Opowieści o pilocie Pirxie - Stanisław Lem - ebook + książka

Opowieści o pilocie Pirxie ebook

Stanisław Lem

4,7

Opis

Pilot Pirx to sympatyczny, trochę gapiowaty chłopak z sąsiedztwa, siedzący za sterami gwiazdolotów. Na co dzień boryka się z przyziemnymi bolączkami epoki kosmicznych podróży: chciwymi armatorami, niesforną załogą i zdezelowaną flotą. Pirx doskonale radzi sobie jednak również w sytuacjach ekstremalnych, wymagających twórczego myślenia oraz niekonwencjonalnych zachowań. Sensacyjne historie, w których pobrzmiewają echa Sherlocka Holmesa, są pretekstem do rozważań na temat istoty człowieczeństwa, jako sumy naszych błędów i niedoskonałości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 601

Rok wydania: 2012

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (148 ocen)
113
29
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
indyczek88

Dobrze spędzony czas

Niektóre opisy uważam za zbyt długie. Najlepiej czytało się tam, gdzie działa się akcja. Szkoda, że co najmniej ze dwie opowieści nie zostały jeszcze pociągnięte, bo aż człowieka zżerała ciekawość co dalej. Tak jakby nie wszystkie wątki były dokończone. Książkę poza nielicznymi dłużyznami czytałem z przyjemnością, więc polecam.
00
Mariusz_760301

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna. Nic się nie zestarzała.
00
JesterX

Nie oderwiesz się od lektury

Zbiór opowiadań o Pirxie to cały geniusz Lema w małych pigułkach. Jedyne, co się w tych historiach zestarzało, to wyobrażenia Lema na temat rozwoju technologii IT, interfejsów człowiek maszyna, miniaturyzacji i rozwiązań mobilnych - tu "wyprzedziliśmy" Lema i jego wizję. Jest to jednak tylko scenografia, dekoracja - istotna, lecz pełniącą jedynie pomocniczą rolę dla opisania dylematów, przed jakimi staje tytułowy pilot Pirx, "jeder man" ery kosmicznych podbojów i postępu technicznego, który wchodzi w kolejną fazę, stanowiącą wyzwanie dla konstytutywnych podstaw człowieczeństwa... I jakim zamaszystym językiem jest to opisane, z jaką swadą, a jednocześnie naukową precyzją bystrego obserwatora natury ludzkiej, z jej wszystkimi dziwactwami, nawykami i sprzecznościami... Jeśli ktoś chce zacząć przygodę z niezwykłą twórczością Lema, to "Opowieści o pilocie Pirxie" są idealną pozycją- można przyjmować tę wymagającą literaturę SF w małych, przyswajalnych dawkach, nie tracąc przy tym poczucia...
00
Magda_mf

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowne opowiadania. Moim ulubionym był "Patrol". Tak wiele można zawrzeć w krótkiej formie. Dla mnie ten styl pisania niesamowicie daje odczuć samotność człowieka w kosmosie. Od tej książki zaczynam przygodę z Lemem i już wiem że czeka mnie dużo dobrej literatury 😁
00
Aatka

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowicie kreatywna i nawet jeśli nie realistyczna to wiarygodna opowieść scifi która chociaż nie bez wad nadal potrafi uderzyć człowieka
00

Popularność




Sta­ni­sław Lem

"Opo­wie­ści o pi­lo­cie Pi­rxie"

© Co­py­ri­ght by To­masz Lem, 2016

pro­jekt okład­ki: Anna Ma­ria Su­cho­dol­ska

zdję­cie na okład­ce: © EAST NEWS/PIOTR JA­SKOW

© Co­py­ri­ght for this edi­tion: Pro Auc­to­re Woj­ciech Ze­mek

www.lem.pl

ISBN 978-83-63471-13-2

Kra­ków, 2019 (wy­da­nie dru­gie po­pra­wio­ne)

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne

Stanisław Lem

OPOWIEŚCI O PILOCIE PIRXIE (fragment)

Spis treści

Test

Pa­trol

Al­ba­tros

Ter­mi­nus

Od­ruch wa­run­ko­wy

Po­lo­wa­nie

Wy­pa­dek

Opo­wia­da­nie Pi­rxa

Roz­pra­wa

Anan­ke

Test

1

– Ka­det Pirx!

Głos Oślej Łącz­ki wy­rwał go z głę­bi ma­rzeń. Wy­obra­ził so­bie wła­śnie, że w kie­szon­ce od ze­gar­ka sta­rych cy­wil­nych spodni na dnie szaf­ki leży dwu­ko­ro­nów­ka. Srebr­na, dźwię­czą­ca, za­po­mnia­na. Przed chwi­lą jesz­cze wie­dział do­kład­nie, że nie było tam nic, naj­wy­żej sta­ry kwit pocz­to­wy, ale po­wo­li do­szedł do prze­ko­na­nia, że mo­gła być, i kie­dy Ośla Łącz­ka wy­mie­nił jego na­zwi­sko, był już cał­kiem pe­wien. Moż­na po­wie­dzieć, że wy­raź­nie czuł jej krą­głość i wi­dział, jak roz­pie­ra się w kie­szon­ce. Mógł pójść do kina – i jesz­cze zo­sta­ło­by mu pół ko­ro­ny. A gdy­by po­szedł tyl­ko na ak­tu­al­no­ści, zo­sta­ło­by pół­to­ra, z tego ko­ro­nę by odło­żył, a za resz­tę po­grał­by na au­to­ma­tach. Je­śli­by au­to­mat za­ciął się i za­czął bez koń­ca wy­sy­py­wać mie­dzia­ki pro­sto w otwar­tą dłoń, a on le­d­wo by na­dą­żał z pa­ko­wa­niem ich do kie­sze­ni, i zno­wu pod­sta­wiał­by rękę… zda­rzy­ło się to prze­cież Smi­dze! Ugi­nał się pod cię­ża­rem zdo­by­tej nie­ocze­ki­wa­nie for­tu­ny, kie­dy wy­rwał go Ośla Łącz­ka.

Wy­kła­dow­ca za­ło­żył po swo­je­mu ręce do tyłu i sta­jąc na zdro­wej no­dze, za­dał py­ta­nie:

– Co ka­det zro­bił­by, na­tra­fiw­szy w pa­tro­lu na sta­tek ob­cej pla­ne­ty?

Ka­det Pirx otwo­rzył usta, jak­by w ten spo­sób chciał wy­go­nić znaj­du­ją­cą się w nich od­po­wiedź. Wy­glą­dał jak ostat­ni na świe­cie czło­wiek, któ­ry wie, co trze­ba ro­bić, spo­ty­ka­jąc ra­kie­ty ob­cych pla­net.

– Zbli­żył­bym się – po­wie­dział głu­chym, dziw­nie zgru­bia­łym gło­sem.

Cały kurs za­marł. Wszy­scy wie­trzy­li coś mniej nud­ne­go niż wy­kład.

– Bar­dzo do­brze – rzekł oj­cow­sko Ośla Łącz­ka – i co da­lej?

– Za­sto­po­wał­bym – wy­buch­nął ka­det Pirx, czu­jąc, że znaj­du­je się już da­le­ko poza przed­nią li­nią swych wia­do­mo­ści. Go­rącz­ko­wo po­szu­ki­wał w opu­sto­sza­łej gło­wie ja­kichś pa­ra­gra­fów Po­stę­po­wa­nia w Prze­strze­ni. Miał wra­że­nie, że w ży­ciu nie wi­dział go na oczy. Spu­ścił skrom­nie wzrok i zo­ba­czył wte­dy, jak Smi­ga mówi coś w jego stro­nę sa­my­mi usta­mi. Od­czy­tał to i po­wtó­rzył gło­śno, za­nim jesz­cze sens tych słów do­tarł do nie­go:

– Przed­sta­wił­bym się im.

Cały kurs ryk­nął jak je­den czło­wiek. Ośla Łącz­ka wal­czył se­kun­dę, ale też wy­buch­nął śmie­chem. Bar­dzo szyb­ko spo­waż­niał.

– Ka­det zgło­si się do mnie ju­tro z książ­ką na­wi­ga­cyj­ną. Ka­det Bo­erst!

Pirx usiadł, jak­by krze­sło było ze szkła nie cał­kiem jesz­cze osty­głe­go. Nie miał na­wet wiel­kie­go żalu do Smi­gi – on już taki był, nie mógł prze­pu­ścić oka­zji, je­śli się nada­rzy­ła. Nie sły­szał ani sło­wa z tego, co mó­wił Bo­erst – ry­so­wał na ta­bli­cy krzy­we, a Ośla Łącz­ka ści­szał po swo­je­mu od­po­wie­dzi elek­tro­no­we­go Kal­ku­la­to­ra, tak że od­po­wia­da­ją­cy gu­bił się na ko­niec w ob­li­cze­niach. Re­gu­la­min ze­zwa­lał na ko­rzy­sta­nie z po­mo­cy Kal­ku­la­to­ra, ale Ośla Łącz­ka miał w tej spra­wie wła­sną teo­rię: „Kal­ku­la­tor też czło­wiek – mó­wił – i może się po­psuć”. Pirx nie miał na­wet żalu do Oślej Łącz­ki. Nie miał żalu do ni­ko­go. Pra­wie ni­g­dy. Po pię­ciu mi­nu­tach stał już przed skle­pem na Dy­er­hof­fa i oglą­dał na wy­sta­wie ga­zo­we pi­sto­le­ty, z któ­rych moż­na strze­lać pa­tro­na­mi śle­py­mi, ku­lo­wy­mi lub ga­zo­wy­mi – kom­plet sześć ko­ron, z set­ką na­boi. Oczy­wi­ście na Dy­er­hof­fa był w wy­obraź­ni.

Po dzwon­ku kurs opu­ścił salę, nie z krzy­kiem i tu­pa­niem jak pierw­szy czy dru­gi – nie byli w koń­cu dzieć­mi! Nie­mal po­ło­wa po­cią­gnę­ła do ja­dal­ni – nie było tam o tej po­rze nic do je­dze­nia, ale moż­na było spo­tkać nową kel­ner­kę. Po­dob­no ład­na. Pirx szedł wol­no mię­dzy szkla­ny­mi sza­fa­mi, peł­ny­mi gwiaz­do­wych glo­bu­sów, i z każ­dym kro­kiem tra­cił na­dzie­ję, że w kie­szon­ce znaj­dzie się dwu­ko­ro­nów­ka. Na ostat­nim schod­ku wie­dział, że jej tam ni­g­dy nie było.

Pod bra­mą sta­li Bo­erst, Smi­ga i Pay­artz, z któ­rym sie­dział pół roku przy jed­nym sto­le na ko­smo­de­zji. Wszyst­kie gwiaz­dy w atla­sie za­sma­ro­wał Pi­rxo­wi tu­szem.

– Masz ju­tro prób­ny lot – po­wie­dział do nie­go Bo­erst, kie­dy ich mi­jał.

– W po­rząd­ku – od­parł fleg­ma­tycz­nie. Nie da­wał się tak ła­two na­bie­rać.

– Nie wie­rzysz – to prze­czy­taj! – stuk­nął Bo­erst pal­cem w szkło ta­bli­cy ogło­szeń.

Chciał iść da­lej, ale gło­wa ja­koś sama mu się wy­krę­ci­ła. Na li­ście były tyl­ko trzy na­zwi­ska. „Ka­det Pirx” – sta­ło tam jak wół, na sa­mej gó­rze.

Przez chwi­lę nie wi­dział nic.

Po­tem usły­szał z da­le­ka wła­sny głos, któ­ry mó­wił:

– To co? Po­wie­dzia­łem prze­cież: w po­rząd­ku.

Mi­nął ich i po­szedł alej­ką mię­dzy klom­ba­mi. W tym roku była na nich masa nie­za­po­mi­na­jek, za­sa­dzo­nych prze­myśl­nie w kształ­cie lą­du­ją­cej ra­kie­ty. Ja­skry wy­obra­ża­ły ogień wy­lo­to­wy, ale już prze­kwi­tły. Nie wi­dział klom­bów, ścież­ki, nie­za­po­mi­na­jek ani Oślej Łącz­ki, któ­ry po­spiesz­nym kro­kiem wy­szedł z bocz­ne­go skrzy­dła in­sty­tu­tu. O mało nie wle­ciał na nie­go przy bra­mie. Za­sa­lu­to­wał mu przed sa­mym no­sem.

– A, Pirx! – po­wie­dział Ośla Łącz­ka. – Ka­det leci ju­tro? Do­bre­go od­rzu­tu! Może ka­de­to­wi uda się spo­tkać tych – z in­nych pla­net.

In­ter­nat znaj­do­wał się w par­ku, po prze­ciw­nej stro­nie, za wiel­ki­mi pła­czą­cy­mi wierz­ba­mi. Stał nad sta­wem, a bocz­ne skrzy­dło wzno­si­ło się nad samą wodą, pod­stem­plo­wa­ne ka­mien­ny­mi ko­lum­na­mi. O tych ko­lum­nach ktoś pu­ścił baj­kę, że przy­wie­zio­ne zo­sta­ły z Księ­ży­ca – oczy­wi­sta buj­da – ale pierw­szy kurs rzeź­bił na nich swo­je ini­cja­ły i daty ze świę­tym wzru­sze­niem. Na­zwi­sko Pi­rxa też gdzieś tam było – wy­rył je pra­co­wi­cie przed czte­re­ma laty.

W swo­im po­ko­ju – miał tak mały, że nie dzie­lił go z ni­kim – dłuż­szy czas wa­hał się, czy otwo­rzyć szaf­kę. Do­kład­nie pa­mię­tał, gdzie leżą sta­re spodnie. Nie wol­no ich było mieć, dla­te­go je miał. Poza tym nie było z nich żad­ne­go po­żyt­ku. Za­mknął oczy, kuc­nął przy sza­fie, spo­za uchy­lo­nych drzwi wsa­dził rękę do środ­ka – i na­ma­cał kie­szon­kę. Na­tu­ral­nie – od razu wie­dział. Była pu­sta.

2

Stał w nie na­dę­tym kom­bi­ne­zo­nie na sta­lo­wej de­sce po­mo­stu pod sa­mym stro­pem hali, trzy­ma­jąc się łok­ciem roz­pię­tej jako po­ręcz liny, bo obie ręce miał za­ję­te. W jed­nej trzy­mał książ­kę na­wi­ga­cyj­ną, w dru­giej – bryk. Była to ścią­gaw­ka, któ­rą po­ży­czył mu Smi­ga – mó­wio­no, że la­tał z nią cały kurs. Co praw­da, nie było ja­sne, w jaki spo­sób wra­ca­ła, bo po prób­nym lo­cie opusz­cza­ło się In­sty­tut i szło na Pół­noc, do Bazy, gdzie za­czy­na­ło się wku­wa­nie do koń­co­wych eg­za­mi­nów. Wi­dać – jed­nak ja­koś wra­ca­ła – może zrzu­ca­li ją na spa­do­chro­nie? Oczy­wi­ście był to tyl­ko żart.

Stał na sprę­ży­nu­ją­cej de­sce za­wie­szo­ny nad czter­dzie­sto­me­tro­wą ot­chła­nią i skra­cał so­bie czas wy­obra­ża­niem tego, czy będą go ma­cać – to się, nie­ste­ty, zda­rza­ło. Ka­de­ci bra­li na prób­ne loty naj­dziw­niej­sze i naj­su­ro­wiej za­ka­za­ne rze­czy: po­czy­na­jąc od pła­skich fla­szek z wód­ką, a koń­cząc na ty­to­niu do żu­cia i fo­to­gra­fiach zna­jo­mych dziew­cząt. Nie mó­wiąc na­tu­ral­nie o bry­kach. Pirx dłu­go szu­kał na so­bie miej­sca, w któ­rym by go ukryć. Cho­wał go też z pięt­na­ście razy – do buta pod pię­tą, mię­dzy obie skar­pet­ki do cho­lew­ki, do we­wnętrz­nej kie­sze­ni kom­bi­ne­zo­nu, do ma­łe­go atla­si­ku gwiazd – taki atla­sik był do­zwo­lo­ny – nie­zły był­by też fu­te­rał od oku­la­rów, ale po pierw­sze, mu­siał­by to być ol­brzy­mi fu­te­rał, a po wtó­re, nie no­sił oku­la­rów. Tro­chę póź­niej przy­po­mniał so­bie, że gdy­by no­sił, nie przy­ję­li­by go do in­sty­tu­tu.

Stał więc na sta­lo­wej de­sce i cze­kał na obu in­struk­to­rów oraz na Sze­fa, a wszy­scy trzej nie wia­do­mo cze­mu się spóź­nia­li, cho­ciaż start był wy­zna­czo­ny na dzie­więt­na­stą czter­dzie­ści, a była już dzie­więt­na­sta dwa­dzie­ścia sie­dem. Po­my­ślał, że gdy­by miał ka­wa­łek pla­stra, mógł­by przy­le­pić so­bie bryk pod pa­chą. Mó­wio­no, że tak zro­bił mały Yer­kes, a gdy go in­struk­tor do­tknął, za­czął pisz­czeć, że ma ła­skot­ki, i uda­ło mu się. Ale Pirx nie wy­glą­dał na ta­kie­go, co ma ła­skot­ki. Wie­dział o tym i nie miał co do tego żad­nych złu­dzeń. Trzy­mał więc cał­kiem zwy­czaj­nie bryk w pra­wej ręce i do­pie­ro gdy przy­szło mu do gło­wy, że bę­dzie ją mu­siał po­dać na przy­wi­ta­nie wszyst­kim trzem, prze­ło­żył go do le­wej, a książ­kę na­wi­ga­cyj­ną z le­wej do pra­wej. Ma­ni­pu­lu­jąc tak, roz­bu­jał nie­chcą­cy sta­lo­wy po­mo­ścik, któ­ry chwiał się jak tram­po­li­na. Na­raz usły­szał po dru­giej stro­nie kro­ki. Nie od razu ich zo­ba­czył, bo pod stro­pem hali było ciem­no.

Byli wszy­scy, jak zwy­kle, w mun­du­rach, bar­dzo wy­mu­ska­ni, zwłasz­cza Szef. On zaś, ka­det Pirx, miał na so­bie kom­bi­ne­zon, któ­ry, choć jesz­cze nie na­dę­ty, wy­glą­dał niby dwa­dzie­ścia ra­zem zło­żo­nych ko­stiu­mów, ja­kie nosi bram­karz w rug­by, po­nad­to z obu stron wy­so­kie­go koł­nie­rza zwi­sa­ły mu dłu­gie koń­ców­ki in­ter­ko­mu i ze­wnętrz­ne­go ra­dio­fo­nu, przy szyi bim­bał się wąż za­koń­czo­ny po­krę­tłem apa­ra­tu tle­no­we­go, na ple­cach czuł ucisk re­zer­wo­wej bu­tel­ki, było mu cho­ler­nie go­rą­co w po­dwój­nej prze­ciw­pot­nej bie­liź­nie, a naj­go­rzej we zna­ki da­wa­ło mu się urzą­dze­nie, któ­re spra­wia, że le­cąc, nie musi się wy­cho­dzić za po­trze­bą (zresz­tą w ra­kie­cie pierw­sze­go stop­nia, na któ­rej robi się prób­ne loty, nie bar­dzo by­ło­by gdzie wyjść na stro­nę).

Na­raz cały po­most za­czął ska­kać. Ktoś szedł z tyłu – to był Bo­erst w ta­kim sa­mym kom­bi­ne­zo­nie, za­sa­lu­to­wał ostro wiel­ką rę­ka­wi­cą i sta­nął tak, jak­by miał naj­lep­szą wolę ze­pchnąć Pi­rxa na dół.

Kie­dy tam­ci po­szli przo­dem, Pirx spy­tał zdzi­wio­ny:

– Ty też le­cisz? Nie było cię na li­ście.

– Bren­dan za­cho­ro­wał. Lecę za nie­go – od­parł Bo­erst. Pi­rxo­wi zro­bi­ło się na chwi­lę tro­chę głu­pio. To była w koń­cu je­dy­na, ale to je­dy­na rzecz, dzię­ki któ­rej mógł­by się wznieść choć o mi­li­metr wy­żej ku nie­bo­tycz­nym re­gio­nom, w któ­rych żył so­bie Bo­erst, jak­by spe­cjal­nie się o to wca­le nie sta­ra­jąc. Był nie tyl­ko naj­zdol­niej­szy na kur­sie, co Pirx sto­sun­ko­wo ła­two mu wy­ba­czał, a na­wet ży­wił dla ma­te­ma­tycz­nych ta­len­tów Bo­er­sta pe­wien sza­cu­nek – od cza­su kie­dy był świad­kiem, jak Bo­erst zma­gał się dziel­nie z elek­tro­no­wym Kal­ku­la­to­rem i stra­cił tem­po do­pie­ro przy pier­wiast­kach czwar­te­go stop­nia – i nie tyl­ko miał za­moż­nych ro­dzi­ców, tak że wca­le nie mu­siał od­da­wać się ma­rze­niom o dwu­ko­ro­nów­kach za­po­dzie­wa­ją­cych się gdzieś w sta­rych por­t­kach, ale miał świet­ne wy­ni­ki w lek­ko­atle­ty­ce, ska­kał jak sza­tan, świet­nie tań­czył i, co tu dużo ga­dać, był bar­dzo przy­stoj­ny, cze­go nie­po­dob­na było po­wie­dzieć o Pi­rxie.

Szli dłu­gim po­mo­stem, mię­dzy kra­to­wa­ny­mi wspor­ni­ka­mi stro­pu, mi­ja­jąc usta­wio­ne ko­lej­no ra­kie­ty, aż za­la­ła ich ja­sność, bo ta część stro­pu była już od­su­nię­ta na prze­strze­ni dwu­stu me­trów. Na be­to­no­wych, ogrom­nych le­jach, któ­re chwy­ta­ły w sie­bie i od­pro­wa­dza­ły ogień od­rzu­tu, sta­ły obok sie­bie dwa stoż­ko­wa­te ko­lo­sy – przy­naj­mniej wy­glą­da­ły w oczach Pi­rxa jak ko­lo­sy – każ­dy miał czter­dzie­ści osiem me­trów wy­so­ko­ści i je­de­na­ście me­trów śred­ni­cy u sa­me­go dołu, w bo­oste­rze.

Do wła­zów, już od­śru­bo­wa­nych, prze­rzu­co­ne były małe most­ki, przej­ścia za­gra­dza­ły jed­nak usta­wio­ne po­środ­ku oło­wia­ne przy­ci­ski, każ­dy z małą czer­wo­ną cho­rą­giew­ką na gięt­kim pro­por­czy­ku. Pirx wie­dział, że sam od­sta­wi na bok cho­rą­giew­kę, kie­dy na py­ta­nie, czy go­tów jest pod­jąć się wy­ko­na­nia za­da­nia, od­po­wie, że tak – i że zro­bi to pierw­szy raz w ży­ciu. I na­gle opa­no­wa­ło go prze­świad­cze­nie, że kie­dy bę­dzie od­su­wał pro­por­czyk, po­tknie się o lin­kę i na pew­no prze­wró­ci się jak dłu­gi – ta­kie rze­czy się zda­rza­ły. A je­że­li ko­mu­kol­wiek zda­rza­ły się ta­kie rze­czy, to jemu p o w i n n o  się było coś ta­kie­go przy­tra­fić, bo my­ślał cza­sem, że nie ma szczę­ścia. Wy­kła­dow­cy okre­śla­li to ina­czej – że jest gapą, nie­zgu­łą i my­śli w każ­dej chwi­li o wszyst­kim oprócz tego, o czym aku­rat trze­ba my­śleć. Praw­da, że Pi­rxo­wi było o wie­le rze­czy ła­twiej niż o sło­wa. Mię­dzy jego dzia­ła­niem a my­śle­niem odzia­nym w sło­wa zia­ła może nie prze­paść… w każ­dym ra­zie była tam ja­kaś prze­szko­da, któ­ra utrud­nia­ła mu ży­cie. Wy­kła­dow­cy nie wie­dzie­li, że Pirx jest ma­rzy­cie­lem. O tym nikt nie wie­dział. Są­dzi­li, że on w ogó­le o ni­czym nie my­śli. A to nie było praw­dą.

Zer­k­nął ką­tem oka i zo­ba­czył, że Bo­erst usta­wił się już, jak na­le­ży, o krok od wej­ścia na prze­rzu­co­ny do wła­zu mo­stek, wy­prę­żył się i cze­kał z rę­ka­mi przy­ci­śnię­ty­mi do nie­na­dę­tych, gu­mo­wych ob­rę­czy kom­bi­ne­zo­nu.

Po­my­ślał, że Bo­er­sto­wi jest do twa­rzy na­wet w tym dzi­wacz­nym stro­ju, jak­by wy­kro­jo­nym ze stu pi­łek fut­bo­lo­wych na­raz, i że kom­bi­ne­zon Bo­er­sta na­praw­dę jest nie­na­dę­ty, pod­czas kie­dy jego kom­bi­ne­zon miej­sca­mi jak gdy­by ma jesz­cze w so­bie spo­ro po­wie­trza – i dla­te­go tak nie­do­brze mu się cho­dzi, i musi tak sze­ro­ko sta­wiać nogi. Ze­brał je ra­zem, jak mógł, ale ob­ca­sy nie chcia­ły mu się zejść. Dla­cze­go Bo­er­sto­wi chcia­ły? To było nie­ja­sne. Gdy­by nie Bo­erst, za­po­mniał­by zresz­tą na śmierć o tym, że trze­ba przy­brać za­sad­ni­czą po­sta­wę ty­łem do ra­kie­ty, a fron­tem do trzech lu­dzi w mun­du­rach. Po­de­szli naj­pierw do Bo­er­sta – daj­my na to dla­te­go, że był on na B, ale to też nie był zu­peł­ny przy­pa­dek albo ra­czej: był to przy­pa­dek na nie­ko­rzyść Pi­rxa, po­nie­waż za­wsze mu­siał dłu­go cze­kać na „wy­rwa­nie” i de­ner­wo­wał się, bo wo­lał, aby złe wy­da­rzy­ło mu się od razu.

Sły­szał pią­te przez dzie­sią­te z tego, co mó­wi­li do Bo­er­sta, a Bo­erst wy­cią­gnię­ty jak stru­na od­po­wia­dał szyb­ko, tak szyb­ko, że Pirx nic nie zro­zu­miał. Po­tem po­de­szli do nie­go, a kie­dy Szef za­czął mó­wić, Pi­rxo­wi na­raz przy­po­mnia­ło się, że mia­ło ich dziś le­cieć prze­cież trzech, a nie dwóch, gdzież więc po­dział się ten trze­ci? Na szczę­ście usły­szał sło­wa Sze­fa i w ostat­niej chwi­li zdą­żył wy­pa­lić:

– Ka­det Pirx go­tów do od­by­cia lotu.

– M… tak – po­wie­dział Szef. – I ka­det Pirx oświad­cza, że jest zdrów na cie­le i umy­śle – ehem – w gra­ni­cach swo­ich moż­li­wo­ści?

Szef lu­bił do­cze­piać ta­kie kwia­tusz­ki do ste­reo­ty­po­wych py­tań i mógł so­bie na to po­zwo­lić, bo był Sze­fem.

Pirx po­wie­dział, że jest zdrów.

– Na okres trwa­nia lotu mia­nu­ję ka­de­ta pi­lo­tem – wy­po­wie­dział Szef sa­kra­men­tal­ną for­mu­łę i cią­gnął:

– Za­da­nie: start pio­no­wy na bo­oste­rze po­ło­wą mocy. Wej­ście na elip­sę B 68. Na elip­sie po­praw­ka do or­bi­ty trwa­łej z okre­sem ob­ro­tu 4 go­dzi­ny 26 mi­nut. Ocze­ki­wa­nie na or­bi­cie dwu stat­ków bez­po­śred­niej łącz­no­ści typu JO 2. Praw­do­po­dob­na stre­fa kon­tak­tu ra­da­ro­we­go – sek­tor III, sa­te­li­ta PAL z moż­li­wym od­chy­le­niem do­pusz­czal­nym sześć se­kund łuku. Na­wią­zać kon­takt na fo­nii ce­lem uzgod­nie­nia ma­new­ru. Ma­newr: zejść z or­bi­ty trwa­łej kur­sem 60stop­ni 24 mi­nu­ty sze­ro­ko­ści pół­noc­nej, 115 stop­ni 3 mi­nu­ty 11 se­kund dłu­go­ści wschod­niej. Przy­spie­sze­nie po­cząt­ko­we – 2,2 g. Przy­spie­sze­nie koń­co­we po 83 mi­nu­tach – 0. Nie od­ry­wa­jąc się poza za­sięg fo­nii, pi­lo­to­wać oba JO 2 w szy­ku trój­ko­wym do Księ­ży­ca, wejść w jego stre­fie rów­ni­ko­wej na or­bi­tę tym­cza­so­wą we­dług wska­zań Luna PE­LENG, upew­nić się, że oba pi­lo­to­wa­ne stat­ki znaj­du­ją się na or­bi­cie i, scho­dząc z niej przy­spie­sze­niem i kur­sem we­dług wła­sne­go uzna­nia, wró­cić na or­bi­tę trwa­łą w ob­rę­bie sa­te­li­ty PAL. Tam ocze­ki­wać dal­szych roz­ka­zów.

Na kur­sie mó­wio­no, że wkrót­ce po­ja­wią się – za­stę­pu­jąc do­tych­cza­so­we ścią­gaw­ki – bry­ki elek­tro­no­we, to jest mi­kro­mó­zgi wiel­ko­ści pest­ki od wi­śni, któ­re moż­na bę­dzie no­sić w uchu albo pod ję­zy­kiem, i któ­re pod­po­wie­dzą za­wsze i wszę­dzie wszyst­ko, co oka­że się aku­rat po­trzeb­ne. Ale Pirx nie wie­rzył w to, uwa­ża­jąc, nie bez słusz­no­ści, że kie­dy się po­ja­wią, nie bę­dzie już trze­ba ka­de­tów. Na ra­zie mu­siał sam po­wtó­rzyć cały te­nor za­da­nia – i zro­bił to, raz je­den tyl­ko po­my­liw­szy, ale to grun­tow­nie, mi­nu­ty i se­kun­dy cza­su z se­kun­da­mi i mi­nu­ta­mi dłu­go­ści i sze­ro­ko­ści. Po czym, spo­co­ny jak mysz w swo­jej prze­ciw­pot­nej bie­liź­nie, pod gru­bą po­wło­ką kom­bi­ne­zo­nu, cze­kał na dal­szy roz­wój wy­pad­ków. Po­wtó­rzyć za­da­nie – po­wtó­rzył, ale treść jego nie za­czę­ła jesz­cze do­cie­rać do jego świa­do­mo­ści. Je­dy­ną my­ślą, jaka w nim bez prze­rwy krą­ży­ła, było: „Ale mi dali łup­nia!!”

Za­ci­skał w le­wej gar­ści bryk, po­da­jąc pra­wą ręką książ­kę na­wi­ga­cyj­ną. Ust­ne re­cy­to­wa­nie za­da­nia było zwy­czaj­ną szy­ka­ną – i tak do­sta­wa­ło się je na­pi­sa­ne z wy­kre­ślo­nym pierw­szym kur­sem. Szef wło­żył ko­per­tę z za­da­niem do kie­szon­ki pod okład­kę książ­ki, od­dał mu ją i spy­tał:

– Pi­lot Pirx go­tów do star­tu?

– Go­tów! – od­po­wie­dział pi­lot Pirx. W tej chwi­li miał już tyl­ko jed­no ży­cze­nie: zna­leźć się w ste­row­ni. Ma­rzył o roz­pię­ciu kom­bi­ne­zo­nu, przy­naj­mniej pod szy­ją.

Szef cof­nął się o krok.

– Do po­ci­sku! – krzyk­nął wspa­nia­łym, sta­lo­wym gło­sem, któ­ry jak dzwon prze­ciął głu­chy, nie­usta­ją­cy ha­łas ol­brzy­miej hali.

Pirx zro­bił zwrot w tył, zła­pał czer­wo­ną cho­rą­giew­kę, po­tknął się o jej lin­kę, w ostat­niej chwi­li chwy­cił rów­no­wa­gę i wma­sze­ro­wał jak Go­lem na cien­ki po­most. Kie­dy był w jego po­ło­wie, Bo­erst (wi­dzia­ny z tyłu przy­po­mi­nał jed­nak pił­kę fut­bo­lo­wą) wcho­dził już do swo­jej ra­kie­ty.

Wpu­ścił nogi do środ­ka, chwy­cił się ma­syw­ne­go ocem­bro­wa­nia wła­zu, zje­chał ela­stycz­ną ry­nien­ką w dół, nie sta­wia­jąc stóp na szcze­bel­kach (szcze­bel­ki są tyl­ko dla umie­ra­ją­cych pi­lo­tów – ma­wiał Ośla Łącz­ka), i za­brał się do za­my­ka­nia kla­py. Ćwi­czy­li to na „fan­to­mach” i na praw­dzi­wej kla­pie – tyle że wy­ję­tej z ra­kie­ty i za­mo­co­wa­nej na środ­ku sali ćwi­czeń – set­ki i ty­sią­ce razy. Nie­do­brze się od tego ro­bi­ło – lewa kor­ba, pra­wa kor­ba, do po­ło­wy dro­gi, kon­tro­la uszczel­nień, dru­ga po­ło­wa ob­ro­tu obu korb, do­cisk, kon­tro­la na szczel­ność pod ci­śnie­niem, za­głu­sze­nie wła­zu we­wnętrz­ną po­kry­wą osło­ny, na­su­nię­cie osło­ny prze­ciw­me­te­ory­to­wej, wyj­ście ze stu­dzien­ki wła­zu, za­mknię­cie drzwi ka­bi­ny do­cisk, kor­ba, dru­ga kor­ba, ry­giel, ko­niec.

Pirx my­ślał so­bie, że Bo­erst na pew­no daw­no już sie­dzi w swo­jej szkla­nej kuli, kie­dy on do­pie­ro za­krę­ca koło za­ma­cho­we do­ci­sku – i przy­szło mu do gło­wy, że i tak prze­cież nie wy­star­tu­ją ra­zem, star­to­wa­ło się w od­stę­pach sze­ścio­mi­nu­to­wych i nie było się cze­go spie­szyć. Ale le­piej jed­nak sie­dzieć już na miej­scu i włą­czyć swój ra­dio­fon – przy­naj­mniej sły­szał­by ko­men­dy, ja­kie wy­da­ją Bo­er­sto­wi. Cie­ka­we, ja­kie on do­stał za­da­nie?

Świa­tła au­to­ma­tycz­nie za­pa­li­ły się w środ­ku, kie­dy tyl­ko przy­mknął ze­wnętrz­ną kla­pę. Za­ry­glo­waw­szy cały kram, po wy­sła­nych bar­dzo szorst­kim i mięk­kim za­ra­zem pla­sty­kiem stop­niach ma­lut­kiej po­chyl­ni prze­szedł na miej­sce pi­lo­ta.

Dia­bli wie­dzą, dla­cze­go w tych ma­łych jed­no­oso­bo­wych ra­kie­tach pi­lot sie­dział w wiel­kiej szkla­nej bani trzy­me­tro­wej śred­ni­cy. Ba­nia ta, choć zu­peł­nie prze­zro­czy­sta, nie była oczy­wi­ście ze szkła – w do­dat­ku pręż­na, o ela­stycz­no­ści gru­bej, bar­dzo twar­dej gumy. Ten pę­cherz, z roz­kła­da­nym fo­te­lem pi­lo­ta po­środ­ku, wpa­so­wa­ny był do­pie­ro w głąb wła­ści­wej ste­row­ni – po­miesz­cze­nia z lek­ka stoż­ko­wa­te­go, tak że sie­dząc w swo­im „fo­te­lu den­ty­stycz­nym” – tak go na­zy­wa­no – i mo­gąc ob­ra­cać się na jego pio­no­wej osi, pi­lot wi­dział po­przez szkla­ne ścia­ny pę­che­rza, w któ­rym był za­mknię­ty, wszyst­kie ta­bli­ce ze­ga­rów, wskaź­ni­ki, ekra­ny przed­nie, tyl­ne, bocz­ne, tar­cze obu Kal­ku­la­to­rów i astro­gra­fu oraz – naj­święt­sze z świę­tych – tra­jek­to­metr, któ­ry gru­bą, moc­no świe­cą­cą wstę­gą ry­so­wał na ma­to­wej, wy­pu­kłej tar­czy dro­gę po­ci­sku wzglę­dem tła nie­ru­cho­mych gwiazd w pro­jek­cji Ha­rels­ber­ge­ra. Ele­men­ty tej pro­jek­cji trze­ba było znać na pa­mięć i umieć je od­czy­ty­wać z apa­ra­tu w każ­dej po­zy­cji, na­wet wi­sząc do góry no­ga­mi. Kie­dy już pi­lot uło­żył się na fo­te­lu, miał po obu bo­kach czte­ry rę­ko­je­ści głów­ne re­ak­to­ra i ste­row­ni­czych dysz od­chy­la­ją­cych, trzy awa­ryj­ne, sześć dźwi­gni ma­łe­go pi­lo­ta­żu, po­krę­tła roz­ru­chu i bie­gu ja­ło­we­go oraz re­gu­la­tor mocy, cią­gu, prze­dmu­chu dysz, a nad samą pod­ło­gą – wiel­kie szpry­cho­we kół­ko apa­ra­tu­ry kli­ma­ty­za­cyj­nej, tle­no­wej, rącz­kę in­sta­la­cji prze­ciw­po­ża­ro­wej, wy­rzut­ni re­ak­to­ra (gdy­by roz­po­czę­ła się w nim re­ak­cja łań­cu­cho­wa nie­kon­tro­lo­wa­na), lin­kę z pę­tlą, przy­mo­co­wa­ną do wierz­chu szaf­ki z ter­mo­sa­mi i je­dze­niem, pod sto­pa­mi zaś – wy­mosz­czo­ne mięk­ko i opa­trzo­ne strze­mien­ny­mi pę­tli­ca­mi pe­da­ły ha­mow­nic i bez­piecz­nik wy­rzu­to­wy, któ­re­go na­ci­śnię­cie (pier­wej trze­ba było nogą roz­bić jego koł­pak i pchnąć go do przo­du) wy­rzu­ca­ło pę­cherz ra­zem z fo­te­lem i pi­lo­tem oraz wy­la­tu­ją­cy­mi za nim stru­na­mi spa­do­chro­nu pier­ście­nio­wo-wstę­go­we­go.

Poza tym ce­lem głów­nym – ra­to­wa­nia pi­lo­ta w wy­pad­ku nie­da­ją­cej się opa­no­wać awa­rii – miał jesz­cze szkla­ny pę­cherz coś osiem bar­dzo waż­nych po­wo­dów, dla któ­rych zo­stał skon­stru­owa­ny, i Pirx w pew­nych po­myśl­nych oko­licz­no­ściach po­tra­fił­by je na­wet wszyst­kie wy­re­cy­to­wać, ale ża­den nie tra­fił jemu (ani in­nym kur­san­tom) do prze­ko­na­nia.

Uło­żyw­szy się na­le­ży­cie, z wiel­kim tru­dem zgi­na­jąc się w pa­sie, aby wkrę­cić wszyst­kie wy­sta­ją­ce i zwi­sa­ją­ce z nie­go rur­ki, ka­ble i prze­wo­dy w koń­ców­ki ster­czą­ce z fo­te­la (przy czym za każ­dym ra­zem, kie­dy po­chy­lał się do przo­du, kom­bi­ne­zon po­py­chał go mięk­ką bułą w brzuch), na­tu­ral­nie po­my­lił ka­be­lek fo­nii z grzej­nym; na szczę­ście mia­ły róż­ny gwint, ale o po­mył­ce prze­ko­nał się do­pie­ro, gdy za­czę­ły bić na nie­go siód­me poty – i w szme­rze sprę­żo­ne­go po­wie­trza, któ­re bły­ska­wicz­nie wy­peł­ni­ło cały kom­bi­ne­zon, opadł z wes­tchnie­niem w tył, prze­kła­da­jąc lewą i pra­wą ręką oba udo­wo-bar­ko­we pasy.

Pra­wy za­cze­pił się od razu, a lewy cze­goś nie chciał. Wy­dę­ty jak opo­na koł­nierz nie po­zwa­lał mu zer­k­nąć w tył, więc tyl­ko mor­do­wał się, tka­jąc na oślep sze­ro­kim ka­ra­bin­kiem pasa – jed­no­cze­śnie do­bie­gły go stłu­mio­ne gło­sy w słu­chaw­kach:

– …Pi­lot Bo­erst na AMU 18! Start we­dług fo­nii w chwi­li zero. Uwa­ga – go­tów?

– Pi­lot Bo­erst na AMU 18 go­tów do star­tu we­dług fo­nii w chwi­li z e r o  ! – pa­dła jak wy­strze­lo­na od­po­wiedź.

Pirx za­klął – ka­ra­bi­nek za­sko­czył. Opadł w głąb mięk­kie­go fo­te­la tak zmę­czo­ny, jak­by wła­śnie po­wró­cił z bar­dzo dłu­gie­go, śród­gwiezd­ne­go lotu.

– Dwa­dzie­ścia trzy – do star­tu. – Dwa­dzie­ścia dwa – do star­tu. Dwa… – mam­ro­ta­ło w słu­chaw­kach.

Po­dob­no raz zda­rzy­ło się, że usły­szaw­szy gro­mo­we z e r o , wy­star­to­wa­ło dwóch kur­san­tów na­raz – ten wła­ści­wy i ten, któ­ry cze­kał obok na swo­ją ko­lej­kę – i szli w od­le­gło­ści dwu­stu me­trów pio­no­wy­mi świe­ca­mi, mo­gąc w każ­dym ułam­ku se­kun­dy zde­rzyć się – przy­naj­mniej opo­wia­da­no tak na kur­sie. Od tego cza­su – po­dob­no – ka­bel za­pło­no­wy włą­cza­no w ostat­niej chwi­li, zdal­nie, ro­bił to sam ko­men­dant lot­ni­ska ze swo­jej oszklo­nej na­wi­ga­tor­ni – i całe to li­cze­nie było zwy­kłym ble­fem. Nikt jed­nak nie wie­dział, jak jest na­praw­dę.

– Z e r o!! – roz­le­gło się w słu­chaw­kach. Jed­no­cze­śnie Pirx usły­szał stłu­mio­ny, prze­cią­gły ło­skot, jego fo­tel za­drgał le­ciut­ko, od­bi­te iskier­ki świa­teł de­li­kat­nie po­ru­szy­ły się w szkla­nej osło­nie, pod któ­rą le­żał roz­po­star­ty, pa­trząc w su­fit – to zna­czy w astro­graf, wskaź­ni­ki cyr­ku­la­cji chło­dze­nia, cią­gu dysz głów­nych, dysz po­moc­ni­czych, gę­sto­ści stru­mie­nia neu­tro­nów, wskaź­nik za­nie­czysz­czeń izo­to­po­wych i jesz­cze osiem­na­ście in­nych, któ­rych po­ło­wa zaj­mo­wa­ła się wy­łącz­nie sa­mo­po­czu­ciem bo­oste­ra – drga­nie osła­bło, ścia­na głu­che­go huku prze­su­nę­ła się gdzieś obok i zda­wa­ła się roz­pły­wać w gó­rze, jak gdy­by w nie­bo pod­nie­sio­na zo­sta­ła ja­kaś nie­wi­dzial­na kur­ty­na, grom był co­raz dal­szy i co­raz bar­dziej, jak zwy­kle, po­dob­ny do od­gło­su da­le­kiej bu­rzy, aż zro­bi­ło się ci­cho.

Coś syk­nę­ło i za­bzy­cza­ło – na­wet nie zdą­żył się prze­stra­szyć. To sa­mo­czyn­ny bez­piecz­nik włą­czył za­blo­ko­wa­ne do­tych­czas ekra­ny – były za­mknię­te od ze­wnątrz, kie­dy star­to­wał ktoś w po­bli­żu, żeby ośle­pia­ją­cy pło­mień ato­mo­we­go od­rzu­tu nie uszko­dził obiek­ty­wów.

Pirx po­my­ślał so­bie, że ta­kie au­to­ma­tycz­ne urzą­dze­nia są bar­dzo po­ży­tecz­ne – i tak się za­sta­na­wiał nad tym i owym, aż na­gle po­czuł, że wszyst­kie wło­sy wsta­ją mu na gło­wie pod pę­ka­tą hau­bą.

Je­zus Ma­ria, ja lecę, ja, ja te­raz lecę!!! – prze­mknę­ło mu.

Za­czął bły­ska­wicz­nie przy­spo­sa­biać dźwi­gnie do star­tu – to zna­czy do­ty­kać ich we­dle wła­ści­wej ko­lej­no­ści pal­ca­mi, li­cząc: raz – dwa – trze­cia – a gdzie czwar­ta? – po­tem ta – tak, to ten wskaź­nik – i pe­dał – nie, pe­dał – aha, jest – czer­wo­na – zie­lo­na rę­ko­jeść – po­tem au­to­mat – tak – czy zie­lo­na przed czer­wo­ną?!

– Pi­lot Pirx na AMU 27! – wy­rwał go z głę­bi tego dy­le­ma­tu sil­ny głos bi­ją­cy pro­sto w ucho. – Start we­dług fo­nii w chwi­li z e r o  ! Uwa­ga – pi­lot go­tów?

Jesz­cze nie!!! – chcia­ło coś krzyk­nąć usta­mi pi­lo­ta Pi­rxa, ale po­wie­dział:

– Pi­lot Boe… pi­lot Pirx na AMU 27 go­tów… e… do star­tu we­dług fo­nii w chwi­li z e r o !

Chciał po­wie­dzieć „pi­lot Bo­erst”, bo so­bie do­brze za­pa­mię­tał, jak Bo­erst mó­wił. – Idio­to! – ryk­nął na sie­bie w ci­szy, któ­ra za­pa­dła. Au­to­mat (czy wszyst­kie au­to­ma­ty mu­szą mieć głos pod­ofi­ce­ra?) wy­szcze­ki­wał:

– Do star­tu szes­na­ście – pięt­na­ście – czter­na­ście… Pi­lot Pirx po­cił się. Usi­ło­wał przy­po­mnieć so­bie coś sza­le­nie waż­ne­go, o czym wie­dział, że jest po pro­stu spra­wą ży­cia i śmier­ci, ale w ża­den spo­sób nie mógł.

– …sześć, pięć do star­tu, czte­ry…

Za­ci­snął mo­kre pal­ce na rę­ko­je­ści star­to­wej. Była na szczę­ście chro­pa­wa. Czy wszy­scy się tak pocą? Wi­docz­nie – prze­mknę­ło mu, gdy słu­chaw­ka wark­nę­ła:

– Z e r o !!!

Jego ręka sama – zu­peł­nie sama – po­cią­gnę­ła dźwi­gnię, pchnę­ła ją do po­ło­wy i tak po­zo­sta­ła. Ryk­nę­ło. Jak­by ela­stycz­na pra­sa zle­cia­ła mu na pierś i gło­wę. Bo­oster – zdą­żył po­my­śleć i po­ciem­nia­ło mu w oczach. Tyl­ko tro­chę i tyl­ko na chwi­lę. Gdy już mógł do­brze wi­dzieć, choć ten sam nie­ustę­pli­wy cię­żar czuł roz­la­ny w ca­łym cie­le, wszyst­kie ekra­ny – przy­naj­mniej te trzy, któ­re miał na wprost – wy­glą­da­ły jak wy­bie­ga­ją­ce z mi­lio­na garn­ków mle­ko.

Aha, prze­bi­jam chmu­ry – po­my­ślał. My­śla­ło mu się te­raz jak­by wol­niej, nie­co ospa­le, ale w zu­peł­nym spo­ko­ju. Po dłuż­szej chwi­li zro­bi­ło się tak, jak­by był je­dy­nie świad­kiem ca­łej tej sce­ny, tro­chę śmiesz­nej – fa­cet leży roz­wa­lo­ny w „fo­te­lu den­ty­stycz­nym”, ani ręką, ani nogą, chmu­ry zni­kły, nie­bo jest jesz­cze tro­chę nie­bie­skie, ale jak farb­ka fał­szo­wa­na tu­szem, coś jak­by gwiaz­dy wi­dać – gwiaz­dy czy nie?

Tak, to były gwiaz­dy. Wskaź­ni­ki cho­dzi­ły so­bie na su­fi­cie, na ścia­nach, każ­dy ina­czej, każ­dy coś po­ka­zy­wał, wszyst­ko trze­ba było wi­dzieć, a on miał tyl­ko dwo­je oczu. Nie­mniej lewa jego ręka na krót­ki po­wta­rza­ją­cy się gwizd w słu­chaw­kach sama – zno­wu sama – po­cią­gnę­ła wy­rzut­nik bo­oste­ra. Od razu zro­bi­ło się tro­chę lżej – szyb­kość 7,1 na se­kun­dę, wy­so­kość 201 ki­lo­me­trów, za­da­na krzy­wa star­tu koń­czy się, przy­spie­sze­nie 1,9, moż­na sia­dać i w ogó­le te­raz do­pie­ro bę­dzie cała masa ro­bo­ty!

Sia­dał po­wo­li, na­ci­ska­jąc po­ręcz, przez co opar­cie fo­te­la pod­no­si­ło się – i na­gle cały ścierpł.

Gdzie jest bryk?!

To była ta sza­le­nie waż­na rzecz, któ­rej nie mógł so­bie przy­po­mnieć. Roz­glą­dał się po pod­ło­dze, jak­by na świe­cie nie było chma­ry mru­ga­ją­cych ze wszyst­kich stron wskaź­ni­ków. Bryk le­żał pod sa­mym fo­te­lem – po­chy­lił się, pasy oczy­wi­ście nie pu­ści­ły, nie było już cza­su, i z uczu­ciem, jak­by stał na szczy­cie bar­dzo wy­so­kiej wie­ży i wa­lił się z nią ra­zem w prze­paść, otwo­rzył książ­kę na­wi­ga­cyj­ną, któ­rą miał w nad­ko­la­no­wej kie­sze­ni, wy­jął za­da­nie z ko­per­ty – nic nie ro­zu­miał: gdzie jest, do cho­le­ry cięż­kiej, or­bi­ta B 68? Aha, to bę­dzie ta! – Skon­tro­lo­wał tra­jek­to­metr i za­czął po­wo­li wy­krę­cać. Dzi­wił się tro­chę – ja­koś to szło.

Na elip­sie Kal­ku­la­tor po­dał mu życz­li­wie dane do po­praw­ki, zno­wu ma­new­ro­wał, wy­sko­czył z or­bi­ty, za­ha­mo­wał za­nad­to gwał­tow­nie, przez dzie­sięć se­kund miał mi­nus 3 g, ale nic mu to nie zro­bi­ło, fi­zycz­nie był bar­dzo od­por­ny („że­byś miał taki mózg jak bi­ceps – mó­wił mu Ośla Łącz­ka – to może by z cie­bie coś było”), z po­praw­ką wszedł na or­bi­tę trwa­łą, po­dał na fo­nii dane Kal­ku­la­to­ro­wi, Kal­ku­la­tor nic nie od­po­wie­dział, na jego tar­czy wy­ska­ki­wa­ły fale ja­ło­we­go bie­gu, ryk­nął dane jesz­cze raz – oczy­wi­ście za­po­mniał się prze­łą­czyć – po­pra­wił to, na tar­czy na­tych­miast wy­sko­czy­ła pio­no­wa mi­go­cą­ca li­nia, a wszyst­kie okien­ka zgod­nie po­ka­za­ły same je­dyn­ki. – Je­stem na or­bi­cie! – ucie­szył się. Tak, ale czas ob­ro­tu był 4 go­dzi­ny 29 mi­nut, a mia­ło być 4 i 26. Te­raz już na­praw­dę nie wie­dział, czy od­chy­le­nie jest do­pusz­czal­ne, czy nie. Szu­kał w gło­wie, za­czął roz­wa­żać, czy nie od­piąć pa­sów, bryk le­żał pod sa­mym fo­te­lem, ale cho­le­ra wie, czy to jest w bry­ku – na­gle przy­po­mniał so­bie, co mó­wił pro­fe­sor Ka­ahl: „or­bi­ty są ob­li­czo­ne z błę­dem 0,3 pro­cent” – po­dał na wszel­ki wy­pa­dek dane Kal­ku­la­to­ro­wi: sie­dział w gra­ni­cy do­pusz­czal­ne­go błę­du. – No, to by było – po­wie­dział so­bie i te­raz do­pie­ro ro­zej­rzał się na do­bre.

Cią­że­nie zni­kło, ale był przy­pię­ty do fo­te­la, jak się pa­trzy – tyle że czuł się bar­dzo lek­ki. Ekran przed­ni – gwiaz­dy, i bia­ła­wo­bu­ry rą­bek na sa­mym dol­nym skra­ju, ekran bocz­ny – nic, tyl­ko czar­no i gwiaz­dy. Ekran spodni – aha! Z uwa­gą przy­glą­dał się Zie­mi – pę­dził nad nią na wy­so­ko­ści od 700 do 2400 km, w gra­ni­cach swo­jej or­bi­ty – była ol­brzy­mia, wy­peł­nia­ła cały ekran, aku­rat le­ciał nad Gren­lan­dią – Gren­lan­dią chy­ba? – za­nim do­szedł do tego, co to jest, był już nad pół­noc­ną Ka­na­dą. Do­oko­ła bie­gu­na ja­rzy­ły się śnie­gi – oce­an był czar­no­fio­le­to­wy, wy­pu­kły, gład­ki, jak od­la­ny z że­la­za, chmur dziw­nie mało, jak­by ktoś rzad­ką pap­kę roz­chla­pał tu i ów­dzie na wy­pu­kło­ści – zer­k­nął na ze­gar.

Le­ciał już sie­dem­na­ście mi­nut.

Te­raz na­le­ża­ło zła­pać sy­gna­ły ra­dio­we PAL-a i uwa­żać przy przej­ściu jego stre­fy na ra­da­ry. Jak się na­zy­wa­ją te dwa stat­ki? RO? Nie, JO – a nu­me­ry? Zaj­rzał do kar­ty z za­da­niem, we­tknął ją ra­zem z książ­ką na­wi­ga­cyj­ną do kie­sze­ni i po­ru­szył re­gu­la­to­rem kon­tro­l­ki na pier­si. Było sły­chać masę pi­sków i trza­sków, PAL – jaki on ma sy­gnał? Mor­se – aha – na­tę­żał słuch, za­glą­dał w ekra­ny, Zie­mia po­wo­li ob­ra­ca­ła się pod nim, gwiaz­dy prze­su­wa­ły szyb­ko w ekra­nach, a PAL-a jak nie było, tak nie było sły­chać ani wi­dać.

Na­raz po­sły­szał brzę­cze­nie.

PAL? – po­my­ślał i od­rzu­cił na­tych­miast tę myśl. – Idio­tyzm, sa­te­li­ty nie brzę­czą prze­cież – co brzę­czy?

– Nic nie brzę­czy – od­po­wie­dział sam so­bie. – Więc co to jest? Awa­ria?

Ja­koś wca­le się nie prze­stra­szył. Co za awa­ria, kie­dy leci z wy­łą­czo­nym sil­ni­kiem? Pusz­ka roz­sy­pu­je się sama od sie­bie – czy co? Może zwar­cie? A, zwar­cie! Ko­cha­ny Boże! In­struk­cja prze­ciw­po­ża­ro­wa IIIA: „Po­żar w Prze­strze­ni na Or­bi­cie” – pa­ra­graf – niech to szlag tra­fi! – brzę­cza­ło i brzę­cza­ło, le­d­wo sły­szał po­pi­ski­wa­nie da­le­kich sy­gna­łów.

Zu­peł­nie jak mu­cha w szklan­ce – po­my­ślał ogłu­pia­ły, wo­dząc bły­ska­wicz­nie ocza­mi od ze­ga­ra do ze­ga­ra – i wte­dy ją zo­ba­czył.

Była to mu­cha-ol­brzym, zie­lon­ka­wo­czar­na, z obrzy­dli­we­go ro­dza­ju, któ­ry stwo­rzo­ny zo­stał jak­by tyl­ko po to, żeby uprzy­krzać lu­dziom ży­cie, na­chal­na, na­tar­czy­wa, kre­tyń­ska, a jed­no­cze­śnie chy­tra i by­stra mu­cha, któ­ra cu­dem ja­kimś (bo jak ina­czej?) wla­zła do ra­kie­ty i la­ta­ła so­bie te­raz na ze­wnątrz szkla­ne­go pę­che­rza, try­ka­jąc bzy­czą­cą kul­ką oświe­tlo­ne tar­cze ze­ga­rów.

Kie­dy zbli­ża­ła się do Kal­ku­la­to­ra, sły­szał ją w słu­chaw­kach jak czte­ro­sil­ni­ko­wy sa­mo­lot, Kal­ku­la­tor miał nad gór­ną ramą mi­kro­fon, re­zer­wo­wy, żeby go moż­na osią­gnąć bez la­ryn­go­fo­nu, spo­za fo­te­la, kie­dy ka­bel­ki po­kła­do­wej fo­nii są roz­łą­czo­ne. Po co? Na wszel­ki wy­pa­dek. Wię­cej było ta­kich urzą­dzeń.

Prze­kli­nał ten mi­kro­fon. Bał się, że nie usły­szy PAL-a. Co gor­sza, mu­cha za­czę­ła ro­bić wy­pa­dy w róż­ne inne miej­sca. Wo­dził za nią mimo woli wzro­kiem ład­nych parę mi­nut, za­nim so­bie su­ro­wo po­wie­dział, że go ta mu­cha cho­le­rę ob­cho­dzi.

Szko­da, że nie moż­na na­pu­ścić tam ja­kie­goś DDT.

Do­syć!!

Za­brzę­cza­ło, aż się skrzy­wił. Ła­zi­ła so­bie po Kal­ku­la­to­rze. Uci­chło – pie­lę­gno­wa­ła skrzy­deł­ka. Co za ohyd­na mu­cha!

W słu­chaw­kach na­ro­dził się mia­ro­wy, da­le­ki pisk – trzy krop­ki, kre­ska, dwie krop­ki, dwie kre­ski, trzy krop­ki, kre­ska – PAL.

– No, a te­raz trze­ba wy­trzesz­czać oczy! – rzekł so­bie, pod­niósł tro­chę fo­tel – tak miał na oku trzy na­raz ekra­ny – spraw­dził jesz­cze raz, jak się krę­ci fos­fo­rycz­ny pro­mień ra­da­ru, i cze­kał. Na ra­da­rze nie było nic. Ale ktoś wo­łał:

– A sie­dem Ter­ra­lu­na, A sie­dem Ter­ra­lu­na, sek­tor III, kurs sto trzy­na­ście, woła PAL PE­LENG. Pro­szę o na­miar. Od­biór.

Nie­szczę­ście, i jak ja te­raz usły­szę moje JO! – stro­pił się Pirx.

Mu­cha za­wy­ła w słu­chaw­kach i zni­kła. Za chwi­lę cień na­krył go z góry – jak­by nie­to­perz przy­siadł na lam­pie. To była mu­cha. Ła­zi­ła po szkla­nym pę­che­rzu, jak­by ba­da­ła, co tkwi w jego środ­ku. Tym­cza­sem w ete­rze ro­bi­ło się gę­sto – PAL, któ­ry już wi­dział (rze­czy­wi­ście wy­glą­dał jak pal, był to osiem­na­sto­me­tro­wy cy­lin­der z alu­mi­nium, za­koń­czo­ny kulą ob­ser­wa­to­ryj­ną), le­ciał nad nim, może w od­le­gło­ści czte­ry­stu ki­lo­me­trów, może w nie­co więk­szej, i po­ma­łu go wy­prze­dzał.

– PAL PE­LENG do A sie­dem Ter­ra­lu­na, sto osiem­dzie­siąt koma czter­na­ście, sto sześć koma sześć. Od­chy­le­nie ro­sną­ce li­nio­wo. Ko­niec.

– Al­ba­tros czte­ry Are­ster­ra, woła PAL Głów­na, PAL Głów­na, scho­dzę tan­ko­wać sek­tor II, scho­dzę tan­ko­wać sek­tor II, idę na re­zer­wie. Od­biór.

– A sie­dem Ter­ra­lu­na, woła PAL PE­LENG…

Resz­ty nie sły­szał, po­łknę­ło ją brzę­cze­nie mu­chy. Uci­chła.

– Głów­na do Al­ba­tro­sa czte­ry Are­ster­ra, tan­ko­wa­nie kwa­drant siód­my, Ome­ga Głów­na, tan­ko­wa­nie prze­nie­sio­ne Ome­ga Głów­na. Ko­niec.

– Oni się tu umyśl­nie ze­bra­li, że­bym nic nie sły­szał – po­my­ślał Pirx.

Prze­ciw­pot­na bie­li­zna pły­wa­ła na nim. Mu­cha, brzę­cząc, za­ta­cza­ła wście­kłe krę­gi nad tar­czą Kal­ku­la­to­ra, jak­by usi­ło­wa­ła za wszel­ką cenę do­go­nić wła­sny cień.

– Al­ba­tros czte­ry Are­ster­ra, Al­ba­tros czte­ry Are­ster­ra do PAL Głów­na, wy­cho­dzę na kwa­drant siód­my, wy­cho­dzę na kwa­drant siód­my, pro­szę pi­lo­taż in­ter­ko­mem. Ko­niec.

Sły­chać było od­da­la­ją­cy się pisk in­ter­ko­mu, któ­ry uto­nął w ro­sną­cym brzę­cze­niu. Wy­ło­ni­ły się z nie­go sło­wa:

– JO dwa Ter­ra­lu­na, JO dwa Ter­ra­lu­na, woła AMU 27, AMU 27. Od­biór.

Cie­ka­wość, kogo on woła? – po­my­ślał Pirx i aż pod sko­czył w pa­sach.

– AMU – chciał po­wie­dzieć, ale za­chry­płe gar­dło nie prze­pu­ści­ło na­wet dźwię­ku. W słu­chaw­kach brzę­cza­ło. Mu­cha. Za­mknął oczy.

– AMU 27 do JO dwa Ter­ra­lu­na, je­stem kwa­drant czte­ry, sek­tor PAL, włą­czam po­zy­cyj­ne. Od­biór.

Włą­czył swo­je po­zy­cyj­ne świa­tła – dwa czer­wo­ne z bo­ków, dwa zie­lo­ne na dzio­bie, jed­no nie­bie­skie z tyłu, i cze­kał. Nic nie było sły­chać oprócz mu­chy.

– JO dwa bis Ter­ra­lu­na, JO dwa bis Ter­ra­lu­na, wzy­wam… brzę­cze­nie.

Chy­ba do mnie? – po­my­ślał z roz­pa­czą.

– AMU 27 do JO dwa bis Ter­ra­lu­na, je­stem kwa­drant czte­ry, brze­go­wy sek­tor PAL, mam wszyst­kie po­zy­cyj­ne. Od­biór.

Te­raz oba JO ode­zwa­ły się rów­no­cze­śnie – włą­czył se­lek­tor ko­lej­no­ści, żeby wy­ci­szyć tego, kto ode­zwał się dru­gi – ale brzę­cza­ło da­lej, na­tu­ral­nie – mu­cha.

Ja się tu chy­ba po­wie­szę – po­my­ślał. Nie wpa­dło mu do gło­wy, że wo­bec bra­ku cią­że­nia na­wet ta­kie wyj­ście nie jest moż­li­we.

Na­gle zo­ba­czył w ra­da­rze oba swo­je stat­ki – szły za nim rów­no­le­gły­mi kur­sa­mi, od­da­lo­ne od sie­bie nie wię­cej niż o dzie­więć ki­lo­me­trów, to zna­czy w stre­fach wza­jem­nie za­ka­za­nych; jego obo­wiąz­kiem jako pi­lo­tu­ją­ce­go było na­ka­zać im odej­ście na od­le­głość do­pusz­czal­ną – 14 ki­lo­me­trów. Spraw­dzał na ra­da­rze po­ło­że­nie pla­mek ozna­cza­ją­cych stat­ki, kie­dy mu­cha sia­dła so­bie na jed­nej. Ci­snął w nią książ­ką na­wi­ga­cyj­ną, nie do­le­cia­ła, ude­rzy­ła w szkło pę­che­rza i za­miast się ze­śli­znąć po nim, od­le­cia­ła z po­wro­tem w górę, ude­rzy­ła o strop szkla­nej bani i tak fru­wa­ła na wszyst­kie stro­ny – brak cią­że­nia. Mu­cha nie ra­czy­ła na­wet od­le­cieć – ode­szła so­bie pie­szo.

– AMU 27 Ter­ra­lu­na do JO dwa, JO dwa bis. Wi­dzę was. Ma­cie zbli­że­nie bur­to­we. Przejść na kur­sy rów­no­le­głe z po­praw­ką zero koma zero je­den. Po wy­ko­na­niu ma­new­ru przejść na od­biór. Ko­niec.

Obie plam­ki za­czę­ły się wol­no roz­cho­dzić, być może mó­wi­li coś do nie­go, ale sły­szał już tyl­ko mu­chę. Urzą­dza­ła so­bie brzę­kli­we spa­ce­ry na mi­kro­fo­nie Kal­ku­la­to­ra. Nie miał już czym w nią rzu­cać. Książ­ka na­wi­ga­cyj­na pły­wa­ła nad nim, trze­po­cząc ła­god­nie kart­ka­mi.

– PAL Głów­na do AMU 27 Ter­ra­lu­na. Wyjść z kwa­dran­tu brze­go­we­go, wyjść z kwa­dran­tu brze­go­we­go, przyj­mu­ję trans­so­lar­ny. Od­biór.

Bez­czel­ność, trans­so­lar­ny się na­pa­to­czył – co mnie ob­cho­dzi trans­so­lar­ny?! Stat­ki w szy­ku mają pierw­szeń­stwo! – po­my­ślał Pirx i za­czął krzy­czeć, wy­ła­do­wu­jąc w tym krzy­ku całą swo­ją bez­sil­ną nie­na­wiść do mu­chy.

– AMU 27 Ter­ra­lu­na do PAL Głów­na. Nie scho­dzę z kwa­dran­tu, trans­so­lar­ny nic mnie nie ob­cho­dzi, idę w szy­ku trój­ko­wym. AMU 27, JO dwa, dwa bis eska­dra Ter­ra­lu­na, pro­wa­dzą­cy AMU 27. Ko­niec.

Nie­po­trzeb­ne było o tym, że mnie ten trans­so­lar­ny nic nie ob­cho­dzi – po­my­ślał. Ma się ro­zu­mieć – kar­ne punk­ty. Niech ich wszyst­kich cho­le­ra weź­mie. A za mu­chę kto do­sta­nie karę? Też ja!

Po­my­ślał, że to z mu­chą tyl­ko jemu mo­gło się zda­rzyć. Mu­cha! Wiel­ka mi rzecz! Wy­obra­żał so­bie, jak by Smi­ga z Bo­er­stem pę­ka­li ze śmie­chu, gdy­by do­wie­dzie­li się o tej idio­tycz­nej mu­sze. Po raz pierw­szy od star­tu po­my­ślał o Bo­er­ście. Nie miał jed­nak ani chwi­li cza­su – PAL zo­sta­wał co­raz wy­raź­niej z tyłu. Le­cie­li trój­ką już pięć mi­nut.

– AMU 27 do JO dwa, JO dwa bis Ter­ra­lu­na. Go­dzi­na dwu­dzie­sta zero sie­dem. Ma­newr wej­ścia na kurs pa­ra­bo­licz­ny Ter­ra­lu­na roz­po­czy­na­my go­dzi­na dwu­dzie­sta zero dzie­sięć. Kurs sto je­de­na­ście… – wy­czy­ty­wał kur­sy z kart­ki, któ­rą uda­ło mu się przed chwi­lą akro­ba­tycz­nie ścią­gnąć z po­wie­trza po­nad gło­wą. Jego stat­ki od­po­wie­dzia­ły. PAL-a nie było już wi­dać, ale go wciąż sły­szał – albo jego, albo mu­chę. Na­raz brzę­cze­nie jej jak gdy­by się roz­dwo­iło. Chciał prze­trzeć oczy. Tak. Były już dwie. Skąd wy­la­zła dru­ga?

Te­raz mnie wy­koń­czą – po­my­ślał cał­kiem, ale to cał­kiem spo­koj­nie. Było na­wet coś przy­jem­ne­go w prze­ko­na­niu, że nie war­to się już szar­pać, zry­wać ner­wów – one i tak da­dzą mu radę. To trwa­ło se­kun­dę – po­tem po­pa­trzył na ze­gar, była wła­śnie go­dzi­na, któ­rą sam wy­zna­czył na po­czą­tek ma­new­ru, a on nie miał jesz­cze rąk na dźwi­gniach!

Mor­dow­nia ty­sięcz­nych ćwi­czeń wi­dać jed­nak ro­bi­ła swo­je – zła­pał obie rę­ko­je­ści na oślep, po­ru­szył lewą, po­tem pra­wą wpa­trzo­ny w tra­jek­to­metr. Sil­nik ode­zwał się głu­cho, po­tem za­sy­cza­ło, po­czuł ude­rze­nie w gło­wę, aż jęk­nął z za­sko­cze­nia. Do­stał kan­tem książ­ki na­wi­ga­cyj­nej w czo­ło – tuż pod oka­pem hau­by! Za­kry­ła mu twarz, nie mógł jej strą­cić – po­trze­bo­wał obu rąk. W słu­chaw­kach brzę­cza­ło i ko­tło­wa­ło się mi­ło­sne ży­cie much na Kal­ku­la­to­rze. Po­win­ni da­wać re­wol­wer – po­my­ślał; czuł, jak książ­ka na­wi­ga­cyj­na wsku­tek ro­sną­ce­go przy­spie­sze­nia zgnia­ta mu nos. Rzu­cał gło­wą jak sza­lo­ny – mu­siał wi­dzieć tra­jek­to­metr! Wa­ży­ła chy­ba ze trzy ki­lo­gra­my, na­raz spa­dła z trza­skiem na pod­ło­gę – no tak, było pra­wie 4 g. Na­tych­miast zmniej­szył przy­spie­sze­nie, utrzy­my­wał je w gra­ni­cach ma­new­ru, usta­wił za­pad­ki na rę­ko­je­ściach – miał te­raz 2 g przy­spie­sze­nia. Czy mu­chom nic nie robi ta­kie przy­spie­sze­nie? Nic im nie ro­bi­ło. Czu­ły się świet­nie. Miał le­cieć tak 83 mi­nu­ty. Spoj­rzał na tar­czę ra­da­ro­sko­pu – oba JO szły za nim, od­le­głość mię­dzy jego rufą a nimi wzro­sła do ja­kichś sie­dem­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów. To przez to, że przez parę se­kund miał 4 g i wy­sko­czył do przo­du. Nie szko­dzi.

Te­raz miał tro­chę wol­ne­go cza­su – aż do koń­ca lotu z przy­spie­sze­niem. 2 g – to nie było nic ta­kie­go. Wa­żył te­raz – wszyst­kie­go – sto czter­dzie­ści dwa ki­lo­gra­my. Sie­dział nie­raz i pół go­dzi­ny w la­bo­ra­to­ryj­nej ka­ru­ze­li na 4 g.

Inna rzecz, że to nie było przy­jem­ne – ręce, nogi jak z że­la­za. Gło­wą nie moż­na było na­wet ru­szyć – ośle­pia­ło.

Jesz­cze raz spraw­dził po­ło­że­nie obu swo­ich stat­ków za rufą i po­my­ślał, co te­raz robi Bo­erst. Wy­obra­ził so­bie jego twarz – mu­sia­ła wy­glą­dać jak na fil­mach. Szczę­kę miał ten chło­pak! Nos pro­sty, oczy sza­re – sta­lo­we – na pew­no nie wziął ze sobą żad­ne­go bry­ka! Cho­ciaż jemu na ra­zie też nie oka­zał się po­trzeb­ny. W słu­chaw­kach osła­bło brzę­cze­nie – obie mu­chy ła­zi­ły nad nim po szkla­nym wierz­chu bani, ich cie­nie mu­ska­ły jego twarz, aż się za pierw­szym ra­zem wzdry­gnął. Spoj­rzał w górę – mia­ły plac­ko­wa­te roz­sze­rze­nia na koń­cach czar­nych ła­pek, ich od­wło­ki błysz­cza­ły me­ta­licz­nie w świe­tle lamp. Ohy­da.

– Po­ryw osiem Are­ster­ra woła Trój­kąt Ter­ra­lu­na, kwa­drant szes­na­sty, kurs sto je­de­na­ście koma sześć. Mam was na kur­sie zbież­nym je­de­na­ście mi­nut trzy­dzie­ści dwie se­kun­dy, pro­szę od­chy­lić kurs wła­sny. Od­biór.

– Masz ci los! – jęk­nę­ło w nim. – Bał­wan, pcha się pro­sto – prze­cież wi­dzi, że idę w szy­ku!

– AMU 27 pro­wa­dzą­cy Trój­kąt Ter­ra­lu­na JO dwa, JO dwa bis woła Po­ryw osiem Are­ster­ra. Idę w szy­ku, nie zmie­niam kur­su, wy­ko­naj ma­newr mi­ja­nia. Ko­niec.

Mó­wiąc to, szu­kał tego bez­czel­ne­go Po­ry­wu na ra­da­rze – był! Nie da­lej niż pół­to­ra ty­sią­ca ki­lo­me­trów!

– Po­ryw osiem do AMU 27 Ter­ra­lu­na, mam prze­bi­ty roz­rząd gra­wi­me­trycz­ny, wy­ko­naj­cie nie­zwłocz­nie ma­newr mi­ja­nia, punkt prze­cię­cia kur­sów czter­dzie­ści czte­ry zero osiem, kwa­drant Luna czte­ry, pas brzeż­ny. Od­biór.

– AMU 27 do Po­ryw osiem Are­ster­ra, JO dwa, JO dwa bis Ter­ra­lu­na, wy­ko­nu­ję ma­newr mi­ja­nia go­dzi­na dwu­dzie­sta trzy­dzie­ści dzie­więć, ma­newr zwrot­ny rów­no­cze­sny za pro­wa­dzą­cym na od­le­gło­ści optycz­nej, od­chy­le­nie pół­noc­ne sek­tor Luna je­den zero koma sześć, włą­czam sil­ni­ki ma­łym cią­giem. Od­biór.

Mó­wiąc to, jed­no­cze­śnie włą­czył obie dol­ne dy­sze od­chy­la­ją­ce. Oba JO dwa od­po­wie­dzia­ły na­tych­miast, skrę­ci­li, gwiaz­dy prze­su­wa­ły się w ekra­nach, Po­ryw po­dzię­ko­wał, le­ciał do Luny Głów­nej, Pirx na­brał na­gle fan­ta­zji, ży­czył mu szczę­śli­we­go lą­do­wa­nia, to było w do­brym sty­lu, zwłasz­cza że tam­ten miał awa­rię, wi­dział go na ty­siącu ki­lo­me­trów z za­pa­lo­ny­mi po­zy­cyj­ny­mi – po­tem zno­wu we­zwał swo­je JO, za­czę­ło się wcho­dze­nie na sta­ły kurs – okrop­ność! Jak wia­do­mo, nie ma nic ła­twiej­sze­go niż zejść z kur­su – od­na­leźć po­tem ten sam ka­wa­łek pa­ra­bo­li wy­da­je się pra­wie nie­moż­li­wo­ścią. Inne przy­spie­sze­nie, nie mógł na­dą­żyć z rzu­ca­niem współ­rzęd­nych Kal­ku­la­to­ro­wi, ła­zi­ły po nim mu­chy, po­tem za­czę­ły się go­nić po ra­da­rze – cie­nie ich za­mia­ta­ły tyl­ko ekran. Skąd te by­dlę­ta bra­ły tyle siły? Po do­brych dwu­dzie­stu mi­nu­tach zna­leź­li się w koń­cu na pier­wot­nym kur­sie.

A Bo­erst ma na pew­no dro­gę jak wy­czysz­czo­ną od­ku­rza­czem – po­my­ślał. – Zresz­tą – co mu tam! Zro­bi wszyst­ko i tak jed­ną ręką.

Włą­czył au­to­mat re­duk­to­ra ak­ce­le­ra­cji, żeby na 83. mi­nu­cie mieć przy­spie­sze­nie zero, jak na­ka­zy­wa­ła in­struk­cja, i zo­ba­czył coś, od cze­go jego mo­kra prze­ciw­pot­na bie­li­zna zro­bi­ła się jak uszy­ta z lodu.

Nad ta­bli­cą roz­dziel­czą ze­su­wa­ła się z za­ci­sków bia­ła po­kryw­ka – mi­li­metr po mi­li­me­trze. Była, wi­dać, sła­bo wsa­dzo­na i pod­czas tar­ga­nia stat­ku przy ma­new­rach zwrot­nych (tar­gał nim rze­czy­wi­ście gwał­tow­nie) za­trza­sko­we ry­giel­ki pu­ści­ły. Tym­cza­sem przy­spie­sze­nie wciąż jesz­cze wy­no­si­ło 1,7 g, po­kryw­ka ze­su­wa­ła się po­wo­lut­ku, jak­by ją ktoś cią­gnął w dół nie­wi­dzial­ną nit­ką – aż ze­sko­czy­ła i spa­dła. Ude­rzy­ła w szkło bani od swo­jej stro­ny, osu­nę­ła się po nim i le­ża­ła nie­ru­cho­mo na pod­ło­dze. Ob­na­żo­ne za­bły­sły czte­ry mie­dzia­ne prze­wo­dy wy­so­kie­go na­pię­cia i bez­piecz­ni­ki pod nimi.

No i cze­go ja się wła­ści­wie tak ze­stra­cha­łem? – po­my­ślał. – Spa­dła po­kryw­ka, to spa­dła, wiel­kie rze­czy. Z po­kryw­ką, bez po­kryw­ki, nie wszyst­ko jed­no?

Był jed­nak nie­spo­koj­ny – ta­kie rze­czy nie po­win­ny się zda­rzać. Je­że­li może spaść po­kryw­ka bez­piecz­ni­ków, to może od­le­cieć i rufa.

Już tyl­ko dwa­dzie­ścia sie­dem mi­nut lotu z przy­spie­sze­niem było przed nim, kie­dy po­my­ślał, że po wy­łą­cze­niu sil­ni­ków po­kryw­ka sta­nie się nie­waż­ka i za­cznie tam la­tać. Czy może na­ro­bić coś złe­go? Ra­czej nie. Za lek­ka. Na­wet szyb­ki żad­nej nie stłu­cze. E, nic.

Po­szu­kał wzro­kiem much – go­niąc się, ko­łu­jąc, bzy­cząc, la­ta­ły do­ko­ła ca­łej bani, aż sia­dły pod bez­piecz­ni­ka­mi. Stra­cił je z oczu.

W ra­da­ro­sko­pie od­na­lazł swo­je oba JO – na kur­sie. Przed­ni ekran uka­zy­wał wiel­ką na pół nie­ba tar­czę księ­ży­co­wą. Mie­li kie­dyś ćwi­cze­nia se­le­no­gra­ficz­ne w kra­te­rze Ty­cho­na, wte­dy gdy Bo­erst ob­li­czył za po­mo­cą zwy­kłe­go prze­no­śne­go teo­do­li­tu… – e, do li­cha, cze­go on nie po­tra­fił! Usi­ło­wał od­na­leźć Lunę Głów­ną na ze­wnętrz­nym sto­ku Ar­chi­me­de­sa. Była sła­bo wi­docz­na, bo pra­wie cała za­ry­ta w ska­łach, moż­na było doj­rzeć tyl­ko wy­gła­dzo­ny wierzch lą­do­wi­ska ze świa­tła­mi sy­gna­ło­wy­mi. Na­tu­ral­nie, kie­dy le­ża­ła w stre­fie nocy, ale te­raz świe­ci­ło tam Słoń­ce. Sama sta­cja spo­czy­wa­ła wpraw­dzie w smu­dze cie­nia, któ­ry rzu­cał kra­ter, ale kon­trast z ośle­pia­ją­co oświe­tlo­ną tar­czą do­ko­ła był taki, że sła­biut­kie pło­mycz­ki sy­gna­li­za­cji nie były w ogó­le wi­docz­ne.

Księ­życ wy­glą­dał, jak­by na nim ni­g­dy noga ludz­ka nie sta­nę­ła – od księ­ży­co­wych Alp kła­dły się dłu­gie cie­nie na rów­ni­nę Mo­rza Desz­czów. Przy­po­mniał so­bie, jak przed lo­tem na Księ­życ – z całą gru­pą, wte­dy byli jesz­cze zwy­kły­mi pa­sa­że­ra­mi – Ośla Łącz­ka po­pro­sił go, aby spraw­dził, czy gwiaz­dy siód­mej wiel­ko­ści są jesz­cze z Księ­ży­ca wi­docz­ne, a on, osioł, pod­jął się tego z naj­więk­szym za­pa­łem! Za­po­mniał na śmierć, że żad­nych gwiazd z Księ­ży­ca w ogó­le w dzień nie wi­dać – wzrok jest zbyt olśnio­ny bla­skiem Słoń­ca od­bi­tym od po­wierzch­ni grun­tu. Ośla Łącz­ka dłu­go jesz­cze prze­śla­do­wał go tymi gwiaz­da­mi z Księ­ży­ca. Tar­cza pu­chła po­wo­li na ekra­nach – nie­dłu­go wy­prze reszt­ki czar­ne­go nie­ba poza ob­ręb przed­nie­go.

Dziw­ne – nic nie brzę­cza­ło. Spoj­rzał w bok – i stru­chlał. Jed­na mu­cha sie­dzia­ła na wy­pu­kło­ści bez­piecz­ni­ka i czy­ści­ła so­bie skrzy­deł­ka, a dru­ga za­le­ca­ła się do niej. Kil­ka mi­li­me­trów obok niej lśnił naj­bliż­szy ka­bel. Izo­la­cja koń­czy­ła się tro­chę wy­żej – wszyst­kie czte­ry ka­ble były gołe, gru­be pra­wie jak ołó­wek, na­pię­cie nie tak znów wy­so­kie, 1000 wol­tów, i dla­te­go od­stę­py mię­dzy nimi nie były duże – je­den od dru­gie­go o sie­dem mi­li­me­trów. Przy­pad­ko­wo wie­dział, że sie­dem. Roz­bie­ra­li raz całą in­sta­la­cję elek­trycz­ną i za to, że nie znał od­stę­pów mię­dzy prze­wo­da­mi, na­słu­chał się od asy­sten­ta róż­no­ści. Mu­cha dała spo­kój za­le­can­kom i ła­zi­ła te­raz po go­łym prze­wo­dzie. Oczy­wi­ście nic jej to nie szko­dzi­ło. Ale gdy­by tak za­chcia­ło się jej prze­le­cieć na dru­gi… I wi­docz­nie wła­śnie się za­chcia­ło, bo za­brzę­cza­ła i sie­dzia­ła te­raz na skraj­nej mie­dzia­nej żyle. Jak gdy­by w ca­łej ste­row­ni nie było in­ne­go miej­sca! Gdy­by so­bie sta­nę­ła tak, że przed­nie łap­ki na jed­nym prze­wo­dzie, a tyl­ne na dru­gim…

No więc co? W naj­gor­szym ra­zie zro­bi­ło­by się zwar­cie, zresz­tą mu­cha nie jest chy­ba tak wiel­ka. Je­że­li na­wet, to bę­dzie zwar­cie przez mo­ment, au­to­ma­tycz­ny bez­piecz­nik wy­łą­czy prąd, mu­cha się spa­li, au­to­mat z po­wro­tem włą­czy prąd i wszyst­ko za­gra zno­wu – a z mu­chą bę­dzie spo­kój! Pa­trzył jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny na sza­fecz­kę wy­so­kie­go na­pię­cia. Jed­nak nie ży­czył so­bie, żeby by­dlę pró­bo­wa­ło. Krót­kie spię­cie – cho­le­ra wie, co może z tego być. Niby nic – ale po co?

Ze­gar: jesz­cze osiem mi­nut na ma­le­ją­cym stop­nio­wo cią­gu sil­ni­ków. Za­raz bę­dzie ko­niec. Pa­trzył wła­śnie na ten ze­gar, kie­dy bły­snę­ło – i świa­tła zga­sły. Trwa­ło to może trze­cią część se­kun­dy. Mu­cha! – po­my­ślał, cze­ka­jąc z za­par­tym tchem, żeby au­to­mat na po­wrót włą­czył prąd. Włą­czył.

Świa­tła się za­pa­li­ły, ale po­ma­rań­czo­wo, sła­bo, i na­tych­miast znów strze­lił bez­piecz­nik. Ciem­no. Au­to­mat zno­wu włą­czył. Wy­łą­czył. Włą­czył. I tak cią­gle – bez koń­ca. Świa­tła bły­ska­ły w pół prą­du, co się sta­ło? Zo­ba­czył z tru­dem w mo­men­tal­nych na­stę­pu­ją­cych po so­bie mia­ro­wo roz­ja­śnie­niach: po mu­sze – wci­snę­ło się by­dlę po­mię­dzy dwa prze­wo­dy – po­zo­sta­ło tru­cheł­ko, zwę­glo­ny słu­pek, któ­ry da­lej łą­czył oba ka­ble.

Nie moż­na po­wie­dzieć, żeby się za bar­dzo prze­stra­szył. Był pod­nie­co­ny, ale czy w ogó­le od chwi­li star­tu uspo­ko­ił się na do­bre? Ze­gar źle było wi­dać. Ta­bli­ce mia­ły wła­sne oświe­tle­nie – ra­dar też. Prą­du było aku­rat tyle, że awa­ryj­ne świa­tła ani re­zer­wo­we ob­wo­dy się nie włą­cza­ły – ale znów nie aż tyle, żeby było ja­sno. Do wy­łą­cze­nia sil­ni­ków bra­kło czte­rech mi­nut.

Nie mu­siał się o to trosz­czyć – au­to­mat re­duk­to­ra sam po­wi­nien wy­łą­czyć sil­nik. Lo­do­wa­ty po­to­czek po­ciekł mu wzdłuż krę­go­słu­pa – jak­że au­to­mat wy­łą­czy, je­że­li jest zwar­cie?

Przez chwi­lę nie był pew­ny, czy to ten sam ob­wód, czy nie. Uprzy­tom­nił so­bie, że to są głów­ne bez­piecz­ni­ki. Dla ca­łej ra­kie­ty i dla wszyst­kich ob­wo­dów. Ale stos, stos jest prze­cież osob­no?…

Stos – tak. Ale nie au­to­mat. Sam go prze­cież przed­tem na­sta­wił. No więc trze­ba go wy­łą­czyć. Czy le­piej nie ru­szać? Może jed­nak za­gra?

Kon­struk­to­rzy nie uwzględ­ni­li tego, że do ste­row­ni może się do­stać mu­cha – że przy­kryw­ka może spaść i bę­dzie zwar­cie – ta­kie zwar­cie!

Świa­tła mi­ga­ły bez prze­rwy. Trze­ba było coś zro­bić. Ale co? Pro­ste – na­le­ży prze­rzu­cić głów­ny wy­łącz­nik, któ­ry jest pod pod­ło­gą za fo­te­lem. Wy­łą­czy głów­ne ob­wo­dy i uru­cho­mi awa­ryj­ne. I wszyst­ko bę­dzie w po­rząd­ku. Ra­kie­ta nie jest jed­nak tak głu­pio skon­stru­owa­na, wszyst­ko prze­wi­dzie­li z na­le­ży­tym za­pa­sem bez­pie­czeń­stwa.

Cie­ka­we, czy Bo­erst też wpadł­by na to tak od razu? Na­le­ży się oba­wiać, że tak. Na­wet może… ale zo­sta­ły już tyl­ko dwie mi­nu­ty! Nie zdą­ży prze­pro­wa­dzić ma­new­ru! Pod­sko­czył. Na śmierć za­po­mniał o tam­tych.

My­ślał chwi­lę z za­mknię­ty­mi ocza­mi.

– AMU 27 pro­wa­dzą­cy Ter­ra­lu­na do JO dwa, JO dwa bis. Mam zwar­cie w ste­row­ni. Ma­newr wej­ścia na or­bi­tę tym­cza­so­wo trwa­łą nad stre­fą rów­ni­ko­wą Księ­ży­ca wy­ko­nam z opóź­nie­niem… e… nie­okre­ślo­nej dłu­go­ści. Wy­ko­naj­cie ma­newr sami w usta­lo­nym cza­sie. Od­biór.

– JO dwa bis do pro­wa­dzą­ce­go AMU 27 Ter­ra­lu­na. Wy­ko­nu­ję ma­newr łącz­ny ra­zem z JO dwa wej­ścia na or­bi­tę tym­cza­so­wo trwa­łą nad stre­fą rów­ni­ko­wą. Masz dzie­więt­na­ście mi­nut do Tar­czy. Po­wo­dze­nia. Ko­niec.

Le­d­wo do­słu­chał, od­krę­cił ka­bel ra­dio­fo­nu, wąż tle­no­wy, dru­gi ka­be­lek – pasy miał już roz­pię­te. Gdy się pod­no­sił, au­to­mat re­duk­to­ra za­pło­nął ru­bi­no­wo – cała ka­bi­na to wy­ska­ki­wa­ła z ciem­no­ści, to po­grą­ża­ła się w męt­no­po­ma­rań­czo­wym świe­tle osła­bio­ne­go na­pię­cia. Sil­nik się nie wy­łą­czył. Czer­wo­ne świa­teł­ko pa­trzy­ło na nie­go z pół­mro­ku, jak­by py­ta­jąc o radę. Roz­le­gło się mia­ro­we bu­cze­nie – sy­gnał ostrze­gaw­czy. Re­duk­tor nie mógł wy­łą­czyć au­to­ma­tycz­nie sil­ni­ków. Ła­piąc rów­no­wa­gę, sko­czył za fo­tel.

Wy­łącz­nik sie­dział we wpa­so­wa­nej w pod­ło­gę ka­se­cie. Ka­se­ta – za­mknię­ta na klucz. Tak, na pew­no za­mknię­ta. Szarp­nął po­kry­wę – nie pusz­cza­ła. Gdzie klucz?

Klu­cza nie było. Szarp­nął jesz­cze raz – nic.

Sko­czył na rów­ne nogi. Śle­po pa­trzył przed sie­bie – w przed­nich ekra­nach pło­nął już nie sre­brzy­sty, ale bia­ły jak gór­skie śnie­gi gi­gan­tycz­ny Księ­życ. Zę­ba­te cie­nie kra­te­rów su­nę­ły po tar­czy. Al­ti­metr ra­da­ro­wy się ode­zwał – czy szedł już od daw­na? Cy­kał mia­ro­wo – zie­lo­ne cy­fer­ki wy­ska­ki­wa­ły z pół­mro­ku: dwa­dzie­ścia je­den ty­się­cy ki­lo­me­trów od­le­gło­ści.

Świa­tło bez­u­stan­nie mi­ga­ło, bez­piecz­nik wy­łą­czał mia­ro­wo prąd. Gdy ga­sło, w ka­bi­nie nie za­pa­dał już mrok – upior­ny blask Księ­ży­ca wy­peł­niał ją po brze­gi i tyl­ko nie­znacz­nie słabł, kie­dy lam­py bły­ska­ły swo­im pół­przy­tom­nym ża­rze­niem.

Sta­tek le­ciał pro­sto, wciąż pro­sto, i wciąż zwięk­szał szyb­kość na szcząt­ko­wym przy­spie­sze­niu 0,2 g – za­ra­zem Księ­życ przy­cią­gał go co­raz moc­niej. Co ro­bić? Co ro­bić?! Sko­czył jesz­cze raz do ka­se­ty, ude­rzył nogą w po­kry­wę – stal ani drgnę­ła.

Za­raz! Boże! Jak mógł tak ogłu­pieć! – trze­ba po pro­stu do­stać się tam, na dru­gą stro­nę pę­che­rza! Moż­na prze­cież! Przy sa­mym wyj­ściu – tam, gdzie szkla­na ba­nia prze­cho­dzi zwę­ża­ją­cym się tu­ne­lem w lej koń­czą­cy się u kla­py – jest spe­cjal­na dźwi­gnia po­la­kie­ro­wa­na na czer­wo­no, pod ta­blicz­ką TYL­KO W RA­ZIE AWA­RII ROZ­RZĄ­DU. Wy­star­czy ją prze­ło­żyć, a szkla­na ba­nia unie­sie się o metr pra­wie w górę – i bę­dzie moż­na prze­leźć pod jej dol­nym brze­giem na dru­gą stro­nę! Tam ja­kimś ka­wał­kiem izo­la­cji oczy­ści prze­wo­dy i…

Jed­nym su­sem zna­lazł się przy czer­wo­nej dźwi­gni.

Idio­to! – po­my­ślał, zła­pał sta­lo­wą rę­ko­jeść, po­cią­gnął, aż mu chrup­nę­ło w sta­wie bar­ko­wym. Rę­ko­jeść wy­sko­czy­ła na całą dłu­gość błysz­czą­ce­go ole­jem sta­lo­we­go prę­ta – a ba­nia ani drgnę­ła. Ogłu­pia­ły pa­trzył na nią – wi­dział w głę­bi ekra­ny peł­ne pło­ną­ce­go Księ­ży­ca, świa­tło mi­ga­ło mu wciąż po­nad gło­wą – jesz­cze raz tar­gnął rę­ko­jeść, cho­ciaż była już wy­cią­gnię­ta… Nic.

Klucz! Klucz do ka­se­ty wy­łącz­ni­ka! Rzu­cił się pła­sko na pod­ło­gę, zaj­rzał pod fo­tel. Le­żał tam tyl­ko bryk…

Świa­tła bez­u­stan­nie mi­ga­ły, bez­piecz­nik mia­ro­wo wy­łą­czał prąd. Gdy ga­sły, wszyst­ko wo­kół sta­wa­ło się bia­łe jak wy­stru­ga­ne z tru­pich ko­ści.

Ko­niec! – po­my­ślał. – Dać się wy­rzu­cić ra­zem z ba­nią? Wy­strze­lić z fo­te­lem, w osło­nie? Nie moż­na, spa­do­chron nie za­ha­mu­je, Księ­życ nie ma prze­cież at­mos­fe­ry. Ra­tun­ku!!! – chciał krzy­czeć, ale nie było do kogo wo­łać – był sam. Co ro­bić?! Musi być ja­kiś ra­tu­nek!

Sko­czył jesz­cze raz do rę­ko­je­ści – omal ręka nie wy­sko­czy­ła mu ze sta­wu. Chcia­ło mu się pła­kać z roz­pa­czy. Tak głu­pio, tak głu­pio… Gdzie jest klucz? Dla­cze­go me­cha­nizm się za­ciął? Al­ti­metr – jed­nym spoj­rze­niem ogar­nął ze­ga­ry: dzie­więć i pół ty­sią­ca ki­lo­me­trów. Od roz­pa­lo­ne­go tła wy­raź­nie od­ci­na­ła go skal­na piła Ti­mo­cha­ri­sa. Zda­wa­ło mu się, że wi­dzi już miej­sce, w któ­rym wry­je się w po­kry­tą pu­mek­sem ska­łę. Bę­dzie grzmot, błysk i…

Na­raz jego ska­czą­ce sza­leń­czo oczy pa­dły, w se­kun­dzie roz­bły­sku świa­teł, na po­czwór­ny rzą­dek mie­dzia­nych żył. Wy­raź­nie czer­nia­ła tam grud­ka łą­czą­ca ka­ble po­zo­sta­ła po spa­lo­nej mu­sze. Wy­sta­wia­jąc bark jak bram­karz w ro­bin­so­na­dzie, sko­czył przed sie­bie, ude­rze­nie było strasz­ne, wstrząs omal nie po­zba­wił go przy­tom­no­ści. Ścia­na bani od­rzu­ci­ła go jak na­bi­ta sa­mo­cho­do­wa opo­na, upadł na pod­ło­gę. Ze­rwał się na rów­ne nogi, dy­sząc cięż­ko, z po­krwa­wio­ny­mi usta­mi, go­tów po­now­nie rzu­cić się na szkla­ny mur.

Spoj­rzał w dół.

Dźwi­gnia ma­łe­go pi­lo­ta­żu. Dla wiel­kich, krót­ko­trwa­łych przy­spie­szeń, rzę­du 10 g, ale tyl­ko na uła­mek se­kun­dy. Pra­co­wa­ła bez­po­śred­nio, na cię­głach me­cha­nicz­nych. Da­wa­ła mo­men­tal­ny, awa­ryj­ny ciąg.

Ale mógł nią tyl­ko zwięk­szyć przy­spie­sze­nie, to zna­czy – jesz­cze szyb­ciej do­le­cieć do Tar­czy. Nie – za­ha­mo­wać. Od­rzut był zbyt krót­ko­trwa­ły. Ha­mo­wa­nie musi być cią­głe. Mały pi­lo­taż – na nic?

Rzu­cił się na dźwi­gnię, pa­da­jąc, zła­pał ją, tar­gnął, po­zba­wio­ny amor­ty­zu­ją­cej osło­ny fo­te­la miał uczu­cie, że wszyst­kie ko­ści mu się roz­la­tu­ją, tak ude­rzy­ła go pod­ło­ga. Po­cią­gnął jesz­cze raz. Taki sam strasz­ny, mo­men­tal­ny skok ra­kie­ty! Ude­rzył gło­wą o pod­ło­gę; gdy­by nie pia­no­pla­styk – roz­trza­skał­by się.

Bez­piecz­nik brzęk­nął – mi­ga­nie usta­ło na­gle. Ste­row­nię za­lał spo­koj­ny, nor­mal­ny blask lamp.

Po­dwój­ne ude­rze­nie bły­ska­wicz­nych przy­spie­szeń ma­łe­go pi­lo­ta­żu wy­trą­ci­ło stru­pie­sza­ły wę­gie­lek spo­mię­dzy prze­wo­dów. Zwar­cie było usu­nię­te. Czu­jąc sło­ny smak krwi w ustach, sko­czył w fo­tel, jak­by da­wał nur­ka z tram­po­li­ny – ale nie wpadł w jego ob­ję­cia, prze­le­ciał wy­so­ko nad opar­ciem, okrop­ne ude­rze­nie o strop le­d­wo co osła­bio­ne hau­bą.

W mo­men­cie kie­dy od­bi­jał się do sko­ku, czyn­ny już au­to­mat re­duk­to­ra wy­łą­czył sil­nik. Reszt­ka cią­że­nia zni­kła. Sta­tek, te­raz już tyl­ko roz­pę­dem, spa­dał jak ka­mień pro­sto ku skal­nym ru­inom Ti­mo­cha­ri­sa.

Od­bił się od su­fi­tu. Krwa­wa śli­na, któ­rą wy­pluł, pły­nę­ła obok nie­go w po­wie­trzu czer­wo­no-sre­brzy­sty­mi bą­bel­ka­mi.

Roz­pacz­li­wie się wił, wy­cią­ga­jąc ręce ku opar­ciu fo­te­la. Wy­rwał z kie­sze­ni wszyst­ko, co w nich tkwi­ło, ci­snął za sie­bie.

Ten od­rzut pchnął go ła­god­nie. Po­wo­li su­nął co­raz ni­żej, pal­ce, wy­cią­gnię­te tak, że ścię­gna pę­ka­ły, naj­pierw zgrzyt­nę­ły pa­znok­cia­mi po ni­klo­wej ru­rze, aż wpi­ły się w nią. Nie pu­ścił już. Ścią­gnął się cały gło­wą w dół, jak akro­ba­ta ro­bią­cy od­wró­co­ną stój­kę na po­rę­czach, zła­pał pas, po pa­sie zje­chał w dół, owi­nął go wo­kół cia­ła, ka­ra­bi­nek… – nie tra­cił cza­su na za­trza­ski­wa­nie go, za­gryzł go tyl­ko w zę­bach – trzy­ma­ło. Te­raz ręce na rę­ko­je­ści, nogi w pe­da­ły!

Al­ti­metr: ty­siąc osiem­set ki­lo­me­trów do Tar­czy. Czy zdą­ży za­ha­mo­wać? Wy­klu­czo­ne! 45 ki­lo­me­trów na se­kun­dę! Musi skrę­cić – wy­ko­nać głę­bo­kie wyj­ście z pi­ku­ją­ce­go lotu – tyl­ko tak!

Włą­czył dy­sze od­chy­la­ją­ce – 2, 3, 4 g! Mało! Mało! Dał peł­ny ciąg na od­chy­le­nie. Rtę­cią pło­ną­ca tar­cza w ekra­nie, do­tąd jak gdy­by wmu­ro­wa­na weń z ze­wnątrz, drgnę­ła i co­raz szyb­ciej po­czę­ła su­nąć w dół. Fo­tel skrzy­piał pod ro­sną­cym cię­ża­rem jego cia­ła. Sta­tek wcho­dził w łuk nad samą po­wierzch­nią Księ­ży­ca, o wiel­kim pro­mie­niu – pro­mień mu­siał być taki, bo miał ogrom­ną szyb­kość. Rę­ko­jeść sta­ła twar­do, do­ci­śnię­ta do koń­ca. Wtła­cza­ło go w gąb­cza­ste opar­cie, tra­cił dech, kom­bi­ne­zon nie był po­łą­czo­ny z tle­no­wą sprę­żar­ką, czuł, jak gną mu się że­bra, sza­ra­we pla­my po­ka­za­ły się w oczach. Cze­kał na black-out, pa­trząc cią­gle w ram­kę ra­da­ro­we­go al­ti­me­tru, któ­ry mełł w swo­ich okien­kach cy­fer­ki, je­den rzą­dek wy­ska­ki­wał po dru­gim: 990–900–840–760 ki­lo­me­trów…

Choć wie­dział, że ma za sobą całą moc, parł rę­ko­jeść da­lej. Wy­ko­ny­wał naj­cia­śniej­szy skręt, jaki był w ogó­le moż­li­wy – a mimo to nie prze­stał jesz­cze tra­cić wy­so­ko­ści – cy­fry wciąż ma­la­ły – choć co­raz wol­niej – le­żał jesz­cze w zstę­pu­ją­cej czę­ści wiel­kie­go łuku. Spoj­rzał sa­my­mi ocza­mi – gał­ki ich le­d­wo mógł ob­ró­cić – na tra­jek­to­metr.

Jak zwy­kle w groź­nej stre­fie ciał nie­bie­skich tar­cza apa­ra­tu po­ka­zy­wa­ła oprócz krzy­wej, któ­rą za­kre­ślał po­cisk – i mi­ga­ją­ce­go sła­bo jej do­myśl­ne­go prze­dłu­że­nia – tak­że pro­fil wy­pu­kło­ści Księ­ży­ca, nad któ­rym od­by­wał się cały ma­newr.

Obie te krzy­we – lotu i księ­ży­co­wej po­wierzch­ni – scho­dzi­ły się pra­wie. Czy się prze­ci­na­ły?

Nie. Ale brzuch jego łuku był nie­mal stycz­ną. Nie było pew­ne, czy prze­śliź­nie się tuż nad samą Tar­czą – czy wy­rżnie w nią. Tra­jek­to­metr pra­co­wał z błę­dem sied­miu-ośmiu ki­lo­me­trów i Pirx nie mógł wie­dzieć, czy krzy­wa prze­cho­dzi trzy ki­lo­me­try po­nad ska­ła­mi, czy też pod nimi.

Ciem­nia­ło mu w oczach – 5 g ro­bi­ło swo­je. Przy­tom­no­ści nie stra­cił. Le­żał śle­py z rę­ka­mi za­ci­śnię­ty­mi moc­no na dźwi­gniach, czu­jąc, jak po­wo­li pod­da­ją się amor­ty­za­to­ry fo­te­la. Nie wie­rzył, że jest zgu­bio­ny. Ja­koś nie mógł w to uwie­rzyć. War­ga­mi nie był zdol­ny ru­szać – więc w swo­jej ciem­no­ści, w my­ślach tyl­ko li­czył po­wo­li: dwa­dzie­ścia je­den – dwa­dzie­ścia dwa – dwa­dzie­ścia trzy – dwa­dzie­ścia czte­ry…

Przy pięć­dzie­się­ciu za­peł­ga­ła myśl, że to już zde­rze­nie – je­śli w ogó­le mu­sia­ło­by na­stą­pić. Mimo to nie pusz­czał dźwi­gni. Za­czy­na­ło mu się ro­bić sła­bo: dusz­ność, dzwon w uszach, w gar­dle peł­no krwi, w oczach – krwa­wa czerń…

Pal­ce same się roz­war­ły – rę­ko­jeść od­su­nę­ła się po­wo­li, nie sły­szał nic, nic nie wi­dział. Po­wo­li ro­bi­ło się sza­ro – od­dy­chać było co­raz lżej. Chciał otwo­rzyć oczy – ależ były, przez cały czas były otwar­te, pie­kły te­raz: spo­jów­ki wy­schły!!

Usiadł.

Miał 2 g na gra­wi­me­trze.

Przed­ni ekran – pu­sty. Gwiaz­do­we nie­bo. Ani śla­du Księ­ży­ca. Gdzie się po­dział Księ­życ?

Le­żał w dole – pod nim. Wy­strze­lił w górę ze swo­jej śmier­tel­nej piki – i od­da­lał się te­raz od nie­go z ma­le­ją­cą szyb­ko­ścią. Jak ni­sko prze­śli­znął się nad samą Tar­czą? Mu­siał to za­re­je­stro­wać al­ti­metr, ale miał w tej chwi­li co in­ne­go na gło­wie niż wy­py­ty­wa­nie go o dane cy­fro­we. Te­raz do­pie­ro się zo­rien­to­wał, że alar­mo­wy sy­gnał, któ­ry bu­czał przez cały czas, umilkł. Dużo wart taki sy­gnał! Już ra­czej ja­kiś dzwon po­win­ni po­wie­sić pod stro­pem. Jak cmen­tarz, to cmen­tarz. Coś za­bzy­cza­ło ci­chut­ko – mu­cha! Dru­ga mu­cha! Żyła – by­dlę jed­no! La­ta­ła nad samą ba­nią. Miał w ustach coś wstręt­ne­go, szorst­kie­go, o sma­ku płót­na – ko­niec pasa bez­pie­czeń­stwa! Cały czas zgnia­tał go w zę­bach! Po­ję­cia o tym nie miał.

Za­piął pas, po­ło­żył ręce na dźwi­gniach – trze­ba wy­pro­wa­dzić ra­kie­tę na wła­ści­wą or­bi­tę. Oczy­wi­ście, po obu JO nie bę­dzie już śla­du – ale musi do­cią­gnąć, gdzie trze­ba, i się za­mel­do­wać Lu­nie Na­wi­ga­cyj­nej. Czy może Lu­nie Głów­nej – dla­te­go że miał awa­rię? Dia­bli wie­dzą! Czy sie­dzieć ci­cho? Wy­klu­czo­ne! Jak wró­ci – za­uwa­żą krew, na­wet szkla­ny su­fit jest po­chla­pa­ny czer­wo­no (te­raz to za­uwa­żył), a zresz­tą re­je­stra­tor za­pi­sał na ta­śmie wszyst­ko, co się dzia­ło – sza­leń­stwa bez­piecz­ni­ka i jego wal­kę z awa­ryj­ną dźwi­gnią. Nie­złe są te AMU, nie ma co! A ci, co pod­sta­wia­ją czło­wie­ko­wi taką trum­nę na start, też są do­brzy!

Trze­ba się było jed­nak mel­do­wać, nie wie­dział da­lej komu, więc po­chy­lił się, po­ru­sza­jąc na­ra­mien­ny pas.

Się­gnął po bryk le­żą­cy pod fo­te­lem. – Osta­tecz­nie, dla­cze­go nie mam za­gląd­nąć? Przy­naj­mniej te­raz się przy­da.

Usły­szał wów­czas, że coś trza­snę­ło – zu­peł­nie jak­by się otwar­ły ja­kieś drzwi.

Żad­nych drzwi za nim nie było, do­sko­na­le o tym wie­dział, nie mógł się zresz­tą od­wró­cić przy­pię­ty pa­sa­mi do fo­te­la, ale smu­ga ja­sno­ści pa­dła na ekra­ny, gwiaz­dy zbla­dły w nich i usły­szał stłu­mio­ny głos Sze­fa:

– Pi­lo­cie Pirx!

Chciał się ze­rwać, pasy go przy­trzy­ma­ły, upadł z po­wro­tem, zda­wa­ło mu się, że zwa­rio­wał. W przej­ściu mię­dzy ścia­ną ste­rów­ki a szkla­ną po­wło­ką uka­zał się Szef. Stał przed nim w swo­im sza­rym mun­du­rze, pa­trzył na nie­go sza­ry­mi ocza­mi – i się uśmie­chał. Pirx nie wie­dział, co się z nim dzie­je.

Szkla­na po­wło­ka unio­sła się w górę – od­ru­cho­wo za­czął roz­pi­nać pasy, wstał – ekra­ny za ple­ca­mi Sze­fa zga­sły na­gle, jak zdmuch­nię­te.

– Zu­peł­nie do­brze, pi­lo­cie Pirx – po­wie­dział Szef. – Zu­peł­nie do­brze.

Pirx w dal­szym cią­gu nie wie­dział, co się z nim dzie­je. Stał w po­sta­wie za­sad­ni­czej przed Sze­fem i zro­bił okrop­ną rzecz – od­wró­cił gło­wę, o ile po­zwo­lił mu na to wpół­wy­dę­ty koł­nierz.

Całe przej­ście, ra­zem z kla­pą, było od­su­nię­te – jak­by ra­kie­ta pę­kła w tym miej­scu na dwo­je. Wi­dać było w smu­dze wie­czor­ne­go świa­tła po­most hali, sto­ją­cych na nim lu­dzi, liny, kra­tow­ni­ce – Pirx z nie­do­mknię­ty­mi usta­mi po­pa­trzył na Sze­fa.

– Chodź, chłop­cze – po­wie­dział Szef. Po­wo­li po­dał mu rękę, któ­rą Pirx ujął – wzmac­nia­jąc uścisk. Szef do­dał: – Wy­ra­żam ci uzna­nie w imie­niu Lo­tów, a we wła­snym – prze­pra­szam cię. To… jest… ko­niecz­ne. Te­raz chodź, przej­dziesz do mnie. Bę­dziesz się mógł umyć.

Ru­szył do wyj­ścia. Pirx po­szedł za nim, stą­pa­jąc cięż­ko i nie­zgrab­nie. Na dwo­rze było chłod­no i wiał sła­by wiatr – wpa­dał do hali przez od­sło­nię­tą część stro­pu. Oba po­ci­ski sta­ły na tych sa­mych miej­scach co przed­tem – tyl­ko kil­ka dłu­gich, gru­bych ka­bli, zwi­sa­jąc łu­kiem nad pu­stą prze­strze­nią, do­cho­dzi­ło do ich dzio­bów. Przed­tem tych ka­bli nie było.

In­struk­tor sto­ją­cy na po­mo­ście mó­wił coś do nie­go. Źle sły­szał przez hau­bę.

– Co? – spy­tał od­ru­cho­wo.

– Po­wie­trze! Wy­puść po­wie­trze z kom­bi­ne­zo­nu!

– A, po­wie­trze…

Na­ci­snął wen­tyl – za­sy­cza­ło. Stał na po­mo­ście. Ja­kichś dwóch lu­dzi w bia­łych far­tu­chach cze­ka­ło przed li­na­mi ba­rie­ry. Jego ra­kie­ta wy­glą­da­ła, jak­by mia­ła roz­pę­kły dziób. Ogar­nia­ło go z wol­na uczu­cie dziw­nej sła­bo­ści – zdu­mie­nia – roz­cza­ro­wa­nia, któ­re prze­mie­nia­ło się co­raz wy­raź­niej w gniew.

Otwie­ra­li kla­pę dru­gie­go po­ci­sku. Szef stał na po­mo­ście, lu­dzie w bia­łych far­tu­chach mó­wi­li coś do nie­go. We wnę­trzu dru­giej ra­kie­ty roz­legł się sła­by trzask…

Ja­kiś brą­zo­wy, prę­go­wa­ny, wi­ją­cy się kłąb wy­padł stam­tąd, nie­wy­raź­ną pla­mą la­ta­ła gło­wa bez hau­by, dła­wi­ła się krzy­kiem.

Nogi ugię­ły się pod nim.

Ten czło­wiek…

Bo­erst zde­rzył się z Księ­ży­cem.