Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Awanturnicza akcja przedstawia ziemską misję, która przybywa w pobliże zamieszkanej przez istoty rozumne planety w celu nawiązania kontaktu. Chociaż ludziom udaje się pokonać własną śmierć, pokonać – dzięki niezwykłej fizyce „czarnych dziur” – barierę czasu, zyskać potęgę pozwalającą niszczyć ciała niebieskie, to jednak wciąż prawdziwy kłopot sprawia im pokonanie bariery Inności i porozumienie z obcą formą życia.
Spis treści
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 464
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Stanisław Lem
"Fiasko"
© Copyright by Tomasz Lem, 2016
projekt okładki: Anna Maria Suchodolska
zdjęcie na okładce: © Czesław Czapliński/FOTONOVA
© Copyright for this edition: Pro Auctore Wojciech Zemek
www.lem.pl
ISBN 978-83-63471-37-8
Kraków, 2019 (wydanie drugie poprawione)
Wszelkie prawa zastrzeżone
Las Birnam
Narada
Rozbitek
SETI
Beta Harpii
Kwinta
Łowy
Księżyc
Zwiastowanie
Atak
Demonstracja siły
Paroksyzm
Eschatologia kosmiczna
Bajka
Sodoma i Gomora
Kwintanie
– Ładnie pan siadł.
Człowiek, który to powiedział, nie patrzył już na pilota w skafandrze, ze zdjętym hełmem pod pachą. W okrągłej sali kontrolnej, z podkową pulpitów pośrodku, podszedł do ściany ze szkła i spoglądał na wielki, choć daleki walec statku osmalonego u dysz. Wciąż jeszcze chlapało z nich na beton czarniawą wymiociną. Drugi kontroler, barczysty, w berecie wciśniętym na łysą czaszkę, puścił taśmy zapisu wstecz i gdy się przewijały, samym kątem oka, niby ptak o nieruchomej powiece, zezował ku przybyszowi. Na uszach miał słuchawki, a przed sobą szereg chaotycznie migających monitorów.
– Jakoś poszło – rzucił pilot. Udając, że to mu niezbędne przy odpinaniu ciężkich rękawic z podwójnymi ściągaczami, oparł się nieznacznie o wysuniętą krawędź pulpitu. Po tym lądowaniu łaskotało go w kolanach.
– Co to było?
Mały przed szybami, w wytartej skórzanej kurtce, z mysią, nieogoloną twarzą, klepał się po kieszeniach, aż znalazł w jednej papierosy.
– Defleksja ciągu – bąknął pilot, trochę zaskoczony flegmą powitania.
Tamten, już z papierosem w ustach, zaciągnął się i spytał przez dym:
– Ale dlaczego? Nie wie pan?
Nie – chciał odpowiedzieć pilot, lecz zmilczał, bo mu się wydawało, że powinien wiedzieć. Taśma się skończyła. Jej koniec furczał z wirującym bębnem. Wielki wstał, odłożył słuchawki, teraz dopiero skinął mu głową i odezwał się chrypliwie:
– London. A to jest Gosse. Witamy na Tytanie. Czego się napijemy? Może być kawa albo whisky.
Młody pilot zmieszał się. Znał nazwiska tych ludzi, ale nigdy ich nie widział i nie zdając sobie z tego sprawy, uznał, że kierownikiem musi być ten wielki i to jest Gosse, tymczasem było na odwrót. Przestawiając to sobie w głowie, wybrał kawę.
– Jaki fracht? Głowice karborundowe? – spytał London, kiedy już we trzech siedli do stolika wysuniętego ze ściany, z kawą parującą w szklankach podobnych do zlewek laboratoryjnych: miały dziobki. Gosse popił kawą żółtą pigułkę, odetchnął, rozkaszlał się i wysiąkał nos, aż mu oczy zaszły łzami.
– I promienniki też pan przywiózł, co? – zwrócił się do pilota.
Ten, znów zaskoczony, bo oczekiwał większego zainteresowania swoim wyczynem, tylko głową przytaknął. Nie co dzień dławi się rakiecie podczas lądowania ciąg. Zamiast listy towarowej miał w ustach gotową relację, jak nie próbując ani przedmuchania dysz, ani zwiększenia głównego ciągu, od razu wyłączył automatykę i siadł na samych boosterach, sztuczką, jakiej poza symulatorem nigdy jeszcze nie próbował. A i to dawno. Więc znów musiał sobie poprzestawiać myśli.
– Przywiozłem – powiedział z tego wszystkiego i poczuł nawet zadowolenie, bo to nieźle zabrzmiało. Taki lakoniczny wyszedł z zagrożenia.
– Ale nie tam, gdzie należało – uśmiechnął się mały, Gosse.
Pilot nie wiedział, czy to żarty.
– Jak to nie tam…? Przecież przyjęliście mnie. Wezwaliście – poprawił się.
– Musieliśmy.
– Nie rozumiem.
– Toż pan miał lądować w Graalu.
– No to po co ściągnęliście mnie z kursu?
Zrobiło mu się gorąco. Wezwanie brzmiało kategorycznie. Wprawdzie złapał, wytracając szybkość, radiowe doniesienie Graala o jakimś wypadku, ale mało co zrozumiał przez zakłócający szum. Naleciał bowiem ku Tytanowi od Saturna, żeby jego grawitacją wytracać pęd i tym samym oszczędzić paliwa, więc otarł się statkiem o magnetosferę olbrzyma, aż mu zatrzeszczało na wszystkich zakresach fal. Zaraz potem odebrał wezwanie tego kosmodromu. Nawigator musi usłuchać kontroli lotów. A tu nawet skafandra nie dali mu zdjąć, biorąc od razu na spytki. Duchem był nadal w sterowni, z pasami wrzynającymi się wściekle w barki i pierś, gdy rakieta uderzyła już rozkraczonymi łapami w beton, ale boostery do końca się nie wypaliły i łomocąc ogniem, wprawiały cały korpus w podrygi.
– O co chodzi? Gdzie miałem właściwie siąść?
– Pańska drobnica należy się Graalowi – wyjaśnił mały, wycierając zaczerwieniony nos. Miał katar. – A myśmy przechwycili pana nadorbitalnie i wezwaliśmy tu, bo potrzebujemy Killiana. Pańskiego pasażera.
– Killiana? – zdziwił się młody pilot. – Nie mam go na pokładzie. Oprócz mnie jest tylko Sinko, drugi pilot.
Tamci zdębieli.
– Gdzie jest Killian?
– Teraz już pewno w Montrealu. Jego żona rodzi. Odleciał przede mną towarowym wahadłowcem, zanim wystartowałem.
– Z Marsa?
– Jasne, a skąd? O co chodzi?
– Bałagan panujący w Kosmosie nie ustępuje ziemskiemu – zauważył London. Nabijał fajkę tytoniem z taką siłą, jakby ją chciał roztłuc. Był zły. Pilot też.
– To nie mogliście mnie spytać?
– Byliśmy pewni, że on leci z panem. Taki był ostatni radiogram.
Gosse znów wytarł nos i westchnął.
– Wystartować nie może pan już tak czy owak – odezwał się wreszcie. – A Marlin nie mógł się doczekać promienników. Teraz wszystko zwali na mnie.
– Przecież są – wskazał pilot głową mgłę za szybami, gdzie ciemniało wysmukłe wrzeciono jego statku. – Chyba sześć. A dwa gigadżulowe. Rozdmuchną każdą mgłę czy chmurę jak nic.
– Ale nie wezmę ich na plecy i nie zataszczę Marlinowi – odparował Gosse w coraz gorszym humorze.
Niedbalstwo i samowola podrzędnego lądowiska, które, jak powiedział kierownik, przechwyciło go po trzech tygodniach rejsu nie upewniwszy się, czy ma oczekiwanego pasażera, dotknęły pilota. Nie spieszył się z oświadczeniem, że będą się musieli sami zatroszczyć o jego fracht. Przed usunięciem awarii nie da rady, choćby i chciał. Milczał.
– Jasne, że zostanie pan u nas.
Z tymi słowami London dopił kawę i podniósł się z aluminiowego krzesła. Był ogromny jak zapaśnik ciężkiej wagi. Podszedł do szklanej ściany. Pejzaż Tytana, martwa wściekłość gór, nieziemskich barwą w rudej poświacie, dociśniętej brązowymi chmurami do ich grzbietów, stanowiła doskonałe tło dla jego postaci. Podłoga wieży delikatnie wibrowała. Co za stara przetwornica, pomyślał pilot. Też wstał, żeby obejrzeć swój statek. Jak latarnia morska sterczał pionowo z pędzącej nisko mgły. Podmuch odwiał jej kłęby, ale już nie było widać plam przegrzewu na dyszach. Może przez odległość i półmrok, a może po prostu ostygły.
– Macie tu gamma defektoskopy? – Statek był dlań ważniejszy od ich kłopotu. Sami go sobie sprawili.
– Mamy. Ale nie dam podejść nikomu do rakiety w zwykłym skafandrze – odezwał się Gosse.
– Myśli pan, że to stos? – poderwało pilota.
– A pan?
Mały kierownik też wstał i podszedł do nich. Z podłogowych szczelin wzdłuż wypukłych szyb wiało miłym ciepłem.
– Temperatura skakała przy schodzeniu ponad normę, ale geigery się nie odezwały. To chyba tylko dysza. Może wypluło ceramikę z ogniowej komory. Miałem wrażenie, że coś gubię.
– Ceramika poszła swoją drogą, ale był wyciek – orzekł stanowczo Gosse. – Ceramika się nie topi.
– Ta kałuża? – zdziwił się pilot. Stali przed podwójnymi szkłami. Pod rufą rzeczywiście rozlała się czarna kałuża. Mgły pędzone wichurą co chwila omiatały kadłub statku.
– Pan co ma w stosie? Ciężką wodę czy sód? – spytał London. Przewyższał pilota o głowę. Z radia dobiegło popiskiwanie. Gosse skoczył tam, włożył słuchawki z laryngofonem i rozmawiał z kimś cicho.
– To nie może być ze stosu… – bezradnie powiedział pilot. – Mam ciężką wodę. Roztwór jest czysty jak łza. Przezroczysty. A to jest czarne jak smoła.
– No to puściło chłodzenie w dyszy – zgodził się London. – I potrzaskało ceramikę.
Mówił jak o zapałkach. Wcale nie przejął się awarią, która uwięziła pilota ze statkiem w tej dziurze.
– Pewno tak… – przyświadczył młody człowiek. – Największe ciśnienie jest w tulejach przy hamowaniu. Jak ceramika pęknie w jednym miejscu, to całą resztę wymiecie główny ciąg. Wszystko wypluło ze sterburtowej dyszy.
London się nie odezwał. Pilot dodał z wahaniem:
– Może siadłem trochę za blisko…
– Głupstwo. Dobrze, żeś pan w ogóle równo siadł.
Pilot czekał dalszych uwag zakrawających na pochwałę, ale London odwrócił się ku niemu i obejrzał od rozczochranych jasnych włosów do stóp w białych butach skafandra.
– Jutro poślę technika na deflektoskopię… Wrzucił pan stos na jałowy bieg? – dodał nagle.
– Nie. Całkiem wyłączyłem. Jak na dokowanie.
– To dobrze.
Pilot wiedział już, że nie ma komu opowiadać o szczegółach walki z rakietą nad samym kosmodromem. Kawa kawą – ale czy gospodarze, co mu się tak narzucili, nie powinni dać pokoju i łazienki? Marzył o gorącym tuszu. Gosse wciąż bormotał do mikrofonu. London stał nad nim pochylony. Sytuacja była niewyraźna, ale pełna napięcia. Pilot czuł już, że ci dwaj mają na głowie coś ważniejszego od jego przygody i że to się wiąże z sygnałami Graala. Dosłyszał, lecąc, strzępy – było w nich coś o maszynach, które nie doszły, i o ich poszukiwaniu.
Gosse obrócił się z fotelem, przez co zbyt naciągnięty przewód zesunął mu słuchawki z uszu na szyję.
– Gdzie jest ten pański Sinko?
– Na pokładzie. Kazałem mu sprawdzić reaktor.
London wciąż pytająco patrzał na kierownika. Ten zaprzeczył nieznacznie głową i mruknął:
– Nic.
– A ich śmigłowce?
– Wróciły. Widoczność zero.
– Pytałeś o udźwig?
– Nie dadzą rady. Ile waży gigapromiennik? – zwrócił się do pilota przysłuchującego się rozmowie.
– Nie wiem dokładnie. Niecałe sto ton.
– Co oni robią? – nastawał London. – Na co czekają?
– Na Killiana – odparł Gosse i dosadnie zaklął.
London wyjął ze ściennej szafki butelkę White Horse, potrząsnął nią, jakby badając, czy to dostatecznie dobry środek na stan rzeczy, i wstawił ją z powrotem na półkę. Pilot stał i czekał. Już nie czuł ciężaru skafandra.
– Zginęli nam dwaj ludzie – odezwał się Gosse. – Nie doszli do Graala.
– Nie dwaj, tylko trzej – sprostował ponuro London.
– Przed miesiącem – podjął Gosse – dostaliśmy transport nowych Diglatorów. Sześć sztuk dla Graala. Graal nie mógł przyjąć statku, bo nie nadążył z nowym betonowaniem kosmodromu. Kiedy wylądował pierwszy kontenerowiec „Achilles”, dziewięćdziesiąt tysięcy ton, całe zbrojenie płyt, komisyjnie zagwarantowane, trzasło. Dobrze, że się statek nie przewrócił. Wyciągali go z zapadliska do stoczni dwie doby. Na gwałt robili zastrzyki cementu, położyli ogniotrwałą wykładzinę i otwarli port. Ale te Diglatory stały u nas. Panowie eksperci uznali, że przewóz rakietą się nie opłaci, zresztą kapitanem „Achillesa” jest Ter Leoni. Gdzie by on ruszył dziewięćdziesięciotysięcznikiem na sto osiemdziesiąt mil z Graala tutaj, czy taki grzmot to pchła? Marlin przysłał dwóch najlepszych kierowców. W zeszłym tygodniu przeprowadzili dwie maszyny do Graala. Już tam pracują. Przedwczoraj ci sami ludzie wrócili śmigłowcem po dalsze maszyny. Wyruszyli o świcie, w południe minęli Wielki Cypel i kiedy zaczęli schodzić, urwała się łączność. Zmarnowało się kupę czasu przez to, że prowadzenie przejmuje od Cypla sam Graal. Myśleliśmy, że się nie odzywają, bo są w naszym cieniu radiowym. – Gosse mówił to spokojnie i monotonnie. London stał tyłem przy szybach. Pilot słuchał.
– Tym samym śmigłowcem przyleciał z operatorami Pirx. Posadził swego „Cuiviera” w Graalu i chciał się ze mną zobaczyć. Znamy się od lat. Helikopter miał go zabrać wieczorem, ale nie przyleciał, bo Marlin wysłał wszystko co miał na poszukiwania. Pirx nie chciał czekać. Albo nie mógł. Miał jutro startować i chciał być sam przy klarowaniu statku. No i wymógł na mnie, żebym mu dał wracać do Graala jednym z Diglatorów. Żądałem słowa, że pójdzie południowym szlakiem, dłuższym, ale poza depresją. Dał słowo i złamał. Widziałem go na ORSANIE, jak schodził w depresję.
– Co to jest ORSAN? – spytał pilot. Był blady. Pot wystąpił mu na czoło, ale czekał na wyjaśnienie.
– Orbitalny satelita patrolowy. Przechodzi nad nami co osiem godzin i akurat dał mi wtedy obraz. Pirx zeszedł na dół i znikł.
– Pirx? – spytał pilot ze zmienioną twarzą. – Komandor Pirx?
– Tak. Pan go zna?
– Czy go znam! – wybuchnął pilot. – Służyłem pod nim jako stażysta. On podpisał mój dyplom… Pirx? Przez tyle lat wychodził cało z najgorszych… – Urwał. Zagotowało się w nim. Podniósł oburącz hełm, jakby chciał nim rzucić w Gossego.
– Jak pan mu dał iść samemu Diglatorem? Jak pan mógł? Przecież to dowódca dalekiej żeglugi, a nie szofer…
– Znał te maszyny, kiedy pan chodził jeszcze w krótkich majtkach – odparł Gosse. Widać było, jak broni się przed zarzutem. London z kamienną twarzą podszedł do monitorów, między którymi Gosse siedział ze słuchawkami na szyi, i przed nosem wytrząsał mu popiół z fajki do pustego aluminiowego bębna. Obejrzał ją, jakby nie wiedział, co trzyma, wziął w obie garście i fajka pękła. London cisnął kawałki, wrócił do okna i znieruchomiał, splótłszy na grzbiecie palce ściśniętych pięści.
– Nie mogłem mu odmówić…
Gosse zwrócił się niechybnie do Londona, który jakby nie słysząc, patrzał przez szkło w chybotliwe skłębienia rudej mgły. Już tylko dziób rakiety wynurzał się z niej chwilami.
– Gosse – odezwał się naraz pilot – pan mi da maszynę.
– Nie dam.
– Mam patent operatora tysięczników.
Gossemu oczy rozbłysły na mgnienie, lecz powtórzył:
– Nie dam. Pan nigdy nie operował na Tytanie.
Nic nie mówiąc, pilot zaczął zdejmować skafander. Odkręcił szeroki metalowy kołnierz, porozpinał barkowe zaczepy, pod nimi – zamek błyskawiczny, sięgnął głęboko za pazuchę i wyjął portfel zgnieciony długim noszeniem pod ciężką otuliną skafandra. Naramienne płaty rozwarły mu się, jakby rozprute. Przystąpił do Gossego i po kolei kładł przed nim papiery.
– To z Merkurego. Miałem tam Biganta. Japoński model. Osiemset ton. A tu prawo operowania tysięcznikami. Wierciłem na Antarktydzie lądolód szwedzkim zimnochodem, Krioperatorem. To jest fotokopia drugiej nagrody z zawodów na Grenlandii, a to z Wenery.
Rzucał fotografie jak atutowe karty.
– Byłem tam z ekspedycją Holleya. To jest mój termoped, a to kolegi zmiennika. Oba prototypowe modele, niezłe. Tylko klimatyzacja ciekła.
Gosse podniósł na niego oczy.
– Toż pan jest pilotem?
– Przekwalifikowałem się. Właśnie u komandora Pirxa. Najpierw służyłem na jego „Cuivierze”. Pierwsze dowództwo dostałem na holowniku…
– Ileż pan ma lat?
– Dwadzieścia dziewięć.
– Jak pan zdążył tak poprzeskakiwać?
– Kiedy się chce, to można. Zresztą kierowca planetarnych maszyn opanuje każdy nowy typ po godzinie. Tyle, co przesiąść się z motoroweru na motocykl. – Urwał. Miał jeszcze plik zdjęć, ale ich nie wyjął. Zebrał rzucone z pulpitu, wetknął w wytarte skórzane okładki i schował do wewnętrznej kieszeni. W rozpiętym szeroko skafandrze, nieznacznie zaczerwieniony, stał obok Gossego. Na monitorach biegły wciąż jałowe pręgi światła. London, przysiadłszy na rurowej poręczy pod szybami, obserwował milczkiem tę scenę.
– Powiedzmy, że dałbym panu Diglatora. Dajmy na to. Co pan pocznie?
Pilot uśmiechał się. Na jego czole świeciły kropelki potu. Jasna czupryna nosiła znak po ciemieniowych poduszkach hełmu.
– Wezmę promiennik i pójdę tam. Gigadżulowy, z ładowni. Helikoptery Graala takiego nie uniosą, ale dla Diglatora i sto ton to nic. Pójdę i rozejrzę się trochę… Marlin może sobie darować poszukiwania z powietrza. Wiem, ile tam jest hematytów. I mgły. Z helikoptera nic się nie wypatrzy.
– A pan pójdzie z maszyną od razu na dno.
Pilot uśmiechnął się szerzej, błyskając białymi zębami. Gosse zobaczył, że ten chłopiec – bo to był prawie chłopiec, tylko rozmiary skafandra dodawały mu lat – ma takie same oczy jak Pirx. Może trochę jaśniejsze, ale z takimi samymi zmarszczkami przy kątach powiek. Mrużył je, przez co spojrzenie miał jak wielki kot w słońcu – zarazem niewinne i ostre.
– On chce wejść w depresję i „rozejrzeć się trochę” – powiedział do Londona, ni to pytając, ni to wydając na pośmiewisko zuchwalstwo ochotnika. London ani drgnął. Gosse wstał, zdjął słuchawki, podszedł do kartografu i jak roletę ściągnął wielką mapę północnej półkuli Tytana. Wskazał dwie grube krechy wygięte przebiegiem na żółtoliliowym tle pociętym liniami warstwic.
– Jesteśmy tutaj. Po prostej do Graala sto dziesięć mil. Tą starą marszrutą, czarną, sto czterdzieści sześć. Straciliśmy na niej czterech ludzi, kiedy Graal się betonował i jedyne lądowisko było u nas. Wtedy używało się pedypulatorów na dieslach napędzanych hypergolami. Jak na tutejsze warunki pogoda stała śliczna. Dwie partie maszyn doszły do Graala bez szwanku. A potem w jednym dniu przepadły cztery wielkochody. We Wielkiej Depresji. Na tym zakreskowanym kółku. Bez śladu.
– Wiem – zauważył pilot. – Uczyłem się tego. Znam nazwiska tych ludzi.
Gosse dotknął palcem miejsca, w którym od czarnego szlaku na południe wykreślono czerwony obchód.
– Przedłużyło się drogę, ale nikt nie wiedział, jak daleko sięga zdradliwy teren. Geologów tam rzucono. Można było posłać dentystów. Też znawcy dziur. Na żadnej planecie nie ma chodzących gejzerów, a tu są. To niebieskie na północy to Mare Hynicum. My i Graal jesteśmy w głębi lądu. Ale to nie jest żaden ląd. To gąbka. Mare Hynicum nie zalewa depresji między nami i Graalem, bo cały brzeg jest płaskowyżem. Geologowie uznali ten tak zwany kontynent za podobny do bałtyckiej tarczy fennoskandii.
– Pomylili się – wtrącił pilot. Zanosiło się na wykład. Postawił hełm w kącie i, rozparty na krześle, złożył ręce jak grzeczny uczeń. Nie wiedział, czy Gosse chce go zapoznać z marszrutą, czy od niej odstraszyć, ale sytuacja dość mu smakowała.
– Ano właśnie. Pod skałami leży hydrokarbonowa marzłoć. Paskudztwo wykryte przy głębokich nawiertach. Wieczny lód, fałszywy, z polimerów węglowodorowych. Nie topnieje nawet przy zerze Celsjusza, a myśmy tu nie zanotowali nigdy temperatury wyższej niż minus dziewięćdziesiąt stopni. Wewnątrz depresji roi się od starych kalder i zdechłych gejzerów. Eksperci widzieli w tym pozostałość aktywności wulkanicznej. Kiedy te gejzery ożyły, przylecieli goście z większym wykształceniem. Sejsmoakustyka wykryła głęboko pod skałami sieć jaskiń, tak rozgałęzionych, jakich świat nie widział. Zrobiło się speleologiczną ekspertyzę – ludzie ginęli, ubezpieczenia płaciły, więc w końcu i konsorcjum otwarło kieszeń. Potem astronomowie dodali: kiedy księżyce Saturna znajdą się między Tytanem i Słońcem, grawitacyjny pływ wchodzi w maksimum, lądowa tarcza ulega zgnieceniu i z ognisk pod mantią wyciska magmę. Tytan ma wciąż gorące jądro. Magma krzepnie, nim wydostanie się z głębin kominami, ale krzepnąc, podgrzewa całą Orlandię. Mare Hynicum jest jak woda, a podstawa Orlandii jak gąbka. Zaczopowane koryta podziemne udrożniają się i stąd gejzery. Ciśnienie dochodzi do tysiąca atmosfer. Nigdy nie wiadomo, którędy to świństwo wytryśnie. A pan koniecznie pragnie tam iść, co?
– Owszem – odparł w sposób równie wyszukany pilot. Chętnie założyłby nogę na nogę, ale nie mógł w skafandrze. Pamiętał, jak kolega, który spróbował to zrobić, przewrócił się razem ze stołkiem.
– Chodzi o Las Birnam? – dodał. – Mam już uciekać, czy mogę serio porozmawiać z panem, kierowniku?
Gosse, puszczając to mimo uszu, ciągnął:
– Nowy szlak kosztował majątek. Trzeba było kumulatywnymi ładunkami nagryzać ten wał lawy – to jest główny wyciek Gorgony. Nawet Mons Olympus Marsa może się schować przed Gorgoną. Dynamit okazał się słabiutki. Był u nas niejaki Harenstine – może pan o nim słyszał? – który proponował, żeby zamiast przebijać się przez ten wał, wykuć w nim stopnie – zrobić schody. Bo to będzie tańsze. W konwencji ONZ powinien być przepis zabraniający dopuszczania do astronautyki idiotów. Wał Tyfona, cóż, przebiły specjalne bomby termojądrowe, po wydrążeniu tuneli. Gorgona, Tyfon – całe szczęście, że Grecy mieli tylu bogów i można ich pożyczać z mitologii. Nowy szlak otwarło się rok temu. Przecina tylko najdalej wysuniętą na południe kotlinę depresji. Dostał od ekspertów rozkaz, że ma być bezpieczny. Tymczasem ciągi podziemnych pieczar są wszędzie – pod całą Orlandią. Trzy czwarte Afryki! Kiedy Tytan stygł, krążył po silnie wydłużonej orbicie. Zbliżał się do strefy Roche’a, w którą wpadła moc mniejszych księżyców, i Saturn zmełł je na swoje pierścienie. Więc Tytan stygł, wrząc i powstawały na nim wielkie bąble w perisaturnium, marzły w aposaturnium, a potem przyszły sedymentacje, glacjacje i tę bąblowatą, gąbczastą, amorficzną skałę pokryły i zepchnęły w głąb. Nieprawda, że Mare Hynicum wpływa tam tylko przy odpowiedniej ascenzji wszystkich księżyców Saturna. Tych wtargnięć i wytryskiwania gejzerów nie da się przewidzieć. W zasadzie wiedzą o tym wszyscy, co tu pracują, i przewoźnicy, i piloci, i pan. Chociaż ten szlak kosztował miliard, wstęp powinien być ciężkim maszynom wzbroniony. Wszyscy, w dawnym sensie, znajdujemy się w niebie. Czy nie mówi o tym nazwa kopalni – Graal? Tylko że niebo okazało się paskudnie kapitałochłonne. Można było się urządzić lepiej. W paradę weszła buchalteria. Wypłaty za ginących są spore, ale mniejsze od inwestycji, która zredukowałaby niebezpieczeństwo. Już prawie skończyłem. Może być, że tamci się wykaraskają, nawet jeżeli ich zatopiło. Zaczyna się odpływ, a pancerz Diglatora wytrzyma sto atmosfer na cal. Tlen mają na trzysta godzin. Marlin wysłał robocze poduszkowce i dał na remont dwa superciężkie. Bez względu na to, co pan potrafi, nie warto. Nie warto nadstawiać karku. Diglator należy do najcięższych…
– Pan obiecał skończyć – przerwał mu pilot. – Spytam tylko jednym słowem, dobrze? A Killian?
Gosse otwarł usta, rozkaszlał się i usiadł.
– Przecież po to miałem go przywieźć – dodał pilot. – Nie?
Gosse pociągnął dolny brzeg mapy, przez co furknąwszy, zwinęła się, wziął papierosa i powiedział znad płomyka zapalniczki:
– To jego rzecz. Znał teren. A poza tym miał kontrakt. Nie mogę zabraniać operatorom, żeby zawierali umowy z Graalem. Mogę złożyć dymisję i pewno to zrobię. I mogę odprawić z kwitkiem każdego bohatera.
– Pan mi da maszynę – powtórzył spokojnie pilot. – Mogę zaraz pogadać z Graalem. Marlin podskoczy, wyda zlecenie i koniec. Dostanie pan służbowo. Marlinowi wszystko jedno, Killian czy ja. A instrukcję umiem na pamięć. Szkoda czasu, panie Gosse. Proszę dać mi coś zjeść, umyć się, a potem obgadamy szczegóły.
Gosse popatrzył bezradnie na Londona i rozczarował się, jeśli oczekiwał wsparcia.
– On pójdzie – odezwał się jego zastępca. – Słyszałem o nim od tego speleologa, co był latem w Graalu. On jest akurat taki jak twój Pirx. Cicha woda. Tylko fajki szkoda. Wykąp się, kolego. Tusze są na dole. I zaraz wróć, żeby zupa nie wystygła.
Pilot, uśmiechnąwszy się do Londona z wdzięcznością, wyszedł. Po drodze podniósł swój biały hełm tak energicznie, aż wszystkie końcówki wężów uderzyły go po bokach skafandra. Ledwie zamknął za sobą drzwi, London jął hałasować naczyniem przy podgrzewaczach.
– Co to da? – Gosse zadał ze złością pytanie jego plecom. – Ty też dobry jesteś!
– A ty maślany przyjaciel. Po coś dał Pirxowi maszynę?
– Musiałem. Dał słowo.
London odwrócił się ku niemu z garnkiem w rękach.
– Chłopie, puknij się w czoło. Słowo dał! Taki, jak ci da słowo, że skoczy za tobą do wody, to dotrzyma. A jak da, że będzie się tylko patrzył, jak toniesz, to także skoczy. Nie mam racji?
– Racja i racjonalność to nie to samo – Gosse bronił się jeszcze bez przekonania. – Jak on może im pomóc?
– Może znaleźć ślady. Weźmie promiennik.
– Przestań! Lepiej posłucham Graala. Może jest jakaś wiadomość.
Daleko było jeszcze do zmierzchu, choć ściemniło się od chmur, siadających wokół rozświetlonego grzyba wieży. London krzątał się przy stole, a Gosse, paląc papierosa za papierosem, ze słuchawkami na uszach, odbierał jałową gadaninę bazy Graala z gąsienicówkami wysłanymi po powrocie śmigłowców. Jednocześnie myślał o tym pilocie. Czy nie zbyt skwapliwie, bez pytań, zmienił kurs, by u nich wylądować? Dwudziestodziewięcioletni dowódca statku z patentem żeglugi kosmicznej wielkiego zasięgu musi być twardzielem i zapaleńcem. Inaczej nie wybiłby się tak szybko. Niebezpieczeństwo kusiło jego zuchowatą młodość. Jeśli on sam był winien, to niedopatrzenia. Gdyby spytał o Killiana, wmusiłby statek Graalowi. Nie zdawał sobie zresztą sprawy kierownik Gosse, po dwudziestu godzinach bez snu, że niechcący pochował już w myślach przybysza. Jak on się właściwie nazywa? Wiedział, ale zapomniał i wziął to za objaw nadchodzącej starości. Dotknął lewego monitora. Zielonymi szeregami wyskoczyły litery:
STATEK: HELIOS DROBNICOWIEC II KLASY
PORT MACIERZYSTY: SYRTIS MAIOR
DOWÓDCA PILOT: ANGUS PARVIS
DRUGI PILOT: ROMAN SINKO
FRACHT: CZY PODAĆ LISTĘ TOWARÓW
???
Zgasił ekran. Tamci weszli w swetrach i gimnastycznych spodniach. Sinko, chudy, kędzierzawy, przywitał się z zaaferowaniem, bo stos miał jednak wyciek. Siedli do zupy z puszek. Gossego uczepiła się myśl, że ten zawadiaka, któremu powierzy maszynę, ma przekręcone nazwisko. Nie Parvis powinien się nazywać, ale PARSIFAL, bo to pasowało do Graala. Nie było mu jednak do żartów, więc zabawę w anagramy zachował dla siebie. Po krótkiej dyskusji, czy zjedli obiad, czy kolację, nierozstrzygalnej przez różnicę czasów: pokładowego, ziemskiego i Tytana, Sinko zjechał na dół, aby omówić z technikiem defektoskopię, szykowaną na koniec tygodnia, gdy stos ostygnie i zasklepi się mu prowizorycznie pęknięcia obudowy, pilot zaś z Gossem i Londonem wyłonili w pustej części sali dioramę Tytana. Obraz, utworzony przez holograficzne rzutniki, trójwymiarowy, barwny, z wyrysowanymi marszrutami, sięgał od północnego bieguna po zwrotnik. Można go było pomniejszać lub powiększać i Parvis zapoznał się z całą przestrzenią dzielącą ich od Graala.
Gościnny pokój dostał mały, lecz przytulny, z piętrowym łóżkiem, biurkiem o pochylnej płycie, fotelem, szafką i prysznicem tak ciasnym, że mydląc się pod tuszem, wciąż uderzał łokciami o ścianki. Położył się na kocu i jął studiować gruby podręcznik tytanografii wzięty od Londona. Poszukał najpierw w indeksie hasła LAS BIRNAM, lecz nie było go ani pod „L”, ani pod „B”. Nauka nie przyjęła tego miana do wiadomości. Kartkował książkę, aż dotarł do gejzerów. Podług autora było z nimi nie całkiem tak, jak mówił Gosse. Tytan, krzepnąc szybciej niż Ziemia i reszta wewnętrznych planet, zamknął w swych głębiach olbrzymie masy skomprymowanych gazów, które u załomów jego skorupy napierają na osady starych wulkanów oraz podziemne sieci ich magmatycznych żył, rozkorzenionych na setki kilometrów i przy określonej konfiguracji synklin oraz antysynklin mogą się przebijać do atmosfery fontannami wysokoprężnych ciał lotnych. Mieszanina, skomplikowana chemicznie, zawiera dwutlenek węgla zamarzający niezwłocznie w śnieg, który niesiony wichrami zaściela równiny i stoki górskie grubą warstwą. Angusa zniechęcił rychło suchy tok wywodu. Zgasił światło, okrył się, zaskoczony nieco tym, że ani koc, ani poduszka nie podfruwają, bo przywykł bez mała przez miesiąc do nieważkości – i zasnął natychmiast. Jakiś wewnętrzny impet wytrącił go z bezprzytomności w jawę tak nagle, że otwarł oczy, siedząc, gotów wyskoczyć z pościeli. Bezmyślnie rozglądał się dokoła, masując sobie szczękę. Od tego ruchu wspomniał, co mu się śniło. Boks. Walczył z zawodowcem, przeczuwając z góry porażkę, i jak kloc runął znokautowany. Rozwarł szeroko oczy, całe pomieszczenie obróciło się jak sterownia przy nagłym zwrocie, i ocknął się na dobre. Jednym krótkim spięciem wróciło wczorajsze lądowanie, awaria, spór z Gossem i narada u dioramy. Pokoik był niewielki jak kabina na frachtowcu, co przypomniało mu ostatnie słowa Gossego, zanim się rozstali: że był za młodu marynarzem wielorybnika. Goląc się, rozważał powziętą decyzję. Gdyby nie nazwisko Pirxa, pomyślałby dwa razy, zanimby tak bezwzględnie zażądał zgody na ten wyjazd. Pod strumieniami na przemian gorącej i lodowatej wody spróbował zaśpiewać, ale wyszło to bez przekonania. A więc był nieswój. Czuł, że jego zamysł zakrawa na gorsze od ryzyka głupstwo. Oślepiany bryzgami bijącymi w podniesioną twarz, przez mgnienie obracał w głowie myśl o uniku. Ale wiedział, że to wykluczone. Tak mógłby postąpić jakiś szczeniak. Wytarł się porządnie, zasłał łóżko i już ubrany ruszył na poszukiwanie Gossego. Teraz zaczynało mu się spieszyć. A tu trzeba jeszcze się zaznajomić z nieznanym modelem, potrenować trochę, przypomnieć sobie właściwe odruchy.
Gossego nigdzie nie było. Od podstawy kontrolnej wieży szły w dwie strony zabudowania połączone z nią tunelowymi przejściami. Lokalizacja kosmodromu była rezultatem niedopatrzenia czy zwykłej pomyłki. Podług bezludnej auskultacji złoża kopalin miały tkwić pod dnem tej niegdyś wulkanicznej doliny, właściwie starego krateru, którego kolisko wydęły sejsmiczne skurcze Tytana. Więc najpierw tu rzucono maszyny i ludzi i zaczęto montować beczkowate ciągi mieszkalne dla górniczych załóg, aż poszły wieści, że paręset mil dalej rozpościerają się niesamowicie bogate i łatwe w eksploatacji uranowe złoża. W zarządzie projektu doszło wówczas do rozłamu. Jedni chcieli likwidować ten kosmodrom i wszystko zacząć od nowa na północo-wschodzie, drudzy upierali się, że tylko tu, a za depresją są, owszem, złoża powierzchniowe, lecz płytkie, więc mało wydajne. Zwolenników likwidacji pierwszego przyczółka nazwał ktoś raz poszukiwaczami świętego Graala, tak już zostało i nazwa Graal przywarła do terenu odkrywkowych robót. Ani kosmodromu nie rzucono, ani go nie rozbudowano. Poszło na zgniły kompromis, wymuszony niedostatkiem sił, właściwie kapitałów. Więc choć ekonomiści obliczyli iks razy, że na długi dystans lepiej się opłaci zamknąć lądowisko w starym kraterze i skoncentrować prace w jednym miejscu Graala, zwyciężyła logika doraźności. Zresztą Graal długo nie mógł przyjmować większych statków, a znów krater Roembdena – ten geolog go odkrył – nie miał własnego naprawczego doku, portalowych dźwigów przeładunkowych, najnowszej aparatury, i trwał wieczny spór o to, kto komu służy i kto ma co z tego. Podobno część zarządu dalej wierzyła w uran leżący pod kraterem, jakoż robiono trochę próbnych wierceń, lecz szły niemrawo, bo ledwie ściągnęli tu trochę ludzi i mocy, zaraz Graal, interweniując przez dyrekcję, zabierał ich do siebie i znowu zabudowania pustoszały, a maszyny stawały, porzucone wśród mroczniejących wokół ścian Roembdena. Parvis, podobnie jak inni przewoźnicy, nie uczestniczył w tych tarciach i konfliktach, choć musiał się trochę znać na nich z zewnątrz, bo wymagała tego delikatna pozycja każdego człowieka z transportu. Graal chciał wciąż wymową dokonanych faktów zlikwidować kosmodrom, zwłaszcza po rozbudowaniu własnego lądowiska, a Roembden mu w tym bruździł, zresztą bruździł czy nie bruździł, okazał użyteczność, gdy znakomite betony Graala poczęły się zapadać. Na prywatny użytek uważał Parvis, że korzenie tego chronicznego rozdarcia są natury psychologicznej, a nie finansowej, bo powstały dwa lokalne i przez to już skłócone ze sobą patriotyzmy, krateru Roembdena i Graala, a reszta była poszukiwaniem argumentów na rzecz każdej strony. Tego lepiej nie należało mówić nikomu z pracujących na Tytanie.
Wnętrza ciągnące się pod wieżą kontroli przypominały opuszczone miasto podziemne i aż żal było patrzeć, ile tu się materiałów niepotrzebnie walało. Raz już wylądował w Roembdenie, jako pomocnik nawigatora, ale tak było im wtedy śpieszno, że nie zeszedł nawet z pokładu, przez cały czas postoju przebywał w ładowni, by nadzorować pracę wyładunku, a teraz patrzał na nierozpakowane, nawet nieodpieczętowane pojemniki z tym większym niesmakiem, że poznawał i te, które wtedy przywiózł. Poirytowany pustką, zaczął pohukiwać jak w lesie, ale tylko echo zadudniło martwo w zamkniętych korytarzach składu.
Pojechał windą na górę. Znalazł Londona w pomieszczeniu kontroli lotów, lecz i on nie wiedział, gdzie podziewa się Gosse. Żadne nowe komunikaty z Graala nie nadeszły. Monitory mrugały. W powietrzu unosił się zapach smażonego boczku. London robił na nim jajecznicę. Skorupki rzucał do zlewu.
– Jaja tu macie? – zdziwił się pilot.
– Żebyś wiedział.
London był już z nim na ty.
– Jeden elektronik, z wrzodem żołądka, przywiózł kojec kur, pilnował diety, a jakże. Najpierw zaczęły się protesty, zaśmierdzą nam tu życie, co dasz kurom jeść, ale zostawił parę z kogutem i teraz sobie nawet chwalimy. Świeże jaja – łakoma rzecz w tych stronach. Siadaj, Gosse sam się znajdzie.
Angus poczuł głód. Wpychając w usta nieestetycznie duże kawały jajecznicy, usprawiedliwiał się w duchu: przed tym, co go czekało, trzeba się zaopatrzyć w kalorie. Zabrzęczał telefon. Gosse wzywał go do siebie. Podziękował więc Londonowi za wyszukany posiłek, dopił duszkiem kawę i zjechał piętro niżej. Kierownika zastał w korytarzu, już odzianego w kombinezon. Wybiła godzina. Angus skoczył do gościnnego po swój skafander. Przywdział go sprawnie, połączył zbiornik tlenu z wężem skafandra, ale nie odkręcił zaworu i nie włożył hełmu, niepewny, czy od razu mają wyjść z hermetycznych pomieszczeń. Zjechali do podziemia drugą windą, towarową. Tam też był skład, zawalony pojemnikami podobnymi do armatnich jaszczów, bo sterczały z nich po pięć tlenowe butle jak granaty wielkiego kalibru. Skład był rozległy, a tak zapchany, że szło się między ścianami ze skrzyń pochlastanych różnojęzycznymi napisami. Ładunki od wytwórców ze wszystkich ziemskich kontynentów. Pilot czekał dobrą chwilę na Gossego, który poszedł się przebrać, i nie poznał go od razu w ciężkim roboczym skafandrze montera, powalanym smarami, z noktowizorem nasuniętym na szkło hełmu.
Przez komorę ciśnieniową wyszli na zewnątrz. Spód budowli wisiał nad nimi, bo całość przypominała wyolbrzymiony grzyb z oszklonym kapeluszem. Na górze krzątał się już London, przesłaniając cieniem zielone jarzenie monitorów. Obeszli podstawę wieży, krągłą, bezokienną, niczym latarnia morska wystawiona na przybój fal, i Gosse rozsunął wrota garażu z pofałdowanej blachy. Załopotały świetlówki. W pustym wnętrzu przed odsuniętym ku tylnej ścianie podnośnikiem stał łazik, podobny do dawnych księżycowych aut Amerykanów. Otwarte podwozie, ławeczki z oparciem dla nóg, nic poza ramą na kołach, kierownicą i zamkniętą z tyłu baterią akumulatorów. Gosse wyjechał na nierówny szuter pokrywający przyziemie wieży i zatrzymał się, by pilot mógł wsiąść. Ruszyli przez rudą mgłę ku niewyraźnej, niskiej budowli, klocowatej, z płaskim dachem. Daleko za grzbietami gór majaczyły mętne słupy światła, jak przeciwlotniczych reflektorów. Nie miały jednak z taką starocią nic wspólnego. Słońce Tytana, zwłaszcza w pochmurne dni, daje niewiele światła, więc podczas eksploatacji uranowych rud wprowadzono na stacjonarną orbitę nad Graalem ogromne zwierciadła lekkiej konstrukcji, zwane solektorami, żeby skupiały promienie słoneczne na kopalnianym terenie. Pożytek okazał się problematyczny. Saturn z księżycami tworzy fatalny dla obliczeń przestwór oddziaływania wielu mas. Toteż mimo wysiłków astroinżynierii słupy blasku uległy odchyleniom, często wędrując aż do krateru Roembdena. Odludkom tego miejsca sprawiały owe najścia słoneczne nie tylko ironiczną satysfakcję, gdyż nocą zwłaszcza cały kocioł krateru, wyrwany z ciemności, objawiał swój groźny, fascynujący urok. Gosse, wymijając łazikiem przeszkody – podobne do niekształtnych kuf walcowate bryły, czopy małych wulkanicznych ujść – też dostrzegł ową jasność, zimną jak zorza polarna, i mruknął jakby do siebie:
– Idą ku nam. Nieźle. Za parę chwil będzie można rozejrzeć się jak w teatrze.
I dodał, już z jawną złośliwością:
– Dobry chłop ten Marlin.
Angus pojął drwinę, bo oświetlenie Roembdena równało się egipskim ciemnościom w Graalu, więc Marlin czy jego dyspozytor już ściągali obsługę solektorów z łóżek, żeby uruchomionymi silnikami skierowali zwierciadła kosmiczne, gdzie należy. Ale dwa słupy światła zbliżały się coraz bardziej i w jednym łysnął już oblodzony wierzch wschodniej grani. Dodatkową uciechą Roembdenowców była dziwna na Tytanie przejrzystość atmosfery w ich kraterze. Pozwalała tygodniami podziwiać na ugwieżdżonym firmamencie żółtą, płaskopierścienną tarczę Saturna. Choć pięć razy odleglejszy niż Księżyc od Ziemi, zjawiał się wschodzący Saturn ogromem zaskakującym zawsze nowicjuszy. Bez lornety ujawniał wielobarwne smugi powierzchni i czarne krople cienia, rzucanego przez jego bliższe księżyce podczas zaćmień. Widowiska te umożliwiał borealny wicher, pędzący gardzielą skał tak gwałtownie, że dawał fenowy efekt. Nigdzie indziej nie było też na Tytanie tak ciepło jak w Roembdenie. Może obsługa solektorów nie zdołała ich jeszcze opanować, a może nie było komu się do tego brać przez alarm, dość że struga słoneczna sunęła już dnem kotliny. Zrobiło się jasno jak w dzień. Łazik mógłby jechać bez reflektorów. Pilot widział betony szarzejące wokół jego „Heliosa”. Za ich płaszczyzną, tam, dokąd zmierzali, wznosiły się, jak skamieniałe pnie niewiarygodnych drzew, korki wulkaniczne, wysadzone kiedyś z sejsmicznych przestrzelin, skrzepłe od milionów lat. W perspektywicznym skrócie zdawały się pogruchotaną kolumnadą świątyni, a ich biegnące cienie wskazówkami szeregu słonecznych zegarów, pokazujących obcy, rozpędzony czas. Łazik minął ową nieregularną palisadę. Toczył się nierówno, elektryczne silniki popłakiwały cienko, płaski budynek spoczywał jeszcze w półmroku, ale już było widać, że wznoszą się za nim dwie czarne sylwety – jakby gotyckich kościołów. Ich rzeczywistą wielkość ocenił, kiedy wysiadł i poszedł ku nim obok Gossego.
Takich kolosów jeszcze nie widział. Nigdy nie operował Diglatorem, do czego się jednak nie przyznał. Gdyby taką machinę odziać we włochate skóry, zamieniłaby się w King Konga. Proporcje nie były ludzkie, raczej antropoidalne. Nogi z mostowych kratownic schodziły pionowo, by przejść w stopy, potężne jak czołgi, nieruchomo zaryte w gruz osypiska. Wieżowe uda wchodziły w miednicowy okrąg, a w nim, jak szerokodenny okręt, tkwił żelazny korpus. Garście górnych kończyn zobaczył dopiero, zadarłszy głowę. Zwisały wzdłuż tułowia niczym bezwładnie opuszczone wysięgne dźwigi ze stalowo zwartymi pięściami. Oba kolosy były bezgłowe, a to, co z dala wziął za wieżyczki, okazało się, na tle nieba, antenami sterczącymi każdemu z barków.
Za pierwszym Diglatorem, niemal dotykając jego pancerza stawem zgiętej w łokciu ręki – jakby go chciał szturchnąć w bok i zamarł – stał drugi, bliźniaczy. Przez to, że stał trochę dalej, można było w jego piersi dostrzec lśniące szkłem okno. Kabinę kierowcy.
– To jest „Kastor”, a to „Polluks” – dokonał prezentacji Gosse. Powiódł po olbrzymach ręcznym reflektorem. Blask wyłuskiwał z półmroku pancerze nagolenników, ochronne puklerze kolan i kadłuby lśniące czarno jak tusze wielorybie.
– Haartz, ten bałwan, nie umiał ich nawet wprowadzić do hangaru – powiedział Gosse. Omackiem szukał na piersi klimatyzacyjnego pokrętła. Oddech przymglił mu trochę szkło hełmu.
– Ledwie wyhamował przed tą skarpą…
Pilot domyślił się, czemu ów Haartz wtłoczył oba kolosy w skalny wyłom i czemu wolał je już tam zostawić. To przez bezwładność mas. Nie inaczej niż morski statek, samokrocząca maszyna podlega sternikowi tym ociężalej, im jest masywniejsza. Miał już na końcu języka pytanie, ile waży Diglator, ale nie chcąc się blamować ignorancją, wziął latarkę od Gossego i ruszył wzdłuż stopy olbrzyma. Wodząc światłem po stali, tak jak się spodziewał, znalazł tabliczkę znamionową przynitowaną na poziomie ludzkich oczu. Maksymalna moc cięgła 14 000 KW, dopuszczalna moc przeciążeń 19 000 KW, spoczynkowa masa 1680 ton, reaktor wielotarczowy Tokamak z wymiennikiem Foucaulta, hydrauliczny napęd głównej przekładni i dyferencjałów rolls royce’a, chassis made in Sweden. Puścił wiązkę blasku w górę, wzdłuż kratownicowej nogi, nie mógł jednak ogarnąć naraz całego kadłuba. Promień ledwie zarysował kontur czarnych bezgłowych barów. Odwrócił się do Gossego, ale ten znikł. Pewno poszedł włączyć ogrzewczą instalację lądowiska. Jakoż przyziemne rurki jęły rozpraszać ścielącą się nisko, rzadką mgłę. Błędny słup słonecznego solektora łaził po kotlinie niby pijany, wyrywając z mroków to kloce składów, to grzyb wieży kontroli z jego zieloną przepaską własnego światła, to dawał gasnące zaraz odblaski, trafiwszy na oblodzenia dalszych skał, jakby usiłował budzić martwy pejzaż, ożywiając go ruchem. Naraz zboczył, pędząc po rozległych betonach, i przeskoczywszy przez grzyb kontroli, palisadę magmowych pni, parterowy magazyn, trafił pilota, który przesłonił się rękawicą i prędko zadarł głowę w hełmie, ile mógł, by przy tej okazji ogarnąć oczami całego Diglatora. Pokryty antykorozyjną czarną polewą zalśnił nad nim jak dwunogi pancernik, co stanął dęba. Jakby pozował do zdjęcia w magnezjowym rozbłysku. Zahartowane płyty piersiowe, krągła osada bioder, filary i wały napędowe ud, ochronne puklerze kolanowych stawów, kratownice goleni błyszczały nieskazitelnie na znak, że nigdy dotąd nie pracował. Angus doznał radości i tremy. Przełknął przez ściśnięte gardło ślinę i w już oddalającym się świetle zaszedł olbrzyma od tyłu. Gdy zbliżył się do pięty, jej podobieństwo do ludzkiej stopy z żelaza stało się najpierw karykaturalne, a potem, u wrytej w miał podeszwy, znikło. Stał już jak pod fundamentem kranu portalowego, którego nic nie wyrwie z gruntu. Opancerzony obcas mógł służyć za podstawę prasy hydraulicznej. Skokowy staw ukazywał ściskające go sworznie jak śruby okrętowe, a kolano, wypuklające się w pół nogi, na wysokości pewno dwu pięter, było istnym młynem. Garście olbrzyma, większe od koparkowych szczęk, zwisały nieruchomo, zakrzepłe w postawie na baczność. Choć Gosse gdzieś przepadł, pilot nie zamierzał zwlekać. Dostrzegł stopnie wystające z obszycia pięty i uchwyty dla rąk, więc począł włazić na górę. Staw skokowy otaczał mały występ, z którego już wnętrzem okratowanej łydy biegła pionowa drabinka. Nie tyle trudno, ile dziwnie było się piąć po jej szczeblach. Doprowadziła go do klapy umieszczonej nie nazbyt wygodnie nad prawym udem dlatego, bo jej pierwotna, najbardziej racjonalna dla budowniczych lokalizacja była źródłem niekończących się drwin, miernej zresztą jakości. Projektanci pierwszych pedypulatorów mieli co prawda te żarty za nic, ale później musieli się z nimi liczyć, gdy się wyjawiło, że trudno o kandydatów na kierowców, ciętych prześmiewkami za to, którędy dostają się do brzucha swych Atlasów.
Odryglowanie klapy włączyło girlandę małych świetlówek. Spiralnymi schodkami dotarł do kabiny. Była jakby wielką szklaną beczką czy rurą, na przestrzał wpasowaną w pierś Diglatora, nie pośrodku, lecz po lewej stronie, jakby inżynierom chciało się umieścić człowieka tam, gdzie u żywego wielkoluda jest serce. Omiótł wzrokiem wnętrze, też oświetlone, i z niemałą ulgą rozpoznał swojskość układów sterowania. Poczuł się jak u siebie. Pospiesznie rozdziawszy się ze skafandra po zdjęciu hełmu, włączył klimatyzację, gdyż został tylko w trykotowym swetrze i elastycznych spodniach, a miał, by poruszać olbrzymem, rozebrać się do naga. Kabinę napełniało wdmuchiwane ciepłe powietrze, a on przy wypukłej czołowej szybie patrzał w dal. Wstawał już dzień, ponury, zwykły, bo na Tytanie zawsze panuje jakby przedburzowa poświata. Widział w niej skalne rumowiska okolicy daleko za kosmodromem, jak z okna wieżowca, boż znalazł się na wysokości ośmiu pięter. Nawet na grzyb wieży kontrolnej patrzał z góry. Aż po grzbiety gór u widnokręgu tylko dziób „Heliosa” przewyższał jego stanowisko. Przez boczne, też wygięte wklęsło szkła mógł zajrzeć w głąb mrocznych szybów, słabo rozjaśnionych lampkami, pełnych maszynerii, która pomału wzdychała miarowym szumem, jakby zbudzona z letargu czy snu. Nie było w kabinie żadnych rozrządczych pulpitów, sterów, ekranów, nic prócz odzienia dla kierowcy, zmiętego na podłodze jak pusta, metalicznie lśniąca skóra, i mozaiki czarnych kubików, przytwierdzonych do przedniej szyby, podobnych do zabawek z dziecinnego pokoju, bo na ściankach tych kubików widniały sylwetki malutkich nóg i rąk – prawych z prawej, a lewych z lewej strony. Gdy kolos szedł i wszystko grało w nim sprawnie, te małe wizerunki jaśniały spokojnym seledynem. Przy zakłóceniu barwa zmieniała się w szarozieloną, jeśli przypadłość była drobna, aby w razie poważniejszych awarii obrócić się w purpurę. Był to, rzutowany w czarną mozaikę, posegmentowany obraz całej maszyny. Młodzieniec, w ciepłym tchu klimatyzacji, obnażył się, cisnął trykoty w kąt i wziął się do naciągania operatorskiego stroju. Elastyczny materiał, poddając się, opiął mu bose stopy, uda, brzuch, barki, aż lśniąc po szyję w tej elektronicznej wężowej skórze, starannie, palec po palcu, wtłoczył sobie dłonie do rękawic. Kiedy zaś jednym ruchem z dołu przez pierś zaciągnął zamek błyskawiczny, czarna dotąd mozaika zapłonęła kolorowymi światełkami. Jednym spojrzeniem sprawdził, że ich układ jest taki sam jak w typowych zimnochodach, którymi powodował na Antarktydzie, choć ani się równały masą z Diglatorem. Sięgnął do stropu po szelki, rodzaj uprzęży, aby opasać się nią i zapiąć mocno na piersi. Gdy klamra się zatrzasnęła, uprząż poderwała go, sprężynując łagodnie, tak że ujęty pod pachami, jak w dobrze wyścielonym gorsecie, zawisł i mógł poruszać swobodnie każdą nogą. Sprawdziwszy, że ramionami porusza tak samo łatwo, poszukał głównego włącznika, sięgnąwszy sobie za kark, znalazł dźwigienkę i wcisnął ją do oporu. Wszystkie światełka na kubikach zdwoiły jasność, a zarazem posłyszał, jak głęboko pod nim ruszają silniki wszystkich kończyn na jałowym biegu, cmokając z cicha, bo z korbowodów ciekł nadmiar smarów, wtłoczonych w obrotowe łożyska jeszcze w ziemskiej stoczni dla ochrony przed korozją.
Uważnie spoglądając w dół, aby nie zawadzić o bok składowego budynku, zrobił pierwszy, ostrożny, mały krok. W wyściółce jego odzienia tkwiły tysiące elektrod, wszytych giętkimi spiralkami. Przywarłszy do nagiego ciała, czerpały impulsy nerwów i mięśni, aby przekazywać je molochowi. Jak każdemu ze stawów szkieletowych człowieka odpowiadał w maszynie utysiąckrotniony, hermetycznie zamknięty staw z metalu, tak poszczególnym grupom mięśni, zginających i prostujących kończyny, odpowiadały iście armatnie cylindry, w których chodziły tłoki parte bijącym z pomp olejem. Lecz o tym wszystkim operator nie musiał ani myśleć, ani wiedzieć. Poruszać się miał tak, jakby chodził po ziemi, jakby deptał ją nogami, jakby schylał tułów, żeby wyciągniętą ręką ująć potrzebny przedmiot. Ważne były tylko dwie różnice. Najpierw samej wielkości, boż jedno ludzkie stąpnięcie równało się dwunastometrowemu krokowi maszyny. To samo działo się z każdym poruszeniem. Więc chociaż dzięki niebywałej precyzji przekaźników maszyna mogła z woli kierowcy podnieść choćby i ze stołu pełny kieliszek i wznieść go na wysokość dwunastu pięter, nie uroniwszy ani kropli i nie miażdżąc szklanej stopki w cęgowym uchwycie, byłby to szczególny popis umiejętności operatora, demonstracja jego kunsztu, gdyż kolos nie kamyczki i kieliszki miał podnosić, lecz wielotonowe rurociągi, trawersy, głazy, a gdy mu dano w cęgi rąk odpowiednie narzędzia, stawał się wieżą wiertniczą, spychaczem, dźwigiem – a zawsze mocarzem, łączącym prawie niewyczerpane siły z ludzką zręcznością.
Wielkochody stały się spotęgowaniem koncepcji egzoszkieletu, który, jako zewnętrzny wzmacniacz ciała ludzkiego, był znany z wielu prototypów dwudziestowiecznych. Wynalazek zwiądł, bo na Ziemi nie znaleziono dlań zrazu bezkonkurencyjnych zastosowań. Odrodziło ten pomysł zawłaszczanie systemu słonecznego. Pojawiły się maszyny planetarne, dostosowane do globów, na których miały pracować, podług miejscowych zadań i warunków. Ciężarem były to więc maszyny różne, lecz bezwładnością mas wszędzie takie same, i w tym tkwiła druga najistotniejsza różnica między nimi i ludźmi.
Zarówno wytrzymałość budulca, jak i napędowa moc mają swe granice. Stawia je nawet z dala od wszystkich ciążących ciał obecna bezwładność masy. Nie można wykonywać wielkochodem szybkich ruchów, jak nie można błyskawicznie wstrzymać na morzu krążownika albo obracać ramieniem wysięgowym kranu jak śmigłem. Kto by tego spróbował w Diglatorze, połamałby mu mostowe kończyny, by go więc ochronić przed takim wypadkiem, inżynieria wprawiła we wszystkie odnogi napędu bezpieczniki, udaremniające wszelki manewr równy katastrofie. Kierowca mógł jednak wyłączyć każdy z tych ograniczników, albo i wszystkie, gdy wpadł w najgorsze tarapaty. Kosztem zrujnowania maszyny potrafiłby może ujść z życiem sam spod obwału skalnego czy z innej opresji. A gdyby nawet to nie dawało ratunku, miał jako ostatnią szansę ultimatum refugium, witryfikator. Człowieka chronił bowiem zewnętrzny pancerz wielkochodu, wewnętrzne puklerze kabiny, w niej zaś nad kierowcą na kształt dzwonu otwierał się wylot witryfikatora. Urządzenie potrafiło zamrozić człowieka w okamgnieniu. Co prawda medycyny nie stać było jeszcze na ożywienie zwitryfikowanych ciał ludzkich: ofiary katastrof, przechowywane w pojemnikach z płynnym azotem, spoczywały, czekając niezmiennie nadejścia przyszłowiecznych kunsztów rezurekcyjnych.
To odrzucenie lekarskich powinności w nieokreśloną przyszłość wyglądało mnóstwu ludzi na makabryczną dezercję, na obietnicę ratunku bez jakiejkolwiek gwarancji spełnienia. Był to jednak precedens, zarazem ostateczny w medycynie i graniczny, ale nie pierwszy. Wszak pierwsze transplantacje małpich serc śmiertelnie zagrożonym ludziom wywołały podobne reakcje oburzenia i zgrozy. Zresztą badając opinie kierowców, stwierdzono, jak skromną nadzieję widzą w aparaturze witryfikacyjnej. Ich zawód był czymś nowym: czająca się w nim śmierć tak stara jak wszystkie ludzkie przedsięwzięcia. Toteż Angus Parvis, krocząc ciężkimi stąpnięciami po gruncie Tytana, ani myślał o czarnej cembrowinie nad głową, z jej przyciskiem, świecącym jak mały rubin wewnątrz przezroczystego kołpaczka. Z przesadną ostrożnością wydostał się na betonową płytę kosmodromu, aby wypróbować na niej Diglatora. Natychmiast wróciło znane mu z dawien dawna wrażenie, że jest zarazem niezwykle lekki i ciężki, swobodny i skrępowany, powolny i prędki – jedynym przybliżeniem mogły być odczucia nurka, którego wypór wody pozbawia ciężaru ciała, lecz płynny ośrodek stawia mu opór tym większy, im szybciej chce się poruszać. Prototypy maszyn planetarnych szły zrazu po kilku godzinach pracy na złom, wyzbyte jeszcze ograniczników ruchliwości. Nowicjuszowi, co postąpił parę kroków wielkochodem, udziela się przeświadczenie, że sztuka jest dziecinnie łatwa, i przez to, gdy zechce wykonać proste zadanie, ot, położyć szereg trawersów na murach budowanego domu, rozwali mur i pognie sztaby, nim dojdzie to jego świadomości. Ale i maszyna z zabezpieczeniami może być zdradliwa dla niewprawnego kierowcy. Odczytać liczby krańcowych obciążeń jest równie łatwo, jak zapoznać się z treścią podręcznika o jeździe na nartach, lecz nikt nie został mistrzem slalomu dzięki podobnej lekturze. Angus, oswojony już, i to dobrze, z tysięcznikami, poczuł, przy niedużym z początku przyspieszeniu kroków, że podwładny mu olbrzym ma prawie dubeltową masę. Wisząc w oszklonej kabince jak pająk w dziwnej sieci, od razu powściągnął ruchy nóg, a nawet przystanął, żeby z rozmyślną powolnością wziąć się na miejscu do gimnastyki. Przestępował z nogi na nogę, pochylając tułów na boki, i dopiero potem obszedł kilka razy swoją rakietę.
Serce biło mu mocniej niż zwykle, lecz wszystko szło bez błędów. Widział jałową, burą w niskich mgłach dolinę, dalekie rzędy świateł wyznaczających granice lądowiska, a pod wieżą kontroli maleńką postać Gossego, istną mrówkę w oddali. Otaczał go łagodny, niezbyt natarczywy szum, w którym jego uszy, wprawiając się z każdą chwilą lepiej w rozróżnianie odgłosów, poznawały basowe tło głównych silników, to rozpędzających się do stłumionego śpiewu, to mruczących jakby z łagodnym wyrzutem przy zbyt raptownym hamowaniu wyrzucanych w przód stutonowych nóg. Wychwytywał już chóralny zew hydrauliki, bo olej parł tysięcznymi przewodami w cylindry, aby tłoki miarowo podnosiły, zginały i stawiały każdą kończynę obutą w czołg na betonie. Aż wysłuchał delikatny przyśpiew żyroskopów wspomagających go samoczynnie w utrzymaniu równowagi. Gdy raz spróbował z rozmysłu wykonać ostrzejszy zakręt, masyw, w którym tkwił, okazał się nie dość zwrotny dla wydolności silników i choć posłusznie wybuchły całą mocą, olbrzym zachybotał się, choć nie wypadł mu z kontroli, bo momentalnie złagodził skręt, zwiększywszy jego promień.
Zaczął się potem bawić podnoszeniem wielotonowych głazów za skrajem betonowanej płaszczyzny i od tych brył w momencie nagryzania chwytnymi cęgami szły iskry w jazgotliwym chrobocie. Nie minęła godzina, a poczuł się już pewnym swego Diglatora. Wrócił w znany mu stan, który doświadczeńsi nazywają „wrośnięciem człowieka w wielkochód”. Zatracał bowiem granicę między sobą a machiną i jej ruchy stały się już jego własnymi ruchami. Aby zakończyć trening, wspiął się, i to dość wysoko, na piarżyste zbocze, i tak się już wprawił, że po hurkocie głazów, kiedy zaczynały miażdżone usuwać mu się spod nóg, poznawał, ile wolno mu wymagać od kolosa, którego już zdążył polubić. Dopiero gdy zeszedł ku świecącym mgławo liniom lądowiska, w pełnię jego satysfakcji jak igła weszło przypomnienie o czekającej go wyprawie, razem ze świadomością, że Pirx i dwaj inni ludzie, zamknięci w takich samych olbrzymach, nie tylko utknęli, lecz znikli w wielkiej depresji Tytana. Nie wiedząc sam, czy dla dodatkowej zaprawy, czy dla pożegnania, obszedł zwężającym się kręgiem statek, którym wylądował, i wdał się w krótką rozmowę z Gossem. Kierownik stał już obok Londona za szybami wieży. Widział ich, usłyszał, że nadal nic nie wiadomo o losie zaginionych, i przy rozstaniu podniósł wysoko żelazną prawicę. Może komuś wydałby się ten gest patetyczny czy nawet błazeński. Wolał go od wszelkich słów. Uczynił miarowy zwrot w tył, wrzucił na jedyny podstropowy monitor holograficzne zdjęcie terenu do przebycia, włączył wskaźnik azymutu razem z projekcją szlaku skierowanego na Graala i ruszył dwunastometrowymi krokami w drogę.
Dwa są rodzaje pejzażów, właściwe bliższym planetom Słońca: celowe i spustoszone. Celowo jest urządzony każdy krajobraz Ziemi jako planety, co wydała życie, bo w nim wszystko ma swój użytkowy sens. Zapewne nie zawsze go miało, lecz miliardy lat pracy organicznej zrobiły swoje: więc po to są barwy kwiatów, żeby owady wabić, a chmury po to, żeby pastwiska i lasy polewać deszczem. Każda forma i rzecz tłumaczy się tam czyjąś korzyścią, to zaś, co takiej korzyści jawnie wyzbyte, jak lodowce Antarktydy czy łańcuchy górskie, stanowi enklawę pustynną, wyjątek z reguły, dziki, choć może urodziwy nieużytek, ale nie na pewno, gdyż człowiek, wziąwszy się do obracania biegu rzek, by użyźnić bezwodną suszę, albo ocieplając bieguny, za poprawę jednych obszarów płacił stepowieniem innych i naruszał tym samym klimatyczną równowagę biosfery, wyregulowaną przez ewolucyjny mozół życia z pozorną tylko bylejakością. Głębiny oceaniczne nie służyły podwodnym stworom mrokiem zabezpieczającym przed napaścią, żeby go rozświetlały wedle potrzeby luminescencją, lecz na odwrót: ten mrok powołał właśnie takie, odporne na ciśnienie i żeglujące świetliście, stworzenia do bytu. Na przerosłych życiem planetach tylko w ich podziemiu, w jaskiniach i grotach, nieśmiało dochodzi do głosu ta kreacyjna moc natury, która, niewprzęgnięta do żadnych przystosowawczych służb, nieobciosywana w walkach o byt swoimi wytworami, z miliardoletnią koncentracją, w nieskończonej cierpliwości stwarza kroplami tężejących roztworów solnych fantasmagoryczne lasy stalaktytów i stalagmitów, ale to jest na takich globach uchyłkiem planetarnych prac, przytrzaśniętym głucho skalnymi sklepieniami, i choćby dlatego nie może objawić swego rozmachu. Stąd wrażenie, że takie miejsca to nie zwyczajność natury, lecz wylęgarnie jej marginesowych dziwolągów, na prawach wyjątków z reguły chaosu.
Z kolei na globach wyschłych, jak Mars albo Merkury, zanurzonych w rażącym je wietrze słonecznym, tym oddechu rozrzedzonym, lecz bezustannie wiejącym od macierzystej gwiazdy, powierzchnie są pustynną martwotą, wszelkie dźwigane formy trawi bowiem płomienny żar, by obracać je w proch wypełniający kraterowe misy. Dopiero tam, gdzie panuje śmierć i wieczna, i spokojna, gdzie nie pracują ani sita, ani żarna doboru naturalnego, by wszelki stwór kształtować wedle rygorów przeżywania, otwiera się przestwór zdumiewających dzieł materii, która nie naśladując niczego, nikomu niepodwładna, wykracza w ludzkim oku poza granice ludzkiej wyobraźni. Właśnie dlatego fantastyczne krajobrazy Tytana okazały się takim zaskoczeniem dla jego pierwszych eksploratorów. Ludzie utożsamili porządek z życiem, a bezład z nudną martwotą. Trzeba było stanąć na zewnętrznych planetach, na Tytanie, największym z ich księżyców, by poznać cały fałsz tej apodyktycznej diagnozy. Dziwadła Tytana, czy względnie bezpieczne, czy zdradliwe, są oglądane z dali i z wysokości zwykłymi rumowiskami chaosu. Nie tak jednak przedstawiają się, kiedy zstąpić na grunt tego księżyca. Straszliwy mróz całego przestworu, w którym Słońce jeszcze świeci, ale już nie grzeje, okazał się nie dławnicą, lecz ostrogą materialnej kreacji. Wprawdzie spowolnił ją, lecz niejako właśnie przez to dał jej pole do popisu, dostarczył bowiem tego wymiaru, który jest dla przyrody, nieporuszonej życiem i nieprzeżarzonej Słońcem, niezbędny jako przesłanka twórczości skierowanej w wieczność: dał jej czas, w którym jeden milion wieków czy dwa nie mają żadnego znaczenia.
Tworzywem natury są tutaj te same zasadniczo pierwiastki chemiczne co na Ziemi, lecz na niej poszły one, aby tak rzec, w niewolę biologicznej ewolucji i tylko w niej zdumiewały człowieka wyrafinowaniem zawiłych związków, sprzęgających się w organizmy i ich życiowo uzależnione hierarchie gatunkowe. Uznało się przez to, że wysoka zawiłość jest własnością nie wszelkiej materii, lecz tylko żywej, bo w nieorganicznym stanie chaos nie może wydać niczego prócz ślepych skurczów wulkanicznych rzygających potopami lawy i deszczem siarkowych popiołów.
Krater Roembdena pękł niegdyś na północo-wschodzie swojego koliska. Potem wpełzł tą wyrwą lodowiec z zamarzłego gazu. Po następnych milionach lat cofnął się, by pozostawić na przeoranym obszarze osady mineralne – zachwyt i frasunek krystalografów i innych nie mniej zdumionych naukowców. W samej rzeczy było na co patrzeć. Pilot, teraz już kierowca wielkochodu, miał przed sobą, ujętą w oddalone zbocza gór, połogą równinę zasłaną – czym właściwie? Jakby się nad nią rozwarły upusty nieziemskich muzeów i lapidariów, jakby runęły kaskadami kośćce, zewłoki i szczątki strupieszałych maszkar – a może ich niewydarzone, obłąkańcze projekty, jedne bardziej fantastyczne od drugich. Zdruzgotane fragmenty istot, którym tylko przez jakiś przypadek nie przyszło uczestniczyć w kołowrotach życia. Widział olbrzymie żebra, ale może kościotrupy pająków, skwapliwie obejmujących goleniami cętkowane krwawo, pałubiaste jaja, wczepione w siebie kryształowymi kłami żuchwy, kręgi talerzowatych stosów pacierzowych, jakby je rozsypały przedpotopowe gady rulonami po zgniciu. Tę niesamowitość widziało się w jej bogactwie najlepiej z wysokości Diglatora. Pobliże Roembdena zwali jego mieszkańcy cmentarzem – i doprawdy ten krajobraz zdawał się pobojowiskiem wiekowych zmagań, cmentarzyskiem nad wszelką miarę rozrosłych i próchniejących szkieletów. Angus dostrzegał wyślizgane powierzchnie stawowe, coby się mogły wysunąć z padliny górokształtnych poczwar, i nawet było na nich znać rudziejące krwawymi skrzepami miejsca przyczepu ścięgien, a obok rozwłóczone pokrywy skórne z tęczującym włosiem, które łagodnie przeczesywał i układał w mieniące się fale wiatr. Przez mgłę majaczyły dalej wielopiętrowe członkonogi, wżarte w siebie do wzajemnego przeniknięcia się u skonu. Od graniastych, rozzwierciedlonych brył odstrzelały tak samo lśniące poroża, z bezładnie rozrzuconymi naokoło piszczelami i czerepami brudnobiałej barwy. Widział je i wiedział, że lęgnące się w mózgu aluzyjne obrazy i ich ponure sensy są tylko złudzeniem porażonego obcością wzroku. Gdyby starannie pogrzebał w pamięci, wspomniałby bodaj, jakie związki dawały w miliardoletniej chemii właśnie te formy, które poplamione hematytami, podszywały się pod okrwawioną kość, a które, wykraczając poza skromne dokonania ziemskich azbestów, utworzyły tęczującą puszystość najdelikatniejszego runa. Lecz pewne i solenne wyniki takich analiz okazywały się bezsilne wobec wrażenia narzucającego się oczom. Właśnie przez to, że tu nic nigdy niczemu nie służyło, że nie działał tu ów gilotynowy nóż ewolucji, amputujący każdej dziczce to, co nie wspiera przeżywania ani mu nie służy, właśnie dzięki temu, że natura, nieposkramiana ani rodzonym przez się życiem, ani zadawaną śmiercią, mogła zdobyć wyzwoliny, ujawniała właściwą sobie rozrzutność, bezgraniczne marnotrawstwo, jako brutalny przepych na nic, jako wiekuistą moc stwarzania bez celu, potrzeby, sensu – i ta prawda, z wolna przejmująca patrzącego, była, rozumie się, niezrównanie srożej dotkliwa od wrażenia, że patrzy na kosmiczne panopticum trupiej mimikry, że tu naprawdę rozpostarły się pod burzowym nieboskłonem śmiertelne szczątki nieznanych stworzeń. Trzeba więc było niejako do góry nogami postawić całe przyrodzone i tylko w jednym kierunku zdolne iść myślenie: nie dlatego były te kształty podobne kościom, żebrom, czaszkom i kłom, ponieważ kiedyś służyły życiu – nigdy przecież – lecz tylko dlatego szkielety ziemskich kręgowców, ich sierść, dlatego chitynowe pancerze owadów i skorupy małży odznaczają się taką architektoniką, symetrią, gracją, albowiem natura umie to wytworzyć również tam, gdzie ani życia, ani właściwej mu celowości nigdy nie było i nie będzie.
Wpadłszy w trans podobnej zadumy filozoficznej młody pilot aż drgnął nagle, gdy wspomniał, skąd się tu wziął, w czym tkwi i jakie ma zadanie. A jego żelazny wehikuł posłusznie, w okamgnieniu utysiąckrotnił jego wahanie i drgnięcie wzwyciem pędni i dygotem całej swojej masy, trzeźwiąc go i pogrążając zarazem we wstydzie. Zebrawszy się w sobie, kroczył dalej. Początkowo nijak mu było stawiać nogi, bijące jak młoty parowe, na niby-szkieletach, lecz próby lawirowania okazały się tyleż daremne, co kłopotliwe. Więc tylko niekiedy zawahał się, gdy drogę zastąpiło mu szczególniejsze spiętrzenie, i obchodził je na koniec, tylko kiedy brodzenie w owych stertach i ich druzgotanie mogło sprawić fatygę nawet jego pokornemu olbrzymowi. Zresztą z bliska wrażenie, że depcze po niezliczonych kościach, że miażdży kaloty czaszek, użebrowania skrzydeł, odpękłe od łbów łuki jarzmowe i rogi, malało do zniknięcia. Raz tak, jakby szedł po resztkach jakichś organicznych machin, więc tworów hybrydowych – półzwierząt, wynikłych od skrzyżowania życia z martwotą – sensu z bezsensem – a raz tak, jakby roztłukiwał irydowymi butami dziwacznie rozkrzaczone klejnoty, szlachetne i nieczyste, co zaszły częściowo bielmami wzajemnych przeniknięć i metamorfizacji. A ponieważ z wysokości swego chodu musiał wciąż baczyć, gdzie i pod jakim kątem stawia wieżę nogi, ponieważ ten przemarsz pierwszego etapu trwał – z konieczności spowolniony – ponad godzinę, śmiech go brał, gdy pomyślał, jakich wysiłków imali się ziemscy artyści, żeby wykroczyć poza rubież ludzkiej, to znaczy usensowniającej wszystko, imaginacji, jak się ci biedacy tłukli między ścianami swych wyobraźni i jak niedaleko odstępowali od banału, do ostatka wyciskając mózgi, podczas kiedy tu na jednym akrze powierzchni więcej się pyszniło oryginalności niż na setce ich wystaw, zrodzonych troskliwą udręką. Że jednak nie ma takich bodźców, do których człowiek rychło nie nawyka, wnet już maszerował przez owe cmentarze chalkocytów, spineli, ametystów, plagioklazów albo raczej ich dalekich, nieziemskich krewnych, jakby stąpał po zwyczajnym piargu, krusząc w ułamku mgnienia gałąź, co się wykrystalizowała w swój niepowtarzalny rozbieg przez miliony lat; nie z ochoty, lecz z musu obracał ją w szklistą kurzawę, bo go niekiedy na widok wspanialszego od innych wytworu tych wiekuistych prac brał żal, lecz one tak się wzajem tłumiły, tak gasiły się nieprzebranym nadmiarem, że go już jedno tylko poruszało do ostatka.
To mianowicie, jak mu się ta kraina – ale nie jemu jedynemu! – kojarzyła ze snem, z państwem majaków i szaleństwem rażonej urody. Słowa, że to jest strefa, w której natura śni, wcielając swoją wspaniałą grozę, swoje rozpętane koszmary wprost niejako, z pominięciem wszelkiej psychiki, w litą twardość materialnych ukształtowań, te słowa same mu się formowały na wargach. Tak samo bowiem jak we śnie, cokolwiek ujrzał, zdawało się zarazem całkowicie obce i absolutnie własne, wciąż coś przypominało i tym przypomnieniom wymykało się uparcie w następnej chwili, wciąż zdawało się grubym nonsensem, maskującym sobą jakiś cienki, aluzyjnie przewrotny sens – bo tu się wciąż jakby tylko od wieków zaczynało ze świetną precyzją, ale nigdy nie mogło siebie dokończyć, wejść w pełnię ziszczenia, zdecydować się na finał – czyli na własne przeznaczenie.
Tak sobie dumał, oszołomiony i otoczeniem, i swymi refleksjami, jako że filozoficzne myśli nie były w jego zwyczaju. Już miał wzeszłe słońce za sobą, więc poprzedzał go teraz jego cień i było łaskotliwie dziwne dostrzegać w ruchach tego kanciastego, kładącego się daleko w przód cienia jego maszynową, a zarazem swoją własną, człowieczą naturę – bo była to sylweta bezgłowego, jak okręt rozkołysanego w chodzie robota, który miał zarazem jemu tylko właściwe ruchy i demonstrował je jakby z ostentacyjną przekorą, bo w wyolbrzymieniu. Co prawda nie doświadczał tego widoku po raz pierwszy, lecz prawie dwugodzinny marsz po uroczysku jakoś uskrzydlił mu czy wysubtelnił wyobraźnię. Nie żałował też, że skręciwszy za Roembdenem bardziej na zachód, stracił łączność radiową z Roembdenowcami. Miał wyjść z radiowego cienia na trzydziestej mili – więc już niedaleko – lecz teraz wolał być sam, uwolniony od stereotypu pytań i meldunkowych odpowiedzi.
Na horyzoncie zaciemniały czarniawe sylwety – nie był zrazu pewien, czy chmur, czy gór. Angus Parvis, który szedł do Graala i przy całym przeżytym rozbiegu wyobrażeń ani raz nie skojarzył swego nazwiska z Parsifalem – człowiekowi najtrudniej zawsze wyjść ze swej identyczności umysłowej, tak samo jak wyskoczyć z własnej skóry, i to w mit – już odwrócił uwagę od pobliża marszowego, tym bardziej że sceneria udawanej śmierci, planetarnego theatrum anatomicum minerałów, rzedła. Już mijał takim roziskrzeniem przewrotne miejsca, jakby zastawione tajemnie na jego oczy, z nieudawaną obojętnością. Od chwili, w której podjął decyzję, zakazał sobie myśleć o tym, który tę decyzję spowodował. Nie sprawiało mu to trudu. Jako astronauta nauczył się być długo ze sobą sam. Maszerował kołyszącym się Diglatorem, bo kolos musiał się naprzemiennie chylić na boki, ale było mu to dobrze znane. Krokomierz wskazywał prawie trzydzieści mil na godzinę. Upiorne reminiscencje gadzich i płazich tańców śmierci ustąpiły miejsca łagodnym fałdom skały, pokrytej drobniejszym od piasku, lżejszym i bardziej miałkim wulkanicznym tufem. Mógł przyspieszyć, wiedział jednak, że sensacje doznawane w pełnym chodzie są trudne do długiego znoszenia, a czekał go wielogodzinny marsz, i to w znacznie cięższym terenie, jeszcze przed depresją. Płasko pozębione kontury na widnokręgu już nie udawały chmur. Szedł ku nim, a jego cień płynął przed nim, pokraczny, gdyż przez wzgląd na ogrom masy wielkochód ma nogi równe tylko jednej trzeciej długości kadłuba: przynaglony do zwiększenia chyżości musi, aby przedłużyć kroki, wyrzucać kolejno każdą kończynę w przód razem z biodrem, co jest wprawdzie możliwe, gdyż pierścienna osada nóg, a właściwie ich podwozia, odpowiadająca biodrom, jest ogromną ślizgową tarczą, w którą wpasowano kadłub. Jednakowoż do bocznych wychyleń przyłączają się wówczas podrzuty w górę i w dół całego wielkoluda i krajobraz zatacza się przed kierowcą jak pijany. Do biegu tak ciężkie maszyny nie są zdolne. Problematyczny jest dla nich już i zeskok z wysokości dwóch metrów na Tytanie. Na mniejszych globach i na ziemskim Księżycu swoboda poruszeń jest lepsza. Zresztą konstruktorzy nie dbali o szczególną szybkość tych maszyn, gdyż nie po to mają chodzić, by służyć jako środek komunikacji, ale by wykonywać ciężkie prace, a umiejętność marszu to dodatek usamodzielniający pracowite kolosy.
Przez bodaj godzinę Angusowi zdawało się na przemian, że za parę chwil utknie w skalnym chaosie, to znów, że azymut został wytyczony wprost genialnie, gdy bowiem zbliżał się do kolejnego rumowiska, do płyt kamiennych, wspartych tak chwiejnie, jakby miał je byle powiew obrócić w grzmiącą lawinę, zawsze w ostatniej chwili pokazywało się dogodne przejście, nie musiał więc ani lawirować, ani wycofywać się z utykającej ślepo drogi. Co prawda uznał rychło, że na Tytanie najdoskonalszym kierowcą byłby człowiek zezowaty, skoro należało zarazem przepatrywać z wysokości teren przed maszyną i świetlisty wskaźnik kierunkowy, drżący jak igła zwyczajnego kompasu na tle półprzezroczystej mapy. Jakoś to jednak szło i całkiem niezgorzej, gdy zawierzył i oczom, i busoli. Odcięty od świata szumem siłowych agregatów i rezonansowym dudnieniem, w jakie wprawiał cały kadłub ten ciężki marsz, widział przecież świat Tytana przez bezodblaskowe szyby swego szklanego pomieszczenia. Gdziekolwiek zwrócił głowę – a czynił tak, ilekroć pozwalał równiejszy teren – widział nad morzami mgieł grzbiety górskie, porozsadzane rozpękłymi wulkanami, martwymi od wieków. Idąc po chropawym lodzie, dostrzegał wtopione weń głęboko cienie bomb wulkanicznych i niepojęte ciemniejsze kształty – jakby rozgwiazd czy głowonogów, zakrzepłych niczym owady w bursztynie.
Potem teren się zmienił: też groźny, lecz w odmienny sposób. Zdawało się, że planeta przeszła okres jakichś bombardowań i erupcji, które w ślepych wyskokach lawy i bazaltu wspięły się niebotycznie, aby zamrzeć bezruchem dzikim i obcym. Wkraczał już w te wulkaniczne wąwozy. Zwisy dalszych ścian zdawały się czymś niemożliwym. Cóż, takie było, niewyrażalne w mowie istot ukształtowanych planetą bardziej sielską, zdynamizowanie martwoty tych sejsmicznych zastygnięć, w rozmachu, spotęgowanym przez ciążenie, nie większe od marsowego. Zagubionemu w tym labiryncie człowiekowi jego kroczący wehikuł przestał się wydawać olbrzymem. Malał, wprost znikomy wobec zerwisk lawy. W kilometrowych ogniospadach ściął je kiedyś kosmiczny mróz, a nim ostygły, lecąc w przepaście, rozciągnął w gigantyczne pionowe sople – monstrualne kolumnady. Widok ten czynił Diglatora mikroskopijnym insektem wędrującym wzdłuż budowli porzuconej po tyleż niedbałym, co mocarnym wzniesieniu przez prawdziwych olbrzymów planety. Jakby ciężki syrop ciekł z krawędzi jakiejś i tężał w stalaktytowe sople – ze szpar podłogi widziany przez mrówkę. Proporcje były jednak przeraźliwsze. Właśnie w tej dzikości, w tym ładzie chaosu, obcym ludzkim oczom, że nie przywodził na myśl żadnych gór ziemskich, objawiała się okrutna uroda pustkowia, wyrzygniętego z planetarnych głębin i ściętego pod obcym słońcem z żaru w głaz. Pod obcym, gdyż Słońce nie było tu płomienną tarczą jak na Księżycu czy na Ziemi, lecz zimno rozpalonym gwoździem, wbitym w rudy nieboskłon, niewiele dającym światła i mniej jeszcze ciepła. Na zewnątrz było minus 90 stopni – temperatura wyjątkowo w tym roku łagodnego lata. W wylocie wąwozu dostrzegł Angus niebo w łunie – ta łuna wstępowała coraz wyżej, aż ogarnęła ćwierć firmamentu, i nie od razu pojął, że to ani zorza, ani promień solektora, lecz macierzysty władca Tytana – wielkopierścienny, żółty jak miód Saturn.
Ostry przechył, chybnięcie kabiny, nagły rozryk silników uprzytomniły mu, odparowane szybciej refleksem żyroskopów niż jego manewrem, że teraz nie czas na kontemplacje astronomicznej czy wręcz filozoficznej natury. Kornie spuścił oczy. Osobliwe, dlaczego akurat wówczas zdał sobie sprawę z komizmu swych poruszeń. Wisząc w uprzęży, przebierał nogami w powietrzu, lecz odczuwał każdy gromowy krok, choć niby huśtał się jak dziecko w zabawie. Wąwóz stawał się stromy. Choć zredukował krok, maszynownia wypełniła się natężonym wyciem turbin. Znalazł się w głębokim cieniu i nim zapalił reflektory, w ostatniej chwili ominął wybrzuszenie skały, większe od Diglatora. Tendencja jego rozpędzonych wahadłowo mas, by słuchając pierwszego prawa Newtona, nadal poruszać się po prostej trajektorii, naruszona koniecznym zwrotem, rzuciła silniki w skrajne przetężenie. Wszystkie wskaźniki, dotąd spokojnie zielone, rozbłysły purpurą. Turbiny zawyły rozpaczliwie, dając z siebie wszystko. Obrotomierz głównego żyroskopu zamrugał na znak, że jego bezpiecznik przepala się – i w takim pochyleniu kabiny, jakby Diglator padał, oblał go całego zimny pot, bo w koszmarnie głupi sposób zgruchoce powierzoną maszynę. Ale tylko lewy łokciowy kaptur zawadził o skałę ze zgrzytem statku partego na rafy, spod stali bryznęło dymem, kurzawą, snopami krzesanych iskier i wielkochód, dygocąc, odzyskał równowagę.
Pilot otrząsnął się. Był rad, że w wąwozie stracił radiową łączność z Gossem, bo samoczynny nadajnik ukazałby na monitorze jego przygodę. Wyszedł z głębokiego cienia i zdwoił uwagę. Wciąż czuł wstyd, przecież sprawa była elementarna i stara jak świat. Wszak i maszynista wie odruchowo z nawyku, że ruszyć z miejsca samym parowozem i ruszyć, gdy ciągnie sznur wagonów, to całkiem różne rzeczy. Więc kroczył jak na musztrze, a kolos był mu znów posłuszny aż dziw. Widział przez szkła, jak mały ruch jego ręki staje się natychmiast wymachem cęgowatego łapska, a kiedy stawia krok, wieżowa noga, wysuwając się do przodu, błyska tarczą kolana.
Od kosmodromu odsadził się już o pięćdziesiąt osiem mil. Z mapy, z satelitarnych fotografii, które studiował poprzedniego wieczoru, a na koniec z dioramy terenu wymodelowanej w skali 1: 800, wiedział, że droga do Graala dzieli się na trzy zasadnicze części. Pierwszą obejmowało tak zwane cmentarzysko i wulkaniczny wąwóz, który właśnie opuścił. Drugą już widział – była to wyrwa w masywie zakrzepłej lawy, przestrzelona seriami odpalanych ładunków termojądrowych, gdyż ten masyw, największy z wycieków orlandzkiego wulkanu, nie dał się inaczej pokonać przez stromiznę wałowatych stoków. Nuklearne eksplozje wżarły się w sejsmiczny górotwór barykadujący przejście i rozcięły go na dwoje, jak rozgrzany nóż bryłę masła. Na tytanogramie kabiny ten przesmyk okalały wykrzykniki, przypominając, że nie wolno w nim opuścić wehikułu w jakichkolwiek okolicznościach.
Resztkowe promieniowanie wywołane przez termojądrowców było wciąż niebezpieczne dla człowieka poza pancerzem wielkochodu. Wylot wąwozu oddzielała od wejścia w przesmyk milowa równina, czarna, jakby obsypana sadzami. Mógł na niej znów usłyszeć Gossego. Zmilczał o zderzeniu ze skałą, a Gosse powiedział mu, że za przesmykiem Wielkiego Cypla, w połowie drogi, radiową opiekę przejmie nad nim Graal. Tam też rozpoczynała się trzecia, ostatnia część drogi przez depresję.
Czarny pył, zalegający równinę między dwoma wybrzuszeniami górotworu, pokrył nogi Diglatora wyżej kolan. Szedł w jego niskich kłębach szybko i sprawnie ku niemal prostopadłym ścianom przestrzeliny. Dotarł do niej przez gruzy, zeszklone na gładkich powierzchniach odpęknięć słonecznym żarem wybuchu. Odłamy te, twarde jak diament, miażdżone irydowymi podeszwami Diglatora, rozpadały się z hukiem wystrzałów. Ale dno przesmyku było gładkie jak stół. Szedł już między osmalonymi ścianami, w pogłosie gromowych ech stąpania, które stało się jego własnym: wrósł w maszynę i była jego cielesnym wyolbrzymieniem. Dostał się w mroczną głąb, tak nagłą, tak nieprzejrzystą, że musiał zapalić reflektory. Ich rtęciowe blaski walczyły w kotłowisku cieni szamoczących się między filarami skalnej gardzieli, z zimnym, rudym, nieprzychylnym światłem nieba, jaśniejącego w bramie przesmyku, która stawała się tym większa, im bliższa. Na ostatnim odcinku przesmyk zwężał się, jakby nie miał już przepuścić jego wielkoluda, jakby musiał się zaklinować jego kanciastymi barami w kominiastym ścieśnieniu, lecz była to iluzja – po obu stronach zostawało kilka metrów luzu. Inna rzecz, że zwolnił, bo „Polluks” wchodził w tym większe boczne kołysanie, im szybciej szedł, i na to nie było rady. Kaczkowaty chód w przyspieszeniu wynikał z praw dynamicznie rozpędzonych mas i nie ze wszystkim udało się inżynierom pokonać wielkie momenty obrotowe. Końcowe trzysta metrów szedł znów coraz stromiej pod górę, uważnie stawiając stopy, i trochę wychylał się ze swego wysoko zawieszonego miejsca, by dobrze widzieć, na czym stawia wieżową nogę. To przepatrywanie pobliża tak go zajęło, że dopiero gdy światło, otoczywszy go ze wszystkich stron, rozjaśniło kabinę, poderwał głowę i zobaczył zupełnie inny, nieziemski krajobraz.
Wielki Cypel trwał nad białym i rudym oceanem wełnistych chmur, samotny, czarny, smukły, jedyny na niebie po horyzont. Zrozumiał, czemu niektórzy nazywają go Bożym Palcem. Wyhamował z wolna kroki i zatrzymawszy się w tym najwspanialszym widokowo miejscu, spróbował – w ściszonym śpiewie turbin – wyłowić głos Graala. Nie usłyszał jednak nic, więc począł wzywać Gossego, ale i ten się nie odezwał. Był wciąż w radiowym cieniu. Zaszła wtedy osobliwa rzecz. Przedtem radiowy kontakt z kosmodromem był dlań jakoś przykry, zdawał mu się przeszkadzać, przez to chyba, że odczuwał nie w słowach, lecz w głosie Gossego skryty niepokój, jakby niedowiarstwo, czy da sobie radę, i w tym niepokoju tkwiło coś z chęci patronowania mu, czego wprost nie znosił. I oto teraz, gdy został prawdziwie sam, bo ani ludzki głos, ani automatyczne pulsy radiolatarni z Graala nie mogły go w tym bezkresnym białym pustkowiu podeprzeć, odczuł zamiast swobodnej ulgi taką niepewność, jak człowiek w pełnym cudów pałacu, który nie miał wprawdzie najmniejszej ochoty go opuścić, ale zobaczył, jak wrota, przedtem zapraszająco rozwarte, same się za nim zamykają. Skarcił się za bezowocny nastrój podobny do lęku i zaczął schodzić ku powierzchni obłocznego morza po zboczu dość łagodnym, ale miejscami oblodzonym, prosto na Wielki Cypel, czarny, sięgający nieba i tak ugięty, jakby był palcem, który przyzywa go ku sobie.