Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mimo że Alan Berg zakończył pracę w CBŚP, nie czeka go zasłużony wypoczynek i odcięcie się od wojny między policją a mafią narkotykową. Nowa praca w biurze ochrony warszawskiego milionera – Rafalskiego – stawia przed nim nowe wyzwania, często ryzykowne i na granicy prawa. Komisarz, jak nigdy dotąd, przybliża się do przestępczego półświatka i nieuchwytnego narkobossa – Wujka. Staje pomiędzy nowymi współpracownikami a starymi przyjaciółmi, którzy zaczynają widzieć w nim swojego wroga i zadają sobie podstawowe pytanie: czy były policjant został gangsterem?
Czyżby liczne bolesne doświadczenia sprawiły, że podstawowe wartości Berga uległy zmianie? Czy środowisko półświatka wykorzystało drzemiący w nim „materiał na gangstera”? Czy grupa operacyjna „Szakal” dotrze do bezwzględnego narkobossa – Wujka? I jaką rolę odegra w tym wszystkim Rodion Vlacic – największy wróg komisarza?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 450
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Katarzyna Woźniak
Redakcja: Jacek Ring
Wydanie II, Warszawa 2021
Zdjęcie na okładce: ostill/Shutterstock
FRAMGENT
Wydawnictwo HOLOGRAM
Strona autorska:
http://veraeikon.net/
Zamówienia:
http://veraeikon.shoplo.com
Historia dedykowana tym,
którzy służą i chronią,
nawet z narażeniem życia…
Ale na niebie księżyc wciąż nową pełnią rozbłyska,
My zaś kiedy zstąpimy
Tam, gdzie Eneasz, gdzie Tullus bogaty i Ankus –
Prochem jesteśmy i cieniem.
Horacy
Prolog
„Wiesz, są pewne świętości na tym świecie”
„Masz swój towar, szefie”
„Zacznij od niezadawania pytań, na które nie chcesz znać odpowiedzi”
„Mam swoje źródła”
„Masz mnie za kurwę w mundurze?”
Póki żyjemy
Nim padnie pierwszy strzał
Katarzyna Żwirełło (Vera Eikon)
– Nie żyje policjant – oznajmił fachowym tonem podkomisarz Cezary Mec. Nieważne, jak bezdusznie wypowiedziałby te słowa, w uszach jego rozmówcy zabrzmiały przerażająco boleśnie.
Mec bezduszny nie był. Miał jednak silne poczucie obowiązku, gdyż dopiero od niedawna pełnił względnie znaczącą funkcję w strukturze wydziału kryminalnego. Rozmówca milczał, wlepiając spojrzenie w krawędź zabrudzonego stołu, przy którym omówiono już niejedną tragiczną historię. Zarówno stół, jak i siedzący za nim człowiek przeszli w życiu wiele, los ich nie oszczędzał i często padali ofiarami ludzkich emocji. Jednak tego wieczoru nikt nie miał zamiaru wyżywać się na meblu. Mec nie czuł potrzeby walenia pięścią w blat ani rozbijania głowy rozmówcy o jego kant. Choć dało się wyczuć wiszące w powietrzu napięcie, atmosfera daleka była od agresywnej. Przynajmniej na razie.
Podkomisarz ostrożnie ułożył dłonie na stole, nachylając się ku siedzącemu przed nim łysemu mężczyźnie o mocnej budowie ciała i łagodnych oczach. Spokojnym, lecz stanowczym tonem, powiedział:
– Byłeś na miejscu zdarzenia. Widziałeś, jak zginął.
– Tak – odparł mężczyzna po chwili milczenia. Wiedział, że podkomisarz wyczekuje teraz rozwinięcia opowieści, nie był jednak pewien, od czego zacząć i ile wyznać. Może najlepiej zrobiłby, nic nie mówiąc? W zdenerwowaniu rozmasował czoło i odruchowo przejechał dłonią po głowie, na której jeszcze parę tygodni temu znajdowały się gęste, nieco kędzierzawe włosy. Teraz nie miał czego przeczesać i poczuł się nieswojo. Jakby żył w nie swojej skórze. Faktycznie, przed kilkoma miesiącami w jego życiu zaszło wiele istotnych zmian. Jedna peszyła go najbardziej: gdy ktoś teraz zwracał się do niego per „komisarzu”, musiał dodawać niezgrabnie brzmiące: „w stanie spoczynku”.
Rozmowa nie trwała zbyt długo, ale dla komisarza Alana Berga ciągnęła się w nieskończoność. Nie znajdował się w sytuacji, w której mógłby zwyczajnie wstać od stołu i pójść własną drogą, co zwykł robić już nieraz. To było przesłuchanie. Powinien występować tu w roli świadka, wyglądało jednak na to, że Mec miał inne plany. Traktował przesłuchiwanego jak winnego. Może zaważyła na tym potrzeba znalezienia kozła ofiarnego, może kilka niezbitych faktów stawiających komisarza w raczej niekorzystnym świetle, a może prawda była taka, że niezależnie od orzeczonej winy bądź niewinności odpowiadał w jakimś stopniu za to, co się wydarzyło.
Mec błądził wokół tematu. Zadawał szereg standardowych pytań, na które komisarz odpowiadał z resztkami grzeczności, na jakie jeszcze było go stać. Ale jego cierpliwość powoli się kończyła. Na twarz wystąpił mu wyraźny grymas zniecierpliwienia, kiedy z ust Meca padło nazwisko Tadeusza Rafalskiego – przedsiębiorcy, milionera oraz pracodawcy przesłuchiwanego. Mec wydawał się ostatnią osobą na ziemi mogącą cokolwiek z tej sprawy zrozumieć. Na jego miejscu powinien siedzieć ktoś zupełnie inny, ktoś, kto doskonale wiedział o całym planie, ktoś, kto wyraził na to wszystko zgodę.
– Oprócz ochrony – ciągnął uparcie podkomisarz – co jeszcze robiłeś dla Rafalskiego?
– Pytanie: czego dla niego nie robiłem? – poprawił go Berg i rozpoczął swoją opowieść.
Meksyk, Ciudad Juárez – miasto przy granicy amerykańsko-meksykańskiej
Dwa tygodnie wcześniej
Przejeżdżając przez miasto, nie miał wątpliwości, że znalazł się w piekle. Na mostach pełno wisielców wiszących w bezruchu pośród gęstego jak smoła powietrza. Krwawe owoce narkotykowej wojny między kartelami. Upłynie dużo czasu, zanim ktokolwiek zdecyduje się na ściągnięcie trupów. Do tego potrzebne jest przyzwolenie, którego nie udzieli ani policja, ani wymiar sprawiedliwości.
Przy tym obrazie jego polskie doświadczenia wydawały się jedynie przedsionkiem piekła. Zawsze istnieje jednak ryzyko, że również w jego kraju mogłoby dojść to podobnych dantejskich scen – wystarczy pozwolić władzom na nieme potakiwanie, a służby utrzymać w niemocy w walce z półświatkiem. Chyba właśnie po to cała ta batalia, właśnie po to wstąpił niegdyś w szeregi policji – by zatrzymać zarazę, zanim całkiem wyniszczy organizm.
Od czterech miesięcy nie pracował już dla Centralnego Biura Śledczego Policji. Odszedł na własne życzenie, choć wielu współpracowników podejrzewało, że po prostu nie miał innego wyjścia. Liczba zarzutów wobec niego piętrzyła się na biurku przełożonych. Nie były to oskarżenia w sensie prawnym. Chociaż gdyby istniała na tym świecie sprawiedliwość, mógłby wylądować w celi i mieć za sąsiadów paru zapuszkowanych przez siebie przestępców. Zarzuty te miały podłoże emocjonalne i wynikały z awersji, jaką żywił do niego były przełożony.
Znalezienie nowej pracy nie stanowiło dla Berga problemu. Szybko otrzymał propozycję zatrudnienia u Tadeusza Rafalskiego, człowieka bogatego, o wątpliwym kręgosłupie moralnym. Płacił dobrze! Zależało mu na zatrudnieniu byłego funkcjonariusza, szanowanego zarówno w służbach, jak i w kręgach przestępczych.
Komisarz od początku wiedział, na czym ta praca ma polegać. Oficjalnie Rafalski otworzył firmę ochroniarską, w której zatrudnił byłego policjanta oraz kilku innych zaufanych podwładnych. Oczywiście zdobycie koniecznych pozwoleń i licencji nie stanowiło problemu dla obytego w odpowiednich środowiskach milionera uważającego, że nie ma na ziemi rzeczy, której nie można by załatwić wypchaną kopertą lub kompromitującym hakiem.
W firmie ochroniarskiej, zarejestrowanej pod nazwą Colt, częścią szkoleniową zajął się sam komisarz. Chociaż jego nowi podopieczni, mający liczne gangsterskie przyzwyczajenia, bywali oporni w nauce zasad postępowania zgodnego z prawem, upierał się, że pod jego kuratelą wszystko ma działać, jak należy. Przynajmniej, gdy dotyczyło to spraw rzucających się w oczy… A oni go słuchali. Wcale nie dla tego, że darzyli go szacunkiem! Większość z nich w ogóle mu nie ufała. Byli posłuszni, bo tak rozkazał Rafalski. Dla nich komisarz zawsze będzie psem i tylko psem, który powinien się cieszyć, że w ogóle jeszcze dycha.
Oprócz oficjalnej ochrony Rafalskiego i jego rodziny były funkcjonariusz troszczył się również o jego interesy i ludzi. Miał ich osłaniać właśnie przed policją. Kiedy trzeba było, wodził funkcjonariuszy za nos, uprzedzał nowego pracodawcę o planowanych kontrolach i robił wszystko to, o co został poproszony. Tym sposobem trafił do Meksyku. Rozkaz otrzymał z dnia na dzień. Rozkaz, który należało wykonać. Zupełnie jakby nigdy nie opuścił szeregów policji. Tyle że rozkazy przychodziły teraz z innego źródła, a niesubordynacja w tym wypadku mogła skończyć się czymś znacznie poważniejszym od zwolnienia dyscyplinarnego.
Może właśnie z powodu tych nieszablonowych zmian nie utrzymywał kontaktów z przyjaciółmi wciąż pracującymi w policji. Mogliby pokusić się o osąd całkiem mijający się z prawdą. A jaka była prawda? Sam często się nad tym zastanawiał. To, że nie pojawiał się już w robocie na rogu Puławskiej i Broniwoja, gdzie mieściła się komenda główna policji; to, że wykonywał teraz polecenia kręcącego na boku szemrane interesy Rafalskiego, wcale nie oznacza, że został przestępcą. Każdy musi mieć jakieś zajęcie. Każdy musi z czegoś żyć.
***
Taksówka zaparkowała za skrzyżowaniem, kilkadziesiąt metrów od wskazanego miejsca. Ruch był duży. Za duży, by opłacało się dojeżdżać do samego końca. Taksówkarz dobrze znał trasę między lotniskiem a podanym adresem. Pokonywał ją za każdym razem, gdy przychodziło mu wozić wysłanników „Rafaela” z Polski. Nie zadawał żadnych pytań, nie przyglądał się klientom. Po prostu jechał i pobierał opłatę za taryfę oraz dyskrecję. Komisarz zapłacił, zostawił spory napiwek i wyszedł. Skręcił w lewo w jedną z bocznych ulic. Na następnych skrzyżowaniach ponownie wybierał ścieżki po lewej stronie, aż zatoczył koło, upewniając się, że nikt za nim nie idzie.
Pod adresem, który otrzymał od Rafalskiego, znajdował się niewielki kamienny dom. Dzielnica – na jego oko – dość obskurna, lecz nie znał miasta na tyle, żeby móc porównać ją z innymi. Cała droga z lotniska prezentowała mu podobne obrazy. Bieda, cwaniactwo, handel i szemrane interesy. Podejrzliwe spojrzenia. Broń ukryta za koszulą. On sam nie był uzbrojony, co w tej sytuacji sprawiało, że czuł się niepewnie.
Zapukał do drzwi trzy razy. Otworzył mu niski mężczyzna o bystrych, ciemnych oczach. Miał na imię Javier.
– Rafael sent me – wyjaśnił szybko komisarz płynnym angielskim.
– Come in – odparł gospodarz, omiatając wzrokiem ulicę, i pośpiesznie zamknął za sobą drzwi.
Trudno byłoby posądzić Javiera o branie udziału w narkotykowej wojnie. Wyglądał na dobrego człowieka, a jego dom świadczył o skromności i głębokiej wierze. Na ścianach obrazy świętych. Najświętsza Panienka tuli do piersi nowo narodzonego Jezusa. Czasami pozory mylą, szczególnie jeśli dochodzą do tego różnice kulturowe. W świecie, do którego trafił Proca, w tej oblanej upalnym słońcem dolinie krwi i nieustannej wojny, modlili się niemal wszyscy. Jedni czuli, że nie pozostało im nic innego, jak szukanie wybaczenia i ratunku w życzliwych, rozpostartych na krzyżu ramionach chrystusowych. Dla innych modlitwa była formą zabiegania o wsparcie. Głęboko wierzyli nie tylko w siłę Bożej opatrzności, ale również w rację swojego postępowania. Dla tych ostatnich mafia była jak państwo. Święta wspólnota, której zagrażało prawo państwa zewnętrznego – Meksyku. Świat nie był dla nich skomplikowany. Gangi to dobro, policja – zło; a czyny, które niejeden człowiek mógłby z pewnością nazwać grzechem, dla nich były jedynie zadaniami, które należało wykonać. Często z pobudek honorowych bądź biznesowych.
Mafia w tych okolicach trzymała się dobrze. Silna i prężnie zorganizowana. Miała strukturę republiki – składała się z równoprawnych komórek przestępczych, nierzadko powiązanych ze sobą więzami krwi. Swatano ze sobą dzieci na znak przymierza między klanami. Tego typu zależności sprawiały, że policja miała trudności z przeniknięciem do wnętrza gangów czy przeciągnięciem na swoją stronę jednego z mafiosów. Jeśli już ktoś poszedł na ugodę, uznawany był przez współbraci za człowieka niegodnego, a nawet martwego (w przenośnym i dosłownym znaczeniu tego słowa).
Całkiem inaczej rzecz się miała w polskich strukturach mafijnych, mających pionową orientację – hierarchiczną. Gdy jeden boss sprawuje władzę nad całym gangsterskim światkiem, jest wielu chętnych, by zająć jego miejsce. To prowadzi do nieustannych sporów, sprawia, że instytucja świadka koronnego ma się nieźle, a honor pozostawał pustym słowem. Policji pozostawia to jednak wiele możliwości i daje szanse na rozpracowanie niejednej przestępczej grupy.
Z tego, co słyszał komisarz, Javier nie handlował narkotykami. Był przewodnikiem i opiekunem przejezdnych, którzy chcieli współpracować z dilerami. W miarę możliwości starał się nie angażować w konflikty i pozostawać w dobrych stosunkach ze wszystkimi grupami przestępczymi. Jednak nie można zadowolić wszystkich. Spodziewał się, że otrzymany kiedyś od Najwyższego pakiet szczęścia zostanie wyczerpany. Starzy przyjaciele odejdą na drugi plan lub zejdą z tego świata, robiąc miejsce dla nowych, młodszych bossów, którzy mogą nie cechować się taką życzliwością jak ich poprzednicy.
Prowadząc komisarza przez wąskie schody znajdujące się w głębi domu, Javier wyjaśniał z latynoskim akcentem:
– I found her on a rooftop. Hiding from Alejandro’s dealers. She was there for like ten hours!
Otworzył drzwi do jednego z pokoi. Na łóżku siedziała młoda dziewczyna. Jak małe, skrzywdzone dziecko objęła rękami kolana. Zerwała się dopiero, gdy dostrzegła komisarza, i rzuciła pretensjonalnie:
– Proca, co tak długo?
– Załatwienie nowego paszportu trochę trwało, Pati.
– Kurwa! Ja tu prawie umarłam!
– Trzeba było nie prosić o wakacje w Meksyku! – odparł bezdusznie. Zabolało ją to, choć wiedziała, że ma rację. Nikt nie wysyłał jej tutaj na siłę.
Rafalski miał kontakty z dilerami w okolicy. Jeśli jedna z dziewczyn pracujących w jego lokalach chciała dorobić, fundował jej podróż do Meksyku, z którego przywoziła niewielkie ilości kokainy. Przemycały je różnymi sposobami, czasami ryzykownymi, czasami desperackimi. Najczęściej połykały małe paczuszki narkotyku, by już na terytorium Polski bezpiecznie je wydalić. Alan Berg nie pojmował zdeterminowania tych kobiet. Rozumiał, że niektóre z nich miały naprawdę ciężko. Samotnie wychowywały dzieci, wspierały finansowo rodzinę. Ale czy to wszystko było warte podejmowanego ryzyka? Przestał liczyć, ile już razy tłumaczył tym dziewczynom… ile razy próbował przekonać Pati, by dała sobie spokój. Ona latała „na wakacje” najczęściej. Jego zdaniem prosiła się o wpadkę. Groziło jej więzienie w Meksyku, z którego nawet Rafalski by jej nie wyciągnął, ewentualnie śmierć. Trudno powiedzieć, która z możliwości byłaby gorsza.
Dziewczyna nie musiała się szykować. Nic ze sobą nie miała. Po incydencie z dilerami nie mogła już wrócić do hotelu, bała się, że ją odnajdą. Była więc gotowa do wyjścia, ale Berg zatrzymał ją w progu i zapytał:
– Masz coś przy sobie… albo w sobie? Nie chcę żadnych niespodzianek na lotnisku.
Pokręciła głową, lecz on wciąż patrzył na nią podejrzliwie.
– Możesz pomacać, jeśli nie wierzysz!
– Dobrze, chodźmy już…
Zeszli na parter, gdzie czekał na nich Javier. Zerkał na dziewczynę oczami pełnymi współczucia. Podał Bergowi kluczyki do swojej białej toyoty stojącej po drugiej stronie budynku. Potem podszedł do kredensu pod ścianą i wydobył z szuflady broń. Dość starą berettę 92 z drewnianą rękojeścią.
– Take it. Just in case. When you reach the airport, leave it in the glove compartment. I’ll pick it up later. Take care, my friend. Good luck, princess.
Pati uścisnęła go czule, po czym ruszyła za Bergiem. Wsiedli do samochodu po drugiej stronie budynku. Komisarz włączył się do ruchu i po chwili milczenia zapytał:
– Co poszło nie tak?
– Podnieśli cenę. Jak powiedziałam, że nie mam więcej, zapewnili, że nie szkodzi, że sami się obsłużą…
– Więc zaryzykowałaś, że cię odstrzelą, zamiast dać dupy?
– Wiesz, są pewne świętości na tym świecie, Proca!
– Nie musisz mi tego mówić – wymruczał pod nosem, przymierzając się do skrętu.
Co chwilę sprawdzał widok w lusterku wstecznym. Wydawali się bezpieczni, ale jazda przez zatłoczone meksykańskie ulice nie należała do najłatwiejszych. Koszula już od kilku godzin kleiła mu się do pleców. Nie był przyzwyczajony do takiego klimatu ani tutejszego sposobu poruszania się po drodze.
Ludzie nieustannie uderzali w klakson, jakby mogło to odmienić sytuację. Panował tam gęsty, agresywny ruch, sterowany bliżej nieokreślonymi zasadami. Niektórzy walili w kierownicę z dziwnym spokojem na twarzy, jakby była to po prostu część drogowej kultury, jakby należało tak postępować. Zdarzali się jednak tacy, którym szybko wzrastało ciśnienie. W drodze na lotnisko Berg i Pati byli świadkami kilku bójek. Nikt nie interweniował, ludzie zdawali się ignorować te kipiące testosteronem spięcia i zostawiali kierowców samym sobie. A ci rozwiązywali konflikty według swoich zasad – racja i pierwszeństwo przysługiwały temu, który bił się lepiej lub miał przy sobie większą giwerę. Proste.
Zaparkowali pod lotniskiem. Berg wyjął broń zza pleców i starannie oczyścił ją ścierką z odcisków palców. Odłożył berettę do schowka. Rozejrzał się jeszcze wokoło, upewniając się, że nikt nie odstrzeli mu głowy, gdy wyjdzie z samochodu, po czym zapytał:
– Gotowa?
– Już od kilku dni – rzuciła oschle, z taką pretensją w głosie, jakby to Berg osobiście odpowiadał za wszystkie jej problemy. Zrozumiałe. Potrzebowała kozła ofiarnego. Był pierwszym nadającym się do tej roli człowiekiem, jakiego spotkała w ostatnich dniach. Wciąż się bała i czuła, że strach opuści ją dopiero wtedy, gdy znajdą się kilka stóp nad ziemią.
Jednostka do zadań specjalnych bezdźwięcznie wkroczyła do budynku. Jedenastopiętrowy apartamentowiec – jeden z tych, które od kilku ostatnich lat rozsiewają się po Warszawie jak chwasty przy sprzyjającym wietrze. Dwaj funkcjonariusze znajdujący się na przodzie dziesięcioosobowej grupy pierwsi podeszli pod drzwi. Ich twarze skrywały się pod ciemnozielonymi kominiarkami, ale spojrzenia, jakie między sobą wymienili, zdradzały skupienie i napięcie. Od kilku tygodni czekali na ten moment. Przygotowywali się dzień po dniu, gromadząc setki informacji mających potwierdzić tożsamość i winę poszukiwanych przestępców.
Mieli za sobą prawie godzinę drogi z miejsca zbiórki. Tam ubrali się i wyposażyli. W wozie jeszcze raz powtórzono plan działania – dla pewności. Repetycji nigdy za wiele. Każdy z nich przynajmniej kilkukrotnie powtórzył sobie całość we własnej głowie. Niektórzy lubili zamykać oczy, wizualizować. O wyciszeniu nie było mowy, bo w żyłach już płynęła adrenalina. Przy tak długiej jeździe kilka razy jej poziom zdążył opaść i wzrosnąć. Siedzieli w ciszy. Ci, którzy lekarstwo na nerwy znajdowali w rozmowach, prowadzili je cicho, z szacunkiem dla reszty współbraci. Łączyło ich bowiem swoiste braterstwo. Nie krwi, lecz sprawy. Polegali na sobie. Każdy z nich podczas realizacji zadania dbał nie tylko o życie własne, ale też życie innych, jednocześnie ufając, że i o nim ktoś pomyśli, że i jemu ktoś „zrobi plecy”.
Pracowali jak profesjonalna orkiestra symfoniczna, nie pozostawiając miejsca na niedopracowanie. Jakiekolwiek przeoczenie mogłoby sprowadzić śmierć na jednego z „muzyków”. Plan był zazwyczaj podobny. Modyfikacje wprowadzano w zależności od rodzaju drzwi, które przychodziło im sforsować, czy układu mieszkania, w którym przebywali przestępcy. Szybkość była tu kluczowa. Szybkość i synchronizacja.
Za drzwiami przebywało trzech niespodziewających się natarcia dilerów. Niebezpieczni – jak zawsze. Uzbrojeni – na pewno! Najważniejsze było jednak, by znaleźć przy nich towar. Przyłapać ich na gorącym uczynku; wpaść do środka tak szybko i z takim impetem, by nie pozostawić im cienia szansy na ukrycie się bądź zniszczenie narkotyków. Te szybko spuszcza się w toalecie, a jeśli uda im się to zrobić, policja będzie mogła jedynie pluć sobie w brodę i bezradnie patrzeć, jak zatrzymani przechodzą przez niesprawiedliwe wrota wolności.
Dowódca grupy szturmowej kiwnął głową do partnera, dając mu tym samym znak pełnej gotowości. Odwrócił się do innego z policjantów, odpowiadającego za otwieranie drzwi. Przepuścili go, by mógł sprawnie zamontować rozpierak w futrynie. Zajęło mu to kilka sekund. Chwilę później, na sygnał dowódcy, wcisnął dźwignię pompy i drzwi ustąpiły z łomotem. Do środka wpadł granat hukowy, a zaraz za nim grupa szturmowa. Rzucono wiązkę bezwzględnych komend. Dwóch podejrzanych leżało już na ziemi. Poddali się bez walki, wiedząc, że nie mają szans. Byli w mniejszości, zostali zaskoczeni, a towar, który chronili, chociaż kosztowny, nie był wart ich życia.
Podążając w głąb mieszkania, dowódca poruszał się szybko i sprawnie sprawdzał kolejne pokoje. Do ostatniego wszedł z bronią gotową do strzału, lecz przeciwnik był szybszy. Gdy tylko zauważył intruza, strzelił z potężnego desert eagle’a, czarnego niczym wody Styksu. Policjant odskoczył intuicyjnie na widok tej broni. Swoją drogą, strzelec nie popisał się ani wprawnym okiem, ani spokojną ręką, gdyż pocisk przeleciał kilkadziesiąt centymetrów od głowy niedoszłej ofiary. Na chwilę zamroczył oficera. Pęd i siła przelatującego pocisku wywołały odczuwalną wibrację powietrza. Przestępca wymierzył ponownie, gotów się poprawić. Wtedy bez ostrzeżenia ktoś strzelił z boku prosto w żebra gangstera, który nie przewidział natarcia z drugiego wejścia do pokoju. Runął na ziemię i uderzywszy głową o kaloryfer, momentalnie stracił przytomność. Funkcjonariusz, który go obezwładnił, nie przestając mierzyć rannemu między oczy, podszedł, by odebrać mu broń i sprawdzić tętno.
– Dzwońcie po karetkę! Gangus dostał! Ale jeszcze dycha… – dodał już szeptem, jakby sam do siebie i spojrzał na siedzącego na ziemi dowódcę. – To ci wyjebał, Młody!
Dochodzący do siebie podkomisarz spojrzał na ścianę nad swoją głową. Wziął największy wdech, jaki zdołał, i wypuścił powietrze, odzyskując pełną świadomość.
– Dzięki, Impuls – wykrztusił, podnosząc się z ziemi. Ściągnął hełm i kominiarkę, by nieco ochłonąć.
– Jakby cię trafił z tego bydlaka, nie miałbyś głowy!
– Mam szczęście do kiepsko strzelających gangusów…
Impuls podszedł do wyrwy w ścianie. Była wielkości pięści, a sama ściana pachniała świeżą zaprawą. Do pomieszczenia wszedł kolejny funkcjonariusz, który oburącz trzymał przed sobą taran pokaźnych rozmiarów.
– Szefie, towaru nie widać. Rozkładamy tę norę?
– Na części pierwsze. Zerwać podłogi i opukać ściany. Cokolwiek źle zagra – rozwalić. Możesz zacząć od tej – zarządził Młody, odsuwając się, by zrobić przejście dla „taranowca”, który parokrotnie z całej siły przyłożył w ścianę. Ta ustąpiła i runęła na podłogę wraz z lawiną torebek wypełnionych białym proszkiem.
– No i masz swój towar, szefie – rzucił z uśmiechem Impuls i uniósł zaciśniętą pięść. Młody przybił żółwika z mieszanym uczuciem satysfakcji.
Sukces niewątpliwy. Trzy aresztowania, kilogramy towaru, dwie sztuki broni, sześć telefonów komórkowych i czterysta tysięcy złotych w pięknie spakowanych bloczkach. Wyglądały na pieniądze gotowe, by wejść w obrót i dostać drugie życie. Wkrótce posypią się gratulacje, będzie poklepywanie po ramieniu, ale Młody nie był w pełni zadowolony. W CBŚP pracował od czterech miesięcy. Zajął miejsce swojego przyjaciela Alana Berga, po którym przejął przewodnictwo nad grupą operacyjną „Szakal” i ciągnącą się sprawą grupy żoliborskiej, a przełożeni mieli duże oczekiwania. Starał się tego nie zgłębiać, bo groziło mu ugięcie się pod lawiną zadań i odpowiedzialności. Po prostu robił swoje. Choć to „swoje” nie do końca było tylko jego, i to dokuczało mu najbardziej. Od miesiąca dostawał cynki od anonimowego informatora, który zdążył już podrzucić mu pięciu liczących się na mieście handlarzy, jedną norę z hodowlą krzaków konopi indyjskiej i skład kokainy, do którego właśnie wkroczyli. Nie były to więc sukcesy, które osiągnąłby własnym wysiłkiem dochodzeniowym, i coraz bardziej go to irytowało.
Impuls nie wiedział o tajemniczym pomocniku. Był zadowolony, że po wielu miesiącach siedzenia głównie na obserwacji w końcu aktywnie pracował przy aresztowaniach. Szanował nowego przełożonego, który chociaż z początku wydawał mu się mało doświadczony i słaby, szybko zapracował na pełne zaufanie. Podobnie było z innymi członkami grupy „Szakal”. Posłuch dla Młodego nie wiązał się z tym, że był protegowanym Procy. Zapracował na niego swoją przenikliwością i uczciwością. A przynajmniej oni tak uważali.
Szymon Rafalski, osiemnastoletni syn milionera, uczęszczał do publicznego liceum. Był arogancki i nadpobudliwy. Można by się po nim spodziewać wściekłości na sytuację, w ramach której musiał obcować z ludźmi znacznie prostszymi i uboższymi. Można by przypuszczać, że będzie się domagał prywatnych nauczycieli, jakiejś prestiżowej szkoły. Przyzwyczaił się jednak. Przez całe życie posyłano go do szkół publicznych i zdaniem jego ojca była to jedna z najlepszych decyzji wychowawczych, jakie podjęli. Uważał, że chłopak uczył się tam normalnego życia, spotykał normalnych ludzi, dzięki czemu rozumiał, że nie każdy śpi na pieniądzach, jada w restauracjach i nosi markowe ciuchy. Zrozumiał, że pieniądze trzeba zarobić albo… urodzić się w bogatej rodzinie.
Ojcu zależało, żeby Szymon się uczył. Nie tolerował wagarów i marnowania czasu na głupoty. Dlatego każdego dnia młody Rafalski odbierany był po zajęciach przez jednego z ochroniarzy. W weekendy mógł szaleć, w tygodniu – miał myśleć jedynie o nauce.
Kolegował się z kilkoma cwaniakami, którzy nie tyle lubili jego osobowość, ile doceniali zasobność portfela. A Szymon, kiedy tylko miał okazję, w niczym im nie skąpił. Fundował wypady na bilard i drinki na imprezach. Ci, którzy nie mieli do Szymona dostępu, chociażby z uwagi na dobry charakter lub marny status społeczny, mogli jedynie patrzeć na chłopaków z zazdrością lub dokuczać im docinkami. Większość trzymała się od nich z daleka, a wszelkie uwagi, jeśli w ogóle były formułowane, wypowiadano szeptem. Zdarzali się jednak tacy, którzy nie potrafili trzymać języka za zębami. Robert Baczuk był jednym z tych z niewyparzoną gębą. Niemalże codziennie dochodziło między nim a młodym Rafalskim do sprzeczki. Napięcie rosło i każdego dnia nieuchronnie zbliżało ich do poważnej konfrontacji.
Wtedy poszło o faul podczas meczu piłki nożnej. Szymon potknął się i uznał, że Robert podstawił mu nogę. Wymienili nienawistne spojrzenia, obaj burknęli coś pod nosem. Byli jednakiego wzrostu, ale Robert wydawał się lepiej zbudowany. Co wcale nie znaczy, że był silniejszy czy sprawniejszy. To właśnie Szymon, ze swoją kościstością i niemal arystokratyczną, pociągłą twarzą, uchodził w klasie za sportowego czempiona. Najszybciej biegał i najmocniej serwował. W nauce był średniakiem. Nie opanował technik przyswajania wiedzy tak dobrze, jak polepszania sprawności fizycznej.
Kończył właśnie ostrą wymianę zdań z Robertem, która miała zwieńczyć dzisiejszy konflikt,. Ostatecznie mu trochę nawtykał, a przeciwnik w odpowiedzi pokazał mu środkowy palec.
Syn milionera zajął miejsce w czarnym bentleyu obok kierowcy. Ten nazywał się Tomasz Misztal, ale mówili na niego Cegła, bo kiedy wpadał we wściekłość, co zdarzało się nierzadko, na jego twarzy pojawiały się wielkie pąsowe placki. Cegła pracował wraz z Bergiem w firmie ochroniarskiej Colt należącej do starego Rafalskiego. Był jednym z tych, którzy nie darzyli komisarza zaufaniem. Można by pomyśleć, że z chęcią przepuściłby pestkę albo dwie przez jego głowę, gdyby tylko otrzymał stosowny rozkaz. Pełnił funkcję mafijnego żołnierza (choć o mafii wokół Rafalskiego nikt głośno nie mówił), więc gdyby odmówił wykonania rozkazu, bądź zrobił coś z własnej inicjatywy bez aprobaty szefa, mógłby oczekiwać fatalnych konsekwencji.
Szymon westchnął, ciężko zapadając się w samochodowym fotelu. Cegła zmierzył go wzrokiem, po czym skinął na oddalającego się Roberta i zapytał:
– Pozwalasz mu na takie rzeczy?
– Jutro za to zapłaci.
Lekko uniesione ku górze brwi zdradzały, że Cegła nie brał na poważnie pogróżek chłopaka. Znał go od wielu lat, podczas których był świadkiem rozmaitych kłopotów, w jakie pakował się młody Rafalski. Uważał, że dzieciaka stać na wiele, ale nie na porządną bójkę. Jednak to, że obserwował go od dawna, wcale nie oznaczało, że wiedział o nim wszystko. Uruchomił silnik i zmienił temat.
– Dzisiaj Proca wraca. Cieszysz się?
– Jak cholera… Przy nim nawet skręta nie wypalę! Ojciec zatrudnił go, żeby zniszczyć mi życie!
– Przynajmniej w tym się zgadzamy. Nie trawię skurwysyna – dodał szczerze kierowca i włączył się do ruchu.
Cegła, czy tego chciał, czy nie, musiał respektować pozycję nowego przełożonego. A raczej – pośredniego przełożonego, jakim od kilku miesięcy był Alan Berg. Ten również musiał akceptować skład, którym zarządzał. Ostatnie słowo zawsze należało do Rafalskiego. To on decydował, kto dla niego pracuje, czym ma się zajmować i na ile może sobie pozwolić. Chociaż więc dał komisarzowi wiele swobody w decydowaniu o przeszkoleniu, rodzaju broni, jaką mieli się posługiwać, i trybie pracy, Berg nie miał nic do gadania w kwestii składu grupy. Oczywiście mógł wyrazić swoją opinię, a samo to świadczyło już o sile pozycji, z jakiej przyszło mu zaczynać pracę w niewielkim królestwie milionera. To najbardziej irytowało Cegłę – że nowy w drużynie, były pies, miał więcej do gadania niż on, służący wiernie od wielu lat.
***
Ciemność za oknem i delikatny szum jadącego samochodu zmorzyły ją. Po raz pierwszy od pięciu dni spała spokojnie, z poczuciem bezpieczeństwa. I nie potrzebowała do tego ani łóżka, ani poduszki. Przykryła się szarą bluzą należącą do Procy; sama nie miała nic poza letnim ubraniem, które nosiła w Meksyku. Szorty i krótki rękawek nadawały się na tamtejszą kwietniową temperaturę, ale na polskie warunki nie były wystarczające. Obudziła się dopiero, gdy przyjechali na miejsce – do willi Rafalskiego.
– Pati… – Szturchnął ją w ramię delikatnie. – Jesteśmy.
Przebudziła się i sennie wyjrzała przez okno. W pierwszym momencie jakby nie skojarzyła, dokąd przyjechali. Dopiero po kilku sekundach rozespany umysł powrócił do rzeczywistości i wszystko sobie poukładał.
Zdziwiło ją, że stali pod domem Rafalskich. Mógł przecież podrzucić ją prosto do mieszkania na Woli. Proca wyjaśnił, że kiedy zasnęła, szef zadzwonił i oznajmił, że czeka na nią wraz z jej rodzicami. U niego w domu. Oczywiście chciał zrekompensować rodzinie stres, a Pati pokazać, że mimo wszystko jest dobrym przełożonym, który dba o swoich pracowników. Samo to, że wysłał po nią Berga, już o czymś świadczyło. Mógł zlecić to komukolwiek. Wysłał jego.
– Proca – szepnęła, gdy dochodzili do drzwi. – Dziękuję.
Spojrzała na niego po raz pierwszy bez cienia wyrzutu. Z wdzięcznością i świadomością, że wiele ryzykował, przyjeżdżając po nią do Meksyku. Popatrzył pod nogi i odburknął pod nosem: „Nie ma za co”, po czym otworzył jej drzwi.
Nagromadzone przez ostatnie dni napięcie i strach znalazły ujście na widok rodziców. Łzy. Trzęsące się dłonie. Potok słów. Kilka dni temu, gdy w promieniach rażącego słońca siedziała na dachu jednego z juarezkich budynków, modliła się, żeby wyjść z tego cało. Żeby jeszcze kiedyś zobaczyć najbliższych, poczuć na twarzy deszcz. Liczyła się jednak z tym, że może nie mieć tyle szczęścia, podejrzewała koniec. A jednak wróciła.
Zapomniała na chwilę, że nie są tu sami. Na moment stała się sobą, córką, Patrycją. Gdy pierwsze emocje opadły, wysunęła się z objęć rodziców i poczuła na sobie współczujące spojrzenie Rafalskiego. Objął ją, przeprosił, zapewnił, że obgadają wszystko, jak tylko ona odpocznie i dojdzie do siebie po traumatycznych wydarzeniach.
– Nie powinnaś być teraz sama – powiedział z troską w głosie. – Tomek zawiezie cię z rodzicami do domu, dobrze?
Przytaknęła. Momentalnie w pokoju pojawił cię Cegła, jakby uprzednio przyczaił się w korytarzu i czekał na odpowiedni moment. Poszli za nim, zostawiając Berga i Rafalskiego samych. Gospodarz nadal miał zatroskany wyraz twarzy. Można by nawet pomyśleć, że żałował niefortunnego dla dziewczyny obrotu spraw i faktycznie się o nią martwił.
– Siadaj, Proca – zachęcił, gdy zostali sami. – Tobie też należy się odpoczynek.
Berg zapadł się w fotelu zaskoczony jego miękkością. Bacznie przyglądał się szefowi, który podchodził teraz do szafki na alkohole. Ponad wyrzeźbionym z dębowego drewna barkiem znajdował się obraz. Przepiękna replika jednego z dzieł Hieronima Boscha. Tylko jedna część tryptyku Ogród rozkoszy ziemskich. Jak trafnie – myślał Berg za każdym razem, kiedy na niego patrzył.
Rafalski wierzył w Boga. Chodził nawet regularnie do kościoła. Komisarz miał jednak poważne wątpliwości co do szczerości jego wiary. Nie zauważył bowiem, żeby szef przestrzegał któregokolwiek z boskich przykazań. Może poza tym zakazującym zabójstwa, chociaż i za to nie dałby sobie ręki uciąć.
Rafalski zorganizował i opanował sztukę życia do perfekcji. Nie przejmował się obecnością ani piekła, ani nieba. Skupiał się przede wszystkim na życiu doczesnym, które uważał za prawdziwie warte grzechu. Choć w „grzech” jako taki nie wierzył. Uważał, że „dobro” i „zło” zależą od punktu siedzenia, a jedyny właściwy punkt siedzenia był oczywiście tam, gdzie siedział sam Rafalski.
– Ach, te dziewczyny. – Milioner westchnął ciężko, powoli otwierając butelkę whisky. – Ciągle pakują się w kłopoty. Nawet na wakacjach! Myślałem, że dobrze im płacę, a one zawsze: więcej, więcej…
– „Na wakacjach”, tak? – wtrącił komisarz sugestywnie.
– A co? Przecież wysyłam je tam, żeby odpoczęły! Nawet nie „wysyłam”, one same upominają się o urlop! Pokaż mi, proszę, pracę, w której szef taki wypad funduje?! Na drugi koniec pieprzonego globu!
– Rafał, nie rób ze mnie idioty.
Milioner uśmiechnął się pod nosem. Szybko spoważniał i podając Bergowi szkło, odparł:
– Kiedy zaczynałeś u mnie pracować, obaj wiedzieliśmy, że czasami nie będzie łatwo się dogadać. Trudno wyplenić stare nawyki. Jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś, Proca, to radzę ci poćwiczyć. – Stuknął jego szklankę swoją i dodał: – Zacznij od niezadawania pytań, na które nie chcesz znać odpowiedzi.
Berg przytaknął, choć nadal myślał swoje. Zachowywali między sobą niespisaną umowę niedopowiedzeń. Rozumieli się dobrze i tyle wystarczyło. Przynajmniej na razie.
– A swoją drogą – dodał Rafalski, upiwszy pierwszy łyk – spisałeś się. Codziennie utwierdzasz mnie w przekonaniu, że dobrze zrobiłem, dając ci tę robotę.
Powiedział to z lekką wyższością, jakby przypominając komisarzowi o oczekiwanej w zamian wdzięczności. Obaj jednak doskonale wiedzieli, że korzyści z tej współpracy były obustronne. Zapadła cisza, lecz jedynie Proca poczuł się niezręcznie. Przerwało ją wejście Szymona, który stanął w progu pokoju i nonszalancko oparł się o futrynę.
– A jednak wróciłeś… – rzucił chłopak z nieukrywanym rozczarowaniem w głosie.
– Szymon! – uniósł się ojciec, oburzony pozbawionym szacunku tonem pierworodnego.
– Cześć, Szymek, też się cieszę, że cię widzę… – podjął spokojnie Berg i upił porządny łyk trunku.
– Coś krótki miałeś ten urlop – kontynuował chłopak zaczepnie. – Nie opaliłeś się, nie wyglądasz, jakbyś odpoczął.
– Pracoholicy tak mają. Wypoczynek ich męczy.
Szymon przewrócił oczami i wycofał się z pokoju.
– Szymek! – zawrócił go komisarz. – Jutro strzelnica o ósmej.
– Chce ci się?
– Żeby zobaczyć, jak się kompromitujesz? – wtrącił ojciec, uśmiechając się cynicznie. – Pewnie, że mu się chce.
Szymon odszedł bez słowa, choć w duchu wrzeszczał z wściekłości. Ojciec nie miał pojęcia, jak szło mu szkolenie, które na polecenie jego samego przeprowadzał Proca. W oczach Rafalskiego syn zawsze był przegrany, zawsze robił coś nie tak, niezależnie od rezultatów.
Milioner ponownie napełnił swoją szklankę. Zaproponował Bergowi dolewkę, ale ten odmówił.
– Trzeba wziąć się do roboty, Proca – zmienił temat gospodarz. Świat powoli wracał do normalności, biznes wysunął się na pierwszy plan. – Żoliborz jedzie ostatnio po całości. Panoszą się w „Magnesie”, w „Pelikanie”, nawet na siłowni zaczęli się pojawiać! Wiesz, że tam przychodzą znani sportowcy?
– Wiesz, że niektórych sportowców może ucieszyć bliskie towarzystwo dilerów?
– Nie pierdol głupot! Nie sprzedają dopingów, tylko koks, i to kiepskiej jakości…
– Skąd wiesz? – Proca nie liczył na uzyskanie odpowiedzi. Chciał jedynie podrażnić szefa. Przy okazji nieco zbagatelizować temat, żeby zobaczyć, na ile Rafalski jest zdeterminowany do walki z problemem, jakim od kilku miesięcy były grupy podlegające mafii żoliborskiej.
– Nie chcą się odczepić, to trzeba im to mocniej zasugerować.
– Czego ode mnie oczekujesz?
– A jak sądzisz? Rób to, co do tej pory! Wystawiaj ich psom po kawałku, tylko może zacznij to robić większymi kawałkami. Tracę cierpliwość i pieniądze.
– Pieniądze też? Robią ci konkurencję?
– Nie bierz mnie pod włos! – Rafalski zagroził palcem. Wiedział, że Berg podejrzewa go o babranie się w narkotykowym biznesie. Komisarz jednak nie miał na to dowodów, a szef sukcesywnie zaprzeczał. Zarabiał legalnie. Zarabiał też na czarno, ale uparcie twierdził, że narkotyki to nie jego działka. Próbował również umywać ręce od niektórych działań swoich pracowników, chociażby dziewczyn – tancerek i prostytutek, które od czasu do czasu z wakacji w Meksyku wracały obładowane towarem. Robił to samo wobec mięśniaków, którzy postanawiali „oharaczować” jedno czy drugie miejsce. Kiedy przychodziło do prania nie wiadomo gdzie zarobionych pieniędzy, twierdził: „Owszem, czasami przyjmuję gotówkę do ręki od niespodziewanych klientów, którzy miewają nietypowe prośby”. Nigdy nie zgłębiał tematu i przestrzegał Berga, żeby ten go nie drążył swoim policyjnym nawykiem.
Milioner zapalił papierosa i dodał gwoli wyjaśnienia:
– Tracę przez nich pieniądze, bo skutecznie odstraszają klientów, awanturują się. Masz wolną rękę, Proca. Wystaw ich policji albo zbierz chłopaków i załatw to po gangstersku.
Berg parsknął śmiechem. Z gangsterskim stylem bycia miał tyle wspólnego, co uczony znawca kultur prymitywnych z członkami plemienia Mashco-Piro! Wiedział o nich wiele, można nawet powiedzieć, że go fascynowali, ale przejęcie właściwych im zwyczajów i trybu życia równałoby się zatraceniu własnej natury. Bronił się przed tym każdego dnia od kilku miesięcy. Dopił drinka i oznajmił, że musi się położyć.
– Jasne! To był dla ciebie długi dzień. Rano pojadę do biura z Cegłą, ty weź Szymona na strzelnicę, a na resztę dnia możesz sobie zrobić wolne.
Berg podziękował i ruszył na piętro. Z praktycznych względów wydzielono mu z willi Rafalskich jeden z pokoi. Jego mieszkanie znajdowało się prawie godzinę drogi stąd, na Mokotowie, a milioner lubił mieć szefa swojej ochrony pod ręką lub – jak sądził komisarz – na oku.
Gdy pokonał schody, otworzyły się jedne z pierwszych drzwi w holu. Stanęła w progu owinięta jedwabnym szlafrokiem. Jeszcze umalowana mimo późnej pory. Była znacznie młodsza od męża, który traktował ją jak lalkę. Miała wyglądać, pachnieć, wydawać jego pieniądze i być w pobliżu w razie potrzeby. Magda Rafalska. Mimo wszystko wydawać by się mogło, że odpowiadało jej to życie. Miała ukochanego syna. Nie musiała martwić się o środki do życia. Nie prała, nie gotowała, jeździła drogim samochodem, a mężczyźni wciąż się za nią oglądali. Jeśli wzbudzili jej zainteresowanie, dawała im znacznie więcej niż tylko zalotne spojrzenie.
– Cześć, Proca – wyszeptała w ciemności. – Nie mogłam zasnąć, nie wiedząc, czy wróciłeś bezpiecznie.
Obrzucił ją przelotnym spojrzeniem. Nie okłamywał się – Magda była jedną z najatrakcyjniejszych kobiet, jakie widział w życiu. Jej zgrabne kształty subtelnie rysowały się pod delikatnym, opływającym ją materiałem, a prawe ramię śmiało wychodziło spod zsuniętego szlafroka.
– No, to wróciłem. Możesz już spać – ukrócił jak zwykle jej zapędy. Uśmiechnęła się do siebie. Wiedziała, że mu się podoba, i lubiła widzieć, jak walczył ze sobą, żeby jej odmówić.
Nie zapalił światła, gdy wszedł do swojego pokoju. Panował w nim półmrok. Blada łuna lekko rozjaśniająca podjazd do willi zawsze wpadała przez okno. Odbijała się od kantów mebli i łamała we wklęśnięciach ścian. Subtelnie szkicowała całe pomieszczenie, chroniąc tym samym lokatora przed przypadkowym wejściem na coś.
Berg odruchowo zamknął za sobą zasuwkę zamontowaną w drzwiach. Tylko pobieżnie rozejrzał się po wnętrzu i nie wyłapawszy w nim żadnych zmian, położył się ciężko na wznak na swoim dość wąskim jednoosobowym łóżku. Odetchnął ciężko i wydało mu się, że jego ciało nagle zaczęło ważyć zaskakująco dużo. Bolała go głowa, a krew odczuwalnie pulsowała w skroniach. Nie zmieniając pozycji, wyciągnął rękę ku nocnej szafce, z której wygrzebał telefon. Smartfon. Włączył go i po chwili mocny blask wyświetlacza poraził jego oczy i pogłębił pulsowanie skroni. Ułożył telefon nieco pod kątem, by złagodzić świetlny atak, wstukał PIN i czekał na uaktualnienie nieodebranych połączeń. Aparat nie pokazał żadnego. Również żadnej wiadomości tekstowej ani głosowej. Komisarz wyciągnął z kieszeni spodni drugi telefon – starą nokię – i oba urządzenia odłożył na szafkę. Bombardowany gradem frapujących myśli zasnął.
Strzelnica mieściła się na Mokotowie. Niewielka, kameralna. Dziesięć torów długich na dwadzieścia pięć metrów zakończonych kruczoczarnym kulochwytem, który przyjął już tysiące pocisków. Parę bocznych torów, wydzielonych do strzelania z mocniejszej broni, jaką były strzelby i karabiny centralnego zapłonu, oddzielono od reszty szeregiem drewnianych kolumn masywnych jak wiekowe drzewa. Podtrzymywały strop – wielotonowy ciężar budynku znajdującego się ponad strzelnicą. Struktura kolumn, postrzępiona od licznych spotkań z rozpędzonymi pociskami, zdradzała, że przychodziły tu również osoby jeszcze niewprawione w kunszcie strzeleckim. Pełno wystających drzazg oraz dziur. Stanowiska rozdzielone zostały parawanami, na które naciągnięto zieloną siatkę – przyjemny akcent kolorystyczny dobrze komponujący się z drewnianymi elementami. Łagodził nieco poczucie surowości otoczenia, tej swoistej powagi, jakiej wymaga obcowanie z bronią. Choć szczery, beztroski śmiech nie był w tym podziemiu rzadkością. Nie można powiedzieć, że wnętrze było ładne, miało jednak swój urok. Urok ujmującej, praktycznej brzydoty.
Tarcza płynnie wróciła do strzelca. Cztery dziury skupiły się w niewielkim polu blisko środka, lecz piąta ulokowała się blisko dolnej krawędzi.
– Znowu szarpnąłeś spust – wyjaśnił Berg.
Szymek pokręcił głową.
– Nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Robię, jak kazałeś.
– Jakbyś robił, jak kazałem, trafiałbyś lepiej. – Westchnął i zamyślił się. Po chwili podjął: – Dobra, jesteś już pełnoletni, to możemy mówić otwarcie. Broń jest jak kobieta. Nie lubi być szarpana. Byłeś już kiedyś z dziewczyną?
– Nie twoja sprawa.
– Broń jest jak kobieta – powtórzył Berg – a ta w dodatku jest Czeszką. Kapryśna, ale jak będziesz ją dobrze traktował, da ci dużą satysfakcję. Jest silna, ale nie stawia oporu. Czuła w spuście.
Szymek oddał strzał.
– Delikatnie, płynnie, nie szarp kobiety.
Padł kolejny.
– Powoli, ale konkretnie. Myśl o zgraniu przyrządów, nie o samym wystrzale. Lepiej. Jest już lepiej. Ostatni strzał ucieka ci w dół, bo wiesz, że jest ostatni – rozleniwiasz się i już ci nie zależy. Traktuj każdy z nich jak oddzielne zadanie do wykonania. Jakby każdy był pierwszym.
Chociaż to Tadeusz Rafalski był tym, który wymyślił całe to szkolenie syna, zarówno Procy, jak i Szymonowi zależało na dobrych wynikach. Chłopak, mimo że nauka szła mu opornie, irytował się własną nieporadnością. Kiedy się do czegoś brał, lubił wykonać to dobrze. Gdy po licznych staraniach nie widział rezultatów, miał pretensje do siebie i próbował dalej. Proca to dostrzegał i doceniał. Miewali różnice zdań. Miewali ich naprawdę sporo i często działali sobie na nerwy. Na czas strzelania zawierali jednak pokój. Liczyło się tylko to, by kula dosięgała celu. Komisarz czuł, że rzeźbi tego chłopaka. Jeśli wyniki się polepszały, wiedział, że to dzięki treningom i słusznym uwagom. Nie chodziło tylko o trafianie samych dziesiątek, choć ambicje Szymka były wysokie. Strzelnica miała go nauczyć cierpliwości i opanowania. Zadanie to nie należało do łatwych, ponieważ Szymon był nastolatkiem z natury porywczym i nerwowym. Wybuchowym jak jego ojciec. Berg zgodził się na prowadzenie szkolenia nie tylko dlatego, że odmowa spotkałaby się z niezadowoleniem szefa. Zależało mu, żeby chłopak umiał się świadomie bronić. W razie potrzeby. Wokół rodziny Rafalskich krążyło wielu podejrzanych typów – sprzymierzeńców i wrogów. Może kiedyś przyjdzie dzień, w którym opanowanie i celność uratują Szymonowi życie.
– Berg! – Dosłyszał z boku wołanie i spojrzał w kierunku wejścia.
Nie widzieli się od miesiąca. Ich kontakt osłabł, od kiedy komisarz podjął pracę u Rafalskiego. Można powiedzieć wprost, że Proca unikał dawnych przyjaciół. Zdziwił się tym nieplanowanym spotkaniem i nico zaniepokoił. Wysoki, trzydziestoośmioletni mężczyzna zbliżał się do niego lekkim krokiem. Poprawiał założone wcześniej w pośpiechu nauszniki i uśmiechał się naturalnie. Nazywał się Julian Sikorski i był podkomisarzem w Centralnym Biurze Śledczym.
***
Wyglądał na człowieka, którego wiecznie trzyma się szczęście. Mądry, przystojny, o delikatnych, niespracowanych dłoniach. Ludziom często wydawało się, że wszystko, do czego w życiu doszedł, zostało mu dane bądź wygrane na loterii. Nic bardziej mylnego. Nigdy nie miał łatwo. Jego ojciec, generał Wojska Polskiego Edward Sikorski, był człowiekiem cieszącym się ogromnym uznaniem i szacunkiem wśród współpracowników. I przełożonych, i podwładnych. Karierę zrobił zawrotną, lecz jemu również nic nie zostało dane ot tak. Ciężko pracował na swój sukces – zawsze gotowy do działania, zawsze pierwszy na poligonie i ostatni, który z niego schodził. To, że założył rodzinę, było istnym cudem! Zawdzięczał to odpowiedniej kobiecie, która potrafiła wbrew wszystkim wadom męża trwać u jego boku i wiernie dochowywać wszystkich małżeńskich przyrzeczeń. Podążała tam, gdzie mąż dostawał przydział. Wychowywała dwójkę dzieci, które nieraz zmuszone były zmieniać szkołę. Nie stanowiło to dla nich problemu, przyzwyczaili się, a matka – Elżbieta Sikorska – często im przypominała, że tak musi być, bo tatuś jest ważnym człowiekiem. Bohaterem.
Mimo że Edward stosunkowo rzadko widywał swoje dzieci, był dumnym ojcem. Szczególnie z powodu pierworodnego, którego przyszłość wyobraził sobie już w dniu jego narodzin. Co prawda, nie był przy tym obecny. Gdy otrzymał wiadomość, że Ela zaczęła rodzić, był w głębokim stanie nietrzeźwości, bo zapijał stres z kompanami. Mimo to wsiadł w samochód z jednym z nich (jeszcze mniej trzeźwym) i pędem ruszyli katowickimi ulicami. Zatrzymała ich policja. Wojskowi zaczęli się awanturować. Zanim funkcjonariusze zdołali wezwać żandarmerię, co w sumie powinni zrobić już na wstępie, doszło między nimi do ostrej bójki, która skończyła się znacznie gorzej dla policjantów. Jeden miał złamaną rękę, drugi złamane żebro. Dużo lepiej przeszkoleni generałowie, pobudzeni alkoholem i agresją, wyszli z konfrontacji bez szwanku, a całą sprawę zamieciono pod dywan. W każdym razie kiedy Edward zdołał dotrzeć do szpitala, Julian był już dawno na świecie. Dwa lata później, w znacznie przyjemniejszych okolicznościach, świętowali narodziny jego siostry – Ani.
Słyszeli tę historię milion razy. Zawsze po wielkiej kłótni między rodzicami, kiedy ojciec wychodził z domu, trzaskając drzwiami, a mama przepłakiwała całą noc i snuła bolesne opowieści z przeszłości.
Julian miał iść w ślady ojca. Nie pozostawiono mu wyboru. Wszyscy znajomi Sikorskiego seniora wiedzieli o tej planowanej karierze wojskowej, zanim się zaczęła. Jednak syn miał do niego żal. Za wieczną nieobecność, awantury zakrapiane alkoholem, bezradność matki i niekończącą się presję, żeby on sam był najlepszy, najszybszy, najmądrzejszy. Najbardziej na świecie chciał sprostać wszystkim tym oczekiwaniom, a że był chłopakiem mądrym, co ojciec dostrzegał, prędko zdał sobie sprawę z tego, że nie odnajdzie się w wojskowym środowisku. Szczególnie jeśli zawsze skazany będzie na służbę pod skrzydłami ojca. Wiecznie porównywany z generałem Sikorskim. Julian zrobił więc coś, o co ojciec nigdy by go nie podejrzewał. I miał szczerą nadzieję, że ojciec zrozumie. Prędzej czy później.
Tego feralnego dnia mama ugotowała na kolację krupnik. Wyszedł jej znacznie lepszy niż zazwyczaj, może to dlatego, że przyprawiła go dodatkową porcją miłości. Upiekła też świeży, chrupiący chleb, którego zapach wypełnił każdy zakamarek mieszkania. Dzieci już zajadały się kolacją, ona postanowiła poczekać z jedzeniem na męża. Wspólny posiłek od wielu lat był jedyną rzeczą, jaką robili razem.
Julian oderwał sobie kawałek chleba, za co dostał po łapach. Mama podała mu nóż.
– Ukrój kilka, dla Ani też.
– Mamo! – odparł syn, biorąc się do krojenia. – Pyszny ci wyszedł! Jeszcze jakbyś masło dała…
– Już przynoszę. – Ruszyła w stronę lodówki, czym wywołała na jego twarzy szeroki uśmiech. Każdy rodzic wie, że dorastający syn, nieważne, czy ułożony, czy wyrodny, zawsze doceni i rozpłynie się przy pysznym matczynym posiłku.
Ta błoga sielanka nie trwała długo. Przerwało ją nagłe wtargnięcie ojca. Drzwi obiły się o ścianę i już od progu doszedł ich uszu przeszywający ton głosu generała, który gdy był zły, nawet w domu wrzeszczał, jakby wydawał komendy żółtodziobom na poligonie.
– Ty gówniarzu, myślałeś, że się nie dowiem?! – krzyknął, wchodząc do kuchni. Julian odskoczył od stołu, uciekając przed długimi rękami generała. – Zrobiłeś ze mnie durnia przed całym plutonem! Przed całym dowództwem!
– Edward! – Matka podniosła głos, próbując stanąć między mężem a synem. Mąż odsunął ją na bok agresywnie, czym dał jej wyraźnie do zrozumienia, że jakakolwiek próba interwencji w tym momencie może się skończyć rękoczynami. Wyczuła od niego lekkie opary alkoholu, a w oczach dostrzegła furię. Wiedziała, że jedynym lekarstwem jest danie jej upustu.
– Tata, daj mi wytłumaczyć! – krzyknął Julian błagalnym głosem.
– Milcz, gówniarzu! Wiesz, jak się czułem, kiedy kadrowy w obecności moich najbliższych kolegów powiedział, że zostałeś już przyjęty do szkoły policyjnej?! Za moimi plecami?!
– Chciałem ci powiedzieć, ale ciebie nigdy nie ma albo nie masz czasu!
Nie zdążył zrobić uniku. Ojciec przyłożył mu w policzek otwartą dłonią z taką siłą, że chłopak obrócił się i padł na kuchenny blat. Zachował jednak przytomność i uchylił się przed kolejnym ciosem. Ojciec chwycił go za ramię, lecz zanim wzmocnił ucisk, Julian wywinął się i rzucił do drzwi. Był mniejszy od ojca, bardziej zwinny. Wybiegł z mieszkania i gnał schodami tak prędko jak gazela uciekająca przed gepardem. Słyszał za sobą wołanie matki i ostatnie słowa ojca:
– Zachciało ci się jebanej policji?! Czekaj, kurwa, załatwię ci drogówkę do końca życia!
Były to rzeczywiście ostatnie słowa, jakie Edward Sikorski wypowiedział do syna. Tamtego wieczoru Julian nie wrócił do domu. Przenocował na dworcu kolejowym. Następną noc spędził u kolegi, kolejną u innego, potem załapał się do pracy przy wywozie śmieci, którą kontynuował dorywczo, gdy zaczęła się szkoła. Ojciec go unikał. On unikał ojca. W końcu pewnego dnia zadzwoniła do niego Ania. Powiedziała, że tata się zastrzelił. Z broni służbowej. Było to dwa lata po ich kłótni. Ostatnią rzeczą, jaką załatwił dla syna, było dotrzymanie danego słowa – pierwsze lata służby Julian odbywał w Biurze Ruchu Drogowego. Dopiero po uporczywej walce z przełożonymi, a następnie po wymianie kadrowej udało mu się zdobyć zgodę na przeniesienie do wydziału do walki z korupcją – pierwszego, do którego poczuł powołanie.
Jednak nawet tam nie pozwalano mu rozwinąć skrzydeł. Dostawał najgorszą robotę, z której jednak dawał sobie radę. Był przydatny. Jego przełożeni obawiali się jedynie tego, że szczeniak może ich wygryźć ze stanowiska w niedalekiej przyszłości. Trzymali go więc na krótkiej smyczy i z zadowoleniem przyjęli jego rezygnację. Dostał świetne referencje. Nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, że to jego przełożeni polecili go w Centralnym Biurze Antykorupcyjnym, w którym zaczął pracę w 2013 roku pod skrzydłami starszego agenta Olafa Borowieckiego. Ten również uparcie dbał o to, aby Sikorski nie wzleciał za wysoko. Nie pozwalał mu myśleć, wyśmiewał jego pomysły, a wszystkie te działania sukcesywnie tępiły pewność siebie młodszego agenta.
Pierwszą osobą, która zdawała się dostrzegać i doceniać potencjał Sikorskiego, był Berg. Podkomisarz wiele razy podważał tę niezachwianą wiarę przyjaciela. A ostatnimi miesiącami w szczególności. Ponownie stracił pewność siebie i przekonanie, że jest odpowiednim człowiekiem na to stanowisko. Może lepiej by było, gdyby został w CBA? Berg mu imponował, ale Młody się nie oszukiwał – byli innymi ludźmi, a on nigdy nie zdoła dorównać starszemu koledze.
Poznali się dwa lata temu. Proca przypomniał sobie, jak po raz pierwszy rzucił ku niemu niedbale: „młody”, nie zdając sobie sprawy z tego, że ta ksywa przylgnie do Sikorskiego, ale też że dość szybko przestanie do niego pasować.
***
Młody mocno uścisnął mu dłoń. Niewiele wiedział o nowej pracy przyjaciela. Słyszał, że działa w ochronie, ale nie miał pojęcia dla kogo, a sprawdzenie tego odkładał z dnia na dzień. Co w sumie miałby sprawdzać? Czego się doszukiwać, skoro znali się dobrze i ufali sobie nawzajem? Teoretycznie. Sam komisarz w ich nielicznych rozmowach nie poświęcał wiele czasu na opowiadanie o swoim nowym życiu, wiedzionym z dala od policyjnych intryg, kwitując, że każdy jego dzień jest podobny do drugiego, wieje nudą i prozaicznością. Ci, którzy poznali Berga lepiej (a było ich niewielu), powiedzieliby, że to naturalna dla komisarza postawa – nigdy nie mówić wszystkiego, nie dokładać innym swoich problemów, kończyć rozmowę tak, jakby jeszcze można było coś dodać, uściślić, wyjaśnić.
Przyłapanie z synem Rafalskiego nie było tym, czego życzył sobie teraz komisarz. Jednak stało się. Trudno. Uśmiechnął się i uścisnął Młodemu dłoń.
– Strzelaj dalej – poinstruował chłopaka i odszedł z przyjacielem kilka kroków na bok. Sikorski nie miał zamiaru owijać w bawełnę, więc zaczął wprost:
– Słyszałem, że byłeś na wycieczce w Meksyku.
– Byłem – odparł spokojnie, maskując zmieszanie. – Uczę się odpoczywać.
– W Meksyku?!
– Stać mnie.
– W to nie wątpię.
– Jestem waszym celem operacyjnym? Śledzisz mnie? – zapytał z uśmiechem, niby żartując, lecz w jego głosie kryło się ziarno niepewności.
– W twoim samolocie był ktoś, kim się interesujemy. Gość z żoliborskiej. Dostaliśmy listę pasażerów, a tam – twoje nazwisko.
– Też był na wakacjach?
Młody uśmiechnął się półgębkiem, lecz nic nie odpowiedział. Milczenie nie wynikało z obowiązku zachowania tajemnicy zawodowej, ale ze zwykłej ludzkiej złośliwości. Wiedział, że Proca, chcąc nie chcąc, interesuje się tym, co dzieje się na mieście – trudno wyplenić wieloletnie nawyki. Mimo to Młody nie rozwinął tematu, tylko patrzył na przyjaciela, bawiąc się jego zdezorientowaniem. Komisarz nie znosił takiego zachowania – manipulowania informacjami i nieszczerości. Przestąpił z nogi na nogę i zniecierpliwiony zapytał:
– Tak tutaj wpadasz rekreacyjnie czy…
– Proca, co ty?! Przecież znamy się nie od wczoraj! – Młody nie musiał stawiać kropki nad „i”. Dla Berga było jasne, że podkomisarz miał na mieście swoich ludzi, którzy dali mu cynk, że Proca kręci się po okolicy, i tym sposobem doszło do ich „niespodziewanego” spotkania na strzelnicy.
– Chciałem pogadać, dawno się nie widzieliśmy. Dodzwonić się do ciebie trudniej niż do papieża! Nie odbierasz nawet tej swojej antycznej nokii do zadań specjalnych.
Proca uśmiechnął się nieporadnie, lecz był to raczej grymas z dominującym wyrazem przygnębienia. Telefon, o którym wspomniał Młody, faktycznie używany był tylko w wyjątkowych sytuacjach, a numer do niego mieli jedynie najbliżsi współpracownicy i Ewa – od dwóch miesięcy już była żona.
– Dużo ostatnio pracuję – odparł, ignorując zaczepny ton przyjaciela.
– Pomijając wakacje w Meksyku?
Gdyby chodziło o kogoś innego, zirytowałby się i zakończył rozmowę. Jednak stał obok niego człowiek, który zadając aroganckie, nieco uszczypliwe pytania, był po prostu sobą.
Szymek przywołał tarczę i zaczął zaznaczać flamastrem oddane w tej serii strzały. Komisarz wychylił się, by zobaczyć przestrzeliny, i rzucił:
– Nie szarp tej kobiety!
Chłopak zaklął pod nosem i oddalił cel.
– Ania się o ciebie pytała – zmienił temat Młody, wspominając swoją siostrę. – Wiesz, że zachowałeś się po chamsku?
– Jeśli tak, to przepraszam. Chcę ją po prostu… – zawahał się, szukając najbardziej odpowiednich słów. – Chcę ją teraz trzymać z daleka.
– Od czego?
Podkomisarz obserwował go uważnie. Po kilku oddanych w tle strzałach skwitował:
– Wzięło cię.
– Co?
– Do Anki. Zależy ci na niej, dlatego ją odsuwasz.
Berg chciał coś odpowiedzieć, ale zapowietrzył się i zamilkł.
– Ona też cię lubi – zapewnił Młody i po chwili dodał przekornie: – Nie wiem dlaczego, ale tak jest. Zadzwoń do niej.
– Pomyślę – odparł Berg, nie odrywając wzroku od Szymona. – A o czym chciałeś pogadać?
– Tak po prostu… Może skoczymy na piwo? Popijemy, pogadamy jak kiedyś?
– Będzie ciężko z czasem.
– Dobra, przecież widzę, że kręcisz. Jak nie chcesz, to powiedz, żebym się odwalił.
– Młody…
– W takim razie pogadamy tutaj. Chodzi o Żoliborz – podjął temat podkomisarz radykalnie zmienionym tonem. Skoro przyjaciel nie miał ochoty na luźną rozmowę i nie wykazywał zainteresowania pielęgnowaniem ich „przyjacielskich relacji” (a Młody ciągle wierzył, że one jeszcze istnieją), postanowił przybrać bardziej służbową postawę i porozmawiać o pracy, w którą zresztą wkopał go sam Berg.
– Co z Żoliborzem? Nie mogę ci pomóc, przecież wypadłem z obiegu.
– Nie wiesz nawet, o co chcę zapytać!
– Nie wiem? Nie masz jeszcze Wujka i zastanawiasz się, czy jednak nie zgarnąć gangu od dołu.
– Skąd wiesz, że nie mam Wujka?
– Mam swoje źródła…
– Czyli jednak nie do końca „wypadłeś z obiegu”.
– Nie doradzę ci, Młody. To muszą być twoje decyzje i musisz być ich pewien.
Cisza między nimi była zjawiskiem normalnym. Zawsze zapadała we właściwych momentach.
– Mam pewien kontakt – zaczął podkomisarz po dłuższym namyśle. – Anonimowy. Podsuwa mi czasami ludzi z Żoliborza.
– I co?
– Zaufałbyś człowiekowi bez twarzy i imienia?
Wiedział od razu, co powinien odpowiedzieć, jednak milczał. Zastanawiał się, czy Młody pyta go niewinnie, czy może ma wobec niego pewne podejrzenia. Tak czy siak wkradła się między nich nieprzyzwoita podejrzliwość i żeby nie dokładać do niej kolejnej cegły niezgody, Proca spojrzał przyjacielowi prosto w oczy, odpowiadając szczerze:
– Jeśli informacje, które ci podawał, zawsze się sprawdzają, możesz zaryzykować.
– A jeśli mnie wkopie? Może to sprzedawanie Żoliborza ma inne, głębsze motywy.
– Okej, ale na razie wam po drodze. Ty chcesz handlarzy, on ci ich wystawia. Bierz, tylko bądź czujny. Nie rób akcji za często, żeby nie alarmować Wujka, bo zapadnie się pod ziemię i wyciszy interesy.
– A jeśli się okaże, że to jeden z nich? Ktoś ważny, kto ma sporo na sumieniu?
– Wtedy rozliczycie się zgodnie z rachunkiem. Każdy ma coś na sumieniu. Jeśli gość donosi policji, to albo ma z Wujkiem osobisty problem, albo próbuje kompensować swoje winy. Może za jakiś czas upomni się o sześćdziesiątkę. Może warto mu ją zaproponować? Skusić, żeby się ujawnił?
Młody przestąpił z nogi na nogę. Nie uśmiechała mu się wizja robienia z jakiegoś gangusa nietykalnego świadka koronnego. Ale przyszedł do Berga po radę i otrzymał. Może spodziewał się innej. Z jednej strony byłoby o wiele prościej, gdyby Proca poradził nie wdawać się w podejrzliwe kontakty o niewiadomych intencjach i urwać tę „współpracę”, zanim rozkręci się na dobre. Jednak jak komisarz mógłby udzielić podobnej rady, skoro sam często naginał przepisy i nieraz układał się z przestępcami, by dotrzeć do sedna sprawy? I dorwać dużo grubszą rybę.
– Dzięki – powiedział z wdzięcznością w głosie podkomisarz. Berg spojrzał na niego z politowaniem.
– Nie potrzebujesz mojego błogosławieństwa!
– Potrzebuję twojego doświadczenia – przyznał poważnie. Dostrzegł pustą kaburę przy pasie komisarza i przyjrzał się broni w dłoniach chłopaka.
– Przerzuciłeś się na cezetkę?
– Lepsza precyzja – skwitował Berg, czym rozbawił Młodego. Proca nie potrzebował bardziej precyzyjnej broni, żeby pociski dosięgały celu. Trafiał prawie w każdej sytuacji i podkomisarz już nieraz się o tym przekonał.
– Co to za chłopak? Dorabiasz jako instruktor?
– Nie, to syn znajomego. Wyświadczam mu małą przysługę.
Cień zniecierpliwienia przebiegł po twarzy komisarza, co nie uszło uwagi kolegi. A że Młody nie lubił narzucać innym swojej obecności, włożył dłonie do kieszeni i oddalając się powoli, zwrócił się do Szymona:
– Dobra rada, chłopaku: nie stawaj z nim do zawodów strzeleckich.
– Już za późno… – przyznał Szymon. Zaledwie kilka dni temu rzucił wyzwanie Procy, który oddał sprawiedliwość swojej ksywie, rozkładając chłopaka na łopatki, tym razem za pomocą słusznej porcji ołowiu.
Wychodząc, Młody przyznał w duchu, że brakuje mu towarzystwa doświadczonego Berga. Nie po to, by podejmował za niego decyzje i pomagał mu odróżniać postawy słuszne od koniecznych. Zwyczajnie tęsknił za człowiekiem, któremu mógł zdradzić wszystkie swoje rozterki bez obaw, że będzie oceniany. W świecie służb „zaufanie” jest specyficznym słowem. Z jednej strony istotnym, kluczowym, jeśli chodzi o współpracę między funkcjonariuszami. Z drugiej zaś ślepa ufność i gadatliwość mogą przysporzyć wielu kłopotów podczas szczurzej walki o stołki i wpływy. Toteż otwartość powinna być mądrze ograniczona. A przecież przyjacielska lojalność jest na wagę złota.
Jedynie naprawdę dobra intencja może usprawiedliwić kłamstwo. Berg wiedział, że jego dystansowanie się, a przede wszystkim zatajanie istotnych spraw, mogłoby zakończyć ich przyjaźń. Czuł się niezręcznie ze swoimi tajemnicami. Męczyło go to za każdym razem, kiedy się spotykali. Może właśnie dlatego Młodego unikał. Kłamanie nie było jego mocną stroną, wolał raczej grać w otwarte karty, a ta sytuacja wymagała całkiem innej taktyki. Niewdzięcznej. Wolałby już, żeby Młody sam dowiedział się o wszystkim. Trudno! Obrzuciłby Berga winą za pogwałcenie przyjacielskiej lojalności, ale przynajmniej kłamstwo przestałoby trawić duszę komisarza. W tym wypadku musiał jednak zignorować własną niewygodę i tkwić w nie swoim świecie, w który sam się wpakował cztery miesiące temu. Nawiedzała go natarczywa myśl, że może popełnił błąd, zaciągając u Rafalskiego dług. Dług, który spłacał teraz każdego dnia, będąc chłopcem na posyłki tego zdemoralizowanego krętacza. Gdyby Młody dowiedział się, co stało się cztery miesiące temu w podwarszawskim lesie, gdyby podejrzewał, czemu Berg miał u milionera dług wdzięczności, z pewnością w końcu wybaczyłby przyjacielowi. A przynajmniej komisarz starał się w to wierzyć.
Po zakończonym treningu strzeleckim wrócił z Szymonem do willi Rafalskich. Tak jak zapowiedział szef – resztę dnia miał wolne, więc postanowił wykorzystać ten czas na zasłużony odpoczynek. Postanowił, lecz praktykowanie odpoczynku przychodziło mu z trudem. Usiadł na brzegu swojego łóżka w domu, który nie należał do niego. Rozejrzał się po pokoju i jego wzrok padł na nocną szafkę. Otworzył szufladę i po chwili grzebania między drobiazgami wydobył z niej starą nokię. Działała, lecz bateria była niemal rozładowana. Otworzył listę opatrzoną tytułem „nieodebrane”. Wyświetliła kilka dobrze znanych mu nazw. Młody, Chaber, Impuls… Stary – pod tym pseudonimem ukrywał się inspektor Filip Tyszka, były przełożony i przyjaciel komisarza. Przeleciał wzrokiem tę dość długą listę ignorowanych od długiego czasu przyjaciół w poszukiwaniu jednego imienia, które się nie pokazywało. Ewa – nie dzwoniła. Podłączył komórkę do prądu, po czym ukrył ją za szafką i przebrawszy się w dres, wyszedł pobiegać.
Noc już dojrzała. Okryła ciemnością budynki, ulice i ludzkie serca. Nawet te najjaśniejsze musiały jej ulec. Przynajmniej niektóre, znajdujące się w niefortunnej sytuacji. Takim niewolnikiem nocy był Rybak – członek grupy przestępczej, który wbrew pozorom oddany był innej misji niż gromadzenie nielegalnych pieniędzy i rozpowszechnianie narkotykowej zarazy. Policja nazywa takich jak on przykrywkowcami. Kryminaliści mówią o nich szczury.
Próbował opanować drżenie rąk. To naturalna reakcja po tak intensywnym wysiłku i długotrwałym napięciu mięśni, jakiego doświadczył minutę wcześniej. Jego kumple wydawali się nie mieć podobnego problemu. Swobodnym krokiem przemierzali parking w kierunku bordowego passata, zostawiwszy za plecami skatowaną przed chwilą ofiarę.
Zastanawiał się, jak do tego doszło. Jakim cudem znalazł się między pozbawionymi skrupułów bestiami? Czy stał się już jednym z nich? Również i on pobił tego człowieka. Czym zawinił poszkodowany? Znalazł się w złym miejscu, o złym czasie, z innymi od oprawców intencjami. Pobili tego człowieka szczegółowo, jakby uważnie bacząc, by nie zaniedbać żadnego miejsca na ciele. Prowokowali i zachęcali się wzajemnie, licytowali, który sprzeda mocniejszego kopa, po czyim ciosie ofiara wyda z siebie bardziej bolesny jęk.
– Rybak, co tak stoisz?! – zwrócili się do niego, widząc, że mało angażuje się w pobicie. Rybak musiał się więc zrehabilitować. Sprzedał leżącemu dwa mocne kopniaki, a gdy koledzy postawili mężczyznę na nogi, dołożył mu jeszcze kilka pięści. Nie miał wyboru. Brak zaangażowania groziłby dekonspiracją, a na to nie mógł sobie pozwolić.
Nazywał się Jakub Chaberski. Pracę w policji rozpoczął dziesięć lat temu, idąc za przykładem młodszego o dwa lata brata Kacpra. Kiedy jednak Kacper wkroczył w szeregi CBŚP, Jakub zdecydował się na pracę w prewencji, żeby nie dobijać biednej matki podwójną ilością stresu.
Wanda Chaberska była małą kobietą o wielkim sercu. Kochała obu synów nad życie. Byli wszystkim, co miała, a po śmierci męża – pirotechnika policyjnego – całą miłością i troską obdarzyła synów. Z trudem przełknęła ich decyzję o wstąpieniu do policji. Oddała już państwu życie jednego ukochanego mężczyzny, a tu dwóch kolejnych ryzykowało to samo. Co mogła zrobić? Synowie podziwiali ojca, którego brakowało im przez okres dorastania. W ich oczach urósł do rangi bohatera wartego naśladowania. Gdyby żył, zapewne stanowczo odradziłby im pójście jego ścieżką. Opowiedziałby im o typowych problemach, z jakimi boryka się prawie każdy policjant – o niskiej płacy, nadgodzinach, ryzyku zawodowym, bezpodstawnych obelgach ze strony obywateli, upierdliwych przełożonych i kolegach, którzy wkopią cię w bagno przy najbliższej nadarzającej się okazji.
Decyzja o wstąpieniu do policji, oparta głównie na wyobrażeniach i młodzieńczym idealizowaniu ojca-bohatera, należała wyłącznie do synów. I obaj wybrali tę niewdzięczną służbę.
Po kilku latach pracy w prewencji Jakub zasilił szeregi drogówki. Przenieśli go za karę, za „nadużycie siły” podczas zatrzymania awanturującego się manifestanta na jednej z warszawskich demonstracji. Mężczyzna ten sądził, że płacąc (bądź co bądź) uczciwie podatki, zapracował na osobiste zwierzchnictwo nad policją. Oburzony niesprzyjającą jego zdaniem sytuacją polityczną obrzucił prewencję gradem wyzwisk, a następnie kamieniami, którymi uprzednio powypychał sobie kieszenie modnych dżinsów. Jakub mógł znieść wiele. Szczycił się umiejętnością trzymania nerwów na wodzy w najbardziej dramatycznych sytuacjach. Nie trawił jednak chamstwa pseudointeligencji, roszczącej sobie prawo do brania pod but wszystkich innych, a w szczególności funkcjonariuszy porządku publicznego. Przyłożył agresywnemu protestującemu raz, no, może dwa, na koniec dopieścił go paralizatorem i to, zdaniem przełożonych, było już nadużycie siły. Kuba tłumaczył, że delikwent był na takiej adrenalinie, że cios pałką przyjął jak delikatną pieszczotę, a obezwładnić go zdołał dopiero paralizator. Wyjaśnienia na nic się nie zdały. Afera wymagała ofiary.