Bękart - Ida Jessen - ebook + książka

Bękart ebook

Jessen Ida

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Opowieść o walce ludzi z siłami natury, o wielkich marzeniach i jeszcze większych poświęceniach.

Jutlandia, rok 1754. Na bezludnym wrzosowisku osiedla się kapitan Ludwig von Kahlen. Zamierza udowodnić, że te pustkowia można ujarzmić i nadadzą się pod uprawę. Jednak bezwzględny właściciel ziemski - Schinkel – twierdzi, że są one jego własnością i nie szczędzi środków, by tego dowieść. Pewnego dnia na te dzikie tereny przybywa również tajemnicza Ann Barbara. Rozpoczyna się burzliwa i dramatyczna historia o zemście, miłości, zatraceniu i złu w najczystszej postaci.

Na podstawie powieści został nakręcony duński kandydat do Oscara z Madsem Mikkelsenem w roli głównej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 471

Oceny
3,9 (17 ocen)
5
8
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Chilim26

Dobrze spędzony czas

Bardzo mi się podobało. Surowa, napisana w bardzo powściągliwy sposób, ale poruszająca historia.
00
sniff

Dobrze spędzony czas

Trudna książka, wręcz boleśnie smutna.
00
doziembala

Nie oderwiesz się od lektury

OK
00

Popularność




 

 

 

 

Tytuł oryginału

KAPTAJNEN OG ANN BARBARA

 

Copyright © Ida Jessen, 2020

Published by agreement with Lars Ringhof Agency ApS, Copenhagen.

 

Copyright for Polish translation © Justyna Haber-Biały

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2024

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Redakcja

Dagmara Michalak

 

Korekta

Eliza Orman

Dagmara Michalak

 

Skład i łamanie

Dariusz Nowacki

 

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

 

Projekt okładki na podstawie plakatu filmu „Bękart”: Best Film

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

Wydawca dziękuje Danish Arts Foundation

za wsparcie publikacji niniejszej książki

 

 

Wydanie elektroniczne 2024

 

eISBN 978-83-67867-85-6

 

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań

[email protected]

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

KAPITAN

 

 

 

 

 

Wrzosowisko nie przypomina żadnego innego miejsca.

To niebo i płaska równina.

To odludzie i pustkowie.

Wiatr pędzący po niebie i chmury, i deszcz. Ciepło i zimno niesione przez wiatr. Wiatr zawodzi, nikt nie wie, skąd się wziął. Pogwizduje i wyje, jest tam zawsze. Tak jak noc i dzień. Są też wilki. Żmije zwijają swe ciała, żółte motyle patrolują okolicę, skowronki wzbijają się ku niebu. Są i ptaki drapieżne. Nie ma za to domostw. Ani ludzi. Jest światło i mrok, jest szarość. Jest noc i dzień, są pory roku. Wiatr. Wiatr tam jest.

Wiatr wieje, jak mu się żywnie podoba. Słychać, jak szumi, choć nikt nie wie, skąd przybywa i dokąd zmierza. Nic nie rzuca cienia ani nie daje schronienia. A niebo jest okrutne. Zsyła spiekotę, która wysusza ziemię na głębokość kilku metrów. Zsyła mróz w lipcu. Przynosi deszcz ryb i robaków, które pożerają wszystkie zielone pędy, po czym zakopują się w ziemi i wychodzą z niej jako czerwone chrząszcze i same żywią się korzonkami wrzośców. Niebo pluje krwią.

Niebo ciska gromy, które wstrząsają ziemią tak, że ta aż pęka. Wszystko zaczyna drżeć, ziemia się rozwiera, źródła wpadają do wnętrza, a wtedy ponownie się zamyka. Dawniej na wrzosowisku była woda, teraz już jej nie ma. Głębokie wąwozy wskazują, którędy płynęła. Kilka niewielkich wzniesień na tej płaskiej krainie mówi o tym, że kiedyś na wrzosowisku mieszkali ludzie. Niscy, śniadzi mężczyźni leżą na wzniesieniach w dębowych kołyskach. W miejscu, gdzie kiedyś musiało być dużo wody. Całe rzeki wody.

Teraz spływają z wilgotnego nieba. Nieboskłon posyła deszcz, ale ziemia twarda jak skała nie jest w stanie go przyjąć. Wrzosowisko pokrywa kwaskowata, niezdatna do picia, gęsta woda powierzchniowa, wymieszana z deszczem, piaskiem, zwłokami zwierząt i ekskrementami.

Od czasu do czasu ten porośnięty krzewinkami wrzosu teren przecina jakiś chyboczący się wóz albo człowiek maszerujący z tobołkiem na ramieniu – wagabunda, wędrowny kramarz – zmuszony, aby tędy przejść. Musi uważać na wąwozy, doliny i pagórki. W wybujałych wrzosach, miejscami wyższych od człowieka, ukrywają się wilki, a bezimienni rabusie potrafią zjawić się znienacka i napaść na podróżującego. Nikt nie słyszy jego wołania o pomoc. Nie ma tu nawet stada owiec. Ani żadnych pasterzy. Nikt nie czuwa, nikt nie pilnuje.

We wrzosach leży kilka starych przewróconych kamieni. Ustawił je tu pewien dawny władca, o czym świadczy wyryty na nich znak. Z czasem większość kamieni zniknęła. Zostały skradzione i wywiezione z wrzosowiska, a potem pocięte i powrzucane we wgłębienia drogi oraz wbudowane w budynki gospodarstw. Ukryto wyryte znaki i przeznaczono je na podmurówkę i schody. Nieliczne, które jeszcze pozostały, dzieli od siebie wiele mil. Podobno istnieją jakieś dokumenty sprzed setek lat dotyczące granic tych ziem i prawa własności, ale gdzie one są? Nie tu na wrzosowisku. Nie u chłopów ani u właścicieli parceli położonych na skraju wrzosowiska. W mieście też ich nie ma. Ani u naczelnika powiatu. Czyżby spłonęły tak jak wszystko inne podczas wielkiego pożaru? A może znajdują się w Izbie Skarbowej? Różne rzeczy tam giną, bo izba zajmuje się ważniejszymi sprawami.

Nikt nie wie, kto jest właścicielem wrzosowiska. Jest czyjeś, a jednocześnie niczyje. I właśnie to drugie określenie obowiązuje na wrzosowisku.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tymczasem dwie osoby przemieszczają się powozem zaprzęgniętym w dwa konie – jednego siwego i drugiego cętkowanego. Woźnica jest młodym, silnym mężczyzną. Ma bose stopy, jest odziany w spodnie, grubą koszulę, na głowie ma kaptur z peleryną sięgającą za ramiona, na który nałożył wełnianą czapkę. Za nim siedzi kapitan w trójgraniastym kapeluszu i czerwonej bluzie mundurowej, przewiązanej żółtą jedwabną szarfą na wysokości bioder. Na wozie znajdują się także namiot, koc, różne narzędzia i kilka baniaków. Konie i powóz z mozołem przedzierają się przez wrzosy. Pojazd kołysze się, huśta i niekiedy niewiele brakuje, żeby się przewrócił. Woźnica musi zachować czujność, bo niełatwo się go prowadzi. Od czasu do czasu można natrafić na ślady zwierząt, a może są to tylko dawne manowce, wydeptane przez ludzkie stopy przed tysiącem lat, w czasach kiedy ludzie wypełzali z ziemi. Niekiedy powóz przemieszcza się gruntowymi drogami wiodącymi pomiędzy wzniesieniami i grzęźnie w piasku, a wtedy woźnica i kapitan muszą zsiąść z wozu i odgrzebać koła. To ważne, żeby unikać takich tras.

W pewnych miejscach ziemia jest zryta, a torf zerwany i przeniesiony do żyźniejszej okolicy. Hałdy piasku na zboczach wzniesień połyskują już z daleka. Kiedy zawiewa je wiatr, ziarenka piasku wirują w powietrzu – czerwone i żwirowate. Wieczorem kapitan opiera swój dziennik o kolano i zapisuje: „8 lipca 1754 roku”, po czym odnotowuje: „wrzosowisko jest zryte do czerwonego, żwirowatego piasku”. Znajdujący się na zewnątrz parobek rozmawia przyciszonym głosem z końmi. Kapitan nie rozumie jego języka, bo brzmi jak arabski, dźwięk się rwie i wydobywa z głębi krtani, a mimo to wie, że chłop jest bardziej Duńczykiem niż on sam i po prostu posługuje się lokalnym dialektem. Jego język brzmi miękko, ach, jak miękko, zwłaszcza kiedy mężczyzna przemawia do koni, głaszcze je po pysku i poi wodą z baniaka. Oddaje im ostatnie łyki. Przeliczyli się, nie zostało im więcej wody. Wiatr szarpie namiotem. Kapitan rozchyla krzewinki wrzosów, zdejmuje kapelusz i perukę i zawiesza je na lasce, którą wbił w ziemię. Zdejmuje kozaki, ale pozostawia bluzę. Noc przyniesie chłód i zapach morza przemierzający setki kilometrów, nic nie powstrzyma tego zimna, zanim nie natknie się na płachtę namiotu. Kapitan odkłada na bok pistolet.

Kilka godzin później budzi się z powodu wycia wilków i siada. Odgłos dochodzi z daleka. Ponownie słyszy, jak chłop rozmawia z końmi. Kapitan się nie rusza, ale czujnie nasłuchuje, jak zwierzęta podchodzą coraz bliżej.

 

Następnego dnia w jednej z niecek znajdują czerwonawą wodę, więc wyprzęgają konie, aby mogły się napić. Zwierzęta schylają pyski i wciągają ciecz długimi, ssącymi łykami. Kapitan też się pochyla i przygląda wodzie, która początkowo wydaje się nieruchoma, ale po chwili zauważa niewielką zmarszczkę, niemal mikroskopijne załamanie. Kiedy konie wypoczywają, a chłop leży oparty o kamień i robi na drutach długą, białą pończochę, kapitan odchodzi w stronę wrzosowiska ze szpadlem, który wbija to tu, to tam. Niebo jest zachmurzone, a powietrze ciężkie. Wykopuje kawałek torfu, podnosi ziemię i bada palcami. Kiedy wkopuje się na głębokość półtora szpadla, natrafia na coś twardego.

Parobek unosi się do pozycji siedzącej i zaczyna się przyglądać. Kapitan kiwa do niego i każe mu przynieść z wozu świder. Następnie klęka, kieruje ostrze w dół, po czym zaczyna kręcić korbą i borować. Kiedy wreszcie udaje mu się przewiercić, rdzeń urządzenia znajduje się cały pod ziemią. Kapitan wyciąga świder i dokładnie przygląda się ziemi, która przylgnęła do jego końca. Jest ciemnoczerwona i bardziej kleista niż ta niemal biała, która zalegała pod wrzosowym torfem. Po powierzchni martwej, czerwonawej wody pełzają owady. Wieczorem kapitan robi notatki w dzienniku. Rano budzą ich porywy wiatru.

Kapitan odnotowuje w dzienniku kierunek wiatru – zachodni. Podczas gdy parobek karmi konie, on najpierw czyści swoje kozaki, a potem rozczesuje sięgające ramion siwe włosy i związuje je zieloną aksamitką, po czym nakłada perukę. Chłop składa namiot i umieszcza go na wozie. W tym czasie kapitan przyciska do piersi ciemny, twardy chleb i odkrawa kromki, które spożywają, popijając piwem.

– Nigdy nie jechałem z tak starymi chabetami – zwraca się do przeżuwających koni. – Co prawda dajecie sobie radę z wozem, ale czy poradzicie sobie również z pługiem?

Konie ciągną wóz przez wrzosowisko. Kapitan kroczy obok. Przygląda się białym porostom wyrastającym pomiędzy wrzosami. Przypatruje się gęstości porastających okolicę krzewów. Są miejsca, gdzie wrzos został pożarty przez porosty. Mężczyzna notuje: „w pewnych miejscach wierzchnia warstwa ziemi jest tak cienka, że pług jest w stanie przebić się do samego piasku”.

Podczas podróży piją wodę z kałuż i sadzawek. Jego zdaniem to pozostałość po deszczu, który nie dał rady wniknąć w głąb gleby, chociaż nie padało przez cały ten czas, kiedy przebywali na wrzosowisku, albo to podziemne źródła. Zapisuje: „znawca wody mógłby tu rozstrzygnąć wątpliwości”. Wieczorem, po zachodzie słońca, kładzie się na ziemi, tak jak robili to dawnej chłopi, których pamięta z dzieciństwa, i wodząc wzrokiem przy samej ziemi w stronę horyzontu, próbuje dostrzec, gdzie zbiera się rosa. Kolejnego dnia wierci w poszukiwaniu wody. Szczęście mu jednak nie dopisuje. Towarzyszący mu chłop zachowuje się biernie i nie jest skory do pomocy. „Kiedy nie robi na drutach, drapie się, jakby miał świerzb” – zapisuje kapitan w dzienniku.

Znajdują się wysoko, naprawdę wysoko, tam gdzie zawisły skowronki. Nie ma tu ani jednego drzewa. Niekiedy coś sterczy z ziemi. Kapitan nie ma pojęcia, co to jest. To coś martwego, jakby resztki szkieletu. Może pozostałości pożartego zwierzęcia czy też takiego, które zdechło z powodu upału? Zostały z niego zaledwie wysuszone fragmenty. Kapitan znajduje również skarłowaciałe pędy dębów, nie wyższe niż dwadzieścia centymetrów, ale kiedy zaczyna kopać w ziemi, natrafia w pewnych miejscach na spore korzenie.

Notuje w dzienniku: „16 lipca 1754 roku. Wiatr południowo-zachodni”. Wydaje mu się, że musi być około osiemdziesięciu stopni Fahrenheita. Nigdzie nie dostrzega żadnego cienia, poza tym pod jego własnym kapeluszem. Kieruje się w stronę jezior, które wydają się tym mniejsze, im bardziej się do nich zbliża, a gdy w końcu dociera do celu, znikają. Na horyzoncie wyraźnie dostrzega krajobraz wypełniony drzewami i domami, odwróconymi na wspak. Dopytuje chłopa, czy widzi to samo, ale ten go nie rozumie. Kapitan wskazuje dłonią na horyzont, a parobek podąża wzrokiem za jego palcem i nawet nie mrugnie. Kapitan opisuje to zdarzenie w dzienniku.

Przygląda się uważnie wrzosom. Większość ma brunatny kolor i, jak okiem sięgnąć, przypomina wypaloną przez najemników ziemię. Jednak w miejscach, gdzie nie rośnie nawet trawa, dostrzega wrzosy o małych czerwonawych kwiatach. Nie jest botanikiem. Stara się opisać je najlepiej, jak potrafi. Rysuje w dzienniku żółtą kocankę, a pióro pryska i robi kleksy. Potem dorysowuje czerwony wrzos i pod spodem dopisuje: „przypomina strzyk krowy”.

Upał nie odpuszcza, a wiatr przynosi kolejną falę ciepła. Ten szarobrązowy koń zaczyna wyglądać coraz gorzej. Parobek też już nie siedzi na wozie, ale idzie obok, starając się jak najbardziej ulżyć koniom. Zwierzęta wyciągają szyje i odpędzają gzy, dokucza im pragnienie. Te latające owady pojawiły się w ciągu ostatnich dni. Najgorzej jest w południe, kiedy ich ukąszenia, łagodnie rzecz ujmując, doprowadzają konie do szaleństwa. Kapitan maszeruje, wymachując laską albo krzewinką wrzosu. Idzie w zapiętej na guziki bluzie, na głowie ma kapelusz, a na nogach wysokie kozaki. Dłonie osłonił długimi, żółtymi skórzanymi rękawiczkami, których mankiety sięgają do przedramion. Wiatr szarpie perukę i zdmuchuje kapelusz. Kiedy mężczyzna odkłada krzewinkę wrzosu, żeby pokopać albo powiercić w ziemi, gzy kąsają go w twarz, a konie, które muszą w tym czasie stać nieruchomo, potrząsają łbami i wywracają oczami. Chłop również czuje się źle. Co prawda twarz i czubek głowy ma osłonięty kapturem, ale stopy, kostki i dłonie zrobiły się gruzłowate od ukąszeń. Kapitan słyszy go w nocy, kiedy ten nieustannie się drapie. Poza tym nocami śpiewa koniom. Jego śpiew wydaje się tak stary jak kurhany, kiedy nuci piosenki o miłości i złym losie.

Dwudziestego drugiego lipca o szóstej rano oczom kapitana ukazuje się niezwykły widok, który odnotowuje w dzienniku: „O szóstej rano po obu stronach słońca pojawiły się dwa słońca poboczne, a pierścień otaczający jego tarczę przechodził przez te dwie wspomniane plamy świetlne”. W ciągu dnia zjawisko wydaje się coraz wyrazistsze, a gzy dalej atakują.

Kapitan ostukuje ziemię i wierci. Parobek wsiada na szarego konia, do którego po obu stronach przywiązano sznurem baniaki na wodę i już po chwili znikają odgłosy końskich kopyt.

W południe von Kahlen gasi pragnienie owocami bażyny. Pojedyncze mają gorzkawy smak, ale kiedy wsypuje do gardła całą garść, ma wrażenie, jakby jego ciało zmoczył ulewny deszcz. Ten centkowany koń nie chce jeść bażyny. Wydaje się osowiały. Kiedy po południu nadciąga wir powietrza nawiewający piasek, kapitan ustawia się przed zwierzęciem i osłania je swoją bluzą. Koń stoi cierpliwie i parska mu prosto w brzuch.

– Wieczorem dostaniesz wody – uspokaja go kapitan. – Od wielu godzin nie słyszał własnego głosu. Po przejściu zawieruchy otrzepuje z piasku getry i spodnie. Wypluwa piasek. Peruka jest cała zapiaszczona, a pojedyncze ziarenka dostały się nawet pomiędzy jego siwe włosy.

Mimo iż nadchodzi wieczór, parobek nadal nie wraca. Niebo przybiera zielonkawy odcień, a wiatr się wzmaga. Kapitan rozbija namiot, wbija laskę w ziemię i zawiesza na niej perukę. Odkłada pistolet na bok. Mrok zapada niespodziewanie jak na taką letnią noc. Mężczyzna siedzi w wejściu do namiotu i nasłuchuje wycia wilków. Odgłosy to się nasilają, to cichną. Wilki wyją chórem.

Centkowany koń wydaje się niespokojny.

– Żaden z ciebie niepłochliwy koń – przemawia do niego kapitan, głaszcząc zwierzę dłonią w żółtej rękawiczce. – Brak ci tej ikry. Istnieją konie, które ją mają, ale tobie to nie jest pisane.

Najpierw na horyzoncie pojawia się czerwonawe światło, które po chwili zaczyna migać. Burza zbliża się tak szybko, że błyskawice rozdzierają niebo w poprzek. Potem rozpętuje się ulewny deszcz, a po nim zaczyna padać grad wielkości jajek kosa. Koń wydaje się oniemiały z przerażenia, dlatego kapitan, sam niczym nieosłonięty, przytrzymuje go gołymi rękoma i krzyczy do niego, próbując przebić się przez huk gradu, deszczu, błyskawic i odgłosy dudnienia. I nagle jest po wszystkim.

Dwudziestego szóstego lipca kapitan dociera do doliny i znajduje tam sporą sadzawkę. Woda musi pochodzić z podziemnego źródła, bo nie jest całkiem martwa. „Ma ciemny kolor” – notuje w dzienniku, „ale smakuje świeżo jak ze strumyka”. Wraz z koniem spędzają przy wodnym zbiorniku trzy kolejne noce, a w ciągu dnia ze szpadlem i wiertłem kapitan przemierza dolinę w górę i w dół, badając okolicę. Zapisuje: „Ziemia ma różną bonitację. Brak nawiewania piasku. Nieliczny, skromny drzewostan wierzby i osiki”. Rysuje krzak pochylony pod kątem dwudziestu pięciu stopni i dwukrotnie podkreśla rysunek. W nocy rozlegają się różne dźwięki. Leżąc w namiocie, nasłuchuje odgłosów wiatru pędzącego przez dolinę. Słyszy także konia, a z oddali wycie wilków i lisów, słyszy nawet głos lelka. Pojawiają się również inne dźwięki: chrobot, zawodzenie, szelest, a nawet szept. Notuje w dzienniku: „Wiatr w pewnych warunkach potrafi przybrać głosy ludzi i zwierząt”. Od kiedy opuścił go parobek, nie widział żadnego innego człowieka. Obok niego leży pistolet.

Po czterech dniach pobytu przy sadzawce kapitan opuszcza wrzosowisko. W przydrożnym gościńcu nabywa dwa brązowe żwawe konie i lepszy wóz. Kręci się po okolicy, rozmawiając z naczelnikiem miasta i właścicielami ziemskimi. Tak, udaje się aż do tych rozległych lasów w okolicach Silkeborga i pokazuje list od króla. Zawiera umowy na różne rzeczy.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kolejnej wiosny powraca do doliny z brązową sadzawką. Nastaje kwiecień i mróz odpuścił. Przybywa na wozie zaprzężonym w woła, wypełnionym narzędziami i tobołkami. Kapitan nie siedzi na pace, tylko jedzie obok na brązowo-czarnym błyszczącym koniu. Przecina dolinę odziany w czerwoną bluzę, zielone spodnie i wysokie, skórzane kozaki. W wybranym przez siebie miejscu zsiada i wyprzęga woła, po czym prowadzi zwierzęta do sadzawki, dostrzegając, że jest w niej mnóstwo wody, która tchnie świeżością i wilgocią. Przykuca i zwiniętą dłonią nabiera żółtawej, lodowatej wody. Wypija kilka garści, opłukuje twarz, po czym rozpina bluzę i koszulę, by odświeżyć się na szyi i piersi. W końcu zdejmuje kapelusz oraz perukę i przesuwa wilgotne dłonie po włosach, a następie prostuje się i przeciąga się w całej swojej imponującej okazałości.

– Wasser! – krzyczy.

Przez chwilę przechadza się wkoło. Tutaj, na dnie doliny rośnie nie tylko wrzos, ale i trawa dla owiec oraz sit rozpierzchły, które narysował w zeszłym roku w swoim dzienniku.

Zaczyna od zbudowania prymitywnej stajni na szkielecie z solidnych belek przywiezionych wozem. Taką konstrukcję wypełnia wrzosem i torfem pozyskanym z wrzosowiska położonego na północ od doliny. Zna ten rodzaj budynków z dzieciństwa, mogą być wykorzystywane do wszystkiego, a nawet zamieszkiwane przez ludzi. Obiekt jest trzykątny, wygląda jak zdjęty i postawiony bezpośrednio na ziemi dach. Torf zapewnia ciepło, ale i mrok, jakby wewnątrz panowała noc. Pomieszczenie jest wystarczająco szczelne, by przetrwać burzę, a jednocześnie wół i koń mogą tu odpocząć i się wyciszyć.

Potem przygotowuje miejsce na ognisko i rozbija namiot, do którego wnosi drewnianą skrzynię zawierającą papier, przybory pisarskie, rysunki, książki i czasopisma. Ma też ze sobą szklaną latarenkę, pudełko z dwiema woskowymi świecami, widelec z dwoma zębami, łyżkę, kubek, głęboki talerz, nóż, żeliwny garnek, patelnię. Zabrał również suszoną półtuszę wieprzową, worek owsa, po pół beczki żyta i gryki, ćwierć beczki nasion koniczyny i worek soli. Nie zapomniał nawet o rozcieńczonym piwie, butelce sznapsa, koszuli, parze długich białych rajstop i parze butów na obcasie ozdobionych czworokątną klamrą, a także o zapinanych na guziki skórzanych getrach. Jest też i skrzynka z pieniędzmi.

W bagażu znalazły się dwie siekiery, młot kowalski, żelazny klin i dłuto, jak również stary, pordzewiały i poplamiony nóż z tajemniczymi nacięciami. Jest również szpadel, świder i waga. Jest i krzesiwo, a także pistolet. Nawet trochę opału.

Rozpala ognisko. Miesza mąkę z wodą, dodaje soli i wyrabia ciasto na chleb, który odkłada do wyrośnięcia na głębokim talerzu. Następnie wypełnia garnek piaskiem i ustawia go nad ogniskiem pośrodku buchających płomieni.

Kiedy ognisko zaczyna się żarzyć, a piasek się podgrzał, ustawia talerz z ciastem nad naczyniem z piaskiem, nakrywając go niczym pokrywką. Zaplanował na dzisiaj świeży chleb, ale ciasto nie rośnie, bo nie ma zaczynu, jednak kapitan urządza sobie dzisiaj święto i o zmroku zjada kawałek wieprzowiny, maczając chleb w tłuszczu z patelni. W stajni odpoczywają koń i wół – syte, spokojne, napojone. W ciągu najbliższych dni kapitan postanawia otoczyć stronę szczytową stajni ogrodzeniem, aby wilki nie mogły się dostać do wnętrza. Odnajduje dziennik i w świetle ogniska zapisuje: „Przybycie 4 lipca 1755 roku. Sadzawka pełna dobrej wody, tylko nieco zabarwionej”.

To był dobry dzień. Pierwszy dzień na wrzosowisku.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

O świcie nadjeżdża otwarty wóz wyładowany kłodami dębu. Kapitan jest już od dawna na nogach. Zajął się wykopywaniem torfu po przeciwległej stronie doliny, więc od dłuższego czasu słyszy odgłosy skrzypienia i pisku kół, które rozchodzą się po dolinie niczym powietrzny wir. Z porannych ciemności wyłania się orszak jadących wolno, chyboczących się i kołyszących wozów. Sześć, osiem, dziewięć wozów – każdy z długimi, jednakowymi dębowymi pniami.

Kapitan wychodzi naprzeciw przyjezdnym.

– Muszą dotrzeć tam – instruuje każdego kolejnego woźnicę, wskazując na wzgórze po drugiej stronie doliny. Wozy się zatrzymują, woźnice zeskakują.

– Tam na górę? Po co mu to drewno tam, na szczycie wzgórza? Nie buduje się w miejscu, gdzie wiatr tworzy wir powietrzny.

Zwierzęta i woźnice wyglądają na zmęczonych, są od dawna w drodze. Naprawdę chce, żeby zawrócili, ponownie przecięli dolinę i dostali na szczyt po drugiej stronie? Zostali oddelegowani do tej jazdy, nic za nią nie dostaną. A do tego kiedy są poza domem, zaniedbują swoje własne sprawy. Powinni byli zostać w domach i zająć się siewem – teraz, kiedy ziemia jest do tego zdatna. Nie mają czasu na takie dyrdymały. Przez to tylko zmarnują swoje zwierzęta, które będą zmęczone przez wiele dni i po powrocie do domu zbyt słabe do pracy w polu. Wpatrują się w kapitana w błyszczących kozakach, trójgraniastym kapeluszu z żółtym frędzlem z przodu i z batem w dłoni.

W końcu wsiadają na wozy. Pierwszy wóz zawraca, a po nim drugi, trzeci, czwarty, piąty, szósty, siódmy, ósmy, dziewiąty. Orszak rusza z powrotem przez dolinę w miejscu, gdzie spadek jest wystarczająco łagodny, a potem zaczyna się mozolna wspinaczka. Woźnice zbierają się wokół wozów – ciągną, pchają i pokrzykują pokrzepiająco do pracujących w znoju zwierząt. Kapitan dołącza z własnym wołem i dopiero po dłuższej chwili do chłopów dociera, że zwierzę zostanie zaprzęgnięte do każdego pojedynczego wozu i dołączy do ich własnych koni.

Wół kapitana jest silny, dobrze odżywiony, młody i wypoczęty po długiej nocy w stajni. Ma gruzłowate pęciny, jego racice wwiercają się w podłoże, a żyły nabrzmiewają. Kapitan ciągnie do przodu, podczas gdy chłopi zapierają się ramionami o wóz i zaczynają pchać. Dolinę wypełniają krzyki i odgłosy uderzeń, stukotu kół i pokrzykiwań chłopów. Tylko wół pozostaje milczący, pochyla i gwałtownie unosi łeb, dowożąc wóz za wozem w miejsce wyznaczone przez kapitana.

Na miejscu pojawiają się pasza, butelki ze sznapsem i torby z jedzeniem. Każdy odpoczywa i zasypia na chwilę w połowie jasnego dnia. W końcu pierwszy z mężczyzn przewraca się na bok i siada. Trzeba zrzucić przywiezione kłody. Jeden z chłopów miażdży sobie dwa palce, ale na szczęście nie zdarza się żaden poważniejszy wypadek i nikt nie będzie musiał wracać do domu, leżąc na dnie wozu.

Po pewnym czasie robota jest skończona. Sznur wozów rusza w drogę powrotną. Kapitan już wrócił do wykopywania torfu. Nie przerywa pracy aż do zapadnięcia zmroku. Gdyby ktoś chciałby go teraz zobaczyć, miałby problem z odnalezieniem szczupłej postaci na szczycie wzgórza tonącego w mroku. Są tylko torf oraz odgłosy rąbiącego i znikającego w glebie szpadla, a także dźwięki głuchych uderzeń o ziemię odwracanego torfu.

Nie rozpala ogniska, zadowala się wczorajszym chlebem i wodą z sadzawki. Powietrze wydaje się rześkie niczym zapach śniegu. Kwietniowa aura. Na niebie roi się od gwiazd. Kapitan ich nie dostrzega, nie czuje też zmęczenia, chociaż jest pięćdziesięcioczteroletnim mężczyzną. Wielu w jego wieku ma już wszystko za sobą; są bezzębni, wyczerpani, rozpici, ale nie kapitan. Nazywa się Ludwig von Kahlen.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Po okolicy zaczynają rozchodzić się pogłoski o Ludwigu von Kahlenie, kapitanie, który zamierza budować na szczycie wzgórza na wrzosowisku. Od tego czasu woźnice nie ryzykują już przejazdu przez dolinę, omijają ją górą. Dzień za dniem pojawiają się nowe wozy. Przyjeżdża kamień polny z okolic Hald. A jak właściciel Hald, równie skąpy co chciwy, ma się teraz pogodzić z utratą choćby jednego kamienia, którego setki ładunków zgromadził do tej pory? Pojawiają się też cegły, wypalane w tych dużych piecach położonych na północy. Na miejsce dociera także wóz z otwartymi beczkami wypełnionymi palonym wapnem.

Kapitan zwraca na siebie uwagę, gdy przybywa do miasta, żeby pozałatwiać różne sprawy. Przybywa na brązowo-czarnym koniu, który porusza się tak lekko, jakby tańczył. Dorośli i dzieci zbierają się na ulicach, żeby się kapitanowi przyjrzeć. Wiadomo, że zamówił pług, który różni się od tego, jaki znają. Dostarcza kowalowi szkice, żeby ten wykonał pług zgodnie z projektem. Nie przekonują go zapewnienia kowala o doskonałej konstrukcji duńskiego pługu, kapitan upiera się przy niemieckim rozwiązaniu. U szklarza zamawia szklane okna, nie jedno, ale cztery duże i dwa małe. Mówi się, że płaci z góry brzęczącymi monetami pochodzącymi ze skrzyni z żelazną obręczą. Tak opisują ją ludzie, mimo że jej nigdy nie widzieli. Plotkuje się o jego koniu, wole, pistolecie, lasce, a także żółtej jedwabnej szarfie przewiązanej na wysokości bioder.

 

Kapitan zrzucił czerwoną bluzę i zabrał się za rąbanie drewna razem z kilkoma chłopami, których najął w mieście. Przez cały dzień odgłosy rąbania są niesione przez wiatr. W miejscu, w którym dawniej nie było słychać żadnych ludzkich głosów, teraz już nigdy nie zapada spokój ani cisza. Nawet kiedy inni robią się zmęczeni, kapitan nie zaprzestaje pracy. Nie potrzebuje przerwy i nie ma cierpliwości do ludzi. Dzień wydaje mu się za krótki. Jest niezadowolony, gdy trzeba przeznaczyć czas na ogrzanie się, jedzenie, odpoczynek czy napicie się gorzałki. W chwili, gdy pojawia się przemęczenie i mięśnie sztywnieją, zaczyna poganiać ludzi. Trudno im się podnieść. Muszą w ciągu dnia chwilę odpocząć.

– Trzeba się ruszać – przekonuje – wtedy nie czuje się znużenia. Ten, kto odpoczywa, robi się stary i zmęczony. – Podnoszą się opieszale, pozwalają sobą rządzić, jakby byli jego psami. Widzieli bat kapitana, widzieli jego wyblakłe oczy.

Dni stają się coraz dłuższe. Późno zapada zmrok. Kapitan pracuje sam w ciemnościach, wykopując torf, podczas gdy chłopi rozpalają ognisko w swoim obozie położonym nieco dalej w dolinie. Odgłosy szpadla, tępy dźwięk przewracanego torfu. Ten sam rytm przez cały czas. Wer schläft, wird alt und müde[1].

Kapitan wybiera się ponownie do miasta. Tym razem nie konno, bo zaprzągł zwierzę do wozu. Nikt do tej pory nie widział, żeby tak piękny koń ciągnął wóz. Udaje się do kowala i stelmacha, a także w inne miejsca, a kiedy wraca do siebie, ma ze sobą pół wozu siana, kociołek, dwie żelazne motyki, parę wideł do obornika, taczkę i niemiecki pług. Wiezie też dwie wysokie filiżanki ze złoconym brzegiem i funt herbaty. Za wozem wlecze się owca, która na miejscu zostaje wstawiona do stajni obok wołu. Kapitan zamyka drzwi znajdujące się w szczytowej ścianie budynku i zaryglowuje je. Do środka nie dostanie się żaden wilk, bo wcześniej musiałby przedrzeć się przez torf, ale zanim to nastąpi, on z pewnością zdąży go usłyszeć. Chociaż prawie nie sypia, to nawet gdy śpi, miewa lekki sen.

Tego wieczoru ponownie napełnia garnek piaskiem, a potem z mąki, wody i zaczynu, który zachował z pierwszego razu, piecze chleb. Smaży kawałek wieprzowiny, a potem macza chleb w tłuszczu z patelni. Siedzi na pieńku i w magazynie rolno-gospodarczym czyta o procesach rozkładu, a płomienie ogniska ogrzewają mu twarz oraz ciało. Studiuje rysunki i tabele. Ma pociągłą twarz i opuszczone kąciki ust. Nikt, kto by mu się przyglądał, nie odgadłby, jak mu teraz dobrze.

Nieco dalej w dolinie rozpalone przez chłopów ognisko płonie wysoko, a kiedy wiatr nagle zmienia kierunek, dochodzą go ich głosy. Nucą i śpiewają niczym żaby kumkające w odległym grzęzawisku.

O drugiej odkłada magazyn do skrzyni z książkami. Jest zbyt zmęczony, by pisać w dzienniku. W kozakach kładzie się na swoim wrzosowym legowisku i nakrywa bluzą. Zamyka oczy i wdycha zapach słomy zaplątanej w rękawach. W końcu zapada w sen. Taka dobra noc. Gwiazdy nad namiotem. Bezkresne niebo pulsuje światłem. Droga Mleczna tętni białym, niespokojnym światłem. Ale kapitan śpi i tego nie widzi. Kapitan śpi.

 

 

 

[1] Ten, kto śpi, zestarzeje się i zmęczy (niem.).

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Nastaje maj, a wokół sadzawki z brązową wodą ułożono zaporę z torfu. To tutaj poi się woła, konia i dwie nowo narodzone owieczki, które na chwiejnych nogach podążają za matką. Kapitan musi je przywiązywać sznurem, bo nie ma nikogo do pilnowania zwierząt.

Na wzgórzu na wprost sadzawki kapitan kursuje tam i z powrotem, układając belki. Przez długi okres rozłupywał głazy, jednak teraz nadszedł czas na postawienie budynku. To ciężka praca, a on pracuje sam. Najpierw zrzuca kamienie do rowu, a potem przenosi je na właściwe miejsce. Dwóch chłopów zniknęło, obóz posprzątano, ognisko wygaszono. Kapitan wkopuje samodzielnie kamień węgielny, a następnie muruje kamienny fundament. Odmierza odległości krokami, a potem raz jeszcze długimi belkami. Zaczyna pracę przed wschodem słońca i kończy późno w nocy.

Podczas ostatnich dni trwania snapstingu[2] postanawia udać się konno do miasta w poszukiwaniu siły roboczej. Na drogach spotyka komediantów, bydło, żebraków, ulicznych muzykantów, a także procesję drepczących gęsi. Największe interesy zostały już ubite, ziemia i gospodarstwa zmienią właścicieli. Warkocze zostają ścięte, a potem zabrane przez perukarki. Młodzi chłopcy i dziewczęta wyglądają na mocno podpitych. Jedna z nich próbuje mu pokazać swoje zęby – są ładne i białe, ale kapitan odwraca się do niej plecami. Znajduje za to trzech młodych chłopaków uczących się na czeladników, którzy zgłaszają chęć pracy latem. Kilka dni później w dolinie u von Kahlena pojawia się pewien stary człowiek. Mówi, że nazywa się Christian Erichsen. Chłopskim zwyczajem ma na głowie czerwony kaptur z peleryną sięgającą za ramiona. Widać tylko oczy – jasne z niemal białymi rzęsami. Przybył bez żadnego ekwipunku czy chociażby siekiery. Twierdzi, że słyszał, iż kapitan potrzebuje ludzi.

Drewniana konstrukcja nabiera kształtu. Na fundamencie powstaje masywny szkielet, a jasnymi nocami, kiedy światło nigdy nie znika całkowicie, kapitan zaczyna wreszcie chodzić za pługiem po zaoranej wcześniej ziemi. Na skrawku, z którego nadal wystają korzenie wrzosu, sieje grykę. Na kolejnym, na którym warstwa ziemi na głębokości dwóch szpadek jest twarda jak kamień, o czym się przekonał, wbijając w ziemię drzewiec zakończony grotem, sieje żyto. W położonych w oddali gospodarstwach ludzie śmieją się z niego do rozpuku. Nawet małe dzieci, skoro to bawi dorosłych. Ach, cudownie jest się tak pośmiać, raz na jakiś czas zaśmiać do rozpuku. Potem jednak ludzie zaczynają się zastanawiać. Czy to może być prawda? Czy ktoś może być tak głupi, niecierpliwy i pełen pośpiechu, żeby nie zaczynać od wypalenia wrzosowiska? I co jeszcze mówią? Owca? Jedna? Ha, śmieją się do łez.

Ludzie przyjeżdżają w odwiedziny. W ciągu pierwszego roku na wrzosowisku kapitan przyjmuje trzy wizyty.

Wieczorem, po zakończeniu pierwszej z nich, notuje w dzienniku: „12 czerwca 1755 roku – Trappaud”.

 

 

 

[2] Snapsting – prowincjonalne zgromadzenie stanowe połączone z jarmarkiem, typowe dla północnej Jutlandii, pierwsze odbyło się 26 kwietnia 1751 roku. Trwało zazwyczaj koło dwóch tygodni.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W południe w polu widzenia pojawia się zamknięty powóz, więc kapitan, który śledzi go wzrokiem ze wzgórza, poleca jednemu z pracujących młodzieńców rozpalić ognisko i nanieść wody. Wcześniej miał do tych zadań ordynansa. Teraz sam się musi imać takiej roboty, a jeszcze nie nawykł do tego, żeby utrzymywać ogień. Jest zbyt niecierpliwy, więc za każdym razem, gdy chce spożyć ciepły posiłek i potrzebuje ognia, musi zaczynać od nowa.

Po godzinie wóz znajduje się na tyle blisko, że kapitan odkłada robotę, schodzi do sadzawki i obmywa twarz. Wkłada surdut i zapina guziki. Zakłada również bluzę. Dawno jej już nie nosił – sztywny materiał sprawia, że jego szczupłe ciało się napręża. Przeczesuje włosy i związuje je zieloną aksamitką. Następnie zdejmuje perukę z laski, zawieszoną tam od tygodni, i otrzepuje ją. Wychodzi z namiotu w tym samym momencie, w którym powóz się zatrzymuje.

Woźnica zeskakuje z kozła i otwiera drzwi.

Najpierw pojawia się stopa obuta w kozak, potem woźnica wyciąga dłoń i z powozu wydostaje się człowiek w czarnym ubraniu i z czarnym kapeluszem na głowie. Ma posturę niedźwiedzia, okrągłe niebieskie oczy, pachnie cebulą i porto.

– A niech mnie – odzywa się człowiek.

Kapitan strzela obcasami.

– Ludwig von Kahlen – przedstawia się.

– No tak, tak. Trappaud, naczelnik powiatu – odwzajemnia się. – Niech to wszyscy diabli, mam nadzieję, że widzimy się po raz ostatni. – Ciężko kładzie dłoń upstrzoną plamami starczymi na ramieniu kapitana. – Można się nabawić krwawiących hemoroidów.

Kapitan przyjmuje postawę zasadniczą.

– Ależ paskudna ta droga. Czego można tu szukać, skoro i tak nic tu nie rośnie? – dziwi się Trappaud.

Kapitan po raz trzeci strzela obcasami.

– Naczelnik będzie mógł wszystko obejrzeć i posłuchać o moich planach.

– Tak, tak. Myśli pan, że pierwszy raz mam do czynienia ze spryciarzami. Niebawem całe miasto będzie pełne oszustów i kanciarzy, którzy dorabiają się na majątku naszego biednego króla. A ja nie jestem od niego wcale lepszy, bo trzeba być głupcem, żeby dać się wysłać na to pustkowie i parać się tego typu zadaniami. – Trappaud się prostuje. Zdejmuje kapelusz i ociera czoło. Stoi przez chwilę nieruchomo. – Ech, nabawiłem się choroby lokomocyjnej. Teraz jest, na szczęście, trochę lepiej. No to, na litość boską, przyjrzyjmy się temu, co tu mamy.

Kapitan prowadzi go do sadzawki i podaje wiaderko z wodą, a Trappaud ściąga usta i kiwa głową.

– Ten brązowy kolor spowodowany jest torfową zaporą? – pyta z przekonaniem.

– Owszem – potwierdza kapitan – ale przyjdzie czas, żeby wymienić ją na kamienną – zapewnia. – Ostatnio było tyle innych ważniejszych prac. Z tej wody jest całkiem dobra herbata – dodaje.

– Znakomicie, znakomicie – odpowiada Trappaud, odganiając się od gzów. Kapitan podaje mu krzewinkę wrzosu. Przyglądają się budowli i materiałom, a potem Trappaud pozwala się poprowadzić do przekopanej ziemi i dowiaduje się, że gryka zostanie zaorana jako nawóz.

– Muszę się czegoś napić – oświadcza naczelnik, a kapitan wskazuje na pieniek, na którym Trappaud może spocząć.

Po wypiciu herbaty w wysokich filiżankach ze złoconym brzegiem naczelnik uważa, że pora na przyniesienie butelki, którą zostawił w powozie. Cierpi na bóle żołądka i pleców, a po herbacie skręcają mu się wnętrzności. Na szczęście ma ze sobą coś, co z pewnością nie zaszkodzi i nadaje się na rozgrzewkę. Kapitan go rozumie. Sam też trzyma gorzałkę w namiocie, więc żwawo wstaje i przynosi butelkę. Nie ma co prawda kieliszków, ale Trappaud przekonuje życzliwie, że to nie ma znaczenia, kiedy człowiek przebywa na pustkowiu. Początkowo naczelnik miewa się na tyle kiepsko, że nie czuje różnicy między herbatą a sznapsem, ale z każdym kolejnym łykiem jego wnętrzności wracają na swoje miejsce. Łaskawie oznajmia, że herbata nie jest wcale taka najgorsza, woda też niczego sobie, a poza tym to może wcale nie taki głupi plan, żeby wypalić wrzos w dolinie i posiać owies, który zastąpi trawę. Zaznacza jednak, że spotkał już wielu, którzy opowiadali różne cuda, więc sam musi wyrobić sobie na ten temat obiektywną opinię.

Wyruszają w drogę wozem, tym, w którym leży butelka Trappauda. Naczelnik czuje się już zupełnie dobrze. Kierują się na południe, a potem na wschód. Po drodze kapitan pokazuje mu, jak bardzo ogołocona i w jakim opłakanym stanie jest ta piaszczysta ziemia, jakie brązowe jest samo wrzosowisko. Rzuca poważne oskarżenia na chłopów przybywających z daleka i wycinających wrzos i torf, aby palić nimi w swoich piecach wapiennych. Mają w nosie to, że pozbawiają glebę składników odżywczych, pozostawiając goły piasek. To są właśnie ślady ich rabunku. Ta zniszczona przyroda.

Ale kto wiatr sieje, zbiera burzę.

Przemierzają bezkresną równinę, na której wszystko wygląda jednakowo. Nawet niebo przybiera brązowo-szary odcień. Jest za to wyjątkowo bezwietrznie. Powietrze wydaje się ciężkie.

– Wydaje mi się – zagaja Trappaud – chociaż nie chciałbym się wymądrzać, bo nie jestem chłopem i nie znam się na rolnictwie, ale wydaje mi się, że pan, kapitanie von Kahlen, wybrał sobie naprawdę nieprzyjazną okolicę.

Kapitan pochyla głowę na znak, że słucha. Potrzebuje lokalnego protektora. Jest parę spraw, na których mu zależy. Powinien się jednak miarkować. Minęło zbyt wiele czasu, odkąd ostatnio z kimś rozmawiał.

– Istnieją bardziej dogodne tereny – ciągnie Trappaud. – Słyszałem na przykład o miejscu, które ludzie zwą Havredalene. Jest tam woda, są grzęzawiska, a obszar nie tak nieprzyjemnie płaski jak to tutaj. Tamte ziemie tylko czekają na odpowiedniego człowieka, który pozwoli im rozkwitnąć.

Owszem, kapitan również odwiedził Havredalene i nie ma zamiaru kwestionować zdania naczelnika. Tamtejsza ziemia jest rzeczywiście lepsza, miejscami można nawet spotkać trawę, a uprawa byłaby prawdopodobnie łatwiejsza.

– Tam można by zdziałać dużo więcej – przekonuje Trappaud. – Tam znalazłby kapitan ujście dla swojej nieposkromionej woli działania.

Po tych słowach kapitan nie potrafi dłużej milczeć.

Nie boi się działać i nie należy do tych typowych wizjonerów. Urodził się w gospodarstwie rolnym, szczegółowo studiował zasady użyźniania wrzosowisk, a przez ostatnie kilka lat korespondował z czołowymi znawcami tematu. Sam zresztą napisał o tym dwie rozprawy dla Izby Skarbowej. Znalazł pomysł na sfinansowanie tego przedsięwzięcia, więc nie będzie kosztowało króla ani korony. Gdyby nałożyć podatek od gry w karty, można by tymczasowo sfinansować założenie dwunastu gospodarstw. On sam ma wystarczająco dużo siły, żeby zostać pionierem i pokazać, że to możliwe. Kraj zbyt długo popadał w ruinę. Dżuma, wojny, nie wspominając o rabunkowym karczowaniu lasów, zrobiły swoje. Lenistwo i samowola dopełniły reszty. Ludzie plądrują, zamiast siać i żyją tylko aktualnym dniem. Jednak teraz, kiedy nasz ukochany król, wierny obrońca ludu, zaangażował się w sprawę, on, kapitan, zamierza dać innym przykład. Zapewnia, że nie ograniczy się do uprawiania ziemi, ale udowodni, że jest to możliwe na każdym wrzosowisku. Będzie walczył z powszechną gnuśnością ze wszystkich swoich sił. To nie tylko kwestia woli i wytrwałości, ale także znajomość rzeczy i zastosowanie nowych form uprawy. Krótko rzecz ujmując: celowo zdecydował się na właśnie ten kawałek ziemi. Zamierza z całą uniżonością pokazać królowi, temu ukochanemu władcy, że na terenie Jutlandii, bez względu na to, o jak kiepskich ziemiach mówimy, możliwe jest uprawianie roli. Naczelnik sam przyznał, że trudno o gorsze miejsce. Będzie się trzeba zmierzyć z ludzką opieszałością, a on zdaje sobie sprawę bardziej niż ktokolwiek inny, że w tym przypadku sama silna wola nie wystarczy. Będzie potrzebował pomocy. Przede wszystkim wielkim wsparciem byłoby upoważnienie go do kierowania pracami pomiarowymi po to, aby można było wytyczyć granicę między wrzosowiskiem a terenami należącymi do właścicieli ziemskich i tym samym zatrzymać tę niegodziwą grabież. Należy również zagłębić się we właściwości wrzosowiska, dogłębnie je zbadać, żeby móc te ziemie poskromić. Jeżeli wrzosowisko będzie wyłącznie wyzyskiwane, nie ruszy się z miejsca. Kapitan twierdzi, że trzeba być dobrym strategiem.

Powóz się trzęsie i łoskocze, a dwóch mężczyzn w środku kołysze się, podskakuje i jest rzucanych to w jedną, to w drugą stronę. Dłoń Trappauda trzymająca butelkę opadła między nogami.

Kiedy w końcu powóz się zatrzymuje, naczelnik gwałtownie się prostuje i stwierdza:

– Drogi monsieur, tu jest naprawdę nieprzyjemnie. Każdy, kto zdecyduje się tutaj zamieszkać, musi kiedyś zwariować. Niech pan zapamięta moje słowa: życie tutaj stanie się kiedyś pańskim prawdziwym zmartwieniem.

– Udowodnię, że jest pan w błędzie, dostojny naczelniku – zapewnia kapitan.

– Dobrze, niech pan spróbuje – zgadza się Trappaud. – To miejsce wydaje się bardziej opustoszałe i przygnębiające niż to, które urządzono w piekle dla tych wszystkich złotoustych, którzy na co dzień obiecują cuda. Prześlę panu worek żołędzi, zgodnie z pana życzeniem. Wstawię się też za panem jako osobą do wytyczania kresek na mapie. To dopiero będzie zabawne. A teraz musi mi pan wybaczyć, na mnie już pora. Czas ogrzać tyłek workami z ciepłym owsem.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej