Bez przedawnienia - Katarzyna Żwirełło  - ebook + audiobook + książka

Bez przedawnienia ebook i audiobook

Żwirełło Katarzyna

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W luksusowym warszawskim mieszkaniu dochodzi do nietypowego zabójstwa. Ofiara okazuje się byłym posłem, w przeszłości zamieszanym w afery kryminalne, który niedawno wyszedł z więzienia.

Dochodzenie prowadzi młody aspirant Robert Baczuk. Jego kariera kręciła się dotąd wokół rodzinnych tragedii, patologii i awantur. Śledztwa tylko rozdrapywały niezabliźnione rany i wzmacniały poczucie braku wpływu na rzeczywistość. Upragniona „grubsza sprawa” wydaje się szansą na zbudowanie własnej legendy w policyjnym środowisku.

Kiedy jednak postępowanie nabiera rozpędu, zamiast przyszłej chwały przynosi coraz mocniejsze echa przeszłości. Dopiero tutaj dawne demony odezwą się z całą mocą. Nie tylko w życiu aspiranta – również tych wszystkich, którzy z nim współpracują.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 337

Rok wydania: 2022

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 13 min

Rok wydania: 2022

Lektor: Jacek Dragun

Oceny
4,2 (148 ocen)
65
52
25
3
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anna15065203

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna książka, pisana prostym językiem bez zbędnych opisów. Fajna akcja i dobre zakończenie. Myślę że powstanie następna cześć. 👍
10
jakprzezokno

Dobrze spędzony czas

Początkowo nie mogłam w żaden sposób przyzwyczaić się do stylu Autorki. Było trochę niepotrzebnych dialogów, trochę niezręczności w tym wszystkim. Jednak postanowiłam odsunąć warsztat literacki nieco dalej i skupić się przede wszystkim na fabule i kreacji całej historii. I tutaj już było dobrze. Ciekawe, pomieszane ze sobą wątki, nietuzinkowa sprawa, która rozrasta się do naprawdę dużych rozmiarów. Bohaterowie byli nieco sztywni, ale przy tym całkiem ludzcy. W pewnym momencie ta historia przejmuje wszystko. Staje się ciekawa i nieprzewidywalna, a drobne potknięcia Autorki szkodzą na dalszy plan. Dla mnie ta książka była bardzo nierówna: po początkowym zniechęceniu czytałam ją z zainteresowaniem. W ogólnym rozrachunku jednak mi się podobała i mogę ją polecić. To w miarę lekki kryminał, z trochę zaginionym śledczym.
10
izakaz14

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Seventeen96

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
SowiDwor

Nie polecam

może ma pani jakieś inne zalety prócz pisania? bo to słabe jest...
00

Popularność




Au­tor:
Ka­ta­rzyna Żwi­rełło
Re­dak­cja:
Agata To­kar­ska
Ko­rekta:
Do­mi­nika Wilk
Na­ta­lia Chro­bak-Le­cho­szest
Skład:
Anna Bro­dziak
Opra­co­wa­nie gra­ficzne:
Dre­ams Wy­daw­nic­two Li­dia Miś-No­wak
Zdję­cia z okładki:
© Ja­ro­slaw Bla­min­sky / Tre­vil­lion Ima­ges
© Dan-Cri­stian Pădu­reț / Unsplash
ISBN 978-83-66977-35-8
© Dre­ams Wy­daw­nic­two Li­dia Miś-No­wak
ul. Unii Lu­bel­skiej 6A, 35-016 Rze­szów
www.dre­am­swy­daw­nic­two.pl
Rze­szów 2022, wy­da­nie I
Druk: Dru­kar­nia Skle­niarz
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana, prze­cho­wy­wana jako źró­dło da­nych, prze­ka­zy­wana w ja­kiej­kol­wiek me­cha­nicz­nej, elek­tro­nicz­nej lub in­nej for­mie za­pisu bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.

1

„Nie mogę zi­gno­ro­wać wy­ni­ków la­bo­ra­to­ryj­nych”

Młody męż­czy­zna o prze­ni­kli­wym spoj­rze­niu i nieco zgar­bio­nej po­sta­wie usiadł na wy­słu­żo­nej ławce pod do­rod­nym klo­nem. Za­piął czarną kurtkę pod szyję i wci­snął zmar­z­nięte ręce do kie­szeni. Ob­ser­wo­wał wej­ście do po­bli­skiego bloku. Cze­kał.

Osie­dle przy­po­mi­nało mu dzie­ciń­stwo. Szare i wy­ma­ga­jące od naj­młod­szych miesz­kań­ców wy­jąt­ko­wej za­rad­no­ści. Je­dy­nym ko­lo­ro­wym ak­cen­tem w oko­licy były ob­umie­ra­jące li­ście drzew.

Uniósł głowę, by spoj­rzeć na oświe­tlone la­tar­nią sze­lesz­czące na wie­trze li­sto­wie. Ko­rona wy­glą­dała jak dziu­rawy, po­ła­tany dzie­cięcy koc. Wy­słu­żona, sen­ty­men­talna pa­miątka, która po­winna tra­fić na śmiet­nik albo strych, po­dob­nie jak nie­które od­le­głe wspo­mnie­nia, które męż­czy­zna wo­lałby wy­rzu­cić z pa­mięci. Krzyk ojca, płacz matki, dła­wiący strach i po­czu­cie bez­sil­no­ści ko­tłu­jące się w ciele za­le­d­wie kil­ku­let­niego chłopca. Miał wra­że­nie, że te do­świad­cze­nia nie po­zwa­lały mu wzra­stać, ale bez prze­rwy cią­gnęły go w dół. Lu­dzie, któ­rzy go znali, mieli cał­kiem od­mienne zda­nie na ten te­mat. To wła­śnie te bo­le­sne do­świad­cze­nia spra­wiły, że był zmu­szony szybko do­ro­snąć, a bę­dąc już męż­czy­zną, po­tra­fił do­strze­gać rze­czy cał­kiem nie­wi­doczne dla in­nych.

Przez ciemne za­ułki prze­mknęło gło­śne kaszl­nię­cie. Męż­czy­zna spoj­rzał na zbli­ża­jącą się do bu­dynku nie­po­zorną po­stać. Była to ko­bieta w śred­nim wieku. W obu rę­kach dźwi­gała białe re­kla­mówki.

Męż­czy­zna wie­dział, że to, co za­mie­rzał zro­bić – co mu­siał zro­bić – bę­dzie kosz­to­wać wiele. Ona za­płaci cier­pie­niem. On, praw­do­po­dob­nie, wy­rzu­tami su­mie­nia. Nie miał jed­nak wy­boru.

Ko­bieta otwo­rzyła skrzy­piące drzwi. We­szła do sta­rej ka­mie­nicy. Wtedy męż­czy­zna wstał i ru­szył w stronę bu­dynku.

Jego serce za­biło szyb­ciej. Po kilku la­tach po­dob­nych dzia­łań po­wi­nien umieć za­cho­wać mar­twy spo­kój – nie­wzru­szoną obo­jęt­ność. Nie po­tra­fił, a szcze­gól­nie nie w tym przy­padku. Za­pu­kał do drzwi miesz­ka­nia. Po krót­kiej chwili w progu sta­nęła ta sama wą­tła ko­bieta. Za­darła głowę i ob­rzu­ciła go py­ta­ją­cym spoj­rze­niem.

– Pan Ro­bert o tej po­rze?

– Tak. Prze­pra­szam, pani Mi­lew­ska, ale mu­simy po­roz­ma­wiać. Mogę wejść?

– Tylko po­roz­ma­wiać? – za­py­tała nie­pew­nie. Wy­raź­nie oba­wiała się celu jego wi­zyty.

– To byłby do­bry po­czą­tek – od­parł spo­koj­nie, a ona wpu­ściła go do miesz­ka­nia.

Znał już do­brze jego roz­kład, by­wał tu wie­lo­krot­nie w ciągu ostat­niego ty­go­dnia. Sam zna­lazł drogę do kuchni, gdzie usiadł przy nie­wiel­kim sto­liku.

– Gdzie jest pani syn?

– Bar­tuś jest w swoim po­koju. Od­ra­bia lek­cje. Na­pije się pan cze­goś, aspi­ran­cie?

– Może her­baty – od­parł po chwili Ro­bert.

Po­my­ślał, że roz­mowa przy her­ba­cie bę­dzie do­brą oka­zją do zy­ska­nia więk­szego za­ufa­nia po­dejrz­li­wej ko­biety. Za­chęci ją do otwar­to­ści i szcze­ro­ści.

Elż­bieta Mi­lew­ska przy­go­to­wy­wała her­batę w ci­szy, którą da­łoby się ciąć no­żem. Mu­siała po­dej­rze­wać, że coś wisi w po­wie­trzu, że aspi­rant Ro­bert Ba­czuk nie przy­szedł tu dziś wy­łącz­nie na her­batę. Do­piero gdy po­sta­wiła dwie szklanki na stole i usia­dła, po­li­cjant spoj­rzał jej w oczy i za­py­tał:

– Opo­wie mi pani, co przy­tra­fiło się pani mę­żowi?

– Prze­cież roz­ma­wia­li­śmy już o tym wie­lo­krot­nie. Skąd ja mogę wie­dzieć? – Ko­bieta unio­sła ra­miona i uto­piła bez­radny wzrok w her­ba­cie.

Ro­bert wie­dział już, że kła­mała. W du­chu skar­cił się za to, jak długo po­zwa­lał, by wo­dziła go za nos. Za bar­dzo przy­po­mi­nała mu jego matkę, by po­tra­fił trak­to­wać ją pro­fe­sjo­nal­nie i oschle jak każ­dego in­nego.

– Pani Mi­lew­ska – za­czął gło­sem peł­nym współ­czu­cia. – Oprócz ciała pani męża zna­leź­li­śmy też koc na brzegu je­ziora. Włókna po­cho­dzące z koca były rów­nież na tyl­nym sie­dze­niu pani sa­mo­chodu.

Cier­pli­wie wy­cze­ki­wał jej re­ak­cji. Uśmiech­nęła się lekko i prze­lot­nie na niego spoj­rzała. Szklanka her­baty w jej dło­niach za­drżała, jak kop­nięta elek­trycz­nym szo­kiem.

– Szu­ka­łam tego koca… – po­wie­działa po chwili mil­cze­nia. – Ja­kiś czas temu by­li­śmy nad tym je­zio­rem… na pik­niku.

– W sa­mo­cho­dzie też były ślady krwi pani męża.

– Nie wiem. Może… Może za­ciął się kie­dyś, czy coś – ce­dziła ner­wowo. Drżą­cymi dłońmi od­sta­wiła szklankę. Ode­szła od stołu i sto­jąc do po­li­cjanta ple­cami, zła­pała za ścierkę, by oczy­ścić kon­tuar z nie­wi­docz­nych okrusz­ków. – Nie wiem – po­wtó­rzyła. – Prze­cież mo­gło tak być. Za­ciął się. To nie jest wy­klu­czone. Coś so­bie na­wet przy­po­mi­nam.

– Niech pani usią­dzie – po­pro­sił Ro­bert sta­now­czym, choć ła­god­nym gło­sem.

Elż­bieta po­bla­dła. Chwy­ciła jedną dłoń w drugą i usia­dła przy stole.

– Pani mąż wcale się nie za­ciął, oboje o tym wiemy. Krwi w sa­mo­cho­dzie było dużo. Zna­leź­li­śmy też jej ślady w ła­zience, w wan­nie, w od­pły­wie. Pro­szę prze­stać mnie okła­my­wać. Kiedy przy­je­cha­łem tu pierw­szego dnia, by po­in­for­mo­wać o śmierci pani męża, miała pani si­niaka na po­liczku. Ude­rzył pa­nią, prawda? Do po­dob­nych zda­rzeń do­cho­dziło już wcze­śniej. Są­sie­dzi ze­znali, że przy­naj­mniej raz w ty­go­dniu sły­szeli po­rządną awan­turę, a nie­malże co­dzien­nie pod­nie­siony głos pani męża. Znę­cał się nad pa­nią.

Mi­lew­ska słu­chała go z uwagą, ale nie była w sta­nie spoj­rzeć mu w oczy. Ucie­kała spoj­rze­niem z jed­nego rogu po­miesz­cze­nia do dru­giego. Do jej oczu na­pły­nęły łzy.

– Opo­wie mi pani, co do­kład­nie się stało tam­tego wie­czoru?

Ro­bert za­wa­lił gru­zem wszyst­kie moż­liwe drogi ucieczki, za­my­ka­jąc ko­bietę w po­trza­sku. Po­czuł wie­jący od nie­szczel­nego okna chłód. Nie po­do­bała mu się rola, jaką przy­szło mu te­raz od­gry­wać. Była to rola niby-spra­wie­dli­wego, roz­strzy­ga­ją­cego, kto był ofiarą, a kto zbrod­nia­rzem. Może dla­tego, że wi­dział tę sy­tu­ację nieco ina­czej, z oso­bi­stej per­spek­tywy, nie czuł sa­tys­fak­cji z od­kry­cia prawdy.

Ko­bieta po­tarła o sie­bie dło­nie. Dło­nie de­li­katne i kru­che. Spra­co­wane i już nie­młode. Dło­nie mor­der­czyni.

– Wszystko wy­da­rzyło się szybko – przy­znała pra­wie nie­do­sły­szal­nym gło­sem. – Nie je­stem pewna, czy do­brze pa­mię­tam.

– Może za­cznie pani od tego, jak do tego do­szło? Kto z was jako pierw­szy wró­cił do domu?

– Ja. Wró­ci­łam do domu około czwar­tej po po­łu­dniu. Bar­tuś był wtedy u mo­ich ro­dzi­ców. Kiedy wró­cił mąż, koń­czy­łam do­pra­wiać obiad. Już od progu szu­kał pre­tek­stu do kłótni. Cze­piał się, że syn spę­dza za dużo czasu u dziad­ków. Ale czemu się dzi­wić?

– Znę­cał się nad pa­nią, prawda? – za­py­tał, choć znał od­po­wiedź.

– Tak, jak mó­wili są­sie­dzi, dość czę­sto… Dla­tego Bar­tuś wo­lał być u dziad­ków. Nie za­wsze tak było. Tylko że…

– Tak?

– Tylko że zda­rzało się co­raz czę­ściej i co­raz bar­dziej agre­syw­nie. – Za­mil­kła na chwilę. – Ma pan dzieci?

– Nie mam. Jesz­cze nie.

– Więc pew­nie pan nie zro­zu­mie, kiedy po­wiem, że przede wszyst­kim ba­łam się o syna.

Ro­zu­miał. Le­piej, niż przy­pusz­czała.

– Co się sta­nie z moim sy­nem? – za­py­tała Elż­bieta Mi­lew­ska drżą­cym gło­sem. – Trafi do domu dziecka?

– Pew­nie bę­dzie mógł za­miesz­kać z dziad­kami – od­parł uspo­ka­ja­jąco Ro­bert. – W ta­kich sy­tu­acjach naj­bliż­sza ro­dzina ma pierw­szeń­stwo. Sąd za­de­cy­duje.

Mi­lew­ska przy­tak­nęła niemo. Bez­denna tro­ska na jej twa­rzy nie była moż­liwa do zi­gno­ro­wa­nia. Ko­bieta wy­glą­dała, jakby cały świat w jed­nej tra­gicz­nej chwili zwa­lił się jej na głowę. Ru­nęło wszystko – jej plany, ma­rze­nia, naj­drob­niej­sze na­dzieje, a ra­dość ży­cia cał­kiem wy­pa­ro­wała. Przed aspi­ran­tem sie­dział trup – chwi­lowo w ży­wym ciele.

– Pani Mi­lew­ska… je­stem prze­ko­nany, że sąd weź­mie pod uwagę oko­licz­no­ści ła­go­dzące. Je­żeli przy­zna się pani do winy i wy­razi skru­chę…

– Nie może nas pan zo­sta­wić w spo­koju? Udać, że ni­gdy się nie do­wie­dział?

Chciałby to zro­bić, na­wet bar­dzo, a mimo to od­parł:

– Nie­stety nie mogę tego zro­bić… Chcia­łaby pani ucie­kać przez całe ży­cie? Bać się każ­dego dnia, że ktoś od­kryje prawdę?

Ko­bieta za­prze­czyła nie­mra­wym ru­chem głowy.

– Nie mogę zi­gno­ro­wać wy­ni­ków la­bo­ra­to­ryj­nych – do­dał Ro­bert.

Chciał za­ła­twić to naj­spo­koj­niej i naj­ła­god­niej, jak tylko mógł. Był wdzięczny prze­ło­żo­nemu za udzie­le­nie zgody na tak ci­che, po­lu­bowne za­trzy­ma­nie. Ufał, że Mi­lew­ska nie zrobi ni­czego głu­piego z tro­ski o syna. Nie była zresztą wy­ra­cho­waną mor­der­czy­nią, ale ko­lejną po­tur­bo­waną przez ży­cie istotą, jaką młody po­li­cjant spo­tkał na swo­jej za­wo­do­wej ścieżce.

2

Krew na ścia­nie

Pod­czas gdy Elż­bieta Mi­lew­ska sta­rała się za­cho­wać spo­kój w ob­li­czu roz­trza­ska­nego na ka­wałki ży­cia, w in­nej czę­ści War­szawy inna ko­bieta uśmie­chała się do no­wego po­czątku, co­dzien­no­ści i ocze­ki­wań. Mar­tyna Za­wadzka szła pręż­nym kro­kiem w kie­runku domu, choć opuch­nięte stopy w ob­ca­sach wo­łały o prze­rwę. Prze­rwa zna­czy­łaby jed­nak, że wzno­wie­nie mar­szu by­łoby jesz­cze bar­dziej bo­le­sne, może na­wet nie­moż­liwe, a prze­cież mu­siała ja­koś dojść do swo­jego no­wego miesz­ka­nia. Że też za­chciało się jej jesz­cze ła­zić po skle­pie me­blo­wym w świeżo za­ku­pio­nych szpil­kach! Co so­bie po­sta­nowi, to wy­kona, a po­sta­no­wiła so­bie już wczo­raj, że kupi ramkę i za­wiesi zdję­cie z uko­cha­nym w ich pierw­szym wspól­nym gniazdku.

Gdyby cho­ciaż par­king był już czynny! Ale nie! Lu­dzie my­ślą, że tylko stare bu­dynki przy­spa­rzają sa­mych pro­ble­mów. Nowe cza­sami przo­dują w awa­ryj­no­ści! Cią­głe pro­blemy, na­pra­wia­nie, wy­kań­cza­nie. Kto by po­my­ślał, że od­dany do użytku kilka dni temu ga­raż zo­sta­nie za­lany wodą z nie­szczel­nej rury, a spię­cie za­blo­kuje drzwi ga­ra­żowe?! Kto by po­my­ślał, że wo­kół tak wspa­nia­łego bu­dynku, ulo­ko­wa­nego w tak pre­sti­żo­wej dziel­nicy jak Wi­la­nów, no­wych miesz­kań­ców przy­wi­tają pro­blemy par­kin­gowe?! Naj­bliż­sze wolne miej­sce znaj­do­wało się trzy­sta me­trów od domu i Mar­tyna mu­siała po­ko­nać ten ostatni dy­stans na no­gach, czy tego chciała, czy nie.

Jesz­cze jedna prze­cznica i do­trze na miej­sce.

„Im szyb­ciej we­zmę się do ro­boty, tym le­piej” – po­my­ślała, gdy wresz­cie prze­kro­czyła próg miesz­ka­nia. Pach­niało świeżo i czy­sto, drew­nem, farbą. Oparła dużą ramkę o ścianę i zrzu­ciła szpilki. Dała so­bie chwilę wy­tchnie­nia, by otrzeć jedną opuch­niętą stopę o drugą, po czym na­lała so­bie kie­li­szek bia­łego wina. Upiła kilka ły­ków. Z po­miesz­cze­nia go­spo­dar­czego wy­jęła skrzynkę z wier­tarką.

Wy­ma­lo­wana, wy­szli­fo­wana do per­fek­cji apa­ry­cja Mar­tyny przy­wo­dziła na myśl sko­ja­rze­nie, że zna się ona je­dy­nie na wier­ce­niu dziur w brzu­chach męż­czyzn obec­nych w jej ży­ciu, ale po­zory mylą. Miała silną oso­bo­wość i odzie­dzi­czony po ojcu ta­lent do do­mo­wych na­praw, któ­rych wy­ko­ny­wa­nie spra­wiało jej przy­jem­ność. Przy­mie­rzyła ramkę do ściany, okre­śla­jąc mniej wię­cej, gdzie ma za­wi­snąć, po czym przy­ło­żyła wier­tło i na­ci­snęła przy­cisk.

Ha­łas zbu­rzył ci­chą at­mos­ferę tego wie­czoru. Ko­bieta pchnęła urzą­dze­nie moc­niej i ku jej za­sko­cze­niu wier­tło lekko wsko­czyło w ścianę. „Szybko po­szło” – po­my­ślała. Odło­żyła wier­tarkę na pod­łogę i wró­ciła do przed­po­koju, by z to­rebki wy­cią­gnąć opa­ko­wa­nie koł­ków. Za­sty­gła w bez­ru­chu, sły­sząc szmer za fron­to­wymi drzwiami. Nie mo­gła oprzeć się po­ku­sie. Ci­cha­czem przy­su­nęła oko do wi­zjera, by po­dej­rzeć ko­ry­tarz.

Tych są­sia­dów jesz­cze nie miała oka­zji po­znać. Miło pre­zen­tu­jąca się para. Może za kilka dni, kiedy miesz­ka­nie bę­dzie wy­glą­dało bar­dziej re­pre­zen­ta­cyj­nie, za­prosi ich na ko­la­cję. Z sa­tys­fak­cją upiła ko­lejny łyk wina, a gdy ob­ró­ciła się, by spoj­rzeć na wy­wier­coną przez sie­bie dziurę w ścia­nie, za­marła. Przez mo­ment nie miała po­ję­cia, na co pa­trzy. Czy ją wzrok nie myli? Czy nie zwa­rio­wała?

Nowa śnież­no­biała ściana dzie­liła się te­raz na dwie czę­ści. Po­środku znaj­do­wała się nie­wielka dziura. Z niej, aż do sa­mej pod­łogi, cią­gnęła się kre­ska. Bor­dowa, pra­wie czarna w sła­bym świe­tle.

Mar­tyna po­de­szła bli­żej nie­pew­nym kro­kiem. Umo­czyła palce w nie­okre­ślo­nej cie­czy, a do jej noz­drzy do­tarł nie­przy­jemny za­pach. Spoj­rzała na swoją uma­zaną krwi­stą ma­zią dłoń. Ci­szę prze­rwał naj­pierw trzask stłu­czo­nego kie­liszka, na­stęp­nie nie­kon­tro­lo­wany okrzyk pa­niki.

3

„Mamy trupa w ścia­nie”

Ro­bert Ba­czuk pra­co­wał w wy­dziale kry­mi­nal­nym od kilku lat i kon­se­kwent­nie roz­cza­ro­wy­wał się rze­czy­wi­sto­ścią. Za­czy­nał tę ro­botę na­sta­wiony na by­cie bo­ha­te­rem ści­ga­ją­cym nie­uchwyt­nych prze­stęp­ców, zim­nych, wy­ra­cho­wa­nych za­bój­ców. Jak do­tąd nie tra­fił na żad­nego. Miał już jed­nak cał­kiem spore do­świad­cze­nie za­wo­dowe na polu ro­dzin­nych tra­ge­dii, mor­derstw w afek­cie, sa­mo­bójstw i nie­szczę­śli­wych wy­pad­ków, a to wszystko od­ci­snęło na nim wy­raźne zna­mię w po­staci po­sęp­nego ob­li­cza.

Jako dzie­ciak wy­da­wał się wy­co­fany i ci­chy, choć w rze­czy­wi­sto­ści za­wsze po­szu­ki­wał ak­cep­ta­cji. Ja­kiejś przy­chyl­nej mu du­szy, która oka­za­łaby mu zro­zu­mie­nie i wsparła moc­niej­szym ra­mie­niem. Do­rósł, ale nie­wiele się zmie­niło. Wpraw­dzie na­brał nieco doj­rza­ło­ści, pew­nej re­zerwy wo­bec ży­cia, jakby uświa­do­mił so­bie jego kru­chość i nie­prze­wi­dy­wal­ność, a to z ko­lei do­pro­wa­dziło do do­strze­ga­nia w świe­cie nie­po­ję­tego cha­osu.

Po­bież­nie przy­po­mniał so­bie kilka do­cho­dzeń. Cią­gle to samo – mi­łość i pa­sja wy­pa­lone po la­tach wspól­nego ży­cia. Prze­cią­gnięte po zim­nym bruku co­dzien­no­ści, wy­ta­rzane w bło­cie roz­cza­ro­wań, prze­żute i wy­plute wraz z licz­nymi sło­wami nie­na­wi­ści. Al­ko­ho­lizm i nar­ko­ma­nia. Nie­chciane dzieci, mor­do­wane dzieci. Dzieci mor­du­jące ro­dzi­ców. Zdrady i kłam­stwa pro­wa­dzące do utraty kon­troli. Za­wie­dzione ocze­ki­wa­nia i ży­ciowe po­rażki za­wią­zu­jące cia­sno pę­tlę wo­kół szyi. Skok z da­chu, strzał w głowę, po­łknięte ta­bletki. Śmierć od ciosu no­żem, udu­sze­nie po­duszką, wy­pita tru­ci­zna. Tak wy­gląda chaos. Kiedy on wcho­dzi na scenę, my tra­cimy kon­trolę. A gdy tra­cimy kon­trolę, wąt­pimy w sie­bie i sens dzia­ła­nia.

Ro­bert zwąt­pił w wiele rze­czy w ostat­nich la­tach, ale na­dal wie­rzył w szla­chet­ność swo­jego celu, ja­kim było ra­to­wa­nie ludz­kiego ży­cia. To jedno spra­wiało, że na­dal tkwił w wy­dziale kry­mi­nal­nym i kon­se­kwent­nie wspi­nał się po szcze­blach ka­riery.

Wi­dział wiele cier­pie­nia, łez bę­dą­cych efek­tem smutku lub zło­ści. Wi­dział roz­bite ro­dziny, cier­pie­nie dzieci, nie­na­wiść ro­dzi­ców. To wszystko po­winno spra­wić, że wy­ro­biłby w so­bie pewną oschłość; ba­rierę ochronną, która po­ma­ga­łaby pra­co­wać bez oso­bi­stego za­an­ga­żo­wa­nia i ry­zyka de­pre­sji. Ba­riery nie było. Pa­trzył w smutne oczy mor­der­czyni, sta­ra­jąc się od­su­nąć na bok wła­sne wspo­mnie­nia.

Znowu po­niósł klę­skę. Po­now­nie po­ja­wiał się je­dy­nie po to, by na­świe­tlić stratę, wska­zać win­nego i po­zo­sta­wić za sobą zglisz­cza. Ni­gdy ni­czego nie ra­to­wał, ni­gdy też nie za­po­bie­gał. Po­peł­nio­nego mor­der­stwa nie da się prze­cież cof­nąć. Cza­sami miał już do­syć.

Przy­go­to­wał kawę. Do­ło­żył sta­rań, by wy­szła na­prawdę do­bra, by jej pi­cie przy­no­siło Elż­bie­cie Mi­lew­skiej cho­ciaż cień przy­jem­no­ści. Już miał usiąść na krze­śle, by przy­stą­pić do roz­mowy i ofi­cjal­nego spi­sa­nia ze­znań, gdy za­dzwo­niła nie­zno­sząca igno­ro­wa­nia ko­mórka. Wy­szedł z po­koju, by ode­brać.

– Coś waż­nego, Tośka? Mam wła­śnie spi­sy­wać ze­zna­nia.

– Ra­czej tak – od­parła i na krótką chwilę za­mil­kła.

Miał świa­do­mość, że nie dzwo­ni­łaby do niego, gdyby nie cho­dziło o coś pil­nego. Wie­działa prze­cież, że wie­czo­rem miał za­ła­twić sprawę z Mi­lew­ską i ro­zu­miała, jak było to dla niego ważne.

Usły­szał wes­tchnie­nie w słu­chawce, a po­tem za­bar­wiony nie­po­ko­jem ton młod­szej aspi­rant An­to­niny Fe­liń­skiej:

– Scena jak z ja­kie­goś filmu! Mamy trupa w ścia­nie.

– Jak to w ścia­nie?

– Sam zo­ba­czysz!

Nie chciał zo­sta­wiać te­raz Mi­lew­skiej, ale umarli też mają swoje do po­wie­dze­nia.

Po­dej­rze­wał, że ów „trup w ścia­nie” był efek­tem ko­lej­nej ro­dzin­nej wojny.

Ale co, je­śli okaże się ina­czej?

4

„Pro­wo­ku­jący re­dak­tor Ra­fal­ski”

Tośka za­koń­czyła po­łą­cze­nie, zda­jąc so­bie sprawę z tego, że za­siała w Ro­ber­cie po­czu­cie nie­mocy. Mu­siał przy­je­chać na miej­sce zbrodni, czy tego chciał, czy nie. Ist­niał jed­nak cień szansy, że to, z czym mieli te­raz do czy­nie­nia, otwo­rzy przed nimi nowy roz­dział. Przy­nie­sie Ro­ber­towi to, na co tak długo cze­kał. Może dzięki tej no­wej spra­wie za­po­mni na chwilę o Mi­lew­skiej i prze­staną drę­czyć go wspo­mnie­nia.

Jej drob­nym cia­łem wstrzą­snął dreszcz, więc sku­liła się i już miała wra­cać do bu­dynku, kiedy jej uwagę przy­kuło do­no­śne trza­śnię­cie drzwi sa­mo­chodu. Spoj­rzała w kie­runku jego źró­dła i na­tych­miast roz­po­znała czer­wony wóz oraz po­dą­ża­ją­cego w jej stronę kie­rowcę.

Szy­mon Ra­fal­ski był łowcą tra­ge­dii. Dzien­ni­ka­rzem, który z ja­kie­goś po­wodu za­wsze po­ja­wiał się jako pierw­szy przed­sta­wi­ciel me­diów tam, gdzie po­peł­niono zbrod­nię. Poza tym był przy­ja­cie­lem Ro­berta.

– Ślady jesz­cze nie ze­brane, a prasa już jest na miej­scu? – za­częła Tośka, gdy Szy­mon pod­szedł bli­żej furtki.

Od­dzie­lała ich te­raz od sie­bie, po­dob­nie jak całe ogro­dze­nie, do­mo­fon oraz ka­mera, którą dzien­ni­karz ura­czył szyb­kim spoj­rze­niem. Po­tem uśmiech­nął się do po­li­cjantki swoim naj­bar­dziej nie­win­nym uśmie­chem i od­parł:

– Od­wie­dza­łem zna­jo­mego w oko­licy, zo­ba­czy­łem ra­dio­wóz i pod­sze­dłem z cie­ka­wo­ści.

– Mam w to uwie­rzyć?

Szy­mon tylko wzru­szył ra­mio­nami. W in­nym przy­padku Tośka po­dej­rze­wa­łaby, że do­stał in­for­ma­cję od Ro­berta, jed­nak te­raz nie było to moż­liwe. Po­ja­wił się zbyt szybko.

Nie­prze­rwa­nie się uśmie­chał.

– Pew­nie my­ślisz, że Rob­son dał mi cynk. Mój oj­ciec ma­wiał: „Bierz oka­zję, kiedy się nada­rza”. Nie­stety od paru mie­sięcy twój chło­pak mil­czy jak za­klęty, więc mu­szę ra­dzić so­bie ina­czej.

– Nie chcę znać szcze­gó­łów, a Rob­son to nie mój chło­pak i do­brze o tym wiesz – od­parła, za­kła­da­jąc przed sobą ręce i two­rząc tym sa­mym ko­lejny mur. Chciała dać Szy­mo­nowi wy­raźny sy­gnał, po któ­rej stoi stro­nie i ja­kie zaj­muje sta­no­wi­sko, jed­nak nie czuła do niego nie­chęci. Wręcz prze­ciw­nie. Lu­biła Szy­mona, a jego przy­jaźń z Ro­ber­tem uwa­żała za coś szcze­gól­nie waż­nego.

Dzien­ni­karz kiw­nął głową na znak, że zro­zu­miał, a po­tem spoj­rzał na nią przy­mil­nie.

– Wpu­ścisz mnie?

– Nie mogę, Szy­mon.

– Po­wiedz cho­ciaż, co się stało. Kim jest ofiara?

– Jesz­cze nie wiemy. Lo­ka­torka wier­ciła dziurę w ścia­nie i na­gle po­lała się krew.

– Świeży trup w ścia­nie?

– Na to wy­gląda…

– Kim jest lo­ka­torka?

– Szy­mon… – Tośka wes­tchnęła, pa­trząc na dzien­ni­ka­rza ła­god­nie. – Wiesz, że nie mogę ci po­wie­dzieć.

– No nie bądź taka. Ju­tro wszy­scy o tym na­pi­szą, daj mi coś, co mnie wy­różni. Mam cię pro­sić? Pro­szę, pro­szę…

– Nic z tego, na­wet jak­byś padł na ko­lana, nic ci dzi­siaj nie po­wiem.

– Dzi­siaj? A ju­tro?

Tośka uśmiech­nęła się, pre­zen­tu­jąc rząd bia­łych zę­bów.

– Na­pi­szę ci, jak go zi­den­ty­fi­ku­jemy, a te­raz spa­daj, bo za chwilę Rob­son przy­jeż­dża.

Szy­mon oparł się o ogro­dze­nie i po­słał po­li­cjantce pewne sie­bie spoj­rze­nie.

– Nie boję się Rob­sona.

– Może po­wi­nie­neś, po tym, co się stało ostat­nio. Nie chcę, że­byś go roz­pra­szał. Jest wku­rzony za twój ostatni wy­skok.

– Jesz­cze mu nie prze­szło?

Tośka par­sk­nęła z nie­do­wie­rza­niem.

– Li­czysz, że samo mu przej­dzie? Na­wet nie prze­pro­si­łeś. Wy­ko­rzy­sta­łeś go i oszu­ka­łeś…

– No nie prze­sa­dzaj.

– Tylko na chwilę zo­sta­wił cię sa­mego, a ty sfo­to­gra­fo­wa­łeś akta. Opu­bli­ko­wa­łeś zdję­cia z miej­sca zbrodni. Mógł za to wy­le­cieć.

Szy­mon po­dra­pał się po sta­ran­nie ogo­lo­nej żu­chwie i po chwili przy­znał:

– Może rze­czy­wi­ście prze­sa­dzi­łem.

– Jemu to po­wiedz.

– Po­wie­dział­bym mu, że to też jego wina, i wiesz, jak by się to skoń­czyło.

– Pew­nie ko­lejną awan­turą.

– O ile nie rę­ko­czy­nem… Po­szedł wresz­cie za gło­sem two­jego roz­sądku i po­szu­kał po­mocy?

– Na­dal się upiera, że sam so­bie po­ra­dzi. Przede mną gra twar­dziela, ale ty… Je­steś jego przy­ja­cie­lem. Może gdyby usły­szał to od cie­bie…

– Prze­cież mó­wi­łem mu, że jest nie­obli­czal­nym fu­ria­tem, który je­śli się nie ogar­nie, bę­dzie jak jego stary!

– Wiem, że mu to mó­wi­łeś, ale ro­bi­łeś to w gnie­wie, pod­czas kłótni. Spró­bo­wał­byś cho­ciaż raz na spo­koj­nie. Je­ste­ście przy­ja­ciółmi. Tę­skni za tobą, ale jest zbyt dumny, żeby tak po pro­stu o wszyst­kim za­po­mnieć.

Na twa­rzy dzien­ni­ka­rza po­ja­wił się za­wa­diacki uśmiech. Ob­rzu­cił Tośkę uważ­nym spoj­rze­niem.

– Rob­son za mną tę­skni? A ty?

– Ni­gdy się nie zmie­nisz, co? – od­parła z uśmie­chem. – Za­wsze za­czepny. Pro­wo­ku­jący re­dak­tor Ra­fal­ski.

Za­wsze na­ci­skał naj­wraż­liw­sze gu­ziki w psy­chice swo­ich roz­mów­ców, by zo­ba­czyć ich re­ak­cję. Nie oszczę­dzał na­wet przy­ja­ciół, choć w ich przy­padku kie­ro­wała nim ra­czej chęć uświa­do­mie­nia im ich wła­snych sła­bo­ści.

Wy­pro­sto­wał się. Wci­snął obie dło­nie do kie­szeni płasz­cza.

– Obie­cu­jesz, że dasz mi znać? – za­py­tał, od­kle­ja­jąc się od ogro­dze­nia.

– Tak. Do­wiesz się pierw­szy, kim jest ofiara – za­pew­niła i zer­k­nęła w kie­runku drogi, wy­pa­tru­jąc nad­jeż­dża­ją­cego Ro­berta.

Chciała, żeby przy­ja­ciele się do­ga­dali, spo­ty­kali jak daw­niej i znów za­częli so­bie ufać, jed­nak te­raz nie był to naj­lep­szy mo­ment na ich po­jed­naw­cze spo­tka­nie. Te­raz był czas sku­pie­nia i trupa tkwią­cego za ścianą.

Szy­mon po­dzię­ko­wał To­śce uśmie­chem, po czym nie­spiesz­nie od­da­lił się do sa­mo­chodu.

5

„To nie to samo, co ro­dzinne tra­ge­die”

– Do­brze, że już je­steś – po­wie­działa Tośka, wy­cho­dząc Ro­ber­towi na­prze­ciw jesz­cze przed bu­dyn­kiem. Spra­wiała wra­że­nie pod­eks­cy­to­wa­nej, co nie było ty­po­wym za­cho­wa­niem krótko po ujaw­nie­niu zwłok.

Ro­bert ob­rzu­cił ją spoj­rze­niem, za­wie­sza­jąc na chwilę wzrok na bi­ją­cej z jej oczu sile. Sile oraz pew­no­ści sie­bie, nie­co­dzien­nych u osób tak nie­po­zor­nej po­stury. Uśmiech­nął się mi­mo­wol­nie.

Tośka szyb­kim kro­kiem po­pro­wa­dziła go do środka. Wpraw­dzie nie pchnęła go ani nie cią­gnęła za ra­mię, a jed­nak wy­mu­siła, by i on przy­spie­szył.

– O co cho­dzi z tą nową sprawą? Czemu taki po­śpiech? – za­py­tał.

– Nie chcę ci ni­czego su­ge­ro­wać. Le­piej bę­dzie, je­śli sam wszystko zo­ba­czysz.

Ob­rzu­cił spoj­rze­niem nowy bu­dy­nek na wi­la­now­skim osie­dlu. Tu i ów­dzie stały jesz­cze taczki, puszki z far­bami i pu­dełka z ka­fel­kami. W nie­wielu oknach pa­liło się świa­tło, co ozna­czało, że nie każde miesz­ka­nie miało już swo­ich lo­ka­to­rów. Ko­ry­ta­rze pach­niały świeżą farbą, ogólną no­wo­ścią oraz środ­kami che­micz­nymi. Pew­nie, je­żeli w tych nie­ska­la­nych bru­dem mu­rach do­szło do po­peł­nie­nia zbrodni, w naj­gor­szym przy­padku mor­der­stwa, cena nie­ru­cho­mo­ści nie tylko pój­dzie w dół, a przede wszyst­kim przy­prawi miesz­kań­ców o nie­miły dreszcz emo­cji. Ży­cie może za­koń­czyć się w każ­dym mo­men­cie. Na­wet w tym naj­mniej spo­dzie­wa­nym i nie uchroni nas przed tym za­kup no­wego miesz­ka­nia.

Młod­sza aspi­rant pro­wa­dziła Ro­berta, jakby była u sie­bie. Przez kil­ka­na­ście ostat­nich mi­nut pew­nie trzy­mała nad wszyst­kim pie­czę i każdy jej sta­now­czy gest da­wał temu wy­raz.

– To ona? – wy­pa­liła w win­dzie bez wstę­pów.

– Co?

– Mi­lew­ska! To ona za­biła męża? Halo! Obudź się, Rob­son…

– Tak – od­parł, pro­stu­jąc się, jego wzrok padł na lu­stro pre­zen­tu­jące bla­dego, wy­so­kiego męż­czy­znę o pod­krą­żo­nych oczach. – Wy­niki z la­bo­ra­to­rium jed­no­znacz­nie wska­zały Mi­lew­ską, pro­ku­ra­tor od razu po­sta­wił za­rzuty. Ale sama się przy­znała. Wy­glą­dam jak trup…

– Sama? Przed opo­wie­dze­niem jej o wy­ni­kach ba­dań czy po? – za­py­tała Tośka i za­darła głowę, szu­ka­jąc kon­taktu wzro­ko­wego.

Ro­bert mil­czał przez mo­ment. Czuł na so­bie ba­daw­cze spoj­rze­nie ko­le­żanki. Wresz­cie otwo­rzyły się drzwi windy.

– Przy­znała się przed tym… – skła­mał. – To ko­bieta po przej­ściach. Chciała tylko naj­le­piej dla syna, więc spo­koj­nie po­je­chała ze mną na ko­mendę. Sy­nem za­jęli się dziad­ko­wie.

– To do­brze – od­parła ła­god­nie. – Po­sta­raj się na chwilę zo­sta­wić to na boku. Pora na nowe wy­zwa­nie. To bę­dzie wy­da­rze­nie roku – po­wie­działa, pa­trząc na niego zna­cząco.

Wie­działa, że cze­kał na wielką sprawę. Nie­raz opo­wia­dał jej o swo­jej fru­stra­cji, o tym, że nie­koń­czące się pa­smo ro­dzin­nych tra­ge­dii źle wpływa na jego sa­mo­po­czu­cie i od­biera mu sen.

– Na­pi­szą o tym w ga­ze­tach, za­łożę się – do­dała. – Ta­kie rze­czy nie zda­rzają się co­dzien­nie. To nie to samo, co ro­dzinne tra­ge­die.

Po­dą­żali dłu­gim ko­ry­ta­rzem. Już z od­dali aspi­rant do­strzegł kilku po­li­cjan­tów na jego końcu. Tośka cią­gnęła da­lej:

– Bu­dy­nek jest nowy. Wła­ści­cielka miesz­ka­nia do­piero co się wpro­wa­dziła. Wy­wier­ciła otwór w ścia­nie, żeby po­wie­sić zdję­cie, a ściana za­częła krwa­wić.

– I te­raz kują tę ścianę?

– Ra­czej roz­bie­rają. Z naj­więk­szą ostroż­no­ścią – do­dała z en­tu­zja­zmem.

– Eks­cy­tuje cię trup w ścia­nie?

– Głupi je­steś! Chcę zo­ba­czyć, jak go uło­żono, roz­k­mi­nić, jak tam tra­fił…

– Ro­zu­uumiem – od­parł prze­cią­gle. Pod­pusz­czał ją, ba­da­jąc spoj­rze­niem każdy jej gest i gry­mas.

Wes­tchnęła i sprze­dała mu sztur­chańca.

– To może być ta sprawa, Rob­son. Ta, na którą cze­ka­łeś.

– Cze­ka­li­śmy…

– Nie do końca – od­parła z pół­u­śmie­chem.

Może rze­czy­wi­ście grube do­cho­dze­nie było głów­nie ma­rze­niem Ro­berta. Tośka je­dy­nie mu to­wa­rzy­szyła i wspie­rała go. Jak za­wsze zresztą.

Przy sa­mym wej­ściu wrę­czono im dwa białe ska­fan­dry. W miesz­ka­niu kilku tech­ni­ków zbie­rało już do­wody – od­ci­ski pal­ców, ślady stóp i krwi… Dwóch pra­co­wało przy ścia­nie. Ciało, już nie­malże uwol­nione z po­trza­sku, było owi­nięte w czarny koc. Trudno było orzec, czy ko­lor za­wdzię­czał fa­brycz­nemu barw­ni­kowi, czy ob­le­pia­ją­cemu go bru­dowi wy­mie­sza­nemu z przy­schniętą krwią.

– Może pan po­wie­dzieć, kiedy na­stą­pił zgon? Cho­ciaż wstęp­nie? – za­py­tał Ro­bert, wi­ta­jąc się z obec­nym na miej­scu ko­ro­ne­rem.

– Wstęp­nie? Wstęp­nie to niech kon­struk­tor po­wie, kiedy ścianę sta­wiał… Jedna doba, nie wię­cej.

– Mar­tyna Za­wadzka, wła­ści­cielka, ku­piła miesz­ka­nie dwa ty­go­dnie temu – rzu­ciła Tośka, pod­cho­dząc do Ro­berta.

– Gdzie ona te­raz jest?

– Na ra­zie za­wieźli ją na ko­mendę. Mó­wiła, że wpro­wa­dziła się wczo­raj – od­parła rze­czowo.

– Ścianę mu­sieli po­sta­wić na go­rąco, spe­cjal­nie dla trupa – oznaj­mił szef ekipy tech­nicz­nej, przy­słu­chu­jący się roz­mo­wie po­li­cjan­tów.

– Mu­sieli? – do­py­tał Ro­bert z na­ci­skiem, a Tośka do­cze­kała się od­dźwięku za­in­te­re­so­wa­nia w jego gło­sie. – My­ślisz, że je­den czło­wiek nie zro­biłby tego sam?

– Skąd mam wie­dzieć?! Nie znam się na bu­dow­lance! Cho­ciaż nie wy­gląda to zbyt skom­pli­ko­wa­nie. Nie jest też cięż­kie. Chyba da­łoby się sa­memu, tylko trzeba by do tego spe­cja­li­sty.

– Spe­cja­li­sty… – po­wtó­rzył Ro­bert, ana­li­zu­jąc in­for­ma­cje.

Pod­szedł bli­żej ściany. Oce­nił na oko jej struk­turę i zaj­rzał przez sporą już dziurę na zwłoki.

Obok niego sta­nęła Tośka, która rów­nież pró­bo­wała zer­k­nąć do środka.

– Uwaga, leci! – wrza­snął je­den z tech­ni­ków, uno­sząc nieco nie­po­rad­nie ręce, by przy­trzy­mać prze­chy­la­jący się ka­wał płyty.

Ro­bert zła­pał Tośkę za ra­mię i mocno po­cią­gnął, po czym ob­jął ją, by ochro­nić przed ude­rze­niem płytą gip­sową.

W dło­niach tech­nika za­trzy­mał się tylko je­den, odła­many ka­wa­łe­czek ściany. Reszta ru­nęła na pod­łogę z ło­sko­tem. Z cia­łem włącz­nie.

– No, to mu­siała być taka ro­bota na szybko – oce­nił tech­nik.

Ro­bert wy­pu­ścił młod­szą aspi­rant z ob­jęć. Otak­so­wał wzro­kiem całą wy­so­kość i sze­ro­kość dziury, w któ­rej jesz­cze przed kil­koma se­kun­dami stała ścianka, a póź­niej prze­niósł spoj­rze­nie na ko­le­żankę. Wy­dało mu się, że po­my­śleli o tym sa­mym. O tym, że mu­szą po­mę­czyć pa­nią maj­ster­ko­wicz i pew­nie nie okaże się to dla niej tak przy­jemne, jak po­winno być urzą­dza­nie no­wego miesz­ka­nia.