Bez przedawnienia - Katarzyna Żwirełło  - ebook + audiobook + książka

Bez przedawnienia ebook i audiobook

Żwirełło Katarzyna

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W luksusowym warszawskim mieszkaniu dochodzi do nietypowego zabójstwa. Ofiara okazuje się byłym posłem, w przeszłości zamieszanym w afery kryminalne, który niedawno wyszedł z więzienia.

Dochodzenie prowadzi młody aspirant Robert Baczuk. Jego kariera kręciła się dotąd wokół rodzinnych tragedii, patologii i awantur. Śledztwa tylko rozdrapywały niezabliźnione rany i wzmacniały poczucie braku wpływu na rzeczywistość. Upragniona „grubsza sprawa” wydaje się szansą na zbudowanie własnej legendy w policyjnym środowisku.

Kiedy jednak postępowanie nabiera rozpędu, zamiast przyszłej chwały przynosi coraz mocniejsze echa przeszłości. Dopiero tutaj dawne demony odezwą się z całą mocą. Nie tylko w życiu aspiranta – również tych wszystkich, którzy z nim współpracują.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 337

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 13 min

Lektor: Jacek Dragun
Oceny
4,2 (139 ocen)
61
48
25
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anna15065203

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna książka, pisana prostym językiem bez zbędnych opisów. Fajna akcja i dobre zakończenie. Myślę że powstanie następna cześć. 👍
10
jakprzezokno

Dobrze spędzony czas

Początkowo nie mogłam w żaden sposób przyzwyczaić się do stylu Autorki. Było trochę niepotrzebnych dialogów, trochę niezręczności w tym wszystkim. Jednak postanowiłam odsunąć warsztat literacki nieco dalej i skupić się przede wszystkim na fabule i kreacji całej historii. I tutaj już było dobrze. Ciekawe, pomieszane ze sobą wątki, nietuzinkowa sprawa, która rozrasta się do naprawdę dużych rozmiarów. Bohaterowie byli nieco sztywni, ale przy tym całkiem ludzcy. W pewnym momencie ta historia przejmuje wszystko. Staje się ciekawa i nieprzewidywalna, a drobne potknięcia Autorki szkodzą na dalszy plan. Dla mnie ta książka była bardzo nierówna: po początkowym zniechęceniu czytałam ją z zainteresowaniem. W ogólnym rozrachunku jednak mi się podobała i mogę ją polecić. To w miarę lekki kryminał, z trochę zaginionym śledczym.
10
januzal

Nie oderwiesz się od lektury

ok.10.24
00
Adella60

Dobrze spędzony czas

Może być. Ale są o wiele lepsze pozycje tej autorki
00
Aleksandra_Malek

Całkiem niezła

W luksusowym warszawskim mieszkaniu odnaleziona zamurowane zwłoki byłego posła który niedawno opuścił mury więzienia. Upragniona "grubsza sprawa" na jaką czekał aspirant Robert Baczuk nadeszła. Policjant mieżący się trauma przeszłości i cierpiący na niekontrolowane wybuchy gniewu które w każdej chwili moga doprowadzić do jego dyscyplinarki, rozpoczyna śledztwo. Bardzo ciekawa fabuła,okazująca nieporadność , kontakty,układy,pójścia "na rękę",obietnice nie tylko w świecie policyjnych realiów ale również i tych więziennych. Głównym motywem tej książki jest zemsta wynikająca z zawarcia układu miedzy policjantem a skazanym. Kiedy układ ten pozostaje tylko z jednostronną korzyścią rozpoczyna się realizacja misternie uknutej zemsty. Poznanie aspiranta Baczuka sprawi wam dużo satysfakcji ,polubiłam go i jego partnerkę Antoninę i z pewnością sięgnę po kolejne ich przygody.
00

Popularność




Au­tor:
Ka­ta­rzyna Żwi­rełło
Re­dak­cja:
Agata To­kar­ska
Ko­rekta:
Do­mi­nika Wilk
Na­ta­lia Chro­bak-Le­cho­szest
Skład:
Anna Bro­dziak
Opra­co­wa­nie gra­ficzne:
Dre­ams Wy­daw­nic­two Li­dia Miś-No­wak
Zdję­cia z okładki:
© Ja­ro­slaw Bla­min­sky / Tre­vil­lion Ima­ges
© Dan-Cri­stian Pădu­reț / Unsplash
ISBN 978-83-66977-35-8
© Dre­ams Wy­daw­nic­two Li­dia Miś-No­wak
ul. Unii Lu­bel­skiej 6A, 35-016 Rze­szów
www.dre­am­swy­daw­nic­two.pl
Rze­szów 2022, wy­da­nie I
Druk: Dru­kar­nia Skle­niarz
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana, prze­cho­wy­wana jako źró­dło da­nych, prze­ka­zy­wana w ja­kiej­kol­wiek me­cha­nicz­nej, elek­tro­nicz­nej lub in­nej for­mie za­pisu bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.

1

„Nie mogę zi­gno­ro­wać wy­ni­ków la­bo­ra­to­ryj­nych”

Młody męż­czy­zna o prze­ni­kli­wym spoj­rze­niu i nieco zgar­bio­nej po­sta­wie usiadł na wy­słu­żo­nej ławce pod do­rod­nym klo­nem. Za­piął czarną kurtkę pod szyję i wci­snął zmar­z­nięte ręce do kie­szeni. Ob­ser­wo­wał wej­ście do po­bli­skiego bloku. Cze­kał.

Osie­dle przy­po­mi­nało mu dzie­ciń­stwo. Szare i wy­ma­ga­jące od naj­młod­szych miesz­kań­ców wy­jąt­ko­wej za­rad­no­ści. Je­dy­nym ko­lo­ro­wym ak­cen­tem w oko­licy były ob­umie­ra­jące li­ście drzew.

Uniósł głowę, by spoj­rzeć na oświe­tlone la­tar­nią sze­lesz­czące na wie­trze li­sto­wie. Ko­rona wy­glą­dała jak dziu­rawy, po­ła­tany dzie­cięcy koc. Wy­słu­żona, sen­ty­men­talna pa­miątka, która po­winna tra­fić na śmiet­nik albo strych, po­dob­nie jak nie­które od­le­głe wspo­mnie­nia, które męż­czy­zna wo­lałby wy­rzu­cić z pa­mięci. Krzyk ojca, płacz matki, dła­wiący strach i po­czu­cie bez­sil­no­ści ko­tłu­jące się w ciele za­le­d­wie kil­ku­let­niego chłopca. Miał wra­że­nie, że te do­świad­cze­nia nie po­zwa­lały mu wzra­stać, ale bez prze­rwy cią­gnęły go w dół. Lu­dzie, któ­rzy go znali, mieli cał­kiem od­mienne zda­nie na ten te­mat. To wła­śnie te bo­le­sne do­świad­cze­nia spra­wiły, że był zmu­szony szybko do­ro­snąć, a bę­dąc już męż­czy­zną, po­tra­fił do­strze­gać rze­czy cał­kiem nie­wi­doczne dla in­nych.

Przez ciemne za­ułki prze­mknęło gło­śne kaszl­nię­cie. Męż­czy­zna spoj­rzał na zbli­ża­jącą się do bu­dynku nie­po­zorną po­stać. Była to ko­bieta w śred­nim wieku. W obu rę­kach dźwi­gała białe re­kla­mówki.

Męż­czy­zna wie­dział, że to, co za­mie­rzał zro­bić – co mu­siał zro­bić – bę­dzie kosz­to­wać wiele. Ona za­płaci cier­pie­niem. On, praw­do­po­dob­nie, wy­rzu­tami su­mie­nia. Nie miał jed­nak wy­boru.

Ko­bieta otwo­rzyła skrzy­piące drzwi. We­szła do sta­rej ka­mie­nicy. Wtedy męż­czy­zna wstał i ru­szył w stronę bu­dynku.

Jego serce za­biło szyb­ciej. Po kilku la­tach po­dob­nych dzia­łań po­wi­nien umieć za­cho­wać mar­twy spo­kój – nie­wzru­szoną obo­jęt­ność. Nie po­tra­fił, a szcze­gól­nie nie w tym przy­padku. Za­pu­kał do drzwi miesz­ka­nia. Po krót­kiej chwili w progu sta­nęła ta sama wą­tła ko­bieta. Za­darła głowę i ob­rzu­ciła go py­ta­ją­cym spoj­rze­niem.

– Pan Ro­bert o tej po­rze?

– Tak. Prze­pra­szam, pani Mi­lew­ska, ale mu­simy po­roz­ma­wiać. Mogę wejść?

– Tylko po­roz­ma­wiać? – za­py­tała nie­pew­nie. Wy­raź­nie oba­wiała się celu jego wi­zyty.

– To byłby do­bry po­czą­tek – od­parł spo­koj­nie, a ona wpu­ściła go do miesz­ka­nia.

Znał już do­brze jego roz­kład, by­wał tu wie­lo­krot­nie w ciągu ostat­niego ty­go­dnia. Sam zna­lazł drogę do kuchni, gdzie usiadł przy nie­wiel­kim sto­liku.

– Gdzie jest pani syn?

– Bar­tuś jest w swoim po­koju. Od­ra­bia lek­cje. Na­pije się pan cze­goś, aspi­ran­cie?

– Może her­baty – od­parł po chwili Ro­bert.

Po­my­ślał, że roz­mowa przy her­ba­cie bę­dzie do­brą oka­zją do zy­ska­nia więk­szego za­ufa­nia po­dejrz­li­wej ko­biety. Za­chęci ją do otwar­to­ści i szcze­ro­ści.

Elż­bieta Mi­lew­ska przy­go­to­wy­wała her­batę w ci­szy, którą da­łoby się ciąć no­żem. Mu­siała po­dej­rze­wać, że coś wisi w po­wie­trzu, że aspi­rant Ro­bert Ba­czuk nie przy­szedł tu dziś wy­łącz­nie na her­batę. Do­piero gdy po­sta­wiła dwie szklanki na stole i usia­dła, po­li­cjant spoj­rzał jej w oczy i za­py­tał:

– Opo­wie mi pani, co przy­tra­fiło się pani mę­żowi?

– Prze­cież roz­ma­wia­li­śmy już o tym wie­lo­krot­nie. Skąd ja mogę wie­dzieć? – Ko­bieta unio­sła ra­miona i uto­piła bez­radny wzrok w her­ba­cie.

Ro­bert wie­dział już, że kła­mała. W du­chu skar­cił się za to, jak długo po­zwa­lał, by wo­dziła go za nos. Za bar­dzo przy­po­mi­nała mu jego matkę, by po­tra­fił trak­to­wać ją pro­fe­sjo­nal­nie i oschle jak każ­dego in­nego.

– Pani Mi­lew­ska – za­czął gło­sem peł­nym współ­czu­cia. – Oprócz ciała pani męża zna­leź­li­śmy też koc na brzegu je­ziora. Włókna po­cho­dzące z koca były rów­nież na tyl­nym sie­dze­niu pani sa­mo­chodu.

Cier­pli­wie wy­cze­ki­wał jej re­ak­cji. Uśmiech­nęła się lekko i prze­lot­nie na niego spoj­rzała. Szklanka her­baty w jej dło­niach za­drżała, jak kop­nięta elek­trycz­nym szo­kiem.

– Szu­ka­łam tego koca… – po­wie­działa po chwili mil­cze­nia. – Ja­kiś czas temu by­li­śmy nad tym je­zio­rem… na pik­niku.

– W sa­mo­cho­dzie też były ślady krwi pani męża.

– Nie wiem. Może… Może za­ciął się kie­dyś, czy coś – ce­dziła ner­wowo. Drżą­cymi dłońmi od­sta­wiła szklankę. Ode­szła od stołu i sto­jąc do po­li­cjanta ple­cami, zła­pała za ścierkę, by oczy­ścić kon­tuar z nie­wi­docz­nych okrusz­ków. – Nie wiem – po­wtó­rzyła. – Prze­cież mo­gło tak być. Za­ciął się. To nie jest wy­klu­czone. Coś so­bie na­wet przy­po­mi­nam.

– Niech pani usią­dzie – po­pro­sił Ro­bert sta­now­czym, choć ła­god­nym gło­sem.

Elż­bieta po­bla­dła. Chwy­ciła jedną dłoń w drugą i usia­dła przy stole.

– Pani mąż wcale się nie za­ciął, oboje o tym wiemy. Krwi w sa­mo­cho­dzie było dużo. Zna­leź­li­śmy też jej ślady w ła­zience, w wan­nie, w od­pły­wie. Pro­szę prze­stać mnie okła­my­wać. Kiedy przy­je­cha­łem tu pierw­szego dnia, by po­in­for­mo­wać o śmierci pani męża, miała pani si­niaka na po­liczku. Ude­rzył pa­nią, prawda? Do po­dob­nych zda­rzeń do­cho­dziło już wcze­śniej. Są­sie­dzi ze­znali, że przy­naj­mniej raz w ty­go­dniu sły­szeli po­rządną awan­turę, a nie­malże co­dzien­nie pod­nie­siony głos pani męża. Znę­cał się nad pa­nią.

Mi­lew­ska słu­chała go z uwagą, ale nie była w sta­nie spoj­rzeć mu w oczy. Ucie­kała spoj­rze­niem z jed­nego rogu po­miesz­cze­nia do dru­giego. Do jej oczu na­pły­nęły łzy.

– Opo­wie mi pani, co do­kład­nie się stało tam­tego wie­czoru?

Ro­bert za­wa­lił gru­zem wszyst­kie moż­liwe drogi ucieczki, za­my­ka­jąc ko­bietę w po­trza­sku. Po­czuł wie­jący od nie­szczel­nego okna chłód. Nie po­do­bała mu się rola, jaką przy­szło mu te­raz od­gry­wać. Była to rola niby-spra­wie­dli­wego, roz­strzy­ga­ją­cego, kto był ofiarą, a kto zbrod­nia­rzem. Może dla­tego, że wi­dział tę sy­tu­ację nieco ina­czej, z oso­bi­stej per­spek­tywy, nie czuł sa­tys­fak­cji z od­kry­cia prawdy.

Ko­bieta po­tarła o sie­bie dło­nie. Dło­nie de­li­katne i kru­che. Spra­co­wane i już nie­młode. Dło­nie mor­der­czyni.

– Wszystko wy­da­rzyło się szybko – przy­znała pra­wie nie­do­sły­szal­nym gło­sem. – Nie je­stem pewna, czy do­brze pa­mię­tam.

– Może za­cznie pani od tego, jak do tego do­szło? Kto z was jako pierw­szy wró­cił do domu?

– Ja. Wró­ci­łam do domu około czwar­tej po po­łu­dniu. Bar­tuś był wtedy u mo­ich ro­dzi­ców. Kiedy wró­cił mąż, koń­czy­łam do­pra­wiać obiad. Już od progu szu­kał pre­tek­stu do kłótni. Cze­piał się, że syn spę­dza za dużo czasu u dziad­ków. Ale czemu się dzi­wić?

– Znę­cał się nad pa­nią, prawda? – za­py­tał, choć znał od­po­wiedź.

– Tak, jak mó­wili są­sie­dzi, dość czę­sto… Dla­tego Bar­tuś wo­lał być u dziad­ków. Nie za­wsze tak było. Tylko że…

– Tak?

– Tylko że zda­rzało się co­raz czę­ściej i co­raz bar­dziej agre­syw­nie. – Za­mil­kła na chwilę. – Ma pan dzieci?

– Nie mam. Jesz­cze nie.

– Więc pew­nie pan nie zro­zu­mie, kiedy po­wiem, że przede wszyst­kim ba­łam się o syna.

Ro­zu­miał. Le­piej, niż przy­pusz­czała.

– Co się sta­nie z moim sy­nem? – za­py­tała Elż­bieta Mi­lew­ska drżą­cym gło­sem. – Trafi do domu dziecka?

– Pew­nie bę­dzie mógł za­miesz­kać z dziad­kami – od­parł uspo­ka­ja­jąco Ro­bert. – W ta­kich sy­tu­acjach naj­bliż­sza ro­dzina ma pierw­szeń­stwo. Sąd za­de­cy­duje.

Mi­lew­ska przy­tak­nęła niemo. Bez­denna tro­ska na jej twa­rzy nie była moż­liwa do zi­gno­ro­wa­nia. Ko­bieta wy­glą­dała, jakby cały świat w jed­nej tra­gicz­nej chwili zwa­lił się jej na głowę. Ru­nęło wszystko – jej plany, ma­rze­nia, naj­drob­niej­sze na­dzieje, a ra­dość ży­cia cał­kiem wy­pa­ro­wała. Przed aspi­ran­tem sie­dział trup – chwi­lowo w ży­wym ciele.

– Pani Mi­lew­ska… je­stem prze­ko­nany, że sąd weź­mie pod uwagę oko­licz­no­ści ła­go­dzące. Je­żeli przy­zna się pani do winy i wy­razi skru­chę…

– Nie może nas pan zo­sta­wić w spo­koju? Udać, że ni­gdy się nie do­wie­dział?

Chciałby to zro­bić, na­wet bar­dzo, a mimo to od­parł:

– Nie­stety nie mogę tego zro­bić… Chcia­łaby pani ucie­kać przez całe ży­cie? Bać się każ­dego dnia, że ktoś od­kryje prawdę?

Ko­bieta za­prze­czyła nie­mra­wym ru­chem głowy.

– Nie mogę zi­gno­ro­wać wy­ni­ków la­bo­ra­to­ryj­nych – do­dał Ro­bert.

Chciał za­ła­twić to naj­spo­koj­niej i naj­ła­god­niej, jak tylko mógł. Był wdzięczny prze­ło­żo­nemu za udzie­le­nie zgody na tak ci­che, po­lu­bowne za­trzy­ma­nie. Ufał, że Mi­lew­ska nie zrobi ni­czego głu­piego z tro­ski o syna. Nie była zresztą wy­ra­cho­waną mor­der­czy­nią, ale ko­lejną po­tur­bo­waną przez ży­cie istotą, jaką młody po­li­cjant spo­tkał na swo­jej za­wo­do­wej ścieżce.

2

Krew na ścia­nie

Pod­czas gdy Elż­bieta Mi­lew­ska sta­rała się za­cho­wać spo­kój w ob­li­czu roz­trza­ska­nego na ka­wałki ży­cia, w in­nej czę­ści War­szawy inna ko­bieta uśmie­chała się do no­wego po­czątku, co­dzien­no­ści i ocze­ki­wań. Mar­tyna Za­wadzka szła pręż­nym kro­kiem w kie­runku domu, choć opuch­nięte stopy w ob­ca­sach wo­łały o prze­rwę. Prze­rwa zna­czy­łaby jed­nak, że wzno­wie­nie mar­szu by­łoby jesz­cze bar­dziej bo­le­sne, może na­wet nie­moż­liwe, a prze­cież mu­siała ja­koś dojść do swo­jego no­wego miesz­ka­nia. Że też za­chciało się jej jesz­cze ła­zić po skle­pie me­blo­wym w świeżo za­ku­pio­nych szpil­kach! Co so­bie po­sta­nowi, to wy­kona, a po­sta­no­wiła so­bie już wczo­raj, że kupi ramkę i za­wiesi zdję­cie z uko­cha­nym w ich pierw­szym wspól­nym gniazdku.

Gdyby cho­ciaż par­king był już czynny! Ale nie! Lu­dzie my­ślą, że tylko stare bu­dynki przy­spa­rzają sa­mych pro­ble­mów. Nowe cza­sami przo­dują w awa­ryj­no­ści! Cią­głe pro­blemy, na­pra­wia­nie, wy­kań­cza­nie. Kto by po­my­ślał, że od­dany do użytku kilka dni temu ga­raż zo­sta­nie za­lany wodą z nie­szczel­nej rury, a spię­cie za­blo­kuje drzwi ga­ra­żowe?! Kto by po­my­ślał, że wo­kół tak wspa­nia­łego bu­dynku, ulo­ko­wa­nego w tak pre­sti­żo­wej dziel­nicy jak Wi­la­nów, no­wych miesz­kań­ców przy­wi­tają pro­blemy par­kin­gowe?! Naj­bliż­sze wolne miej­sce znaj­do­wało się trzy­sta me­trów od domu i Mar­tyna mu­siała po­ko­nać ten ostatni dy­stans na no­gach, czy tego chciała, czy nie.

Jesz­cze jedna prze­cznica i do­trze na miej­sce.

„Im szyb­ciej we­zmę się do ro­boty, tym le­piej” – po­my­ślała, gdy wresz­cie prze­kro­czyła próg miesz­ka­nia. Pach­niało świeżo i czy­sto, drew­nem, farbą. Oparła dużą ramkę o ścianę i zrzu­ciła szpilki. Dała so­bie chwilę wy­tchnie­nia, by otrzeć jedną opuch­niętą stopę o drugą, po czym na­lała so­bie kie­li­szek bia­łego wina. Upiła kilka ły­ków. Z po­miesz­cze­nia go­spo­dar­czego wy­jęła skrzynkę z wier­tarką.

Wy­ma­lo­wana, wy­szli­fo­wana do per­fek­cji apa­ry­cja Mar­tyny przy­wo­dziła na myśl sko­ja­rze­nie, że zna się ona je­dy­nie na wier­ce­niu dziur w brzu­chach męż­czyzn obec­nych w jej ży­ciu, ale po­zory mylą. Miała silną oso­bo­wość i odzie­dzi­czony po ojcu ta­lent do do­mo­wych na­praw, któ­rych wy­ko­ny­wa­nie spra­wiało jej przy­jem­ność. Przy­mie­rzyła ramkę do ściany, okre­śla­jąc mniej wię­cej, gdzie ma za­wi­snąć, po czym przy­ło­żyła wier­tło i na­ci­snęła przy­cisk.

Ha­łas zbu­rzył ci­chą at­mos­ferę tego wie­czoru. Ko­bieta pchnęła urzą­dze­nie moc­niej i ku jej za­sko­cze­niu wier­tło lekko wsko­czyło w ścianę. „Szybko po­szło” – po­my­ślała. Odło­żyła wier­tarkę na pod­łogę i wró­ciła do przed­po­koju, by z to­rebki wy­cią­gnąć opa­ko­wa­nie koł­ków. Za­sty­gła w bez­ru­chu, sły­sząc szmer za fron­to­wymi drzwiami. Nie mo­gła oprzeć się po­ku­sie. Ci­cha­czem przy­su­nęła oko do wi­zjera, by po­dej­rzeć ko­ry­tarz.

Tych są­sia­dów jesz­cze nie miała oka­zji po­znać. Miło pre­zen­tu­jąca się para. Może za kilka dni, kiedy miesz­ka­nie bę­dzie wy­glą­dało bar­dziej re­pre­zen­ta­cyj­nie, za­prosi ich na ko­la­cję. Z sa­tys­fak­cją upiła ko­lejny łyk wina, a gdy ob­ró­ciła się, by spoj­rzeć na wy­wier­coną przez sie­bie dziurę w ścia­nie, za­marła. Przez mo­ment nie miała po­ję­cia, na co pa­trzy. Czy ją wzrok nie myli? Czy nie zwa­rio­wała?

Nowa śnież­no­biała ściana dzie­liła się te­raz na dwie czę­ści. Po­środku znaj­do­wała się nie­wielka dziura. Z niej, aż do sa­mej pod­łogi, cią­gnęła się kre­ska. Bor­dowa, pra­wie czarna w sła­bym świe­tle.

Mar­tyna po­de­szła bli­żej nie­pew­nym kro­kiem. Umo­czyła palce w nie­okre­ślo­nej cie­czy, a do jej noz­drzy do­tarł nie­przy­jemny za­pach. Spoj­rzała na swoją uma­zaną krwi­stą ma­zią dłoń. Ci­szę prze­rwał naj­pierw trzask stłu­czo­nego kie­liszka, na­stęp­nie nie­kon­tro­lo­wany okrzyk pa­niki.

3

„Mamy trupa w ścia­nie”

Ro­bert Ba­czuk pra­co­wał w wy­dziale kry­mi­nal­nym od kilku lat i kon­se­kwent­nie roz­cza­ro­wy­wał się rze­czy­wi­sto­ścią. Za­czy­nał tę ro­botę na­sta­wiony na by­cie bo­ha­te­rem ści­ga­ją­cym nie­uchwyt­nych prze­stęp­ców, zim­nych, wy­ra­cho­wa­nych za­bój­ców. Jak do­tąd nie tra­fił na żad­nego. Miał już jed­nak cał­kiem spore do­świad­cze­nie za­wo­dowe na polu ro­dzin­nych tra­ge­dii, mor­derstw w afek­cie, sa­mo­bójstw i nie­szczę­śli­wych wy­pad­ków, a to wszystko od­ci­snęło na nim wy­raźne zna­mię w po­staci po­sęp­nego ob­li­cza.

Jako dzie­ciak wy­da­wał się wy­co­fany i ci­chy, choć w rze­czy­wi­sto­ści za­wsze po­szu­ki­wał ak­cep­ta­cji. Ja­kiejś przy­chyl­nej mu du­szy, która oka­za­łaby mu zro­zu­mie­nie i wsparła moc­niej­szym ra­mie­niem. Do­rósł, ale nie­wiele się zmie­niło. Wpraw­dzie na­brał nieco doj­rza­ło­ści, pew­nej re­zerwy wo­bec ży­cia, jakby uświa­do­mił so­bie jego kru­chość i nie­prze­wi­dy­wal­ność, a to z ko­lei do­pro­wa­dziło do do­strze­ga­nia w świe­cie nie­po­ję­tego cha­osu.

Po­bież­nie przy­po­mniał so­bie kilka do­cho­dzeń. Cią­gle to samo – mi­łość i pa­sja wy­pa­lone po la­tach wspól­nego ży­cia. Prze­cią­gnięte po zim­nym bruku co­dzien­no­ści, wy­ta­rzane w bło­cie roz­cza­ro­wań, prze­żute i wy­plute wraz z licz­nymi sło­wami nie­na­wi­ści. Al­ko­ho­lizm i nar­ko­ma­nia. Nie­chciane dzieci, mor­do­wane dzieci. Dzieci mor­du­jące ro­dzi­ców. Zdrady i kłam­stwa pro­wa­dzące do utraty kon­troli. Za­wie­dzione ocze­ki­wa­nia i ży­ciowe po­rażki za­wią­zu­jące cia­sno pę­tlę wo­kół szyi. Skok z da­chu, strzał w głowę, po­łknięte ta­bletki. Śmierć od ciosu no­żem, udu­sze­nie po­duszką, wy­pita tru­ci­zna. Tak wy­gląda chaos. Kiedy on wcho­dzi na scenę, my tra­cimy kon­trolę. A gdy tra­cimy kon­trolę, wąt­pimy w sie­bie i sens dzia­ła­nia.

Ro­bert zwąt­pił w wiele rze­czy w ostat­nich la­tach, ale na­dal wie­rzył w szla­chet­ność swo­jego celu, ja­kim było ra­to­wa­nie ludz­kiego ży­cia. To jedno spra­wiało, że na­dal tkwił w wy­dziale kry­mi­nal­nym i kon­se­kwent­nie wspi­nał się po szcze­blach ka­riery.

Wi­dział wiele cier­pie­nia, łez bę­dą­cych efek­tem smutku lub zło­ści. Wi­dział roz­bite ro­dziny, cier­pie­nie dzieci, nie­na­wiść ro­dzi­ców. To wszystko po­winno spra­wić, że wy­ro­biłby w so­bie pewną oschłość; ba­rierę ochronną, która po­ma­ga­łaby pra­co­wać bez oso­bi­stego za­an­ga­żo­wa­nia i ry­zyka de­pre­sji. Ba­riery nie było. Pa­trzył w smutne oczy mor­der­czyni, sta­ra­jąc się od­su­nąć na bok wła­sne wspo­mnie­nia.

Znowu po­niósł klę­skę. Po­now­nie po­ja­wiał się je­dy­nie po to, by na­świe­tlić stratę, wska­zać win­nego i po­zo­sta­wić za sobą zglisz­cza. Ni­gdy ni­czego nie ra­to­wał, ni­gdy też nie za­po­bie­gał. Po­peł­nio­nego mor­der­stwa nie da się prze­cież cof­nąć. Cza­sami miał już do­syć.

Przy­go­to­wał kawę. Do­ło­żył sta­rań, by wy­szła na­prawdę do­bra, by jej pi­cie przy­no­siło Elż­bie­cie Mi­lew­skiej cho­ciaż cień przy­jem­no­ści. Już miał usiąść na krze­śle, by przy­stą­pić do roz­mowy i ofi­cjal­nego spi­sa­nia ze­znań, gdy za­dzwo­niła nie­zno­sząca igno­ro­wa­nia ko­mórka. Wy­szedł z po­koju, by ode­brać.

– Coś waż­nego, Tośka? Mam wła­śnie spi­sy­wać ze­zna­nia.

– Ra­czej tak – od­parła i na krótką chwilę za­mil­kła.

Miał świa­do­mość, że nie dzwo­ni­łaby do niego, gdyby nie cho­dziło o coś pil­nego. Wie­działa prze­cież, że wie­czo­rem miał za­ła­twić sprawę z Mi­lew­ską i ro­zu­miała, jak było to dla niego ważne.

Usły­szał wes­tchnie­nie w słu­chawce, a po­tem za­bar­wiony nie­po­ko­jem ton młod­szej aspi­rant An­to­niny Fe­liń­skiej:

– Scena jak z ja­kie­goś filmu! Mamy trupa w ścia­nie.

– Jak to w ścia­nie?

– Sam zo­ba­czysz!

Nie chciał zo­sta­wiać te­raz Mi­lew­skiej, ale umarli też mają swoje do po­wie­dze­nia.

Po­dej­rze­wał, że ów „trup w ścia­nie” był efek­tem ko­lej­nej ro­dzin­nej wojny.

Ale co, je­śli okaże się ina­czej?

4

„Pro­wo­ku­jący re­dak­tor Ra­fal­ski”

Tośka za­koń­czyła po­łą­cze­nie, zda­jąc so­bie sprawę z tego, że za­siała w Ro­ber­cie po­czu­cie nie­mocy. Mu­siał przy­je­chać na miej­sce zbrodni, czy tego chciał, czy nie. Ist­niał jed­nak cień szansy, że to, z czym mieli te­raz do czy­nie­nia, otwo­rzy przed nimi nowy roz­dział. Przy­nie­sie Ro­ber­towi to, na co tak długo cze­kał. Może dzięki tej no­wej spra­wie za­po­mni na chwilę o Mi­lew­skiej i prze­staną drę­czyć go wspo­mnie­nia.

Jej drob­nym cia­łem wstrzą­snął dreszcz, więc sku­liła się i już miała wra­cać do bu­dynku, kiedy jej uwagę przy­kuło do­no­śne trza­śnię­cie drzwi sa­mo­chodu. Spoj­rzała w kie­runku jego źró­dła i na­tych­miast roz­po­znała czer­wony wóz oraz po­dą­ża­ją­cego w jej stronę kie­rowcę.

Szy­mon Ra­fal­ski był łowcą tra­ge­dii. Dzien­ni­ka­rzem, który z ja­kie­goś po­wodu za­wsze po­ja­wiał się jako pierw­szy przed­sta­wi­ciel me­diów tam, gdzie po­peł­niono zbrod­nię. Poza tym był przy­ja­cie­lem Ro­berta.

– Ślady jesz­cze nie ze­brane, a prasa już jest na miej­scu? – za­częła Tośka, gdy Szy­mon pod­szedł bli­żej furtki.

Od­dzie­lała ich te­raz od sie­bie, po­dob­nie jak całe ogro­dze­nie, do­mo­fon oraz ka­mera, którą dzien­ni­karz ura­czył szyb­kim spoj­rze­niem. Po­tem uśmiech­nął się do po­li­cjantki swoim naj­bar­dziej nie­win­nym uśmie­chem i od­parł:

– Od­wie­dza­łem zna­jo­mego w oko­licy, zo­ba­czy­łem ra­dio­wóz i pod­sze­dłem z cie­ka­wo­ści.

– Mam w to uwie­rzyć?

Szy­mon tylko wzru­szył ra­mio­nami. W in­nym przy­padku Tośka po­dej­rze­wa­łaby, że do­stał in­for­ma­cję od Ro­berta, jed­nak te­raz nie było to moż­liwe. Po­ja­wił się zbyt szybko.

Nie­prze­rwa­nie się uśmie­chał.

– Pew­nie my­ślisz, że Rob­son dał mi cynk. Mój oj­ciec ma­wiał: „Bierz oka­zję, kiedy się nada­rza”. Nie­stety od paru mie­sięcy twój chło­pak mil­czy jak za­klęty, więc mu­szę ra­dzić so­bie ina­czej.

– Nie chcę znać szcze­gó­łów, a Rob­son to nie mój chło­pak i do­brze o tym wiesz – od­parła, za­kła­da­jąc przed sobą ręce i two­rząc tym sa­mym ko­lejny mur. Chciała dać Szy­mo­nowi wy­raźny sy­gnał, po któ­rej stoi stro­nie i ja­kie zaj­muje sta­no­wi­sko, jed­nak nie czuła do niego nie­chęci. Wręcz prze­ciw­nie. Lu­biła Szy­mona, a jego przy­jaźń z Ro­ber­tem uwa­żała za coś szcze­gól­nie waż­nego.

Dzien­ni­karz kiw­nął głową na znak, że zro­zu­miał, a po­tem spoj­rzał na nią przy­mil­nie.

– Wpu­ścisz mnie?

– Nie mogę, Szy­mon.

– Po­wiedz cho­ciaż, co się stało. Kim jest ofiara?

– Jesz­cze nie wiemy. Lo­ka­torka wier­ciła dziurę w ścia­nie i na­gle po­lała się krew.

– Świeży trup w ścia­nie?

– Na to wy­gląda…

– Kim jest lo­ka­torka?

– Szy­mon… – Tośka wes­tchnęła, pa­trząc na dzien­ni­ka­rza ła­god­nie. – Wiesz, że nie mogę ci po­wie­dzieć.

– No nie bądź taka. Ju­tro wszy­scy o tym na­pi­szą, daj mi coś, co mnie wy­różni. Mam cię pro­sić? Pro­szę, pro­szę…

– Nic z tego, na­wet jak­byś padł na ko­lana, nic ci dzi­siaj nie po­wiem.

– Dzi­siaj? A ju­tro?

Tośka uśmiech­nęła się, pre­zen­tu­jąc rząd bia­łych zę­bów.

– Na­pi­szę ci, jak go zi­den­ty­fi­ku­jemy, a te­raz spa­daj, bo za chwilę Rob­son przy­jeż­dża.

Szy­mon oparł się o ogro­dze­nie i po­słał po­li­cjantce pewne sie­bie spoj­rze­nie.

– Nie boję się Rob­sona.

– Może po­wi­nie­neś, po tym, co się stało ostat­nio. Nie chcę, że­byś go roz­pra­szał. Jest wku­rzony za twój ostatni wy­skok.

– Jesz­cze mu nie prze­szło?

Tośka par­sk­nęła z nie­do­wie­rza­niem.

– Li­czysz, że samo mu przej­dzie? Na­wet nie prze­pro­si­łeś. Wy­ko­rzy­sta­łeś go i oszu­ka­łeś…

– No nie prze­sa­dzaj.

– Tylko na chwilę zo­sta­wił cię sa­mego, a ty sfo­to­gra­fo­wa­łeś akta. Opu­bli­ko­wa­łeś zdję­cia z miej­sca zbrodni. Mógł za to wy­le­cieć.

Szy­mon po­dra­pał się po sta­ran­nie ogo­lo­nej żu­chwie i po chwili przy­znał:

– Może rze­czy­wi­ście prze­sa­dzi­łem.

– Jemu to po­wiedz.

– Po­wie­dział­bym mu, że to też jego wina, i wiesz, jak by się to skoń­czyło.

– Pew­nie ko­lejną awan­turą.

– O ile nie rę­ko­czy­nem… Po­szedł wresz­cie za gło­sem two­jego roz­sądku i po­szu­kał po­mocy?

– Na­dal się upiera, że sam so­bie po­ra­dzi. Przede mną gra twar­dziela, ale ty… Je­steś jego przy­ja­cie­lem. Może gdyby usły­szał to od cie­bie…

– Prze­cież mó­wi­łem mu, że jest nie­obli­czal­nym fu­ria­tem, który je­śli się nie ogar­nie, bę­dzie jak jego stary!

– Wiem, że mu to mó­wi­łeś, ale ro­bi­łeś to w gnie­wie, pod­czas kłótni. Spró­bo­wał­byś cho­ciaż raz na spo­koj­nie. Je­ste­ście przy­ja­ciółmi. Tę­skni za tobą, ale jest zbyt dumny, żeby tak po pro­stu o wszyst­kim za­po­mnieć.

Na twa­rzy dzien­ni­ka­rza po­ja­wił się za­wa­diacki uśmiech. Ob­rzu­cił Tośkę uważ­nym spoj­rze­niem.

– Rob­son za mną tę­skni? A ty?

– Ni­gdy się nie zmie­nisz, co? – od­parła z uśmie­chem. – Za­wsze za­czepny. Pro­wo­ku­jący re­dak­tor Ra­fal­ski.

Za­wsze na­ci­skał naj­wraż­liw­sze gu­ziki w psy­chice swo­ich roz­mów­ców, by zo­ba­czyć ich re­ak­cję. Nie oszczę­dzał na­wet przy­ja­ciół, choć w ich przy­padku kie­ro­wała nim ra­czej chęć uświa­do­mie­nia im ich wła­snych sła­bo­ści.

Wy­pro­sto­wał się. Wci­snął obie dło­nie do kie­szeni płasz­cza.

– Obie­cu­jesz, że dasz mi znać? – za­py­tał, od­kle­ja­jąc się od ogro­dze­nia.

– Tak. Do­wiesz się pierw­szy, kim jest ofiara – za­pew­niła i zer­k­nęła w kie­runku drogi, wy­pa­tru­jąc nad­jeż­dża­ją­cego Ro­berta.

Chciała, żeby przy­ja­ciele się do­ga­dali, spo­ty­kali jak daw­niej i znów za­częli so­bie ufać, jed­nak te­raz nie był to naj­lep­szy mo­ment na ich po­jed­naw­cze spo­tka­nie. Te­raz był czas sku­pie­nia i trupa tkwią­cego za ścianą.

Szy­mon po­dzię­ko­wał To­śce uśmie­chem, po czym nie­spiesz­nie od­da­lił się do sa­mo­chodu.

5

„To nie to samo, co ro­dzinne tra­ge­die”

– Do­brze, że już je­steś – po­wie­działa Tośka, wy­cho­dząc Ro­ber­towi na­prze­ciw jesz­cze przed bu­dyn­kiem. Spra­wiała wra­że­nie pod­eks­cy­to­wa­nej, co nie było ty­po­wym za­cho­wa­niem krótko po ujaw­nie­niu zwłok.

Ro­bert ob­rzu­cił ją spoj­rze­niem, za­wie­sza­jąc na chwilę wzrok na bi­ją­cej z jej oczu sile. Sile oraz pew­no­ści sie­bie, nie­co­dzien­nych u osób tak nie­po­zor­nej po­stury. Uśmiech­nął się mi­mo­wol­nie.

Tośka szyb­kim kro­kiem po­pro­wa­dziła go do środka. Wpraw­dzie nie pchnęła go ani nie cią­gnęła za ra­mię, a jed­nak wy­mu­siła, by i on przy­spie­szył.

– O co cho­dzi z tą nową sprawą? Czemu taki po­śpiech? – za­py­tał.

– Nie chcę ci ni­czego su­ge­ro­wać. Le­piej bę­dzie, je­śli sam wszystko zo­ba­czysz.

Ob­rzu­cił spoj­rze­niem nowy bu­dy­nek na wi­la­now­skim osie­dlu. Tu i ów­dzie stały jesz­cze taczki, puszki z far­bami i pu­dełka z ka­fel­kami. W nie­wielu oknach pa­liło się świa­tło, co ozna­czało, że nie każde miesz­ka­nie miało już swo­ich lo­ka­to­rów. Ko­ry­ta­rze pach­niały świeżą farbą, ogólną no­wo­ścią oraz środ­kami che­micz­nymi. Pew­nie, je­żeli w tych nie­ska­la­nych bru­dem mu­rach do­szło do po­peł­nie­nia zbrodni, w naj­gor­szym przy­padku mor­der­stwa, cena nie­ru­cho­mo­ści nie tylko pój­dzie w dół, a przede wszyst­kim przy­prawi miesz­kań­ców o nie­miły dreszcz emo­cji. Ży­cie może za­koń­czyć się w każ­dym mo­men­cie. Na­wet w tym naj­mniej spo­dzie­wa­nym i nie uchroni nas przed tym za­kup no­wego miesz­ka­nia.

Młod­sza aspi­rant pro­wa­dziła Ro­berta, jakby była u sie­bie. Przez kil­ka­na­ście ostat­nich mi­nut pew­nie trzy­mała nad wszyst­kim pie­czę i każdy jej sta­now­czy gest da­wał temu wy­raz.

– To ona? – wy­pa­liła w win­dzie bez wstę­pów.

– Co?

– Mi­lew­ska! To ona za­biła męża? Halo! Obudź się, Rob­son…

– Tak – od­parł, pro­stu­jąc się, jego wzrok padł na lu­stro pre­zen­tu­jące bla­dego, wy­so­kiego męż­czy­znę o pod­krą­żo­nych oczach. – Wy­niki z la­bo­ra­to­rium jed­no­znacz­nie wska­zały Mi­lew­ską, pro­ku­ra­tor od razu po­sta­wił za­rzuty. Ale sama się przy­znała. Wy­glą­dam jak trup…

– Sama? Przed opo­wie­dze­niem jej o wy­ni­kach ba­dań czy po? – za­py­tała Tośka i za­darła głowę, szu­ka­jąc kon­taktu wzro­ko­wego.

Ro­bert mil­czał przez mo­ment. Czuł na so­bie ba­daw­cze spoj­rze­nie ko­le­żanki. Wresz­cie otwo­rzyły się drzwi windy.

– Przy­znała się przed tym… – skła­mał. – To ko­bieta po przej­ściach. Chciała tylko naj­le­piej dla syna, więc spo­koj­nie po­je­chała ze mną na ko­mendę. Sy­nem za­jęli się dziad­ko­wie.

– To do­brze – od­parła ła­god­nie. – Po­sta­raj się na chwilę zo­sta­wić to na boku. Pora na nowe wy­zwa­nie. To bę­dzie wy­da­rze­nie roku – po­wie­działa, pa­trząc na niego zna­cząco.

Wie­działa, że cze­kał na wielką sprawę. Nie­raz opo­wia­dał jej o swo­jej fru­stra­cji, o tym, że nie­koń­czące się pa­smo ro­dzin­nych tra­ge­dii źle wpływa na jego sa­mo­po­czu­cie i od­biera mu sen.

– Na­pi­szą o tym w ga­ze­tach, za­łożę się – do­dała. – Ta­kie rze­czy nie zda­rzają się co­dzien­nie. To nie to samo, co ro­dzinne tra­ge­die.

Po­dą­żali dłu­gim ko­ry­ta­rzem. Już z od­dali aspi­rant do­strzegł kilku po­li­cjan­tów na jego końcu. Tośka cią­gnęła da­lej:

– Bu­dy­nek jest nowy. Wła­ści­cielka miesz­ka­nia do­piero co się wpro­wa­dziła. Wy­wier­ciła otwór w ścia­nie, żeby po­wie­sić zdję­cie, a ściana za­częła krwa­wić.

– I te­raz kują tę ścianę?

– Ra­czej roz­bie­rają. Z naj­więk­szą ostroż­no­ścią – do­dała z en­tu­zja­zmem.

– Eks­cy­tuje cię trup w ścia­nie?

– Głupi je­steś! Chcę zo­ba­czyć, jak go uło­żono, roz­k­mi­nić, jak tam tra­fił…

– Ro­zu­uumiem – od­parł prze­cią­gle. Pod­pusz­czał ją, ba­da­jąc spoj­rze­niem każdy jej gest i gry­mas.

Wes­tchnęła i sprze­dała mu sztur­chańca.

– To może być ta sprawa, Rob­son. Ta, na którą cze­ka­łeś.

– Cze­ka­li­śmy…

– Nie do końca – od­parła z pół­u­śmie­chem.

Może rze­czy­wi­ście grube do­cho­dze­nie było głów­nie ma­rze­niem Ro­berta. Tośka je­dy­nie mu to­wa­rzy­szyła i wspie­rała go. Jak za­wsze zresztą.

Przy sa­mym wej­ściu wrę­czono im dwa białe ska­fan­dry. W miesz­ka­niu kilku tech­ni­ków zbie­rało już do­wody – od­ci­ski pal­ców, ślady stóp i krwi… Dwóch pra­co­wało przy ścia­nie. Ciało, już nie­malże uwol­nione z po­trza­sku, było owi­nięte w czarny koc. Trudno było orzec, czy ko­lor za­wdzię­czał fa­brycz­nemu barw­ni­kowi, czy ob­le­pia­ją­cemu go bru­dowi wy­mie­sza­nemu z przy­schniętą krwią.

– Może pan po­wie­dzieć, kiedy na­stą­pił zgon? Cho­ciaż wstęp­nie? – za­py­tał Ro­bert, wi­ta­jąc się z obec­nym na miej­scu ko­ro­ne­rem.

– Wstęp­nie? Wstęp­nie to niech kon­struk­tor po­wie, kiedy ścianę sta­wiał… Jedna doba, nie wię­cej.

– Mar­tyna Za­wadzka, wła­ści­cielka, ku­piła miesz­ka­nie dwa ty­go­dnie temu – rzu­ciła Tośka, pod­cho­dząc do Ro­berta.

– Gdzie ona te­raz jest?

– Na ra­zie za­wieźli ją na ko­mendę. Mó­wiła, że wpro­wa­dziła się wczo­raj – od­parła rze­czowo.

– Ścianę mu­sieli po­sta­wić na go­rąco, spe­cjal­nie dla trupa – oznaj­mił szef ekipy tech­nicz­nej, przy­słu­chu­jący się roz­mo­wie po­li­cjan­tów.

– Mu­sieli? – do­py­tał Ro­bert z na­ci­skiem, a Tośka do­cze­kała się od­dźwięku za­in­te­re­so­wa­nia w jego gło­sie. – My­ślisz, że je­den czło­wiek nie zro­biłby tego sam?

– Skąd mam wie­dzieć?! Nie znam się na bu­dow­lance! Cho­ciaż nie wy­gląda to zbyt skom­pli­ko­wa­nie. Nie jest też cięż­kie. Chyba da­łoby się sa­memu, tylko trzeba by do tego spe­cja­li­sty.

– Spe­cja­li­sty… – po­wtó­rzył Ro­bert, ana­li­zu­jąc in­for­ma­cje.

Pod­szedł bli­żej ściany. Oce­nił na oko jej struk­turę i zaj­rzał przez sporą już dziurę na zwłoki.

Obok niego sta­nęła Tośka, która rów­nież pró­bo­wała zer­k­nąć do środka.

– Uwaga, leci! – wrza­snął je­den z tech­ni­ków, uno­sząc nieco nie­po­rad­nie ręce, by przy­trzy­mać prze­chy­la­jący się ka­wał płyty.

Ro­bert zła­pał Tośkę za ra­mię i mocno po­cią­gnął, po czym ob­jął ją, by ochro­nić przed ude­rze­niem płytą gip­sową.

W dło­niach tech­nika za­trzy­mał się tylko je­den, odła­many ka­wa­łe­czek ściany. Reszta ru­nęła na pod­łogę z ło­sko­tem. Z cia­łem włącz­nie.

– No, to mu­siała być taka ro­bota na szybko – oce­nił tech­nik.

Ro­bert wy­pu­ścił młod­szą aspi­rant z ob­jęć. Otak­so­wał wzro­kiem całą wy­so­kość i sze­ro­kość dziury, w któ­rej jesz­cze przed kil­koma se­kun­dami stała ścianka, a póź­niej prze­niósł spoj­rze­nie na ko­le­żankę. Wy­dało mu się, że po­my­śleli o tym sa­mym. O tym, że mu­szą po­mę­czyć pa­nią maj­ster­ko­wicz i pew­nie nie okaże się to dla niej tak przy­jemne, jak po­winno być urzą­dza­nie no­wego miesz­ka­nia.