Kongres futurologiczny - Stanisław Lem - ebook + książka

Kongres futurologiczny ebook

Stanisław Lem

4,5

Opis

W jednej ze swych najbardziej karkołomnych wypraw Ijon Tichy przedziera się przez kolejne warstwy halucynacji w poszukiwaniu rzeczywistości. Futurystyczna wizja przeludnionej Ziemi jest pesymistyczna i zarazem niewymownie zabawna. Groteskowa powieść Lema bywa często wskazywana jako pierwowzór Matrixa braci Wachowskich.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 137

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (171 ocen)
100
51
17
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
netsatan

Dobrze spędzony czas

To po prostu Lem w najczystszej postaci - daje do myślenia w lekkiej formie. Poza tym: jak ten człowiek przewidywał przyszłość!
10
junin

Nie oderwiesz się od lektury

Momentami śmieszna, ale faktycznie smutna wizja upadku człowieka.
10
Voncohn

Nie oderwiesz się od lektury

Najzabawniejsza rzecz napisana w języku polskim.
10
Magda_mf

Dobrze spędzony czas

Bardzo zagmatwana ale ciekawa. Podobało mi się że cały czas zastanawiałam się: "czy to się dzieje naprawdę?"
00
przyj0kr

Całkiem niezła

Na tamte czasy, trzeba było mieć niesamowitą wyobraźnię. Teraz... cóż, na szczęście wielu z tych rzeczy jeszcze nie ma, chociaż do daty akcji już niewiele pozostało.
00

Popularność




Sta­ni­sław Lem

"Kon­gres fu­tu­ro­lo­gicz­ny: ze wspo­mnień Ijo­na Ti­che­go"

© Co­py­ri­ght by To­masz Lem, 2016

pro­jekt okład­ki: Anna Ma­ria Su­cho­dol­ska

zdję­cie na okład­ce: © Cze­sław Cza­pliń­ski/FO­TO­NO­VA

© Co­py­ri­ght for this edi­tion: Pro Auc­to­re Woj­ciech Ze­mek

www.lem.pl

ISBN 978-83-63471-04-0

Kra­ków, 2019 (wy­da­nie dru­gie po­pra­wio­ne)

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne

Stanisław Lem

KONGRES FUTUROLOGICZNY(frag­ment)

Spis treści

Kon­gres fu­tu­ro­lo­gicz­ny

Kongres futurologiczny

Ósmy Świa­to­wy Kon­gres Fu­tu­ro­lo­gicz­ny od­był się w Co­sta­ri­ca­nie. Praw­dę mó­wiąc, nie po­je­chał­bym do No­unas, gdy­by nie pro­fe­sor Ta­ran­to­ga, któ­ry dał mi do zro­zu­mie­nia, że tego się po mnie ocze­ku­je. Po­wie­dział też (co mnie do­tknę­ło), że astro­nau­ty­ka jest dziś for­mą uciecz­ki od spraw ziem­skich. Każ­dy, kto ma ich dość, wy­ru­sza w Ga­lak­ty­kę, li­cząc na to, że naj­gor­sze sta­nie się pod jego nie­obec­ność. Praw­dą jest, że nie­raz, zwłasz­cza w daw­niej­szych po­dró­żach, wra­ca­łem z lę­kiem, wy­pa­tru­jąc przez okno Zie­mi – czy nie przy­po­mi­na upie­czo­ne­go kar­to­fla. To­też zbyt­nio się nie opie­ra­łem, a je­dy­nie za­uwa­ży­łem, że na fu­tu­ro­lo­gii się nie znam. Ta­ran­to­ga od­parł, że na ogół nikt nie zna się na pom­po­wa­niu, a jed­nak spie­szy­my na sta­no­wi­ska, usły­szaw­szy okrzyk: „Do pomp!”.

Za­rząd To­wa­rzy­stwa Fu­tu­ro­lo­gicz­ne­go wy­brał Co­sta­ri­ca­nę na miej­sce ob­rad, po­nie­waż były po­świę­co­ne po­to­po­wi lud­no­ścio­we­mu i środ­kom jego zwal­cza­nia. Co­sta­ri­ca­na ma obec­nie naj­wyż­szą sto­pę przy­ro­stu de­mo­gra­ficz­ne­go na świe­cie; pod pre­sją ta­kiej rze­czy­wi­sto­ści mie­li­śmy sku­tecz­niej ob­ra­do­wać. Co praw­da – ale tak mó­wi­li tyl­ko zło­śliw­cy – nowy ho­tel, jaki zbu­do­wa­ła kor­po­ra­cja Hil­to­na w No­unas, świe­cił pust­ka­mi, a na zjazd mia­ło przy­być oprócz fu­tu­ro­lo­gów dru­gie tyle dzien­ni­ka­rzy. Po­nie­waż w toku ob­rad nie zo­sta­ło z tego ho­te­lu nic, mogę, nie bo­jąc się po­mó­wień o re­kla­miar­stwo, ze spo­koj­nym su­mie­niem orzec, że był to Hil­ton zna­ko­mi­ty. W mo­ich ustach sło­wa te mają szcze­gól­ną wagę, je­stem bo­wiem sy­ba­ry­tą z uro­dze­nia i tyl­ko po­czu­cie obo­wiąz­ku skła­nia­ło mnie do re­zy­gno­wa­nia z wy­gód na rzecz astro­nau­tycz­nej mor­dę­gi.

Co­sta­ri­cań­ski Hil­ton wy­strze­lał na sto sześć pię­ter z pła­skie­go, czte­ro­pię­tro­we­go co­ko­łu. Na da­chach ni­skiej czę­ści za­bu­do­wań mie­ści­ły się kor­ty te­ni­so­we, pły­wal­nie, so­la­ria, tory wy­ści­gów go­kar­to­wych, ka­ru­ze­le, któ­re były za­ra­zem ru­let­ka­mi, strzel­ni­ca (moż­na tam było strze­lać do wy­pcha­nych osób, do kogo du­sza za­pra­gnę­ła – za­mó­wie­nia spe­cjal­ne re­ali­zo­wa­no w dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny) oraz musz­la kon­cer­to­wa z in­sta­la­cją do na­try­ski­wa­nia słu­cha­czy ga­zem łza­wią­cym. Do­stał mi się apar­ta­ment na set­nym pię­trze, z któ­re­go mo­głem oglą­dać tyl­ko gór­ną po­wierzch­nię si­no­bru­nat­nej chmu­ry smo­gu spo­wi­ja­ją­cej mia­sto. Nie­któ­re z urzą­dzeń ho­te­lo­wych za­sta­no­wi­ły mnie, na przy­kład trzy­me­tro­wy że­la­zny drąg sto­ją­cy w ką­cie ja­spi­so­wej ła­zien­ki, po­ma­lo­wa­na bar­wa­mi ochron­ny­mi pe­le­ry­na ma­sku­ją­ca w sza­fie czy wo­rek z su­cha­ra­mi pod łóż­kiem. W ła­zien­ce wi­siał obok ręcz­ni­ków gru­by zwój ty­po­wej liny wy­so­ko­gór­skiej, a na drzwiach, gdym po raz pierw­szy we­tknął klucz do zam­ka Yale, za­uwa­ży­łem małą ta­blicz­kę z na­pi­sem „Dy­rek­cja Hil­to­na gwa­ran­tu­je brak  B O M B  w tym po­miesz­cze­niu”.

Jak wia­do­mo, ucze­ni dzie­lą się dziś na sta­cjo­nar­nych i jeż­dżą­cych. Sta­cjo­nar­ni po sta­re­mu pro­wa­dzą róż­ne ba­da­nia, jeż­dżą­cy zaś uczest­ni­czą we wszech­moż­li­wych kon­fe­ren­cjach i kon­gre­sach mię­dzy­na­ro­do­wych. Uczo­ne­go tej dru­giej gru­py ła­two roz­po­znać: w kla­pie nosi za­wsze małą wi­zy­tów­kę z wła­snym na­zwi­skiem i stop­niem na­uko­wym, w kie­sze­ni – roz­kła­dy jaz­dy li­nii lot­ni­czych, pod­pa­su­je się ścią­ga­czem bez czę­ści me­ta­lo­wych, a tak­że jego tecz­ka za­my­ka się na pla­sty­ko­wy za­trzask – wszyst­ko, aby nie uru­cha­miać nie­po­trzeb­nie alar­mo­wej sy­re­ny urzą­dze­nia, któ­re na lot­ni­sku prze­świe­tla po­dróż­nych i wy­kry­wa broń siecz­ną oraz pal­ną. Uczo­ny taki fa­cho­wą li­te­ra­tu­rę stu­diu­je w au­to­bu­sach li­nii lot­ni­czych, w po­cze­kal­niach, w sa­mo­lo­tach i w ho­te­lo­wych ba­rach. Nie zna­jąc, dla zro­zu­mia­łych przy­czyn, wie­lu oso­bli­wo­ści ziem­skiej kul­tu­ry lat ostat­nich, wy­wo­ła­łem w Bang­ko­ku, w Ate­nach i w sa­mej Co­sta­ri­ca­nie alar­my na lot­ni­sku, cze­mu nie mo­głem za­po­biec w porę, po­nie­waż mam sześć me­ta­lo­wych plomb (z amal­ga­ma­tu). Za­mie­rza­łem zmie­nić je na por­ce­la­no­we w sa­mym No­unas, lecz uda­rem­ni­ły to nie­spo­dzie­wa­ne wy­pad­ki. Co do sznu­ra, drą­ga, su­cha­rów i pe­le­ry­ny, je­den z człon­ków ame­ry­kań­skiej de­le­ga­cji fu­tu­ro­lo­gicz­nej wy­ja­śnił mi po­błaż­li­wie, że ho­te­lar­stwo na­szej doby przed­się­bie­rze nie­zna­ne daw­niej środ­ki ostroż­no­ści. Każ­dy taki przed­miot umiesz­czo­ny w apar­ta­men­cie po­więk­sza prze­ży­wal­ność go­ści ho­te­lo­wych. Sło­wom tym nie po­świę­ci­łem, przez lek­ko­myśl­ność, wła­ści­wej uwa­gi.

Ob­ra­dy mia­ły się roz­po­cząć po po­łu­dniu pierw­sze­go dnia, a już ran­kiem do­star­czo­no nam kom­ple­ty ma­te­ria­łów kon­fe­ren­cyj­nych wy­da­nych ele­ganc­ko, w pięk­nej sza­cie gra­ficz­nej, z licz­ny­mi eks­po­na­ta­mi. Zwłasz­cza ład­nie pre­zen­to­wa­ły się blocz­ki z sa­ty­no­wa­ne­go błę­kit­ne­go pa­pie­ru opa­trzo­ne na­dru­kiem „Prze­pust­ki ko­pu­la­cyj­ne”. No­wo­cze­sne kon­fe­ren­cje na­uko­we też cier­pią od de­mo­gra­ficz­nej eks­plo­zji. Po­nie­waż licz­ba fu­tu­ro­lo­gów ro­śnie w tej sa­mej po­tę­dze, w ja­kiej się zwięk­sza cała ludz­kość, na zjaz­dach pa­nu­je tłok i po­śpiech. O wy­gła­sza­niu re­fe­ra­tów nie ma mowy; trze­ba się za­po­znać z nimi wcze­śniej. Z rana zaś nie było na to cza­su, po­nie­waż go­spo­da­rze po­dej­mo­wa­li nas lamp­ką wina. Ta mała uro­czy­stość od­by­ła się nie­mal bez za­kłó­ceń, je­śli nie brać pod uwa­gę ob­rzu­ce­nia zgni­ły­mi po­mi­do­ra­mi de­le­ga­cji Sta­nów Zjed­no­czo­nych; już z kie­lisz­kiem w ręku do­wie­dzia­łem się od Jima Stan­to­ra, zna­jo­me­go dzien­ni­ka­rza z Uni­ted Press In­ter­na­tio­nal, że o świ­cie po­rwa­no kon­su­la i trze­cie­go at­ta­ché am­ba­sa­dy ame­ry­kań­skiej w Co­sta­ri­ca­nie. Po­ry­wa­cze-eks­tre­mi­ści żą­da­li w za­mian za zwol­nie­nie dy­plo­ma­tów wy­pusz­cze­nia więź­niów po­li­tycz­nych, aby zaś pod­kre­ślić wagę swych żą­dań, po­sy­ła­li na ra­zie am­ba­sa­dzie oraz czyn­ni­kom rzą­do­wym po­je­dyn­cze zęby owych za­kład­ni­ków, za­po­wia­da­jąc eska­la­cję. Dy­so­nans ten nie za­kłó­cił jed­nak cie­płej at­mos­fe­ry ran­ne­go kok­taj­lu. Ba­wił na nim oso­bi­ście am­ba­sa­dor USA i wy­gło­sił kró­ciut­kie prze­mó­wie­nie o po­trze­bie współ­pra­cy mię­dzy­na­ro­do­wej, tyle że mó­wił oto­czo­ny przez sze­ściu bar­czy­stych cy­wi­lów, któ­rzy trzy­ma­li nas na musz­ce. Wy­zna­ję, że by­łem tym nie­co zde­to­no­wa­ny, zwłasz­cza że sto­ją­cy obok mnie ciem­no­skó­ry de­le­gat In­dii ze wzglę­du na ka­tar chciał so­bie wy­trzeć nos i się­gnął po chu­s­tecz­kę do kie­sze­ni. Rzecz­nik pra­so­wy To­wa­rzy­stwa Fu­tu­ro­lo­gicz­ne­go za­pew­niał mnie po­tem, że za­sto­so­wa­ne środ­ki były ko­niecz­ne i hu­ma­ni­tar­ne. Ob­sta­wa dys­po­nu­je wy­łącz­nie bro­nią o du­żym ka­li­brze z małą siłą prze­bi­ja­ją­cą, tak samo jak straż­ni­cy na po­kła­dzie sa­mo­lo­tów pa­sa­żer­skich, dzię­ki cze­mu nikt po­stron­ny nie może być po­szko­do­wa­ny, w prze­ci­wień­stwie do daw­nych dni, kie­dy się zda­rza­ło, że po­cisk, kła­dąc tru­pem za­ma­chow­ca, prze­cho­dził na wy­lot przez pięć albo i sześć sie­dzą­cych za nim Bogu du­cha win­nych osób. Nie­mniej wi­dok czło­wie­ka wa­lą­ce­go się u wa­szych stóp pod skon­cen­tro­wa­nym ogniem nie na­le­ży do mi­łych, i to na­wet wów­czas, gdy idzie o zwy­czaj­ne nie­po­ro­zu­mie­nie, któ­re po­tem jest przy­czy­ną wy­mia­ny dy­plo­ma­tycz­nych not z prze­pro­si­na­mi.

Ale za­miast wda­wać się w roz­wa­ża­nia z za­kre­su hu­ma­ni­tar­nej ba­li­sty­ki, po­wi­nie­nem był wy­ja­śnić, cze­mu nie mo­głem się za­po­znać w cią­gu ca­łe­go dnia z ma­te­ria­ła­mi kon­fe­ren­cji. Po­mi­ja­jąc już ten przy­kry szcze­gół, że przy­szło mi po­spiesz­nie zmie­niać za­krwa­wio­ną ko­szu­lę, wbrew swo­im zwy­cza­jom ja­dłem śnia­da­nie w ba­rze ho­te­lo­wym. Rano jem za­wsze jaj­ka na mięk­ko, a ho­tel, w któ­rym moż­na by je do­stać do łóż­ka, nie­ścię­te ra­zem z żółt­kiem w obrzy­dli­wy spo­sób, jesz­cze nie zo­stał wy­bu­do­wa­ny. Wią­że się to, na­tu­ral­nie, z bez­u­stan­nym wzro­stem roz­mia­rów sto­łecz­nych ho­te­li. Gdy kuch­nię od­dzie­la od po­ko­ju od­le­głość pół­to­rej mili, nic nie ura­tu­je żółt­ka przed ścię­ciem. O ile wiem, pro­blem ten ba­da­li spe­cjal­ni fa­chow­cy Hil­to­na i do­szli do wnio­sku, że je­dy­nym środ­kiem za­rad­czym by­ły­by spe­cjal­ne win­dy po­ru­sza­ją­ce się z nad­dźwię­ko­wą szyb­ko­ścią, jed­nak­że tak zwa­ny so­nic boom – grzmot wy­wo­ła­ny prze­bi­ciem ba­rie­ry dźwię­ku – w za­mknię­tej prze­strze­ni gma­chu po­wo­do­wał­by pę­ka­nie bę­ben­ków w uszach. Ewen­tu­al­nie moż­na żą­dać, aby au­to­mat ku­chen­ny do­star­czył su­ro­we jaja, któ­re na wa­szych oczach na mięk­ko ugo­tu­je w po­ko­ju au­to­mat kel­ner­ski, lecz stąd już nie­da­le­ko do wo­że­nia się po Hil­to­nach z koj­cem wła­snych kur. Dla­te­go wła­śnie uda­łem się z rana do baru. Obec­nie 95 pro­cent go­ści ho­te­lo­wych two­rzą uczest­ni­cy wsze­la­kich zjaz­dów i kon­fe­ren­cji. Gość sa­mot­nik, tu­ry­sta so­li­ter, bez wi­zy­tów­ki w kla­pie i tecz­ki wy­pcha­nej szpar­ga­ła­mi kon­fe­ren­cyj­ny­mi, jest rzad­ki jak per­ła na pu­sty­ni. Oprócz na­szej od­by­wa­ły się aku­rat w Co­sta­ri­ca­nie Kon­fe­ren­cja Kon­te­sta­to­rów Mło­dzie­żo­wych ugru­po­wa­nia „Ty­gry­sów”, Zjazd Wy­daw­ców Li­te­ra­tu­ry Wy­zwo­lo­nej oraz To­wa­rzy­stwa Fi­lu­me­nicz­ne­go. Zwy­kle przy­dzie­la się ta­kim gru­pom po­ko­je na tych sa­mych pię­trach, lecz chcąc mnie uho­no­ro­wać, dy­rek­cja dała mi apar­ta­ment na set­nym, po­nie­waż mia­ło wła­sny gaj pal­mo­wy, w któ­rym od­by­wa­ły się kon­cer­ty Ba­cha; or­kie­stra była żeń­ska i gra­jąc, do­ko­ny­wa­ła zbio­ro­we­go strip­ti­zu. Na wszyst­kim tym ra­czej mi nie za­le­ża­ło, lecz nie było, nie­ste­ty, żad­ne­go wol­ne­go po­ko­ju, mu­sia­łem więc zo­stać tam, gdzie mnie ulo­ko­wa­no. Le­d­wie za­sia­dłem na ba­ro­wym stoł­ku mego pię­tra, a już ple­czy­sty są­siad, bro­dacz kru­czo­wło­sy (mo­głem od­czy­tać z jego bro­dy, jak z kar­ty dań, wszyst­kie po­sił­ki mi­nio­ne­go ty­go­dnia), pod­su­nął mi pod nos cięż­ką, oku­tą dwu­rur­kę, któ­rą miał za­wie­szo­ną przez ple­cy, i za­śmiaw­szy się ru­basz­nie, spy­tał, jak oce­niam jego pa­pie­żów­kę. Nie wie­dzia­łem, co to zna­czy, ale wo­la­łem się do tego nie przy­zna­wać. Naj­lep­szą tak­ty­ką w przy­pad­ko­wych zna­jo­mo­ściach jest mil­cze­nie. Ja­koż sam wy­ja­wił mi ocho­czo, że du­bel­to­wy sztu­cer wy­po­sa­żo­ny w ce­low­nik z la­se­rem, cyn­giel schnel­ler oraz ła­do­war­kę jest bro­nią na pa­pie­ża. Ga­da­jąc bez­u­stan­nie, wy­cią­gnął z kie­sze­ni zła­ma­ne zdję­cie, na któ­rym wid­niał, skła­da­jąc się do celu, jaki sta­no­wił ma­ne­kin w piu­sce. Osią­gnął już, jak twier­dził, szczy­to­wą for­mę i wy­bie­ra się wła­śnie do Rzy­mu na wiel­ką piel­grzym­kę, aby ustrze­lić Ojca Świę­te­go pod ba­zy­li­ką Pio­tro­wą. Nie wie­rzy­łem ani jed­ne­mu jego sło­wu, lecz wciąż pa­pla­jąc, po ko­lei po­ka­zał mi bi­let lot­ni­czy z re­zer­wa­cją, msza­lik oraz pro­spekt piel­grzym­ki dla ame­ry­kań­skich ka­to­li­ków, jak rów­nież pacz­kę na­boi z rżnię­tą w krzyż głów­ką. Dla oszczęd­no­ści na­był bi­let tyl­ko w jed­ną stro­nę, po­nie­waż li­czył na to, że wzbu­rze­ni pąt­ni­cy ro­ze­drą go na sztu­ki. Per­spek­ty­wa ta zda­wa­ła się wpra­wiać go w do­sko­na­ły hu­mor. Są­dzi­łem zra­zu, że mam do czy­nie­nia z wa­ria­tem lub za­wo­do­wym dy­na­mi­tar­dem-eks­tre­mi­stą, ja­kich nie brak obec­nie, lecz i w tym się omy­li­łem. Ga­da­jąc bez prze­rwy i zła­żąc wciąż z wy­so­kie­go stoł­ka, bo strzel­ba ob­su­wa­ła mu się na pod­ło­gę, wy­ja­wił mi, że jest wła­śnie go­rą­cym, pra­wo­wier­nym ka­to­li­kiem, pla­no­wa­na zaś prze­zeń ak­cja (zwał ją „ak­cją P”) bę­dzie z jego stro­ny szcze­gól­ną ofia­rą; cho­dzi mu o wstrzą­śnię­cie su­mie­niem ludz­ko­ści, a cóż może wstrzą­snąć nim le­piej nad czyn tak skraj­ny? Zro­bi to samo, wy­kła­dał mi, co po­dług Pi­sma Świę­te­go miał zro­bić Abra­ham z Iza­akiem, tyle że na od­wrót, bo wszak nie syna po­ło­ży, lecz ojca, i to na do­bit­kę świę­te­go. Tym sa­mym da do­wód naj­wyż­szej ofiar­no­ści, na jaką może się zdo­być chrze­ści­ja­nin, bo i cia­ło wyda na męki, i du­szę na po­tę­pie­nie, a wszyst­ko po to, by otwo­rzyć ludz­ko­ści oczy. Już to – po­my­śla­łem – zbyt wie­lu jest ama­to­rów tego otwie­ra­nia oczu; nie­prze­ko­na­ny ową fi­li­pi­ką, po­sze­dłem ra­to­wać pa­pie­ża, to jest po­wia­do­mić ko­goś o tym pla­nie, lecz Stan­tor, któ­ry mi się na­pa­to­czył w ba­rze 77. pię­tra, nie wy­słu­chaw­szy mnie na­wet do koń­ca, po­wie­dział, że w po­dar­kach, ja­kie ofia­ro­wa­ła Ha­dria­no­wi XI ostat­nia wy­ciecz­ka wier­nych ame­ry­kań­skich, były dwie ze­ga­rów­ki i be­czuł­ka wy­peł­nio­na – za­miast wi­nem mszal­nym – ni­tro­gli­ce­ry­ną. Zbla­zo­wa­nie jego po­ją­łem le­piej, usły­szaw­szy, że eks­tre­mi­ści przy­sła­li do­pie­ro co do am­ba­sa­dy nogę, nie wia­do­mo tyl­ko jesz­cze czy­ją. Nie do­koń­czył zresz­tą roz­mo­wy, bo od­wo­ła­no go do te­le­fo­nu; po­dob­no na Ave­ni­da Ro­ma­na ktoś się wła­śnie pod­pa­lił na znak pro­te­stu. Na 77. pię­trze pa­no­wa­ła w ba­rze zu­peł­nie inna at­mos­fe­ra niż u mnie na gó­rze; było wie­le dziew­czyn bo­sych, po­ubie­ra­nych w łań­cusz­ko­we ko­szul­ki do pasa, nie­któ­re przy sza­bli; część z nich mia­ła dłu­gie war­ko­cze przy­mo­co­wa­ne, zgod­nie z naj­now­szą modą, do bre­locz­ka na szyi lub do ob­róż­ki wy­bi­ja­nej ćwie­ka­mi. Nie je­stem pe­wien, czy były to fi­lu­me­nist­ki, czy też se­kre­tar­ki Sto­wa­rzy­sze­nia Wy­zwo­lo­nych Wy­daw­ców; są­dząc po barw­nych fo­to­sach, ja­kie oglą­da­ły, szło ra­czej o spe­cjal­ne wy­daw­nic­twa. Zje­cha­łem o dzie­więć pię­ter ni­żej, gdzie za­miesz­ki­wa­li moi fu­tu­ro­lo­go­wie, i w ko­lej­nym ba­rze wy­pi­łem dłu­gie­go drin­ka z Al­fon­sem Mau­vi­nem z Agen­ce Fran­ce Press; po raz ostat­ni spró­bo­wa­łem ra­to­wać pa­pie­ża, lecz Mau­vin opo­wieść moją przy­jął ze sto­icy­zmem; mruk­nął tyl­ko, że w ubie­głym mie­sią­cu pe­wien au­stra­lij­ski pąt­nik strze­lał już w Wa­ty­ka­nie, ale z zu­peł­nie in­nych po­zy­cji ide­owych. Mau­vin li­czył na in­te­re­su­ją­cy wy­wiad dla swej agen­cji z nie­ja­kim Ma­nu­elem Pyr­hul­lo, ści­ga­nym przez FBI, Sûre­té, In­ter­pol i wie­le in­nych po­li­cji, był on bo­wiem za­ło­ży­cie­lem usłu­go­wej fir­my no­we­go typu: wy­naj­mo­wał się jako eks­pert od za­ma­chów środ­ka­mi wy­bu­cho­wy­mi (zna­no go po­spo­li­cie pod pseu­do­ni­mem „Bom­bo­wiec”), szczy­cąc się na­wet swo­ją bez­i­de­owo­ścią. Gdy pięk­na ru­do­wło­sa dziew­czy­na w czymś, co przy­po­mi­na­ło ko­ron­ko­wą ko­szu­lę noc­ną gę­sto po­dziu­ra­wio­ną se­ria­mi bro­ni ma­szy­no­wej, po­de­szła do na­sze­go sto­li­ka (była to wła­śnie wy­słan­nicz­ka eks­tre­mi­stów, któ­ra mia­ła pi­lo­to­wać re­por­te­ra do ich kwa­te­ry głów­nej), Mau­vin, od­cho­dząc, wrę­czył mi ulot­kę re­kla­mo­wą Pyr­hul­la, z któ­rej się do­wie­dzia­łem, że naj­wyż­szy czas skoń­czyć z wy­czy­na­mi nie­od­po­wie­dzial­nych ama­to­rów, nie­zdol­nych od­róż­nić dy­na­mit od me­li­ni­tu ani pio­ru­nian rtę­ci od sznu­ra Bick­for­da; w cza­sach wy­so­kiej spe­cja­li­za­cji nie robi się ni­cze­go na wła­sną rękę, lecz po­le­ga na za­wo­do­wej ety­ce i wie­dzy su­mien­nych fa­chow­ców; na od­wro­cie ulot­ki znaj­do­wał się cen­nik usług z prze­li­cze­nia­mi w wa­lu­tach naj­wy­żej roz­wi­nię­tych kra­jów świa­ta.

Fu­tu­ro­lo­go­wie jęli się wła­śnie scho­dzić do baru, gdy je­den z nich, pro­fe­sor Ma­sh­ke­na­se, wpadł bla­dy, roz­trzę­sio­ny, wo­ła­jąc, że ma ze­ga­ro­wą bom­bę w po­ko­ju; bar­man, snadź zwy­czaj­ny ta­kich rze­czy, au­to­ma­tycz­nie krzyk­nął: – Kryć się! – i sko­czył pod szynk­was; wnet jed­nak de­tek­ty­wi ho­te­lo­wi wy­kry­li, że ja­kiś ko­le­ga zro­bił Ma­sh­ke­na­se­mu głu­pi ka­wał, wło­żyw­szy do pu­deł­ka po kek­sach zwy­czaj­ny bu­dzik. Wy­glą­da­ło mi to na An­gli­ka, oni bo­wiem ko­cha­ją się w tak zwa­nych prac­ti­cal jo­kes, lecz pusz­czo­no rzecz w nie­pa­mięć, bo zja­wi­li się J. Stan­tor i J.G. How­ler, obaj z UPI, przy­no­sząc tekst aide-mémo­ire rzą­du USA do rzą­du Co­sta­ri­ca­ny w spra­wie po­rwa­nych dy­plo­ma­tów. Było ono sfor­mu­ło­wa­ne zwy­kłym ję­zy­kiem not dy­plo­ma­tycz­nych i ani nogi, ani zę­bów nie na­zy­wa­ło po imie­niu. Jim po­wie­dział mi, że miej­sco­wy rząd może uciec się do środ­ków dra­stycz­nych; ge­ne­rał Apol­lon Diaz, spra­wu­ją­cy wła­dzę, przy­chy­lał się do opi­nii „ja­strzę­bi”, by gwałt ode­przeć gwał­tem. Na po­sie­dze­niu (rząd ob­ra­do­wał w per­ma­nen­cji) pa­dła pro­po­zy­cja przej­ścia do kontr­ata­ku – żeby więź­niom po­li­tycz­nym, któ­rych zwol­nie­nia żą­da­ją eks­tre­mi­ści, wy­rwać dwa razy tyle zę­bów, a po­nie­waż ad­res kwa­te­ry eks­tre­mi­stów jest nie­zna­ny, zęby te prze­śle im się na po­ste re­stan­te. Lot­ni­cze wy­da­nie „New York Ti­me­sa” pió­rem Sul­zber­ge­ra ape­lo­wa­ło do po­czu­cia roz­sąd­ku i wspól­no­ty ga­tun­ko­wej czło­wie­ka. Stan­tor po­wie­dział mi w dys­kre­cji, że rząd za­re­kwi­ro­wał po­ciąg z taj­nym ma­te­ria­łem woj­sko­wym bę­dą­cym wła­sno­ścią USA, któ­ry szedł tran­zy­tem przez te­ry­to­rium Co­sta­ri­ca­ny do Peru. Jak do­tąd eks­tre­mi­ści nie wpa­dli na po­mysł po­rwa­nia fu­tu­ro­lo­gów, co z ich punk­tu wi­dze­nia nie by­ło­by głu­pie, po­nie­waż ak­tu­al­nie w Co­sta­ri­ca­nie było wię­cej fu­tu­ro­lo­gów niż dy­plo­ma­tów. Stu­pię­tro­wy ho­tel jest ato­li or­ga­ni­zmem tak ogrom­nym i tak kom­for­to­wo od­se­pa­ro­wa­nym od resz­ty świa­ta, że wie­ści z ze­wnątrz do­cho­dzą doń jak­by z dru­giej pół­ku­li. Na ra­zie nikt z fu­tu­ro­lo­gów nie oka­zy­wał pa­ni­ki: wła­sne biu­ro po­dró­ży Hil­to­na nie było ob­lę­żo­ne przez go­ści re­zer­wu­ją­cych miej­sca na sa­mo­lo­ty do Sta­nów czy gdzie in­dziej. Na dru­gą wy­zna­czo­no ofi­cjal­ny ban­kiet otwar­cia, a ja nie zdą­ży­łem się jesz­cze prze­brać w wie­czo­ro­wą pi­ża­mę, po­je­cha­łem więc do po­ko­ju, a po­tem z naj­więk­szym po­śpie­chem zje­cha­łem do Sali Pur­pu­ro­wej na 46. pię­trze. W foy­er po­de­szły do mnie dwie cza­ru­ją­ce dziew­czy­ny w sza­ra­wa­rach to­pless, z biu­sta­mi po­ma­lo­wa­ny­mi w nie­za­po­mi­naj­ki i śnie­życz­ki, by wrę­czyć mi lśnią­cy fol­der. Nie spoj­rzaw­szy nań, wsze­dłem do sali, jesz­cze pu­sta­wej, i dech mi za­parł wi­dok sto­łów, nie dla­te­go, że były suto za­sta­wio­ne, lecz szo­ku­ją­ce były for­my, w ja­kich po­da­no wszyst­kie pasz­te­ty, przy­staw­ki i za­ką­ski – na­wet sa­łat­ki sta­no­wi­ły imi­ta­cję ge­ni­ta­liów. O złu­dze­niu optycz­nym nie było mowy, bo dys­kret­nie ukry­te gło­śni­ki nada­wa­ły po­pu­lar­ny w pew­nych krę­gach szla­gier za­czy­na­ją­cy się od słów: „Tyl­ko głu­piec i ka­na­lia lek­ce­wa­ży ge­ni­ta­lia, bo naj­bar­dziej jest dziś mod­ne re­kla­mo­wać czę­ści rod­ne!”.

Po­ja­wia­li się pierw­si ban­kie­to­wi­cze, z gę­sty­mi bro­da­mi i su­mia­sty­mi wą­si­ska­mi, zresz­tą sami mło­dzi lu­dzie, w pi­ża­mach albo i bez nich; gdy sze­ściu kel­ne­rów wnio­sło tort, wi­dząc tę naj­bar­dziej nie­przy­zwo­itą le­gu­mi­nę świa­ta, nie mo­głem już mieć wąt­pli­wo­ści: po­my­li­łem sale i mimo woli do­sta­łem się na ban­kiet Wy­zwo­lo­nej Li­te­ra­tu­ry. Pod pre­tek­stem, że zgi­nę­ła mi se­kre­tar­ka, wy­co­fa­łem się czym prę­dzej i zje­cha­łem o jed­no pię­tro ni­żej, aby ode­tchnąć we wła­ści­wym miej­scu: Pur­pu­ro­wa Sala (a nie Ró­żo­wa, do ja­kiej się do­sta­łem) była już peł­na. Roz­cza­ro­wa­nie, wy­wo­ła­ne skrom­no­ścią przy­ję­cia, ukry­łem, jak umia­łem. Bu­fet był zim­ny i sto­ją­cy; aby utrud­nić kon­sump­cję, wy­nie­sio­no z ol­brzy­miej sali wszyst­kie krze­sła i fo­te­le, tak że wy­pa­da­ło oka­zać zwy­kłą w po­dob­nych oko­licz­no­ściach zręcz­ność, zwłasz­cza że do pół­mi­sków co istot­niej­szych zro­bił się fa­tal­ny tłok. Se­ñor Cu­il­lo­ne, przed­sta­wi­ciel sek­cji co­sta­ri­cań­skiej To­wa­rzy­stwa Fu­tu­ro­lo­gicz­ne­go, tłu­ma­czył z cza­ru­ją­cym uśmie­chem, że wszel­ka lu­kul­lu­so­wość by­ła­by nie na miej­scu, zwa­żyw­szy iż te­ma­tem ob­rad jest mię­dzy in­ny­mi klę­ska gło­du za­gra­ża­ją­ca ludz­ko­ści. Na­tu­ral­nie zna­leź­li się scep­ty­cy, któ­rzy mó­wi­li, że To­wa­rzy­stwu ob­cię­to do­ta­cje i tym je­dy­nie moż­na tłu­ma­czyć tak dra­stycz­ne oszczęd­no­ści. Dzien­ni­ka­rze, za­wo­do­wo zmu­sze­ni do ab­ne­ga­cji, krę­ci­li się po­śród nas, ro­biąc małe wy­wia­dy z lu­mi­na­rza­mi pro­gno­sty­ki za­gra­nicz­nej; za­miast am­ba­sa­do­ra USA zja­wił się tyl­ko trze­ci se­kre­tarz am­ba­sa­dy z ma­syw­ną ob­sta­wą, w smo­kin­gu, on je­den, bo ku­lo­od­por­ną ka­mi­zel­kę trud­no scho­wać pod pi­ża­mą. Sły­sza­łem, że go­ści z mia­sta pod­da­wa­no w hal­lu re­wi­zji oso­bi­stej i miał się już tam pię­trzyć spo­ry stos zna­le­zio­nej bro­ni. Wła­ści­we ob­ra­dy wy­zna­czo­no do­pie­ro na pią­tą, było więc dość cza­su, by ode­tchnąć u sie­bie, to­też po­je­cha­łem na set­ne pię­tro. Po prze­so­lo­nych sa­łat­kach od­czu­wa­łem sil­ne pra­gnie­nie, że jed­nak bar mo­je­go pię­tra oku­po­wa­li twar­do kon­te­sta­to­rzy i dy­na­mi­tar­dzi ze swo­imi dziew­czę­ta­mi, a mia­łem już dość jed­nej roz­mo­wy z bro­da­tym pa­pi­stą (czy an­ty­pa­pi­stą), za­do­wo­li­łem się szklan­ką wody z kra­nu. Le­d­wom ją wy­chy­lił, zga­sło świa­tło w ła­zien­ce i obu po­ko­jach, te­le­fon zaś, bez wzglę­du na to, jaki na­krę­ca­łem nu­mer, łą­czył mnie wciąż tyl­ko z au­to­ma­tem opo­wia­da­ją­cym baj­kę o Kop­ciusz­ku. Chcia­łem zje­chać na dół, lecz i win­da nie dzia­ła­ła. Sły­sza­łem chó­ral­ny śpiew kon­te­sta­to­rów, któ­rzy te­raz już strze­la­li do tak­tu; mia­łem na­dzie­ję, że obok. Rze­czy ta­kie tra­fia­ją się na­wet w pierw­szo­rzęd­nych ho­te­lach, przez co zresz­tą nie są mniej iry­tu­ją­ce, tym jed­nak, co mnie naj­bar­dziej zdzi­wi­ło, była moja wła­sna re­ak­cja. Hu­mor, ra­czej pod­ła­wy od cza­su roz­mo­wy z pa­pie­skim strzel­cem, po­pra­wiał się z każ­dą se­kun­dą. Prze­wra­ca­jąc po omac­ku sprzę­ty w po­ko­ju, uśmie­cha­łem się wy­ro­zu­mia­le w ciem­ność i na­wet ko­la­no, do ży­we­go roz­bi­te o wa­li­zy, nie zmniej­szy­ło mej życz­li­wo­ści dla ca­łe­go świa­ta. Wy­ma­caw­szy na noc­nym sto­licz­ku reszt­ki po­sił­ku, ja­kie­go za­żą­da­łem mię­dzy śnia­da­niem a lun­chem do po­ko­ju, we­tkną­łem w krą­żek ma­sła strzęp pa­pie­ru wy­rwa­ny z fol­de­ra kon­gre­so­we­go i gdym go za­pa­lił za­pał­ką, uzy­ska­łem kop­cą­cą wpraw­dzie, ale jed­nak świecz­kę, w któ­rej bla­sku za­sia­dłem na fo­te­lu, bo mia­łem wszak jesz­cze po­nad dwie go­dzi­ny wol­ne­go cza­su, wli­cza­jąc w to go­dzin­ny spa­cer po scho­dach (sko­ro win­da była nie­czyn­na). Moja po­go­da du­cho­wa prze­cho­dzi­ła dal­sze fluk­tu­acje i zmia­ny, któ­rym przy­glą­da­łem się z ży­wym za­cie­ka­wie­niem. Było mi we­so­ło, wprost do­sko­na­le. Mo­głem w lot wy­li­czyć roje ar­gu­men­tów na rzecz tego wła­śnie sta­nu rze­czy, jaki za­szedł. Wy­da­wa­ło mi się naj­so­len­niej, że apar­ta­ment Hil­to­na po­grą­żo­ny w egip­skich ciem­no­ściach, pe­łen swę­du i kop­cia ogar­ka ma­śla­ne­go, od­cię­ty od świa­ta, z te­le­fo­nem opo­wia­da­ją­cym baj­ki jest jed­nym z naj­mil­szych miejsc na świe­cie, ja­kie moż­na so­bie wy­sta­wić. Po­nad­to od­czu­wa­łem prze­moż­ną chęć gła­ska­nia byle kogo po gło­wie, a przy­naj­mniej uści­śnię­cia bliź­niej ręki z głę­bo­kim, peł­nym ser­decz­no­ści zaj­rze­niem w oczy. Uca­ło­wał­bym z du­bel­tów­ki naj­za­cięt­sze­go wro­ga. Ma­sło, roz­ta­pia­jąc się, skwier­cząc i dy­miąc, wciąż ga­sło; to, że „ma­sło” ry­mu­je się ze „zga­sło”, przy­pra­wi­ło mnie o atak śmie­chu, cho­ciaż za­ra­zem po­pa­rzy­łem so­bie pal­ce za­pał­ka­mi, usi­łu­jąc wciąż od nowa za­pa­lić pa­pie­ro­wy knot. Ma­śla­na świecz­ka le­d­wie peł­ga­ła, ja zaś nu­ci­łem pół­gło­sem arie ze sta­rych ope­re­tek, nie zwa­ża­jąc ani tro­chę na to, że od swę­du krztu­si­łem się i łzy pły­nę­ły mi z pie­ką­cych oczu po po­licz­kach. Wsta­jąc, prze­wró­ci­łem się jak dłu­gi, za­wa­dziw­szy o wa­liz­kę na pod­ło­dze, lecz i guz, wiel­ko­ści jaj­ka, któ­ry wy­sko­czył mi na czo­le, je­dy­nie po­lep­szył jesz­cze mój hu­mor (o ile było to w ogó­le moż­li­we). Za­śmie­wa­łem się, na wpół udu­szo­ny śmier­dzą­cym dy­mem, bo i to nie od­mie­ni­ło ani na jotę mego ra­do­sne­go unie­sie­nia. Po­ło­ży­łem się na łóż­ku nie­po­sła­nym od rana, choć mi­nę­ło daw­no po­łu­dnie; o służ­bie, wy­ka­zu­ją­cej ta­kie nie­dbal­stwo, my­śla­łem jak o wła­snych dzie­ciach: oprócz czu­łych zdrob­nień i piesz­czo­tli­wych słó­wek nic nie przy­cho­dzi­ło mi na myśl. Bły­snę­ło mi, że na­wet gdy­bym się tu miał za­du­sić, był­by to naj­za­baw­niej­szy, naj­bar­dziej sym­pa­tycz­ny ro­dzaj śmier­ci, ja­kie­go tyl­ko moż­na so­bie ży­czyć. Ta kon­sta­ta­cja była tak da­le­ce sprzecz­na z ca­łym moim uspo­so­bie­niem, że po­dzia­ła­ła na mnie jak po­bud­ka. W du­chu mym do­szło do za­dzi­wia­ją­ce­go roz­sz­cze­pie­nia. Na­dal wy­peł­nia­ła go fleg­ma­tycz­na ja­sność, ro­dzaj uni­wer­sal­nej życz­li­wo­ści dla wszyst­kie­go, co ist­nie­je, ręce zaś mia­łem tak chci­we piesz­cze­nia byle kogo, że w bra­ku osób po­stron­nych ją­łem się de­li­kat­nie gła­dzić po po­licz­kach i fi­lu­ter­nie po­cią­gać za uszy; po­da­łem też wie­lo­krot­nie pra­wą rękę le­wej dla wy­mia­ny krzep­kie­go uści­sku. Na­wet nogi mi dry­ga­ły do piesz­czot. Przy tym wszyst­kim w głę­bi mego je­ste­stwa za­pa­li­ły się jak­by sy­gna­ły alar­mo­we: – Coś jest nie tak! – krzy­czał we mnie da­le­ki, sła­by głos – uwa­żaj, Ijo­nie, bądź czuj­ny, strzeż się! Po­go­da ta jest nie­god­na za­ufa­nia! Dzia­łaj, nuże! Hej­że ha! Na­przód! Nie siedź roz­wa­lo­ny jak ja­kiś Onas­sis, za­la­ny łza­mi od dymu i kop­cia, z gu­zo­wa­tym czo­łem, w po­wszech­nej życz­li­wo­ści! Ona jest ob­ja­wem ja­ko­wejś czar­nej zdra­dy! – Mimo tych gło­sów pal­cem na­wet nie ru­szy­łem. Tyle że za­schło mi w gar­dle. Zresz­tą ser­ce wa­li­ło mi od daw­na, ale tłu­ma­czy­łem to so­bie zbu­dzo­ną znie­nac­ka wszech­mi­ło­ścią. Po­sze­dłem do ła­zien­ki, tak okrop­nie chcia­ło mi się pić; po­my­śla­łem o prze­so­lo­nej sa­łat­ce z ban­kie­tu czy ra­czej tego sto­ją­ce­go kok­taj­lu, po­tem zaś na pró­bę wy­obra­zi­łem so­bie pa­nów J.W., H.C.M., M.W. i in­nych mo­ich naj­gor­szych wro­gów; stwier­dzi­łem, że oprócz chęt­ki kor­dial­ne­go uści­śnię­cia ich dło­ni, siar­czy­ste­go ca­łu­sa, paru słów brat­niej wy­mia­ny my­śli nie od­czu­wam żad­nych in­nych emo­cji. To już było praw­dzi­wie alar­mu­ją­ce. Z ręką na ni­klo­wej głów­ce kra­nu, dzier­żąc w dru­giej pu­stą szklan­kę, za­mar­łem. Po­wo­li na­to­czy­łem wody i wy­krzy­wia­jąc twarz w dzi­wacz­nym skur­czu – wi­dzia­łem tę wal­kę wła­snych ry­sów w lu­strze – wy­la­łem ją.

W o d a  z  k r a n u. Tak. Od chwi­li gdy ją wy­pi­łem, za­szły we mnie te zmia­ny. Coś w niej mu­sia­ło być! Tru­ci­zna? Nie sły­sza­łem jesz­cze o ta­kiej, któ­ra by... Cho­ciaż za­raz! Je­stem wszak sta­łym abo­nen­tem pra­sy na­uko­wej. Ostat­nio w „Scien­ce News” po­ja­wi­ły się no­tat­ki o no­wych środ­kach psy­cho­tro­po­wych z gru­py tak zwa­nych  b e n i g n a t o r ó w  (d o b r y n), któ­re znie­wa­la­ją umysł do bez­przed­mio­to­wej ra­do­ści i po­go­dy. Ależ tak! Mia­łem tę no­tat­kę przed ocza­mi du­cha. He­do­ni­dol, be­ne­fak­to­ry­na, em­pa­tian, eu­fo­ra­sol, fe­li­cy­tol, al­tru­izan, bo­no­ka­re­sy­na i cała masa po­chod­nych! Za­ra­zem przez pod­sta­wie­nia grup hy­drok­sy­lo­wych ami­do­wy­mi syn­te­ty­zo­wa­no z tych­że ciał fu­ry­asol, lys­sy­nę, sa­dy­sty­zy­nę, fla­gel­li­nę, agres­sium, fru­stran­dol, amo­ko­li­nę oraz wie­le jesz­cze pre­pa­ra­tów roz­wście­cza­ją­cych z tak zwa­nej gru­py bi­jo­lo­gicz­nej (na­kła­nia­ły bo­wiem do bi­cia i znę­ca­nia się nad oto­cze­niem, tak mar­twym, jak ży­wym – przy czym prym mia­ły wo­dzić ko­pan­dol i wa­li­na).

Te my­śli prze­rwał dźwięk te­le­fo­nu; jed­no­cze­śnie za­bły­sło świa­tło. Głos pra­cow­ni­ka re­cep­cji ho­te­lo­wej uni­że­nie i so­len­nie prze­pra­szał za awa­rię, któ­rą już wła­śnie usu­nię­to. Otwar­łem drzwi na ko­ry­tarz, by prze­wie­trzyć po­kój; w ho­te­lu, o ile mo­głem się zo­rien­to­wać, pa­no­wa­ła ci­sza; ja­kiś ocza­dzia­ły, wciąż jesz­cze prze­peł­nio­ny ocho­tą udzie­la­nia be­ne­dyk­cji i piesz­czot za­mkną­łem drzwi na za­trzask, usia­dłem na środ­ku po­ko­ju i ją­łem zma­gać się z sa­mym sobą. Stan mój z owej chwi­li jest nie­zwy­kle trud­ny do opi­sa­nia. By­naj­mniej nie my­śla­ło mi się tak gład­ko ani tak jed­no­znacz­nie, jak to po­da­ję. Każ­da kry­tycz­na re­flek­sja była jak­by za­nu­rzo­na w mio­dzie, spo­wi­jał ją pa­ra­li­żu­ją­co ja­kiś ko­gel-mo­gel głup­ko­wa­te­go sa­mo­za­do­wo­le­nia, każ­da ocie­ka­ła sy­ro­pem do­dat­nich uczuć, duch mój zda­wał się za­pa­dać w naj­słod­szym z moż­li­wych trzę­sa­wisk, jak­by to­nął w ró­ża­nych olej­kach i lu­krach; siłą zmu­sza­łem się do my­śle­nia o tym, co tyl­ko mi naj­wstręt­niej­sze, o bro­da­tym ło­trze z prze­ciw­pa­pie­żo­wą du­bel­tów­ką, o wy­uz­da­nych wy­daw­cach Wy­zwo­lo­nej Li­te­ra­tu­ry i ich ba­bi­loń­sko-so­dom­skiej uczcie, znów o pa­nach W.C., J.C.M., A.K. i wie­lu in­nych ło­trach i oczaj­du­szach, aby z prze­ra­że­niem stwier­dzać, że wszyst­kich mi­łu­ję, wszyst­ko wszyst­kim wy­ba­czam, wię­cej – na­tych­miast jak wań­ki-wstań­ki wy­ska­ki­wa­ły z mych my­śli ar­gu­men­ty bio­rą­ce wszel­kie zło i plu­ga­stwo w obro­nę. Po­top mi­ło­ści bliź­nie­go roz­sa­dzał mi czasz­kę; szcze­gól­nie zaś do­le­ga­ło mi to, co naj­le­piej może okre­ślą sło­wa „par­cie ku do­bru”. Za­miast o tru­ci­znach psy­cho­tro­po­wych my­śla­łem łap­czy­wie o wdo­wach i sie­ro­tach, ja­ki­mi z roz­ko­szą bym się za­opie­ko­wał; od­czu­wa­łem ro­sną­ce zdu­mie­nie, że tak mało po­świę­ca­łem im do­tych­czas uwa­gi. A bied­ni, a głod­ni, a cho­rzy, a nędz­ni­cy, wiel­ki Boże! – Zła­pa­łem się na tym, że klę­czę nad wa­liz­ką i wy­rzu­cam z niej wszyst­ko na pod­ło­gę w po­szu­ki­wa­niu co po­rząd­niej­szych rze­czy, by je ofia­ro­wać po­trze­bu­ją­cym. I znów sła­be gło­sy alar­mu roz­brzmia­ły w mej pod­świa­do­mo­ści: – Uwa­ga! Nie daj się otu­ma­niać! Walcz! Tnij! Kop! Ra­tuj się! krzy­cza­ło coś we mnie sła­bo, lecz roz­pacz­li­wie. By­łem okrut­nie roz­dar­ty. Od­czu­wa­łem tak po­tęż­ny ła­du­nek im­pe­ra­ty­wu ka­te­go­rycz­ne­go, że mu­chy bym nie ukrzyw­dził. Jaka szko­da, my­śla­łem, że w Hil­to­nie nie ma my­szy ani cho­ciaż pa­ją­ków; jak­że­bym je do­pie­ścił, uko­chał! Mu­chy, plu­skwy, szczu­ry, ko­ma­ry, wszy, ko­cha­ne stwo­rzon­ka, moc­ny Boże! Prze­lot­nie po­bło­go­sła­wi­łem stół, lam­pę i wła­sne nogi. Lecz szcząt­ki trzeź­wo­ści już mnie nie opusz­cza­ły, to­też nie­zwłocz­nie pal­ną­łem le­wi­cą pra­wą, roz­da­ją­cą bło­go­sła­wień­stwa rękę, aż mnie ból skrę­cił. To było nie­złe! To mo­gło być, kto wie, zba­wien­ne! Na szczę­ście par­cie ku do­bru mia­ło cha­rak­ter od­środ­ko­wy: in­nym ży­czy­łem da­le­ko le­piej niż so­bie. Na po­czą­tek da­łem so­bie parę razy po gę­bie, aż mi krę­go­słup za­skrzy­piał, a w oczach sta­nę­ły gwiaz­dy. Do­brze, tyl­ko tak da­lej! Kie­dy mi twarz zdrę­twia­ła, ją­łem się ko­pać w kost­ki. Całe szczę­ście, że mia­łem buty cięż­kie, o cho­ler­nie twar­dej po­de­szwie. Po ku­ra­cji zło­żo­nej z wście­kłych kop­nięć zro­bi­ło mi się na mgnie­nie le­piej, to jest go­rzej. Ostroż­nie pró­bo­wa­łem po­my­śleć, jak by to było, gdy­bym kop­nął też pana J.C.A. Nie było to już tak kom­plet­nie nie­moż­li­we. Kost­ki obu nóg bo­la­ły jak wszy­scy dia­bli i chy­ba dzię­ki tej au­to­mal­tre­ta­cji zdo­ła­łem so­bie wy­obra­zić na­wet sztur­chań­ca wy­mie­rzo­ne­go M.W. Nie zwa­ża­jąc na do­tkli­wy ból, ko­pa­łem się da­lej. Przy­dat­ne było wszyst­ko koń­cza­ste, za­sto­so­wa­łem tedy wi­de­lec, a po­tem szpil­ki, któ­re wy­cią­gną­łem z jesz­cze nie­uży­wa­nej ko­szu­li. Nie szło to wszak­że pro­sto, ra­czej fa­lo­wa­ło, przez parę mi­nut znów go­tów się by­łem pod­pa­lić dla lep­szej spra­wy, znów buch­nął we mnie gej­zer szla­chet­no­ści wyż­szej i cno­tli­we­go za­pa­mię­ta­nia. Nie mia­łem ato­li wąt­pli­wo­ści:  c o ś  b y ł o  w  w o d z i e  z  k r a n u. Praw­da!!! Mia­łem w wa­liz­ce od daw­na wo­żo­ny, ni­g­dy nie­uży­wa­ny śro­dek na­sen­ny, któ­ry wpra­wiał mnie za­wsze w po­nu­re i agre­syw­ne uspo­so­bie­nie, dla­te­go wła­śnie go nie uży­wa­łem, szczę­ście, żem się go nie po­zbył. Łyk­ną­łem ta­blet­kę, prze­gry­za­jąc ją za­kop­co­nym ma­słem (bo od wody stro­ni­łem jak od dżu­my), po­tem wdła­wi­łem z wy­sił­kiem dwie pa­styl­ki ko­fe­ino­we, aby prze­ciw­dzia­łać wpły­wo­wi środ­ka na­sen­ne­go, usia­dłem na fo­te­lu i cze­ka­łem ze stra­chem, ale i z mi­ło­ścią bliź­nie­go na wy­nik wal­ki che­micz­nej w mym or­ga­ni­zmie. Mi­łość gwał­ci­ła mnie wciąż jesz­cze, by­łem udo­bru­cha­ny jak jesz­cze ni­g­dy w ży­ciu. Zda­je się, że che­mi­ka­lia zła de­fi­ni­tyw­nie za­czę­ły prze­zwy­cię­żać pre­pa­ra­ty do­bra; go­tów by­łem na­dal do czyn­no­ści opie­kuń­czych, ale już nie bez wy­bo­ru. Wo­lał­bym co praw­da być na wszel­ki wy­pa­dek ostat­nim ło­trem, przy­naj­mniej czas ja­kiś.

Po kwa­dran­sie jak­by mi prze­szło. Wzią­łem prysz­nic, wy­tar­łem się szorst­kim ręcz­ni­kiem, od cza­su do cza­su na wszel­ki wy­pa­dek wa­ląc się po gę­bie, ot tak, dla ogól­nej pro­fi­lak­ty­ki, okle­iłem pla­stra­mi po­ra­nio­ne kost­ki, pal­ce, po­li­czy­łem si­nia­ki (do­praw­dy zbi­łem się w toku tych zma­gań na kwa­śne jabł­ko), wło­ży­łem świe­żą ko­szu­lę, ubra­nie, po­pra­wi­łem przed lu­strem kra­wat, ob­cią­gną­łem sur­dut, przed wyj­ściem da­łem so­bie pod że­bro, dla ani­mu­szu, ale i dla kon­tro­li, i wy­sze­dłem w samą porę, bo już do­cho­dzi­ła pią­ta. Wbrew mym ocze­ki­wa­niom w ho­te­lu nie dzia­ło się nic nie­zwy­kłe­go. W ba­rze mego pię­tra, do któ­re­go zaj­rza­łem, było nie­mal pu­sto; opar­ta o sto­lik sta­ła pa­pie­żów­ka, dwie pary nóg wy­sta­wa­ły spod szynk­wa­su, jed­na była bosa, lecz wi­do­ku tego nie trze­ba było bez­względ­nie in­ter­pre­to­wać w wyż­szych ka­te­go­riach; paru in­nych dy­na­mi­tar­dów gra­ło w kar­ty pod ścia­ną, je­den zaś grał na gi­ta­rze i śpie­wał wia­do­my prze­bój. Na dole, w hal­lu, było tłocz­no od fu­tu­ro­lo­gów: wła­śnie szli na otwar­cie ob­rad, nie opusz­cza­jąc zresz­tą Hil­to­na, po­nie­waż sala w tym celu wy­na­ję­ta znaj­do­wa­ła się w ni­skiej czę­ści bu­dyn­ku. Zra­zu zdu­mia­ło mnie to, ale po za­sta­no­wie­niu po­ją­łem, że w ta­kim ho­te­lu ża­den gość nie pije wody z kra­nu; spra­gnie­ni się­ga­ją po colę, schwep­p­sa, w osta­tecz­no­ści po sok owo­co­wy, her­ba­tę lub piwo. Tak­że do dłu­gich drin­ków uży­wa się gorz­kich wód mi­ne­ral­nych czy in­nych bu­tel­ko­wa­nych; a je­śli na­wet ktoś przez nie­ostroż­ność po­wtó­rzył mój błąd, wił się te­raz za­pew­ne w czte­rech ścia­nach za­mknię­te­go na klucz apar­ta­men­tu w skur­czach wszech­mi­ło­sne­go za­pa­mię­ta­nia. Uzna­łem, że w tym sta­nie rze­czy le­piej nie za­jąk­nąć się na­wet o wła­snych przej­ściach, bo wszak by­łem tu czło­wie­kiem ob­cym, jesz­cze by mi nie dano wia­ry i po­są­dzo­no o ja­kąś aber­ra­cję bądź ha­lu­cy­na­cję. Cóż prost­sze­go nad po­dej­rze­nie o skłon­ność do nar­ko­ty­ków?

Ro­bio­no mi póź­niej za­rzu­ty, żem za­sto­so­wał tę po­li­ty­kę ostry­gi czy stru­sia, bo gdy­bym wszyst­ko ujaw­nił, może nie do­szło­by do wia­do­mych nie­szczęść, lecz mó­wią­cy tak po­peł­nia­ją oczy­wi­sty błąd: naj­wy­żej ostrzegł­bym go­ści ho­te­lo­wych, lecz to, co się dzia­ło w Hil­to­nie, nie mia­ło wszak naj­mniej­sze­go wpły­wu na pe­ry­pe­tie po­li­tycz­ne Co­sta­ri­ca­ny.

W dro­dze do sali ob­rad ku­pi­łem w ho­te­lo­wym kio­sku plik miej­sco­wych ga­zet, jak to mam w zwy­cza­ju. Nie ku­pu­ję ich, za­pew­ne, wszę­dzie, lecz czło­wiek wy­kształ­co­ny może do­my­ślić się sen­sów w hisz­pań­skim na­wet, choć nie wła­da tym ję­zy­kiem.

Nad po­dium wid­nia­ła uma­jo­na ta­bli­ca z po­rząd­kiem dzien­nym; punkt pierw­szy do­ty­czył ka­ta­stro­fy urba­ni­stycz­nej świa­ta, dru­gi – eko­lo­gicz­nej, trze­ci – at­mos­fe­rycz­nej, czwar­ty – ener­ge­tycz­nej, pią­ty – żyw­no­ścio­wej, po czym mia­ła na­stą­pić prze­rwa. Ka­ta­stro­fy tech­no­lo­gicz­ną, mi­li­ta­ry­stycz­ną i po­li­tycz­ną prze­nie­sio­no na dzień na­stęp­ny ra­zem z wol­ny­mi wnio­ska­mi.

Każ­dy mów­ca dys­po­no­wał czte­re­ma mi­nu­ta­mi cza­su dla wy­ło­że­nia swych tez, co i tak było spo­ro, zwa­żyw­szy na to, że zgło­szo­no 198 re­fe­ra­tów z 64 państw. Aby przy­spie­szyć tem­po ob­rad, re­fe­ra­ty na­le­ża­ło prze­stu­dio­wać na wła­sną rękę, przed po­sie­dze­niem, ora­tor zaś mó­wił wy­łącz­nie cy­fra­mi, okre­śla­jąc w ten spo­sób klu­czo­we ustę­py swej pra­cy; dla uła­twie­nia re­cep­cji tak bo­ga­tych tre­ści wszy­scy­śmy na­sta­wi­li swo­je pod­ręcz­ne ma­gne­to­fo­ny oraz kom­pu­ter­ki – mię­dzy tymi ostat­ni­mi dojść mia­ło po­tem do za­sad­ni­czej dys­ku­sji. Stan­ley Ha­zel­ton z de­le­ga­cji USA za­szo­ko­wał od razu salę, po­wta­rza­jąc z na­ci­skiem: – 4, 6, 11, z cze­go wy­ni­ka 22; 5, 9, ergo 22; 3, 7, 2, 11, skąd wy­ni­ka zno­wuż 22!!! – Ktoś wstał, wo­ła­jąc, że jed­nak 5, ewen­tu­al­nie 6, 18 i 4; Ha­zel­ton od­pa­ro­wał za­rzut bły­ska­wicz­nie, tłu­ma­cząc, że tak czy owak 22. Po­szu­ka­łem w jego re­fe­ra­cie klu­cza nu­me­rycz­ne­go i do­wie­dzia­łem się, że cy­fra 22 ozna­cza ka­ta­stro­fę osta­tecz­ną. Na­stęp­nie Ja­poń­czyk Hay­aka­wa przed­sta­wił nowy, wy­kon­cy­po­wa­ny w jego kra­ju mo­del domu przy­szło­ści, osiem­set­pię­tro­we­go, z kli­ni­ka­mi po­łoż­ni­czy­mi, żłob­ka­mi, szko­ła­mi, skle­pa­mi, mu­ze­ami, zoo­lo­ga­mi, te­atra­mi, ki­na­mi i kre­ma­to­ria­mi; pro­jekt uwzględ­niał po­miesz­cze­nia pod­ziem­ne na po­pio­ły zmar­łych, te­le­wi­zję czter­dzie­sto­ka­na­ło­wą, izby upo­jeń i wy­trzeź­wień, sale po­dob­ne do gim­na­stycz­nych do upra­wia­nia gru­po­we­go sek­su (wy­raz po­stę­po­wych prze­ko­nań pro­jek­tan­tów) oraz ka­ta­kum­by dla nie­przy­sto­so­wa­nych ugru­po­wań sub­kul­tu­ro­wych. Pew­nym no­vum była myśl, aby każ­da ro­dzi­na każ­de­go dnia prze­pro­wa­dza­ła się z do­tych­cza­so­we­go miesz­ka­nia do in­ne­go, przy czym w grę wcho­dzi­ły prze­pro­wadz­ki albo ru­chem sza­cho­we­go pion­ka, albo ko­nia. Za­po­bie­ga­ło­by to nu­dzie oraz fru­stra­cji, lecz na wszel­ki wy­pa­dek ów gmach o ku­ba­tu­rze sie­dem­na­stu ki­lo­me­trów sze­ścien­nych, osa­dzo­ny na dnie oce­anu, a się­ga­ją­cy stra­tos­fe­ry, miał prze­wi­dzia­ne wła­sne kom­pu­te­ry ma­try­mo­nial­ne swa­ta­ją­ce na za­sa­dzie sa­do­ma­so­chi­zmu (sta­dła sa­dy­stów z ma­so­chist­ka­mi, i na od­wrót, są sta­ty­stycz­nie naj­trwal­sze, bo każ­dy part­ner ma w nich to, o czym ma­rzy) oraz ośro­dek te­ra­pii prze­ciw­sa­mo­bój­czej. Ha­kay­awa, dru­gi de­le­gat ja­poń­ski, za­de­mon­stro­wał nam ma­kie­tę ta­kie­go domu – w ska­li 1:10 000 – z wła­sną re­zer­wą tle­nu, ale bez re­zerw wody i żyw­no­ści, po­nie­waż dom był pla­no­wa­ny z obie­giem za­mknię­tym: wszel­kie wy­da­li­ny mia­no re­ge­ne­ro­wać, wy­chwy­tu­jąc na­wet poty śmier­tel­ne i inne cie­le­sne se­kre­cje. Yaha­ka­wa, trze­ci Ja­poń­czyk, od­czy­tał li­stę sma­ko­ły­ków re­ge­ne­ro­wal­nych z wy­da­lin ca­łe­go gma­chu. Były tam mię­dzy in­ny­mi sztucz­ne ba­na­ny, pier­ni­ki, kre­wet­ki, ostry­gi i na­wet sztucz­ne wino, któ­re, mimo po­cho­dze­nia bu­dzą­ce­go nie­mi­łe aso­cja­cje, nie ustę­po­wa­ło po­noć w sma­ku naj­lep­szym wi­nom Szam­pa­nii. Na salę do­star­czo­no prób­ki w es­te­tycz­nych bu­te­lecz­kach oraz po pasz­te­ci­ku w opa­ko­wa­niu z fo­lii, ale ja­koś nikt się nie kwa­pił do pi­cia, a pasz­te­ci­ki upy­cha­no dys­kret­nie pod fo­te­le, więc i ja tak zro­bi­łem. Pier­wot­ny plan, żeby taki dom mógł la­tać dzię­ki po­tęż­nym wir­ni­kom, co umoż­li­wia­ło­by wy­ciecz­ki zbio­ro­we, upadł, raz, że ta­kich do­mów mia­ło być w pierw­szym rzu­cie 900 mi­lio­nów, a dwa, że prze­no­si­ny by­ły­by bez­przed­mio­to­we. Gdy­by na­wet dom miał 1000 wyjść i gdy­by miesz­kań­cy uży­wa­li wszyst­kich, i tak ni­g­dy by nie wy­szli, bo nim ostat­ni opu­ścił­by bu­dy­nek, już zdą­ży­ły­by pod­ro­snąć uro­dzo­ne w tym cza­sie dzie­ci.

Ja­poń­czy­cy zda­wa­li się wiel­ce za­do­wo­le­ni ze swe­go pro­jek­tu. Po nich za­brał głos Nor­man Youhas z de­le­ga­cji USA, któ­ry za­pro­po­no­wał sie­dem róż­nych me­tod za­ha­mo­wa­nia eks­plo­zji de­mo­gra­ficz­nej, a mia­no­wi­cie: znie­chę­ca­nie per­swa­zyj­ne i po­li­cyj­ne, de­ero­ty­za­cję, przy­mu­so­wą ce­li­ba­ty­za­cję, ona­ni­za­cję, sub­or­dy­na­cję, a wo­bec nie­po­praw­nych – ka­stra­cję. Każ­de mał­żeń­stwo mia­ło się ubie­gać o pra­wo po­sia­da­nia dziec­ka, skła­da­jąc od­po­wied­nie eg­za­mi­ny trzech ka­te­go­rii, to jest ko­pu­la­cyj­ny, edu­ka­cyj­ny i bez­ko­li­zyj­ny. Nie­le­gal­ne uro­dze­nie dziec­ka pod­le­ga­ło ka­rom; pre­me­dy­ta­cja i re­cy­dy­wa gro­zi­ły win­nym do­ży­wo­ciem. Do tego re­fe­ra­tu od­no­si­ły się owe ład­ne fol­de­ry i blocz­ki z ku­po­na­mi do od­ry­wa­nia, ja­kie do­sta­li­śmy wśród ma­te­ria­łów kon­gre­so­wych. Ha­zel­ton i Youhas po­stu­lo­wa­li nowe ro­dza­je za­wo­dów, a mia­no­wi­cie: in­wi­gi­la­to­ra ma­try­mo­nial­ne­go, za­ka­zy­wa­cza, roz­dzie­la­cza i za­ty­ka­cza; pro­jekt no­we­go ko­dek­su kar­ne­go, w któ­rym za­pład­nia­nie sta­no­wi­ło de­likt głów­ny, o wy­jąt­ko­wej szko­dli­wo­ści spo­łecz­nej, roz­da­no nam nie­zwłocz­nie. Pod­czas roz­da­wa­nia do­szło do in­cy­den­tu, ktoś bo­wiem z ga­le­rii dla pu­blicz­no­ści rzu­cił na salę kok­tajl Mo­ło­to­wa. Po­go­to­wie (było na miej­scu, dys­kret­nie scho­wa­ne w ku­lu­arach) zro­bi­ło swo­je, a służ­ba po­rząd­ko­wa czym prę­dzej za­sło­ni­ła po­gru­cho­ta­ne fo­te­le i reszt­ki wiel­ką ny­lo­no­wą opo­ną po­ma­lo­wa­ną w we­so­łe, es­te­tycz­ne wzo­ry; jak z tego wi­dać, o wszyst­kim z góry po­my­śla­no. Mię­dzy po­szcze­gól­ny­mi re­fe­ra­ta­mi pró­bo­wa­łem stu­dio­wać ga­ze­ty miej­sco­we, a choć ro­zu­mia­łem ich hisz­pańsz­czy­znę za­le­d­wie pią­te przez dzie­sią­te, i tak do­wie­dzia­łem się, że rząd ścią­gnął do sto­li­cy jed­nost­ki pan­cer­ne, po­sta­wił całą po­li­cję w stan ostre­go po­go­to­wia oraz wpro­wa­dził stan wy­jąt­ko­wy. Zda­je się, że prócz mnie nikt na sali nie orien­to­wał się w po­wa­dze sy­tu­acji, jaka pa­no­wa­ła za mu­ra­mi. O siód­mej była prze­rwa, pod­czas któ­rej każ­dy mógł się po­si­lić, na wła­sny koszt oczy­wi­ście, ja zaś, wra­ca­jąc na salę, ku­pi­łem ko­lej­ne nad­zwy­czaj­ne wy­da­nie pi­sma rzą­do­we­go „Na­cion” oraz kil­ka po­po­łu­dnio­wych dzien­ni­ków eks­tre­mi­stycz­nej opo­zy­cji. Choć mia­łem z hisz­pań­skim trud­no­ści, prze­cież lek­tu­ra tych ga­zet wpra­wi­ła mnie w zdu­mie­nie, bo z ar­ty­ku­ła­mi peł­ny­mi opty­mi­stycz­no-bło­gich roz­wa­żań na te­mat mię­dzy­ludz­kich wię­zi mi­ło­snych, ja­kie są gwa­ran­ta­mi po­wszech­ne­go szczę­ścia, są­sia­do­wa­ły inne, peł­ne za­po­wie­dzi krwa­wych re­pre­sji i w po­dob­nym to­nie utrzy­ma­nych po­gró­żek eks­tre­mi­stów. Tej ła­cia­to­ści nie umia­łem so­bie wy­tłu­ma­czyć ina­czej, jak tyl­ko się­ga­jąc do hi­po­te­zy, że jed­ni dzien­ni­ka­rze pili tego dnia wodę wo­do­cią­go­wą, a inni nie. W or­ga­nie pra­wi­co­wym pito jej na­tu­ral­nie mniej, po­nie­waż pra­cow­ni­cy re­dak­cyj­ni, jako le­piej płat­ni od opo­zy­cjo­ni­stów, po­krze­pia­li się w cza­sie pra­cy co droż­szy­mi trun­ka­mi; ale i eks­tre­mi­ści, choć skłon­ni, jak wia­do­mo, do nie­ja­kiej asce­zy w imię wyż­szych ha­seł i ide­ałów, ga­si­li pra­gnie­nie wodą tyl­ko w szcze­gól­nych oko­licz­no­ściach, je­śli zwa­żyć, że qu­art­zu­pio, na­pój ze sfer­men­to­wa­ne­go soku ro­śli­ny mel­me­no­le, jest w Co­sta­ri­ca­nie wprost nie­zwy­kle tani.

Le­d­wo­śmy się za­głę­bi­li w mięk­kich klu­bow­cach, a pro­fe­sor Drin­gen­baum ze Szwaj­ca­rii wy­po­wie­dział pierw­szą cy­frę swe­go prze­mó­wie­nia, dały się sły­szeć głu­che de­to­na­cje; gmach za­drgał lek­ko w fun­da­men­tach, za­brzę­cza­ły szy­by, ale opty­mi­ści wo­ła­li, że to tyl­ko trzę­sie­nie zie­mi. Ze swej stro­ny skłon­ny by­łem są­dzić, że to ja­kaś gru­pa kon­te­sta­to­rów pi­kie­tu­ją­cych ho­tel od po­cząt­ku ob­rad ci­snę­ła w hal­lu pe­tar­dy. Z mnie­ma­nia tego wy­wiódł mnie huk i grzmot znacz­niej­szej siły; dały się też sły­szeć ka­ra­bi­ny ma­szy­no­we z ich cha­rak­te­ry­stycz­nym stac­ca­to. Nie moż­na już się było dłu­żej łu­dzić: Co­sta­ri­ca­na we­szła w fazę walk ulicz­nych. Jako pierw­si ulot­ni­li się z sali dzien­ni­ka­rze, któ­rych strze­la­ni­na ze­rwa­ła na rów­ne nogi ni­czym po­bud­ka. Po­gna­li na uli­cę, we­zwa­ni obo­wiąz­kiem za­wo­do­wym. Pro­fe­sor Drin­gen­baum pró­bo­wał jesz­cze przez parę chwil kon­ty­nu­ować pre­lek­cję na­pi­sa­ną w to­nie dość pe­sy­mi­stycz­nym, utrzy­my­wał bo­wiem, że na­stęp­ną fazą na­szej cy­wi­li­za­cji jest ka­ni­ba­li­za­cja. Po­wo­łał się na zna­ną teo­rię Ame­ry­ka­nów, któ­rzy ob­li­czy­li, że je­śli wszyst­ko pój­dzie na Zie­mi tak jak do­tąd, za czte­ry­sta lat ludz­kość bę­dzie sta­no­wi­ła żywą kulę ciał po­więk­sza­ją­cą się z szyb­ko­ścią świa­tła. Lecz nowe eks­plo­zje prze­rwa­ły wy­kład. Zdez­o­rien­to­wa­ni fu­tu­ro­lo­go­wie jęli wy­cho­dzić z sali, mie­sza­jąc się w hal­lu z uczest­ni­ka­mi Kon­gre­su Wy­zwo­lo­nej Li­te­ra­tu­ry, któ­rych, jak świad­czył o tym ich wy­gląd, wy­buch walk przy­chwy­cił w toku czyn­no­ści wy­ra­ża­ją­cych cał­ko­wi­tą obo­jęt­ność dla groź­by prze­lud­nie­nia. Za re­dak­to­ra­mi domu wy­daw­ni­cze­go A. Knop­fa se­kre­tar­ki (nie na­zwał­bym ich roz­ne­gli­żo­wa­ny­mi, sko­ro oprócz wy­ma­lo­wa­nych na skó­rze de­se­ni w sty­lu „op” nie mia­ły na so­bie nic zgo­ła) nio­sły pod­ręcz­ne faj­ki wod­ne i na­rgi­le, w któ­rych pa­li­ła się mod­na mie­szan­ka LSD, ma­ri­hu­any, yohim­bi­ny i opium. Re­pre­zen­tan­ci Wy­zwo­lo­nej Li­te­ra­tu­ry spa­li­li wła­śnie, jak usły­sza­łem, in ef­fi­gie mi­ni­stra pocz­ty USA za to, że na­ka­zał swym pla­ców­kom nisz­cze­nie dru­ków wzy­wa­ją­cych do ma­so­we­go upra­wia­nia ka­zi­rodz­twa; zszedł­szy do hal­lu, za­cho­wy­wa­li się bar­dzo nie­wła­ści­wie, zwłasz­cza gdy uwzględ­nić po­wa­gę sy­tu­acji. Pu­blicz­nej mo­ral­no­ści nie na­ru­sza­li już tyl­ko ci spo­śród nich, któ­rzy opa­dli cał­kiem z sił albo trwa­li w nar­ko­tycz­nym odrę­twie­niu. Sły­sza­łem krzy­ki do­bie­ga­ją­ce z ka­bin, w któ­rych na­pa­sto­wa­li te­le­fo­nist­ki ho­te­lo­we, a ja­kiś brzu­chacz w lam­par­ciej skó­rze, z po­chod­nią ha­szy­szo­wą w ręku sza­lał mię­dzy sza­ra­ga­mi gar­de­ro­by, ata­ku­jąc cały jej per­so­nel. Le­d­wo go uniesz­ko­dli­wi­li urzęd­ni­cy z re­cep­cji przy po­mo­cy por­tie­rów. Z pół­pię­tra ci­skał ktoś na na­sze gło­wy na­rę­cza barw­nych zdjęć ob­ra­zu­ją­cych do­kład­nie to, co pod wpły­wem chu­ci może zro­bić je­den czło­wiek z dru­gim, a na­wet znacz­nie wię­cej. Gdy na uli­cy po­ja­wi­ły się, wi­docz­ne do­sko­na­le przez szy­by, pierw­sze czoł­gi, win­dy blu­znę­ły tłu­mem prze­ra­żo­nych fi­lu­me­ni­stów i kon­te­sta­to­rów; dep­cząc wia­do­me pasz­te­ty i przy­staw­ki przy­nie­sio­ne przez wy­daw­ców, a za­le­ga­ją­ce te­raz pod­ło­gę hal­lu, przy­by­sze ci rzu­ca­li się na wszyst­kie stro­ny. Ry­cząc jak osza­la­ły ba­wół oraz wa­ląc kol­bą pa­pie­żów­ki każ­de­go, kto stał mu na dro­dze, prze­bi­jał się przez ciż­bę bro­da­ty an­ty­pa­pi­sta; wy­biegł, jak wi­dzia­łem na wła­sne oczy, przed ho­tel tyl­ko po to, aby zza wę­gła otwo­rzyć ogień do prze­bie­ga­ją­cych syl­we­tek. Wi­dać jako praw­dzi­we­mu ide­ow­co­wi eks­tre­mi­zmu o naj­ra­dy­kal­niej­szej po­sta­ci było mu w grun­cie rze­czy wszyst­ko jed­no, do kogo strze­la. W hal­lu, peł­nym krzy­ków trwo­gi i roz­pu­sty, po­wsta­ło ist­ne pan­de­mo­nium, kie­dy pry­snę­ły ze szkla­nym grze­cho­tem pierw­sze ogrom­ne szy­by; usi­ło­wa­łem od­szu­kać zna­jo­mych dzien­ni­ka­rzy, a wi­dząc, że wy­my­ka­ją się na uli­cę, po­sze­dłem w ich śla­dy, po­nie­waż at­mos­fe­ra we­wnątrz Hil­to­na sta­ła się do­praw­dy już na­zbyt przy­tła­cza­ją­ca. Za be­to­no­wym ocem­bro­wa­niem sa­mo­cho­do­we­go pod­jaz­du, pod oka­pem ho­te­lo­wym, przy­klę­kło paru fo­to­re­por­te­rów, fil­mu­jąc za­wzię­cie oko­li­cę, zresz­tą bez więk­sze­go sen­su, po­nie­waż, jak to bywa za­wsze, naj­pierw pod­pa­lo­no auta z za­gra­nicz­ną re­je­stra­cją i z par­kin­gu przy­ho­te­lo­we­go bu­cha­ły pło­mie­nie oraz chmu­ry dymu; Mau­vin z AFP, któ­ry zna­lazł się obok mnie, za­cie­rał ręce z za­do­wo­le­nia, że przy­je­chał sa­mo­cho­dem wy­na­ję­tym u Hert­za; to­też wi­dok ognia, w ja­kim skwier­czał jego do­dge, przy­pra­wiał go o wy­bu­chy śmie­chu, cze­go nie moż­na było po­wie­dzieć o więk­szo­ści ame­ry­kań­skich dzien­ni­ka­rzy. Za­uwa­ży­łem lu­dzi usi­łu­ją­cych ga­sić pło­ną­ce auta, byli to prze­waż­nie ja­cyś ubo­go odzia­ni sta­rusz­ko­wie no­szą­cy wodę ku­beł­ka­mi z po­bli­skiej fon­tan­ny. Już to mo­gło dać nie­co do my­śle­nia. W dali, u wy­lo­tów Ave­ni­da del Sa­lva­tion i del Re­sur­rec­tion, błysz­cza­ły nie­wy­raź­nie ka­ski po­li­cyj­ne; zresz­tą plac przed ho­te­lem, jak i oka­la­ją­ce go traw­ni­ki z ma­syw­no­pien­ny­mi pal­ma­mi były w tej chwi­li pu­ste. Sta­rusz­ko­wie schry­pły­mi gło­sa­mi za­grze­wa­li się do ak­cji ra­tow­ni­czej, choć wiek pod­ci­nał im ste­ra­ne nogi; taka ofiar­ność wy­da­ła mi się wprost zdu­mie­wa­ją­ca, aż na­gle wspo­mnia­łem ran­ne prze­ży­cia i od razu po­dzie­li­łem się mymi po­dej­rze­nia­mi z Mau­vi­nem. Grze­chot bro­ni ma­szy­no­wej, za­głu­sza­ny ba­so­wy­mi wy­bu­cha­mi, utrud­niał po­ro­zu­mie­nie: na by­strej twa­rzy Fran­cu­za ma­lo­wa­ła się przez chwi­lę kom­plet­na dez­orien­ta­cja, aż na­gle błysk po­ja­wił się w jego oku. – A! – ryk­nął, prze­krzy­ku­jąc zgiełk. – Woda! Woda wo­do­cią­go­wa, co? Wiel­ki Boże, po raz pierw­szy w hi­sto­rii...  k r y p t o c h e m o k r a c j a!  – z tymi sło­wa­mi, jak żgnię­ty, po­gnał do ho­te­lu. Oczy­wi­ście, aby za­jąć miej­sce przy te­le­fo­nie; i tak dziw­ne było, że łącz­ność jesz­cze dzia­ła.

Gdy tak sta­łem na pod­jeź­dzie, przy­łą­czył się do mnie pro­fe­sor Trot­tel­re­iner ze szwaj­car­skiej gru­py fu­tu­ro­lo­gicz­nej i wte­dy za­szło to, co wła­ści­wie już od daw­na po­win­no było zajść: roz­wi­nię­ty kor­don po­li­cjan­tów w czar­nych heł­mach, czar­nych tar­czach na­pier­śnych, ma­skach ga­zo­wych, z bro­nią w ręku jął ota­czać cały kom­pleks Hil­to­na, aby sta­wić czo­ło tłu­mo­wi, któ­ry wła­śnie wy­nu­rzył się z par­ku od­dzie­la­ją­ce­go nas od za­bu­do­wań te­atru miej­skie­go. Od­dzia­ły spe­cjal­ne z wiel­ką wpra­wą usta­wia­ły mio­ta­cze gra­na­tów i pierw­sze ich sal­wy skie­ro­wa­no w tłum; eks­plo­zje były dziw­nie sła­be, wy­zwa­la­ły za to całe chmu­ry bia­ła­we­go dymu; zra­zu po­my­śla­łem, że to gaz łza­wią­cy, lecz tłum, za­miast ucie­kać czy za­re­ago­wać peł­ną wście­kło­ści wrza­wą, jął się wy­raź­nie gar­nąć do owych mgli­stych opa­rów; krzy­ki ści­chły szyb­ko, za­miast nich zaś po­sły­sza­łem jak­by li­ta­nij­ne czy mo­dli­tew­ne pie­nia. Dzien­ni­ka­rze, mio­ta­ją­cy się z ka­me­ra­mi i ma­gne­to­fo­na­mi mię­dzy kor­do­nem a wej­ściem ho­te­lo­wym, w gło­wę za­cho­dzi­li, co też to być może, ale ja się już do­my­śla­łem: naj­wy­raź­niej po­li­cja za­sto­so­wa­ła środ­ki che­micz­ne­go do­bru­cha­nia w for­mie ae­ro­zo­lo­wej. Lecz od Ave­ni­da del... – już nie pa­mię­tam co – wy­szła inna ko­lum­na, któ­rej się te gra­na­ty ja­koś nie chcia­ły imać, a może to tyl­ko tak wy­glą­da­ło; mó­wio­no póź­niej, że ko­lum­na ta szła da­lej, aby się zbra­tać z po­li­cją, nie zaś ro­ze­rwać ją na sztu­ki, lecz któż mógł do­cho­dzić tak sub­tel­nych dys­tynk­cji w pa­nu­ją­cym cha­osie? Gra­nat­ni­ki prze­mó­wi­ły sal­wa­mi, po nich ode­zwa­ły się naj­pierw z cha­rak­te­ry­stycz­nym szu­mem i sy­cze­niem ar­mat­ki wod­ne, wresz­cie roz­le­gły się se­rie ma­szy­no­wej bro­ni i w jed­nej chwi­li po­wie­trze za­gra­ło pia­niem po­ci­sków. Tu już nie było żar­tów; pa­dłem za be­to­no­wym mur­kiem pod­jaz­du ni­czym za bru­stwe­rą oko­pu, mię­dzy Stan­to­rem a Hay­ne­sem z „Wa­shing­ton Post”; w paru sło­wach uświa­do­mi­łem ich, oni zaś, obu­rzyw­szy się na mnie zra­zu za to, że jako pierw­sze­mu zdra­dzi­łem tak na­głów­ko­wy se­kret re­por­te­ro­wi z AFP, po­czoł­ga­li się bie­giem do ho­te­lu, lecz nie­ba­wem wró­ci­li z za­wie­dzio­ny­mi mi­na­mi: łącz­no­ści już nie było. Stan­tor do­padł jed­nak ofi­ce­ra, któ­ry kie­ro­wał obro­ną ho­te­lu, i od nie­go do­wie­dział się, że za chwi­lę nad­le­cą sa­mo­lo­ty za­ła­do­wa­ne  b e m b a m i, to jest Bom­ba­mi Mi­ło­ści Bliź­nie­go (BMB); ja­koż ka­za­no nam opu­ścić plac, wszy­scy zaś po­li­cjan­ci co do jed­ne­go na­ło­ży­li ma­ski ga­zo­we ze spe­cjal­ny­mi po­chła­nia­cza­mi. I nam też je roz­da­no.

Pro­fe­sor Trot­tel­re­iner, któ­ry, jak chciał przy­pa­dek, jest spe­cja­li­stą wła­śnie w za­kre­sie far­ma­ko­lo­gii psy­cho­tro­po­wej, ostrzegł mnie, że­bym się ma­ską ga­zo­wą w żad­nym wy­pad­ku nie po­słu­gi­wał, po­nie­waż prze­sta­je ona dzia­łać ochron­nie przy więk­szych stę­że­niach ae­ro­zo­lu; po­wsta­je wte­dy zja­wi­sko tak zwa­ne­go prze­sko­ku przez po­chła­niacz i w jed­nym mo­men­cie moż­na wów­czas łyk­nąć daw­kę więk­szą, niż gdy­by się zwy­czaj­nie od­dy­cha­ło ota­cza­ją­cym po­wie­trzem. Na moje py­ta­nia od­po­wie­dział, że je­dy­nym zba­wien­nym środ­kiem jest apa­rat tle­no­wy; po­szli­śmy więc do ho­te­lo­wej re­cep­cji i zna­la­zł­szy jesz­cze ostat­nie­go pra­cow­ni­ka na po­ste­run­ku, od­szu­ka­li­śmy za jego wska­za­nia­mi po­miesz­cze­nia prze­ciw­po­ża­ro­we, gdzie istot­nie nie bra­ko­wa­ło apa­ra­tów tle­no­wych sys­te­mu Dra­ege­ra z za­mknię­tym krą­że­niem. Tak za­bez­pie­cze­ni wró­ci­li­śmy z pro­fe­so­rem na uli­cę w mo­men­cie, gdy prze­raź­li­wy gwizd roz­ci­na­ne­go po­wie­trza zwia­sto­wał na­lot pierw­szych sa­mo­lo­tów. Jak wia­do­mo, Hil­ton zo­stał omył­ko­wo  z b e m b a r d o w a n y  w parę chwil po roz­po­czę­ciu po­wietrz­ne­go ude­rze­nia; jego skut­ki oka­za­ły się strasz­ne.  B e m b y  tra­fi­ły co praw­da tyl­ko to od­le­głe skrzy­dło niż­szej czę­ści za­bu­do­wań, w któ­rym na wy­na­ję­tych sto­iskach znaj­do­wa­ła się wy­sta­wa urzą­dzo­na przez Zjed­no­cze­nie Wy­daw­ców Wy­zwo­lo­nej Li­te­ra­tu­ry, tak że z go­ści ho­te­lo­wych na ra­zie nikt nie po­niósł szwan­ku, lecz za to pa­skud­nie do­sta­ło się strze­gą­cej nas po­li­cji. Po mi­nu­cie pa­rok­sy­zmy mi­ło­ści bliź­nie­go przy­bra­ły w jej sze­re­gach cha­rak­ter ma­so­wy. Na mo­ich oczach po­li­cjan­ci, zdarł­szy ma­ski z twa­rzy, za­le­wa­jąc się go­rą­cy­mi łza­mi skru­chy, na ko­la­nach bła­ga­li de­mon­stran­tów o wy­ba­cze­nie, wty­ka­li im siłą swe so­lid­ne pał­ki, do­pra­sza­jąc się moż­li­wie tę­gie­go bi­cia; a po dal­szym  b e m b a r d o w a n i u, kie­dy stę­że­nie ae­ro­zo­lu wzro­sło jesz­cze bar­dziej, rzu­ca­li się je­den przez dru­gie­go, aby pie­ścić i mi­ło­wać każ­de­go, kto się tyl­ko na­wi­nął. Prze­bieg wy­pad­ków uda­ło się zre­kon­stru­ować, a i to je­dy­nie czę­ścio­wo, w wie­le ty­go­dni po ca­łej tej tra­ge­dii. Rząd po­sta­no­wił z rana zdła­wić w za­rod­ku szy­ku­ją­cy się za­mach sta­nu, wpro­wa­dza­jąc do wie­ży ci­śnień oko­ło 700 ki­lo­gra­mów dwu­ła­god­ku do­bru­cha­nu oraz su­per­ka­re­sy­ny z fe­li­cy­to­lem; od­cię­to za­po­bie­gaw­czo do­pływ wody do ko­szar po­li­cyj­nych i woj­sko­wych, lecz dla bra­ku rze­czo­znaw­ców ak­cja ta mu­sia­ła spa­lić na pa­new­ce: nie uwzględ­nio­no ani zja­wi­ska prze­sko­ków ae­ro­zo­li przez fil­try ma­sek, ani tym bar­dziej tego, że roz­ma­ite gru­py spo­łecz­ne wy­bit­nie nie­jed­na­ko­wym spo­so­bem ko­rzy­sta­ją z wody pit­nej.

Kon­wer­sja po­li­cji za­sko­czy­ła tedy czyn­ni­ki rzą­do­we tym okrut­niej, że – jak mi wy­ja­śnił Trot­tel­re­iner – dzia­ła­nie be­ni­gna­to­rów jest tym po­tęż­niej­sze, w im słab­szym stop­niu pod­da­ny im czło­wiek pod­le­gał do­tąd na­tu­ral­nym, przy­ro­dzo­nym im­pul­som życz­li­wo­ści i do­bra. To wy­ja­śnia fakt, że kie­dy dwa sa­mo­lo­ty na­stęp­nej fali  z b e m b a r d o w a ł y  sie­dzi­bę rzą­du, wie­lu naj­wyż­szych funk­cjo­na­riu­szy po­li­cyj­nych oraz woj­sko­wych po­peł­ni­ło sa­mo­bój­stwa, nie mo­gąc wy­trzy­mać okrop­nych wy­rzu­tów su­mie­nia w związ­ku z upra­wia­ną do­tąd po­li­ty­ką. Gdy jesz­cze do­dać, że sam ge­ne­rał Diaz, nim skoń­czył ze sobą wy­strza­łem re­wol­we­ro­wym, ka­zał otwo­rzyć bra­my wię­zień i wy­pu­ścić wszyst­kich po­li­tycz­nych więź­niów, ła­twiej moż­na zro­zu­mieć wy­jąt­ko­we na­si­le­nie walk, do ja­kich do­szło w cią­gu nocy. Od­da­lo­ne od mia­sta bazy lot­ni­cze były wszak nie­tknię­te, a ofi­ce­ro­wie ich mie­li swe roz­ka­zy, któ­rych trzy­ma­li się do ostat­ka; ob­ser­wa­to­rzy zaś woj­sko­wi i po­li­cyj­ni w swo­ich her­me­tycz­nych bun­krach, wi­dząc, co się dzie­je, ucie­ka­li się wresz­cie do osta­tecz­no­ści, któ­ra całe No­unas po­grą­ży­ła w sza­le uczu­cio­we­go po­mie­sza­nia. O wszyst­kim tym nie mie­li­śmy na­tu­ral­nie w Hil­to­nie po­ję­cia. Do­cho­dzi­ła je­de­na­sta w nocy, gdy na sce­nie wo­jen­ne­go te­atru, jaki sta­no­wił te­raz plac ra­zem z ota­cza­ją­cy­mi go par­ka­mi pal­mo­wy­mi, zja­wi­ły się pierw­sze pan­cer­ne jed­nost­ki ar­mii; mu­sia­ły zdła­wić mi­łość bliź­nie­go, jaką oka­zy­wa­ła po­li­cja, i uczy­ni­ły to, nie szczę­dząc krwi. Bied­ny Al­phon­se Mau­vin stał o krok od miej­sca, w któ­rym wy­buchł gra­nat udo­bru­chu­ją­cy; siła eks­plo­zji ode­rwa­ła mu pal­ce le­wej ręki i lewe ucho, on jed­nak za­pew­niał mnie, że ta ręka od daw­na była mu na nic, o uchu szko­da w ogó­le mó­wić, a gdy­bym tyl­ko chciał, za­raz mi ofia­ru­je dru­gie; wy­do­był na­wet z kie­sze­ni scy­zo­ryk, alem mu go ode­brał ła­god­nie i za­pro­wa­dzi­łem go do za­im­pro­wi­zo­wa­ne­go punk­tu opa­trun­ko­we­go, gdzie się nim za­ję­ły se­kre­tar­ki wy­zwo­lo­nych wy­daw­ców, wszyst­kie zresz­tą łka­ją­ce jak bo­bry wsku­tek che­micz­ne­go na­wró­ce­nia; mało, że się po­ubie­ra­ły, ale cho­dzi­ły na­wet z za­im­pro­wi­zo­wa­ny­mi czar­cza­fa­mi na twa­rzach, by nie ku­sić ni­ko­go do grze­chu; nie­któ­re, co moc­niej wzię­te, po­ob­ci­na­ły so­bie wło­sy do sa­mej skó­ry – nie­szczę­sne isto­ty. Wra­ca­jąc z sali opa­trun­ko­wej, mia­łem fa­tal­ne­go pe­cha na­tknąć się na gru­pę wy­daw­ców. Nie po­zna­łem ich zra­zu; po­odzie­wa­li się w ja­kieś sta­re ju­to­we wor­ki, po­prze­pa­sy­wa­li sznu­ra­mi, któ­re słu­ży­ły im też do bi­czo­wa­nia, i krzy­cząc zmi­ło­wa­nia je­den przez dru­gie­go, po­klę­ka­li przede mną, bła­ga­jąc, bym ze­chciał na­le­ży­cie wy­sma­gać ich za de­pra­wo­wa­nie spo­łe­czeń­stwa. Ja­kież było moje zdu­mie­nie, kie­dy przyj­rzaw­szy się im do­kład­niej, roz­po­zna­łem w tych fla­gel­lan­tach wszyst­kich pra­cow­ni­ków „Play­boya” wraz z re­dak­to­rem na­czel­nym! Ten ostat­ni zresz­tą nie dał mi się wy­mknąć, tak mu do­pie­ka­ło su­mie­nie. Bła­ga­li mnie, poj­mu­jąc, że dzię­ki apa­ra­to­wi tle­no­we­mu tyl­ko ja je­den mogę im skrzy­wić włos na gło­wie; wresz­cie, wbrew woli, zgo­dzi­łem się dla świę­te­go spo­ko­ju speł­nić ich proś­by. Ręka mi ze­mdla­ła, dusz­no mi się zro­bi­ło w ma­sce tle­no­wej, oba­wia­łem się, że nie znaj­dę in­nej peł­nej bu­tli, gdy ta mi się skoń­czy, ale oni, usta­wiw­szy się w dłu­gi ogo­nek, nie mo­gli się do­cze­kać swej ko­lei. Aby się od nich od­cze­pić, ka­za­łem im wresz­cie po­zbie­rać wszyst­kie te ol­brzy­mie plan­sze barw­ne, któ­re wy­buch  b e m b y  w bocz­nym skrzy­dle Hil­to­na roz­rzu­cił po ca­łym hal­lu, tak że wy­glą­da­ło w nim ni­czym w So­do­mie i Go­mo­rze ra­zem wzię­tych; na moje po­le­ce­nie wznie­śli z owych pa­pie­rzysk ogrom­ny stos przed wej­ściem i pod­pa­li­li go. Nie­ste­ty, ar­ty­le­ria sta­cjo­nu­ją­ca w par­ku wzię­ła pło­ną­cy stos za ja­kąś sy­gna­li­za­cję i skon­cen­tro­wa­ła na nas ogień. Czmych­ną­łem jak nie­pysz­ny po to tyl­ko, by w su­te­re­nie do­stać się w ręce pana Ha­rveya Sim­wor­tha, pi­sa­rza, któ­ry wpadł na po­mysł prze­ra­bia­nia ba­jek dzie­cin­nych na utwo­ry por­no­gra­ficz­ne (to on na­pi­sał Dłu­gi Czer­wo­ny Kap­tu­rek, jako też Ali Babę i czter­dzie­stu zbo­czeń­ców), po­tem zaś zbił ma­ją­tek na prze­ina­cza­niu kla­sy­ki świa­to­wej; sto­so­wał pro­sty chwyt do­peł­nia­nia ty­tu­łu każ­de­go dzie­ła przy­daw­ką „ży­cie płcio­we” (np. „kra­sno­lud­ków z sie­rot­ką Ma­ry­sią”, „Ja­sia z Mał­go­sią”, „Ala­dy­na z lam­pą”, „Ali­cji w kra­inie cza­rów”, „Gu­li­we­ra” itd. bez koń­ca). Dar­mo mu się wy­ma­wia­łem, że już ręką nie mogę ru­szyć. Wo­bec tego – krzy­czał, łka­jąc – mu­szę go przy­naj­mniej sko­pać. Cóż było ro­bić – ule­głem raz jesz­cze. Po tych przej­ściach by­łem tak wy­czer­pa­ny fi­zycz­nie, że le­d­wo do­tar­łem do po­miesz­czeń prze­ciw­po­ża­ro­wych, gdzie na szczę­ście zna­la­złem jesz­cze parę nie­tknię­tych tle­no­wych bu­tli. Sie­dział tam na zwi­nię­tym hy­dran­cie prof. Trot­tel­re­iner za­to­pio­ny w lek­tu­rze re­fe­ra­tów fu­tu­ro­lo­gicz­nych, wiel­ce rad z tego, że zna­lazł wresz­cie chwi­lę cza­su w swej ka­rie­rze za­wo­do­we­go ob­jeż­dża­cza kon­gre­sów. Tym­cza­sem  b e m b a r d o w a n i e  trwa­ło w naj­lep­sze. Pro­fe­sor Trot­tel­re­iner ra­dził sto­so­wać w cięż­kich wy­pad­kach po­ra­że­nia mi­ło­ścią (okrop­ny był zwłasz­cza na­pad życz­li­wo­ści po­wszech­nej prze­bie­ga­ją­cy z piesz­czo­tli­wy­mi drgaw­ka­mi), ka­ta­pla­zmy oraz duże daw­ki ry­cy­ny na prze­mian z płu­ka­niem żo­łąd­ka.

W ośrod­ku pra­so­wym Stan­tor, Wo­oley z „He­ral­da”, Shar­key i Künt­ze, fo­to­re­por­ter pra­cu­ją­cy chwi­lo­wo dla „Pa­ris Mat­cha”, gra­li z ma­ska­mi na twa­rzach w kar­ty, bo dla bra­ku łącz­no­ści nie mie­li nic lep­sze­go do ro­bo­ty. Gdym za­czął im ki­bi­co­wać, przy­biegł Jo Mis­sin­ger, se­nior dzien­ni­kar­stwa ame­ry­kań­skie­go, wo­ła­jąc, że po­li­cji roz­da­no pa­styl­ki fu­ry­aso­lu, aby prze­ciw­dzia­łać be­ni­gna­to­rom. Nie trze­ba nam było tego dwa razy po­wta­rzać; po­gna­li­śmy do piw­nic, nie­ba­wem wy­ja­śni­ło się jed­nak, że po­gło­ska była fał­szy­wa. Wy­szli­śmy więc przed ho­tel; me­lan­cho­lij­nie stwier­dzi­łem, że bra­ku­je mu wyż­szych kil­ku­dzie­się­ciu pię­ter; la­wi­na gru­zu po­chło­nę­ła mój apar­ta­ment ze wszyst­kim, co się tam znaj­do­wa­ło. Łuna ogar­nę­ła trzy czwar­te nie­ba. Bar­czy­sty po­li­cjant w heł­mie gnał za ja­kimś wy­rost­kiem, krzy­cząc: – Stój, dla­bo­ga, stój, prze­cież ja cię ko­cham! – lecz tam­ten pu­ścił te za­pew­nie­nia mimo uszu. Ja­koś uci­chło, a dzien­ni­ka­rzy kor­ci­ła za­wo­do­wa cie­ka­wość, ru­szy­li­śmy więc ostroż­nie w stro­nę par­ku; od­by­wa­ły się w nim, ze znacz­nym udzia­łem taj­nej po­li­cji, msze czar­ne, bia­łe, ró­żo­we i mie­sza­ne. Obok stał ol­brzy­mi tłum lu­dzi pła­czą­cych jak bo­bry; trzy­ma­li nad gło­wa­mi ta­bli­cę z ogrom­nym na­pi­sem: LŻYJ­CIE NAS, MY­ŚMY PRO­WO­KA­TO­RZY! Są­dząc po­dług ciż­by tych na­wró­co­nych Ju­da­szów, wy­dat­ki rzą­do­we na ich eta­ty mu­sia­ły być spo­re i wpły­nę­ły ujem­nie na sy­tu­ację eko­no­micz­ną Co­sta­ri­ca­ny. Wró­ciw­szy do Hil­to­na, uj­rze­li­śmy przed nim inny tłum. Wil­czu­ry po­li­cyj­ne, prze­dzierz­gnąw­szy się w psy z Góry Świę­te­go Ber­nar­da, wy­no­si­ły z ho­te­lo­we­go baru naj­droż­sze trun­ki i roz­da­wa­ły je wszyst­kim bez wy­bo­ru, w sa­mym zaś ba­rze, prze­mie­szaw­szy się, po­li­cjan­ci i kon­te­sta­to­rzy śpie­wa­li na prze­mian pie­śni wy­wro­to­we i za­cho­waw­cze. Zaj­rza­łem do piw­ni­cy, lecz sce­ny na­wró­ceń, do­piesz­czeń, po­ka­jań i umi­ło­wań, któ­re tam zo­ba­czy­łem, tak mnie znie­sma­czy­ły, że uda­łem się do po­miesz­czeń prze­ciw­po­ża­ro­wych, gdzie, jak wie­dzia­łem, sie­dział prof. Trot­tel­re­iner. I on, ku memu zdzi­wie­niu, do­brał so­bie trzech part­ne­rów, z któ­ry­mi grał w bry­dża. Do­cent Qu­et­zal­co­atl za­grał spod atu­to­we­go asa, co tak roz­gnie­wa­ło Trot­tel­re­ine­ra, że wstał od sto­łu; gdym go z in­ny­mi uspo­ka­jał, przez drzwi wsa­dził gło­wę Shar­key, by po­wie­dzieć nam, że zła­pał na tran­zy­sto­rze prze­mo­wę ge­ne­ra­ła Aqu­il­lo: za­po­wie­dział on krwa­we zdła­wie­nie ro­ko­szu kon­wen­cjo­nal­nym bom­bar­do­wa­niem mia­sta. Po krót­kiej na­ra­dzie zde­cy­do­wa­li­śmy wy­co­fać się do naj­niż­szej kon­dy­gna­cji Hil­to­na, to jest ka­na­li­za­cyj­nej, umiesz­czo­nej pod schro­na­mi. Po­nie­waż kuch­nia ho­te­lo­wa le­gła w gru­zach, nie było co jeść; zgłod­nia­li kon­te­sta­to­rzy, fi­lu­me­ni­ści i wy­daw­cy za­py­cha­li się cze­ko­la­do­wy­mi pa­styl­ka­mi, od­żyw­ka­mi i ga­la­ret­ka­mi wzmac­nia­ją­cy­mi po­ten­cję, któ­re zna­leź­li w opu­sto­sza­łym  c e n t r o  e r o t i c o, zaj­mu­ją­cym na­roż­nik ho­te­lo­we­go skrzy­dła; wi­dzia­łem, jak mie­ni­li się na twa­rzach, gdy pod­nie­ca­ją­ce afro­dy­zja­ki i lub­czy­ki mie­sza­ły się w ich ży­łach z be­ni­gna­to­ra­mi; strach było po­my­śleć, do cze­go ta che­micz­na eska­la­cja do­pro­wa­dzi. Wi­dzia­łem bra­ta­nie się fu­tu­ro­lo­gów z in­diań­ski­mi pu­cy­bu­ta­mi, taj­nych agen­tów w ob­ję­ciach służ­by ho­te­lo­wej, fra­ter­ni­za­cję ogrom­nych, tłu­stych szczu­rów z ko­ta­mi – nad­to wszyst­kich bez róż­ni­cy li­za­ły psy po­li­cyj­ne. Na­sza po­wol­na wę­drów­ka – mu­sie­li­śmy bo­wiem prze­bi­jać się z tru­dem przez ciż­bę – dała mi się we zna­ki, zwłasz­cza że nio­słem, za­my­ka­jąc po­chód, po­ło­wę za­pa­su bu­tli tle­no­wych. Gła­ska­ny, ca­ło­wa­ny po rę­kach i no­gach, ad­o­ro­wa­ny, du­sząc się od uści­sków i piesz­czot, upar­cie brną­łem przed sie­bie, aż po­sły­sza­łem okrzyk trium­fu Stan­to­ra; zna­lazł wej­ście do ka­na­łu! Ostat­nim zry­wem sił po­dźwi­gnę­li­śmy cięż­ką kla­pę i po ko­lei ję­li­śmy się opusz­czać do be­to­no­wej stu­dzien­ki. Pod­pie­ra­jąc pro­fe­so­ra Trot­tel­re­ine­ra, któ­re­mu noga omskła się na szcze­blu że­la­znej dra­bin­ki, spy­ta­łem go, czy tak so­bie wy­obra­żał ten kon­gres. Za­miast od­po­wie­dzieć, usi­ło­wał po­ca­ło­wać mnie w rękę, co od razu wzbu­dzi­ło moje po­dej­rze­nia, ja­koż oka­za­ło się, że wsku­tek prze­krzy­wie­nia ma­ski łyk­nął nie­co za­dżu­mio­ne­go do­bro­cią po­wie­trza. Za­sto­so­wa­li­śmy na­tych­miast męki, od­dy­cha­nie czy­stym tle­nem i czy­ta­nie na głos re­fe­ra­tu Hay­aka­wy – to była myśl How­le­ra. Od­zy­skaw­szy przy­tom­ność, co udo­ku­men­to­wał se­rią so­czy­stych prze­kleństw, pro­fe­sor kon­ty­nu­ował marsz wraz z nami. Nie­ba­wem uka­za­ły się w mdłym świe­tle la­tar­ki ole­iste pla­my na czar­nej po­wierzch­ni ka­na­łu; wi­dok ten przy­ję­li­śmy z naj­wyż­szą ra­do­ścią, jako że obec­nie od po­wierzch­ni  b e m b a r d o w a n e g o  mia­sta od­dzie­la­ło nas dzie­sięć me­trów zie­mi. Ja­kież było na­sze zdu­mie­nie, gdy oka­za­ło się, że o tym azy­lu po­my­ślał już ktoś przed nami. Na be­to­no­wym pro­gu sie­dzia­ła w kom­ple­cie dy­rek­cja Hil­to­na; prze­zor­ni me­ne­dże­ro­wie za­opa­trzy­li się w pla­sty­ko­we na­dy­ma­ne fo­te­le z ba­se­nu ho­te­lo­we­go, ra­dia, ba­te­rię whi­sky, schwep­p­sa i cały zim­ny bu­fet. Po­nie­waż i oni uży­wa­li apa­ra­tów tle­no­wych, nie było na­wet mowy o tym, by chcie­li się z nami czym­kol­wiek po­dzie­lić. Przy­bra­li­śmy jed­nak groź­ną po­sta­wę, a że mie­li­śmy li­czeb­ną prze­wa­gę, uda­ło się nam ich prze­ko­nać. W z lek­ka wy­mu­szo­nej zgo­dzie wzię­li­śmy się do pa­ła­szo­wa­nia ho­ma­rów; tym nie­prze­wi­dzia­nym przez pro­gram po­sił­kiem za­koń­czył się pierw­szy dzień zjaz­du fu­tu­ro­lo­gicz­ne­go.

[...]