejście, razem z klapą, było odsunięte – jakby rakieta pękła w tym miejscu na dwoje. Widać było w smudze wieczornego światła pomost hali, stojących na nim ludzi, liny, kratownice – Pirx z niedomkniętymi ustami popatrzył na Szefa.
– Chodź, chłopcze – powiedział Szef. Powoli podał mu rękę, którą Pirx ujął – wzmacniając uścisk. Szef dodał: – Wyrażam ci uznanie w imieniu Lotów, a we własnym – przepraszam cię. To… jest… konieczne. Teraz chodź, przejdziesz do mnie. Będziesz się mógł umyć.
Ruszył do wyjścia. Pirx poszedł za nim, stąpając ciężko i niezgrabnie. Na dworze było chłodno i wiał słaby wiatr – wpadał do hali przez odsłoniętą część stropu. Oba pociski stały na tych samych miejscach co przedtem – tylko kilka długich, grubych kabli, zwisając łukiem nad pustą przestrzenią, dochodziło do ich dziobów. Przedtem tych kabli nie było.
Instruktor stojący na pomoście mówił coś do niego. Źle słyszał przez haubę.
– Co? – spytał odruchowo.
– Powietrze! Wypuść powietrze z kombinezonu!
– A, powietrze…
Nacisnął wentyl – zasyczało. Stał na pomoście. Jakichś dwóch ludzi w białych fartuchach czekało przed linami bariery. Jego rakieta wyglądała, jakby miała rozpękły dziób. Ogarniało go z wolna uczucie dziwnej słabości – zdumienia – rozczarowania, które przemieniało się coraz wyraźniej w gniew.
Otwierali klapę drugiego pocisku. Szef stał na pomoście, ludzie w białych fartuchach mówili coś do niego. We wnętrzu drugiej rakiety rozległ się słaby trzask…
Jakiś brązowy, pręgowany, wijący się kłąb wypadł stamtąd, niewyraźną plamą latała głowa bez hauby, dławiła się krzykiem.
Nogi ugięły się pod nim.
Ten człowiek…
Boerst zderzył się z Księżycem.