Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zło wygrywa tylko wtedy, gdy dobrzy ludzie są obojętni. Alan Berg nie jest.
Komisarz Alan Berg jest oficerem Centralnego Biura Śledczego Policji. Każdego dnia styka się z brutalnym światem przestępczości narkotykowej. Dowodzi grupą operacyjną „Szakal” i jest jednym z najlepszych w wydziale. Jednak w jego karierze pojawiła się czarna plama – dochodzenie ciągnące się miesiącami, które komisarz traktuje w wyjątkowo drażliwy sposób. Dotyczy ono bowiem narkotykowego bossa – Wilka, człowieka niezwykle inteligentnego, ale też niebezpiecznego i brutalnego. Przeszłość powraca, Berg pragnie zemsty. Zadanie staje się coraz trudniejsze, ponieważ na drodze policjanta pojawiają się osoby dbające o własne interesy. W kluczowym dla sprawy momencie okazuje się, że otaczający komisarza świat, przesiąknięty jest korupcją, kłamstwem i zdradą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 348
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Katarzyna Żwirełło
Redakcja: Jacek Ring
Korekta: Dorota Wojciechowska
FRAGMENT
Wydanie II
Wydawnictwo:
Hologram
Strona autorska:
www.veraeikon.net
Zamówienia:
http://veraeikon.shoplo.com
2021
Historia dedykowana tym,
którzy zawrócili z drogi cienia,
by podążyć ścieżką światła.
Nawet jeśli człowiek zapomni o Bogu,
Ten nigdy nie zapomni o człowieku.
Prolog
„KAŻDY MA SWOJE ZADANIA”
„CODZIENNIE ŻYJĘ W STRACHU O TO, CZY WRÓCISZ DO DOMU”
„MIŁO WIDZIEĆ CIĘ Z POWROTEM”
„MAMY W WYDZIALE NOWEGO GOŚCIA”
„MUSISZ MÓWIĆ ICH JĘZYKIEM, PRZESTRZEGAĆ ICH ZASAD”
„Samo wyjdzie, z czym go jeść i do czego użyć”
„Straciliśmy dzisiaj dobrego świadka, a zyskaliśmy młodego mordercę”
MIĘDZY PRAWAMI. PRZEDPIEKLE
Między prawami. Prochem i cieniem
Między prawami. Póki żyjemy
Nim padnie pierwszy strzał
Katarzyna Żwirełło (Vera Eikon)
Zanim został ikoną wydziału narkotykowego elitarnej jednostki policyjnej, był zwyczajnym chłopakiem z blokowiska, którego nieustannie trzymały się kłopoty. Należał do tych, których życie nie rozpieszcza, przez co rzeźbi charaktery niekonwencjonalne i nieugięte. Jego ojciec – Andrzej Berg – Czech, który zakochał się w Polce (jednak nie wystarczająco mocno, by zrezygnować dla niej ze swojej drugiej miłości – alkoholu), zmarł, gdy chłopak miał zaledwie piętnaście lat. Marskość wątroby. Pozostawił rodzinę z mieszanymi uczuciami żalu oraz ulgi.
Starszy z dwóch synów – Alan, o którym jest ta opowieść – tylko w pewnym sensie odczuwał brak ojca. Ten za życia, kiedy już bywał w domu, przysparzał najbliższym przede wszystkim cierpienia. Po śmierci Andrzeja na chłopaka spadły dodatkowe obowiązki i zaczął oswajać się z terminami „dojrzałość” oraz „odpowiedzialność”. Czuł się zobligowany do wykonywania wielu zadań i pewnie dlatego wyróżniały go rozsądek oraz przezorność, często obce nastolatkom rozpoczynającym naukę na wyższej uczelni.
Alan studiował resocjalizację, lecz przychodziło mu to z trudem. Nie dlatego, że był głupi albo że nie lubił tego kierunku, wręcz przeciwnie – miał dobre oceny i w przyszłości chciał pomagać ludziom. Po prostu jego sytuacja rodzinna nie sprzyjała nauce.
Porządek i spokój, jakich Bergowie doświadczyli po śmierci Andrzeja, nie trwały zbyt długo. Joanna została samotną matką dwóch prawie dorosłych synów. Pracowała jako pielęgniarka w państwowym szpitalu. Nieobecności koleżanek z powodu choroby postrzegała jak szczęśliwy traf dla siebie. Zastępowała je z radością, choć nieraz zdarzało się jej przypłacać harówkę wycieńczeniem trudnym do ukrycia. Alan to dostrzegał. Próbował wspierać matkę finansowo, malując domy, wyprowadzając psy czy pracując na zmywaku w barze mlecznym. Wszystko to robił weekendami lub po wykładach, jednak sytuacja uległa zmianie zaledwie kilka lat po śmierci Andrzeja.
Drugi z braci, szesnastoletni Maksym, nieumyślnie idąc śladami ojca, został nałogowcem. Matka nie miała pojęcia, skąd ani dlaczego zaczął brać narkotyki. Podejrzewała, że skłonność do używek odziedziczył po Andrzeju, choć spodziewałaby się, że przeżyte doświadczenia raczej uświadomiłyby Maksowi możliwe konsekwencje podobnego postępowania. Niestety. Po raz kolejny w swoim życiu Joanna Berg była zmuszona oglądać nieuchronny proces autodestrukcji ukochanej osoby. Co gorsza – nie wiedziała, jak synowi pomóc, bo w tamtych czasach, przynajmniej w Polsce, narkomania nie była powszechnym problemem. Dopiero wtedy, w 1994 roku, zaczęto oszacowywać skalę narkomanii w kraju. Zatroskany o zdrowie i życie brata Alan zasięgnął porady u jednego z wykładowców, który wyznając zasadę, że akademik musi uczyć się przez całe życie, był nieco rozeznany w temacie rozpoznawania narkomanii oraz przeciwdziałania jej. Polecił chłopakowi przytrzymać brata przez kilka dni pod kluczem. „Musisz odciąć go od źródła. Uniemożliwić dostęp do narkotyków!” – powiedział. Tak też Alan zrobił, serwując całej rodzinie istny szeol. Maksym wył wniebogłosy, jakby rozrywano go na kawałki. Błagał, żeby go wypuścili, błagał o dawkę. Joanna Berg zatykała sobie uszy palcami. Pragnęła trwać przy cierpiącym dziecku, a jednocześnie uciec jak najdalej, bo jego udręka stawała się jej własną. Słuchanie agonii własnego dziecka sprawiało, że czuła w sercu fizyczny ból. Po kilku godzinach wrzasków sama zaczęła prosić Alana, żeby wypuścił brata. Ten odmówił, nie chcąc, by dotychczasowy wysiłek poszedł na marne. Przetrwali ten trudny okres i Maksym już od kilku tygodni był czysty. Mógł teraz swobodnie poruszać się po pokojach, kiedy jednak mama szła do pracy, a brat na uczelnię, zamykano go w mieszkaniu na klucz.
Nadszedł pewien październikowy, deszczowy dzień, który wiele zmienił w życiu Alana. Dzień przynoszący misję, zmuszający, by nastolatek został mężczyzną.
Zazwyczaj starał się przychodzić z uczelni prosto do domu, najkrótszą możliwą drogą. Odmawiał sobie integracji z rówieśnikami i wszelkich dodatkowych wykładów, które nie były obowiązkowe. Tamtego dnia osiemnastolatek wracał do praskiego mieszkania nieco później niż zwykle; po drodze wstąpił na chwilę do sklepu, by kupić kilka podstawowych produktów i warzyw na zupę. Mama zasługiwała chociaż na ciepły posiłek po pracy.
Drzwi kamienicy, w której mieszkał, otworzyły się raptownie, pchnięte przez mieszkającego po sąsiedzku komendanta policji.
– Dzień dobry, panie komisarzu… – przywitał go chłopak, lecz komisarz był zbyt pijany, żeby odpowiedzieć. Wychodził do roboty w pełnym umundurowaniu. Przyjrzał się Alanowi od stóp po czubek głowy, jakby starając się przypomnieć sobie, skąd zna tego niewysokiego młodzieńca o łagodnym spojrzeniu. W końcu skinął głową na powitanie i w milczeniu, zataczając się z lekka, ruszył przed siebie. Chłopak odprowadził go wzrokiem pełnym rozczarowania – nie miał dla niego zbyt wiele współczucia, widząc w nim upadek i słabość własnego ojca.
Cała klatka schodowa śmierdziała teraz przetrawionym alkoholem, więc na jego twarzy wystąpił mimowolny grymas obrzydzenia. Wszedł na pierwsze piętro i gdy mijał drzwi innego sąsiada, ten wychodził właśnie na spacer ze swoim masywnym, skocznym psem. Zwierzę zaszczekało tak głośno, że chłopakowi zadzwoniło w uszach. Właściciel mocno przyciągnął psa do siebie, uniemożliwiając mu atak. Alan odskoczył na barierkę schodów i z naciskiem w głosie zasugerował:
– Może w końcu kupi mu pan kaganiec…
– To jest owczarek niemiecki. Czysta krew! Jemu kaganiec założyć, to jakby ptaszka do klatki wsadzić!
– Kiedyś ten ptaszek odgryzie komuś nogę.
– Ee! Jakby chciał krzywdę zrobić, to od razu do szyi by poszedł.
Alan uśmiechnął się nieznacznie. Raczej po to, żeby zamaskować strach i zawstydzenie swoją odruchową reakcją. Odczekał, aż sąsiad się oddalił, po czym ruszył na górę. Z mieszkania na trzecim piętrze znów dochodziły krzyki i trzaski. Kolejna awantura… Gdy zbliżał się do najwyższego w budynku czwartego piętra, na którym mieszkał, wyciągnął klucze z kieszeni przetartych na kolanach dżinsów. Zwolnił żwawy krok, dostrzegając kogoś przed drzwiami mieszkania. Z początku zauważył jedynie buty wyłaniające się nieśmiało zza balustrady. Wchodząc na piętro, widział już całą postać. Rozpoznał ją doskonale. Był to jego rówieśnik, Rodion Vlacić – chłopak z sąsiedztwa, który wraz z matką przyjechał do Polski w 1988 roku. Zdaje się, że w poszukiwaniu lepszego życia.
Nie był zwyczajnym nastolatkiem. Szczególnie w oczach Maksyma – jawił mu się jako swoisty autorytet. Nieco starszy, mądrzejszy, zabawny, wyjątkowy, bo przybywający z innego świata. Alan z kolei dostrzegał w nim niebywałą charyzmę. Niepokoiło go, że ma duży wpływ na brata, był nawet o to zazdrosny. Wściekał się, bo widział, że Rodion wykorzystuje naiwnego szesnastolatka, i był przekonany, choć nie miał dowodów, że to właśnie on dostarczał bratu narkotyki.
– Rodia? – zapytał, nie ukrywając zdziwienia w głosie. – Czego chcesz?
Chłopak uśmiechnął się lekko. Jego kruczoczarne włosy połyskiwały od żelu, a oczy skrzyły się przenikliwie i złowieszczo. Spojrzenie, które teraz rzucił, nieco pyszne i aroganckie, często wprawiało ludzi w poczucie dyskomfortu, powodowało wycofanie i niemoc. Dla Alana było wyzywające. Nie znosił go. Nie potrafił strawić.
Rodion zrobił krok ku niemu i przywitał się
– Serwus… – powiedział swobodnie, ze swoim lekko wschodnim akcentem. – Chciałem zobaczyć, jak się miewa mój przyjaciel, ale nawet mnie nie wpuścił. Zamknęliście go czy co? No nic, to może wpadnę innym razem… – Wyminął Alana i chowając ręce do kieszeni, ruszył ku schodom wolnym krokiem.
Chłopak momentalnie włożył klucz do zamka. Wszedł do środka i dostrzegłszy brata w przedpokoju, poczuł ulgę. Posłał mu pełne pretensji spojrzenie.
– No co? – zapytał Maksym.
Alan milczał. Spotkanie z Rodionem przywołało wspomnienie ostatnich miesięcy, tych wszystkich łez i strachu. Brat dostrzegł w nim ten moment zawieszenia. Chcąc rozładować atmosferę, rzucił bezmyślnie: „Chciał się tylko przywitać…”, lecz to zadziałało wręcz odwrotnie. Naiwny głupek! – pomyślał o swoim bracie Alan. Zdjął plecak, odłożył go na podłogę i oparłszy się ręką o ścianę, wziął głęboki oddech. Po czym ruszył za Rodionem.
– Alan, nie! – krzyknął za nim brat, ale ten był już na korytarzu. Szybko przeskakiwał po kilka stopni, aż w końcu dogonił znajomego na pierwszym piętrze.
– Rodia! Na słówko…
– Jakiś problem?
– Tak. Nie chcę, żebyś tu więcej przychodził. Trzymaj się z daleka od Maksa!
– On sam nie może decydować za siebie?
– Nie. Jest młody i głupi. Nie masz pojęcia, przez co ostatnio przeszliśmy!
– Mogę się jedynie domyślać. Ja go nie chcę skrzywdzić, Alan. Do niczego go nie zmuszam, nie okłamuję, nie wykorzystuję. Przyjaźnimy się.
– I co? To nie ty przynosiłeś mu ten syf?
– Tak jak powiedziałem, nic na siłę. – Odwrócił się, lecz Alan złapał go za kurtkę i mocno docisnął do ściany, mówiąc:
– Przysięgam, że jeśli jeszcze raz cię tu zobaczę, to zatłukę!
– Nie masz innych argumentów oprócz siłowych? – wydukał Rodia, bezskutecznie próbując uwolnić się z uścisku. Chłopak puścił go, po czym, grożąc palcem, powtórzył:
– Ostrzegam cię! Trzymaj się z daleka…
– Jak chcesz… Chociaż czuję, że jeszcze się zobaczymy. – To powiedziawszy, zszedł na parter.
Alan wrócił do mieszkania i już od progu zawołał brata. Nim również zamierzał potrząsnąć, żeby wybić mu z tej naiwnej głowy wszelkie głupie pomysły. Maks nie odpowiadał. W łazience paliło się światło, więc chłopak stanął pod drzwiami i zapukał.
– Maksym, jesteś tam? Wyłaź, musimy pogadać. Maks? – Odpowiadała mu cisza. Złapał za klamkę, ale było zamknięte od środka. – Wiesz, że nie wolno ci się zamykać! Otwieraj! – Zaczął wołać coraz głośniej i walić pięścią w skrzydło. – Kurwa, otwieraj, bo drzwi wypierdolę!
Cofnął się o dwa kroki i uderzył barkiem z rozpędu. Ponowił atak i drzwi ustąpiły. Maks leżał na podłodze nieprzytomny. Jego głowa opierała się o ścianę wanny, a ręce spoczywały bezwładnie po obu stronach ciała. Był blady jak trup. Z lewego ramienia zwisał opleciony wokół bicepsa pasek od spodni. Obok leżała opróżniona strzykawka.
– Chryste! Coś ty zrobił?! – zawołał Alan, podbiegając do brata. Przez głowę przebiegało mu milion myśli. Jakim cudem? Skąd wziął odpał? Rodia, ty bydlaku! Pod drzwiami! Musiał mu to przecisnąć pod drzwiami! Poklepał Maksa po twarzy, próbując go ocucić. Złapał za nadgarstek w poszukiwaniu pulsu. Serce stanęło mu z przerażenia. Rzucił się biegiem do przedpokoju, w którym stał telefon. Poślizgnął się przy tym na łazienkowych kafelkach. Wykręcił numer pogotowia.
– Mój brat wziął narkotyki. Jest nieprzytomny. Nie oddycha. Nie czuję pulsu... – Podał dyżurnemu adres, próbując mówić wyraźnie, lecz panika ściskała mu gardło. Siedzący po drugiej stronie słuchawki mężczyzna zapewnił, że karetka zaraz przyjedzie, i zapytał, czy Alan wie, jak przeprowadzić resuscytację. Wiedział. Rozłączył się i pędem wrócił do łazienki. Położył brata równo na podłodze, odchylił mu głowę do tyłu i zaczął uciskać klatkę piersiową. Trzydzieści uciśnięć i dwa wdechy. Trzydzieści uciśnięć i dwa wdechy.
– Dalej Maks! Walcz... – Z czasem zaczęło do niego docierać, że to już koniec, i w oczach stanęły mu łzy. Odpychał od siebie tę fatalną myśl i dalej, uparcie ratował Maksa, aż eter wypełniły dźwięki syren. Zmordowany odsunął dłonie od torsu brata. Nachylił się nad nim i tuląc czule jego głowę, płakał, aż zabrakło mu łez.
Ciemność wylała się z zakamarków, bram i kamienic, spowijając całe miasto. W tej jego części jak co noc tętniło życie. Małe kebaby, chińskie na wynos i monopolowy otwarty całą dobę, rozświetlały nieco ulicę, odwalając robotę nieobecnego tego dnia księżyca. Niebieski neon z napisem „Panama” pomrugiwał nieznacznie, zachęcając nabuzowanych już przechodniów do wejścia. Poza zasięgiem ich wzroku, w bramie skrywającej tyły klubu, zaparkował bordowy golf. Kierowca wyjął z bagażnika plastikowe pudło wypełnione jakimiś rzeczami i z nieskrywanym niezadowoleniem przywitał się z barczystym mężczyzną stojącym przy tylnych drzwiach lokalu.
— Czekają na ciebie w stołowym — burknął ochroniarz. Przybysz wszedł do środka i podążył zwinnym krokiem do celu. Znał już dobrze te pokoje i korytarze. Bywał tu nieraz, jednak nigdy nie miał okazji zwyczajnie się zabawić. Przyjeżdżał, by wykonać najbrudniejszą robotę.
Pokój stołowy był „stołowym” jedynie z nazwy. Ochrzczono go tak tylko ze względu na duży, umieszczony w rogu stół, przy którym rzadko kto jadał. Zazwyczaj służył hazardowym rozgrywkom w kameralnym gronie lub jako krótki przystanek pod przewożone z miejsca na miejsce narkotyki. Pośrodku przestrzennego pomieszczenia stało dwóch mężczyzn — Kafel i Pała. Pierwszy drapał się po kilkudniowym zaroście. Drugi, łysy jak kolano, trzymając ręce w kieszeniach, pochylał się nad czarnym kocem skrywającym ludzkie zwłoki.
— I po chuj mu to było? — zapytał Pała z czymś na kształt współczucia w zachrypniętym głosie.
— Pewnie myślał, że to nie wyjdzie — odparł Kafel obojętnie.
— Przed Wilkiem wszystko wyjdzie.
Drzwi otworzyły się i do środka wszedł niski mężczyzna trzymający plastikowe pudło.
— Co tym razem? — zapytał, odstawił naręcze i podszedł do dwóch.
— Sie masz, Mario! Szef wkurwił się na Matygę — wyjaśnił Kafel, a po chwili dodał: — Wkurwem ostatecznym.
— Za co? Buchnął kasę czy gadał z psami?
— Wyruchał jego dupę — dodał Pała.
— Niefortunnie… A z nią co? Też do kasacji?
— E tam. Dla dup zawsze jest wyrozumiały. Banicja do Ruslandii zamiast audiencji u świętego Piotra.
Mario wcisnął na dłonie przymałe lateksowe rękawiczki, wyjął z pudła połacie czarnej plastikowej folii i rozłożył je na ziemi. Jednym pewnym ruchem uniósł z ciała koc i wpakował go do torby na śmieci, również wydobytej z pudła. Spojrzał na nagie, pokryte krwią zwłoki Matygi. Obejrzał go pobieżnie, oceniając stan ciała i przyczynę zgonu.
— A gdzie reszta?
— Szef mu obciął. Chyba leży w śmieciach w łazience.
— To, kurwa, przynieście te śmieci. Wiecie, że muszę mieć wszystko razem. Później pójdziecie do pierdla za kutasa i będzie, że to moja wina.
Kafel wyszedł do łazienki. Wszystkim udzielała się nerwowa atmosfera. Sprzątnie po egzekucji w wykonaniu szefa było ostatnim, na co mieli ochotę w sobotni wieczór.
— Na żywca go ciął? — zapytał Mario fachowym tonem. Patrzył na zwłoki jak na pospolity kawałek mięsa, bez specjalnego obrzydzenia, a już na pewno bez cienia empatii.
— Niby na żywca, ale Matyga był tak naćpany, że nie skumał, co się dzieje, aż było po wszystkim — wyjaśnił Pała, starając się nie patrzeć na ciało. Robiło mu się niedobrze.
— Jak już zaczął go ćwiartować, to mógł dokończyć. Miałbym mniej roboty.
Na dźwięk tych słów Pale zebrało się na wymioty. Powstrzymał się, oddychając głęboko.
— Żartowałem, kurwa — wyjaśnił Mario i uśmiechnął się po raz pierwszy tej nocy. — Nie jestem rzeźnikiem, bardziej grabarzem…
— Trochę będziesz tam miał sprzątania — wydukał Kafel, wracając z niewielkim koszem na śmieci w dłoni.
— Jak zawsze. I po chuj cały kosz mi niesiesz? — zapytał Mario, po czym wydobył z kosza członek Matygi. Rzucił go na środek rozłożonej folii, a całą zawartość kosza przesypał do torby z zakrwawionym kocem.
— Dobra, weźcie mi go chociaż przenieście na folię, a ja się zajmę łazienką — zarządził. Pała i Kafel z wahaniem podeszli do ciała. Byli twardzielami, ale obcowanie z obnażoną śmiercią zmiękczało ich hardość. — W rękawiczkach, kurwa, i w ochraniaczach! — warknął Mario, wskazując plastikowe pudło. Sam wyjął z niego biały kombinezon ochronny, który włożył sprawnie niczym strażak, wielką torbę na śmieci, szmaty oraz trzylitrową butlę krochmalu i ruszył do łazienki. Godzinę później robota była skończona. Na kafelkach nie pozostała ani kropla krwi. Ciało, w całości, zostało szczelnie owinięte folią i obwiązane taśmą. Pała i Kafel zanieśli je do bordowego golfa. Mario umył dokładnie dłonie. Nie mógł doczekać się porządnego prysznica. Wiedział, że na to będzie musiał jeszcze nieco poczekać. Tymczasem czuł, że zasłużył chociaż na szluga. Włożył sobie jednego do ust, a kolejnym poczęstował ochroniarza przy tylnych drzwiach.
— Ciężka noc — ocenił ochroniarz, zaciągając się. Mario kiwnął głową na przechadzających się ulicą imprezowiczów.
— A ci nawet nie zdają sobie sprawy…
— To zaraz może się zmienić. Wilk mówi, że niedługo będzie o nas głośno.
— Wątpię. Temu biznesowi rozgłos nie służy. Może oznaczać jego koniec… Proca depcze nam po piętach. Wilk się boi, i tyle! Jak będzie ostrożny i przytrzyma głowę nisko, wszystko zostanie przynajmniej tak, jak jest.
— Jebany Proca.
— Nie spinaj się tak. Każdy ma swoje zadania. Zobacz — ty tylko pilnujesz drzwi, bo jesteś wielki jak słoń, ja tylko sprzątam, bo jestem dokładny i w dupie miałem edukację, a Proca, zwyczajnie, zamyka takich jak my, bo jest upartym skurwysynem.
Słońce nieśmiało wyglądało znad horyzontu. Gdyby wybudzone właśnie ze snu ptaki umiały się zachwycać nad otaczającym je światem, z pewnością zapatrzyłyby się z zadumą na dostojne niebo, jakby smagnięte przez malarza czerwoną farbą. Tymczasem, zwyczajnie po swojemu, skakały z gałęzi na gałąź, podśpiewując poranne psalmy. Lekkie, nieco wilgotne powietrze wiło się między liśćmi, pozostawiając na nich kropliste pocałunki. Gdzieś w okolicy pieczono chleb i w powietrzu roznosił się przyjemny zapach, a w niejednym domu wstawaniu towarzyszył aromat pierwszej kawy. Doświadczając poranka jak ten, spodziewałbyś się miłego, spokojnego dnia. Lecz to nie wszystko, co wydarzyło się zaraz po wschodzie słońca. W powietrzu rozległ się dziwny odgłos. Jakby wybuch, ale nie do końca. Ziemia bowiem pozostała niewzruszona. Potem nastąpił drugi dźwięk i zaraz trzeci. Strzały. Stary Edmund Kaczmarek, mimo że był na emeryturze, miał w zwyczaju wstawać bardzo wcześnie. Odstawił swój kubek czarnej „przedłużonej” kawy. Okolica, w której mieszkał, należała do bardzo spokojnych, więc nie miał powodu, żeby się bać czy wahać. Zaciekawiony, śmiało wyjrzał przez okno.
Białe bmw 5 ruszyło z piskiem opon. Chmura dymu poleciała spod kół. Tak rozpoczął się spokojny do tej pory poranek mieszkańców przy ulicy Dębowej. Dla oficera policji, Alana Berga, poranek ten rozpoczął się już o trzeciej w nocy i wcale nie był spokojny. Berg wybiegł z na pozór opuszczonej rudery, chowając do kabury pistolet, w którym pozostało jeszcze piętnaście naboi. Złapał się za prawe ramię, purpurowe od krwi. Wskoczył do swojego czarnego taurusa, z hukiem zatrzasnął drzwi i ruszył za bmw. Był już tak blisko złapania przestępcy! Wiedział, że nie odpuści. Nie tym razem! Złapie go. Musi, za wszelką cenę.
— Berg, co się dzieje?! Zgłoś się! Wysłaliśmy już oddział na Grochowską! — odezwał się męski głos z policyjnego radia.
— Niech się spinają! Podejrzany jedzie w kierunku A2 białą beemką, Wanda Ania 2484 Sławek. Jestem tuż za nim. — Ramię paliło go żywym ogniem. Syknął z bólu przy zmienianiu biegu.
— Berg, co się dzieje? Dostałeś?
— Tak. Nic poważnego.
— Nie zgub go! Chłopaki już jadą. Zablokują drogę. Złapiemy go jeszcze przed autostradą.
— Tak jest!
Była siódma. Ruch na drogach zaczynał się zagęszczać. Po chwili Berg musiał jechać slalomem. Omijał wozy osobowe, autobusy, trąbił na przechodzących przez ulicę pieszych. Serce waliło mu jak oszalałe, ale umysł pozostawał jasny. Jadący przed nim samochód chyba furiat prowadził — desperacko wjeżdżał pod prąd, przecinał chodnik i trawniki. Policjant wiedział, że jeśli wjadą na autostradę, ten pościg może trwać godzinami i zakończyć się wypadkiem albo ucieczką podejrzanego. Utrzymywał niezmienną odległość. Ostry skręt w prawo. Komisarz zaciągnął ręczny i taurus podryfował po asfalcie. Rozpęd. Niebezpieczny skręt w lewo. Troje pieszych ledwo uniknęło zderzenia z rozpędzoną beemką. Skrzyżowanie. Podejrzany przemknął w ostatniej sekundzie pomarańczowego światła. Czerwone. Samochody wjechały na środek z obu stron. Rozległ się hałas klaksonów, kiedy Berg przejechał między nimi i z sercem na ramieniu dodał gazu. Bmw było wciąż w zasięgu wzroku. Ostro skręciło w prawo. Jednokierunkowa. Pod prąd. Jechali bokiem drogi. Prawe koła na ulicy. Lewe na chodniku. Piesi rzucili się na ściany budynków, szukając bezpiecznej przestrzeni. Z naprzeciwka nadjeżdżała ciężarówka. Jej kierowca uderzył w klakson, gdy tylko zauważył zbliżający się ku niemu pościg. Droga była zbyt wąska. Bmw odbiło w pierwszą w lewo. Tuż przed ciężarówką. Taurus był zmuszony zjechać całkiem na chodnik i bokiem zaczepił o ścianę budynku. Posypały się iskry. Zatrzymał się gwałtownie, minąwszy zjazd. Przełożył dźwignię na wsteczny i wycofał. Dociskając pedał gazu do oporu, skręcił w lewo. Spod kół poszedł dym.
Autostrada była tuż przed nimi, a droga pozostawała czysta. Policjant rozglądał się nerwowo za wsparciem. Gdzie ta blokada? Radiowozy dopiero nadjeżdżały z podporządkowanej. Spóźnili się, a on minął znak rozpoczynający autostradę.
— Berg! Chłopaki już tam są! — odezwało się radio.
— Za późno! Jesteśmy na autostradzie.
— Kurwa mać!
— Złapię skurwysyna.
— Nie, wiemy, dokąd jedzie. Zablokujemy autostradę przed Mińskiem. Właśnie do nich dzwonimy.
— Nie będę ryzykował! Do tego czasu albo zjedzie przed miastem, albo kogoś zabije.
— Berg, odmawiam! Nie zatrzymuj go! To rozkaz!
Komisarz wyłączył radio. Na autostradzie wypatrywał znikomego ruchu. Droga była prosta. Samochody rozkładały się po pasach regularnie i rzadko. Bmw wyprzedzało wszystkich. Taurus nie ustępował mu tempa. Licznik dobił do stu osiemdziesięciu. Wielki znak zapowiedział zbliżający się pierwszy zjazd z autostrady. Pozostały do niego dwa kilometry. Kilometr. Beemka zaczęła zmieniać pasy. Zjechała na prawy. Policjant nie mógł dłużej czekać. Musiał go zatrzymać teraz. Docisnął gaz, zbliżył się do uciekiniera i wyrównał tempo jazdy. Udo lewej nogi docisnął do kierownicy, by utrzymać ją w stabilnej pozycji. Wyjął pistolet z kabury, wystawił pistolet przez okno i zaczął strzelać w koła beemki. Raz, drugi, trzeci. Po czwartym strzale rozległ się nagły huk i pisk opon. Beemkę zarzuciło. Uderzyła w barierkę, obróciła się i przekoziołkowała po asfalcie. Ruch za nimi ustał gwałtownie. Zatrzymał się również Berg. Wysiadł i podbiegł do wraku z pistoletem wycelowanym w kierowcę. Ten był nieprzytomny. Policjant schował broń i wyciągnął uciekiniera z wnętrza samochodu. Próbując ignorować ból ramienia, przeciągnął go za własny samochód. Włączył ponownie radio:
— Tu Proca. Melduję, że zatrzymałem padalca.
Pół minuty później autostradę wypełniły radiowozy i karetki. Komisarz, jakby niechętnie, przekazał zatrzymanego w ręce kolegów i ratowników. Zawsze prześladowała go myśl, że tylko on może dopilnować najważniejszych spraw, a powierzenie ich komuś innemu z pewnością zakończy się klęską wymiaru sprawiedliwości. Jednak w tym wypadku sam został ranny, więc, chcąc nie chcąc, musiał podzielić się obowiązkami, a samemu oddać się pod opiekę lekarzy. Nienawidził tych sytuacji, kiedy go badano, pytano, jak się czuje, czy boli. Czuł się zawstydzony, że zabiera lekarzom czas, i niekompetentny, bo sam marnował swój.
Godzinę po wypadku do Centralnego Szpitala Klinicznego przy Wołoskiej wszedł inspektor wydziału narkotykowego, Filip Tyszka. Nawet nie podejmując z nim rozmowy, z samej postawy i miny oficera można było poznać, że jest zdenerwowany. To, że czasami tolerował niesubordynację podwładnego, wcale nie oznacza, że się do niej przyzwyczaił.
— Berg! Gdzie on jest?! — krzyczał, zmierzając do wskazanej przez pielęgniarkę sali szpitalnej. — Czyś ty, kurwa, oszalał, człowieku?!
Komisarz milczał, patrząc na Tyszkę łagodnym wzrokiem. Pielęgniarka sprawdzająca opatrunek zostawiła ich samych, co ranny przyjął z ulgą. Wolał, by na niego krzyczano, niż użalano się nad jego ranami.
— Dziesięć uszkodzonych samochodów, dwa całkiem skasowane, narażone bezpieczeństwo publiczne i postrzelony policjant! — krzyczał Tyszka, wskazując ręką na Berga.
— Jacyś ranni cywile?
— Na szczęście nie.
— Zatrzymany?
— Jeszcze dycha.
— Narkotyki?
— Miałeś rację, rudera była nimi wypchana.
— Nie ma za co, inspektorze… — zakończył rozmowę Berg. Tyszka otworzył usta w celu wypowiedzenia kolejnego zarzutu, kiedy do sali weszła szczupła brunetka. Jej oczy płonęły z przerażenia.
— Alan! — Przytuliła mocno rannego.
— Nic mi nie jest, kochanie — zapewnił z uśmiechem. Złapała w dłonie jego twarz i spojrzała mu prosto w oczy, po czym odwróciła się gwałtownie do inspektora.
— Obiecałeś, że będziesz go trzymał z dala od kłopotów!
— Próbowałem, Ewa! Wiesz, jaki on jest! Zawsze na przekór! — bronił się Tyszka. Alan patrzył na nich pytająco.
— Co to znaczy, że „obiecałeś trzymać z dala od kłopotów”?
— Zostawię was samych — odpowiedział wymijająco inspektor i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Wiedział, że żona komisarza również nie będzie szczędziła mężowi zarzutów, ale może zrobi to znacznie dobitniej niż sam przełożony. Usiadła na łóżku obok Alana.
Patrzył na nią badawczo. Znał dobrze to jej spojrzenie i gesty. Przekroczył pewną granicę i ona czuje się teraz fatalnie, ma mu do powiedzenia wiele niewygodnych rzeczy. Wszystkie będą szczere i istotne. Lepiej, żeby słuchał uważnie i wziął sobie głęboko do serca wszystko, co usłyszy. Podobne rozmowy miewali nieczęsto, ale zawsze były na tyle intensywne (nie w tonie, lecz w temacie, bo nie mieli w zwyczaju na siebie wrzeszczeć), żeby zrozumiał ich ważność.
— Ile już jesteśmy małżeństwem? — zapytała.
— Czternaście lat — odparł po chwili namysłu.
— Od czternastu lat codziennie żyję w strachu, czy wrócisz do domu…
— Ewo, proszę…
— Daj mi skończyć. Jesteś zdeterminowany, uparty jak osioł, a praca jest twoją pasją, wiedziałam to od początku. I wiedziałam, na co się piszę, kiedy za ciebie wyszłam. Nie pamiętam, ile już razy byłam w tym szpitalu, Alan… Ale kocham cię i dlatego jestem z tobą przez tyle lat. Mimo tego strachu… Ale to musi się zmienić.
Patrzył na żonę uważnie. Z jednej strony rozumiał jej obawy, z drugiej zastanawiał się, dlaczego ta rozmowa nieco różni się od poprzednich. Ewa spojrzała na niego z lekkim uśmiechem i powiedziała:
— Będziemy mieli dziecko.
Poczuł, jakby postrzelono go ponownie — tym razem w głowę. Jego serce zalała fala gorąca. Fala szczęścia i ekscytacji. Tak długo na to czekał! A jednak… Będzie ojcem. To dzieje się naprawdę. Teraz! Czy da radę? Jak to będzie? Wiele się zmieni… A może nie zmieni się nic. Mimo wszystko wciąż pozostaną Ewą i Alanem. Czy w ogóle dobrze ją zrozumiał? Czy to się dzieje naprawdę?
— Mówisz, że…
— Jestem w ciąży — powiedziała, a on wziął głęboki oddech, uśmiechnął się szeroko i przytulił ją mocno. — Cieszysz się?
— Przecież wiesz, że tak! Myślałem, że nie chcesz. Że nigdy…
— Alan, kocham cię. Wiesz, że to była dla mnie trudna decyzja. Przez twoją pracę. Dziecko nie może żyć w takiej niepewności jak ja… Teraz, kiedy jest już w drodze, musisz mi przysiąc, musisz NAM przysiąc, że będziesz na siebie uważał. Koniec z akcjami na własną rękę, wypadkami samochodowymi i szaleńczym bohaterstwem. Masz ludzi od takich akcji!
— Przysięgam. Tobie i temu maleństwu. Przysięgam — powtarzał, trzymając dłoń na jej brzuchu.
— Pan płacze, komisarzu?
— Bardzo cię kocham!
Serce łomotało Ewie w piersi. Dla Alana historia ojcostwa zaczęła się przed chwilą. Ona z kolei nosiła w sobie ów sekret od dwóch tygodni. Zaczęło się tak, jak zazwyczaj to się zaczyna; od dziwnego samopoczucia i spóźnionego okresu. Kupiła test ciążowy. Ekspedientka patrzyła na nią, jak na każdego innego klienta, lecz Ewa poczuła się naga, winna i oceniana. Niemal każdy przechodzień rzucał jej jakby w twarz oskarżenie: jakie to nierozsądne zachowanie, co ty sobie myślałaś? W waszym życiu nie ma miejsca na dziecko! Ale przecież Ewa jest już dojrzałą kobietą. Jeśli nie zostanie matką teraz, to kiedy? Jeśli nie z Alanem, to z kim? Są małżeństwem, mają pieniądze, dom, kochają się i szanują, to najwyższa pora na dziecko.
Gdy zobaczyła na teście mały, zmieniający życie plus, od razu chciała powiedzieć o tym mężowi. Chciała lub raczej wiedziała, że powinna. Ale kiedy wracał z pracy, wydawał się jej wykończony. Później był zestresowany, później mówili o czymś ważnym, później nie miał czasu, później ona go nie miała… I tak to trwało aż do teraz. Liczyła, że podzielenie się nowiną przyniesie jej ulgę. Czuła jednak jeszcze większy stres. Będą mieli dziecko. Nie ma już odwrotu.
Komisarz pogładził żonę po gładkich brązowych włosach. Poczucie wielkiej radości wymieszało się nagle z konsternacją. Chciał dla swojej rodziny jak najlepiej. Pragnął dla niej spokoju, radości i bezpieczeństwa. Zatrzymanie Kozaka zwiastowało, że zbliżał się czas, w którym wszystko to trudno będzie zachować. Czołowy magazynier gangu Wilka za kratkami mógł być kluczowym elementem dochodzenia i zakończyć je sukcesem, albo okazać się kijem wsadzonym w mrowisko. A raczej w gniazdo os, które w poczuciu zagrożenia przystąpią do ataku.
Lato osiągnęło szczyt. Upał lał się z błękitnego nieba. Budynki i asfalt wydawały się parować. Duże miasto to najgorsze miejsce na ziemi podczas takiej pogody. Kurz i spaliny kłębiły się w powietrzu. Przy ulicy Puławskiej, przed budynkiem CBŚP, w którym mieścił się Wydział do Zwalczania Zorganizowanej Przestępczości Narkotykowej, dozorca przechadzał się ze szlauchem w dłoni i polewał chodnik wodą. Tuż przed wejściem zaparkował świeżo wyklepany, z nową przednią szybą, czarny ford taurus. Jedynie oko fachowca zauważyłoby, że to roczne auto dość niedawno przeszło naprawę i odmalowanie całego lewego boku. Berg wysiadł z samochodu. Gdy jego wzrok spoczął na fasadzie wydziału, uśmiechnął się mimowolnie. Praca była dla niego uzależnieniem. Trzy tygodnie przymusowego detoksu ciągnęły się niemiłosiernie. Teraz dopiero poczuł, że wrócił do zdrowia. Jego twarz owiała przyjemna letnia bryza, unosząca się z mokrego chodnika.
— Dzień dobry, panie komisarzu! — przywitał go dozorca.
— Dzień dobry, panie Władku.
— Jak dobrze widzieć, że jest pan cały i zdrowy! Bez pana inspektor Tyszka oszalałby chyba z tymi waszymi chłopakami.
— Dobrze jest wrócić.
— Jest pan chyba jedynym moim znajomym, który z chęcią wraca do pracy. Całe szczęście, że robi pan w takim zawodzie.
— No… Proszę sobie wyobrazić, co by było, gdybym z taką chęcią przychodził do pracy w skarbówce! — zażartował, zbliżając się do drzwi. Dozorca zaśmiał się szczerze i machnął w powietrzu rękami, zachęcając komisarza do wejścia.
Budynek wypełniony był tłumem zabieganych ludzi. Policjanci, śledczy, podejrzani, świadkowie… Wszystkich łączyło jedno — narkotyki. Jedni chcieli je sprzedać, inni brać, jeszcze inni oczyścić z nich ulice. Wszyscy znali podstawową prawdę — to biznes żerujący na ludzkiej słabości. Berg ominął windę i schodami wszedł na drugie piętro. Tam zaczęły się uśmiechy, gratulacje oraz tu i ówdzie spojrzenia zawiści. Otoczony zewsząd kolegami i koleżankami, odpowiadał jednym bądź dwoma słowami na padające zewsząd pytania.
— Jak się czujesz?
— Dobrze.
— Dlaczego pojechałeś tam sam?
— Nie było czasu.
— Jak to się stało, że cię postrzelił?
— Zaskoczył mnie.
— Skąd wiedziałeś o tej lokalizacji?
— Czy nadal będziesz zajmował się tą sprawą?
— Berg! — usłyszał swoje nazwisko za plecami. Inspektor Filip Tyszka nadszedł w samą porę. Wybawił go spod ostrzału nachalnych pytań, toteż Alan przywitał go z uśmiechem.
— Inspektorze…
— Miło widzieć cię z powrotem.
Udali się do gabinetu inspektora. Tyszka usiadł za biurkiem, a Berg oparł się o blat.
Po wielu wspólnych sprawach, przeprowadzonych akcjach, sukcesach i porażkach, rozprawach sądowych, wyjazdach integracyjnych, prywatnych spotkaniach, licznych radościach, wyżaleniach i zalanych robakach, czuli się swobodnie w swoim towarzystwie. Oprócz relacji służbowych łączyła ich przyjaźń wzniesiona na ogromnym zaufaniu. Wszystko, przez co razem przeszli, doprowadziło do tego, że Berg uważał go za przewrażliwionego ojca, któremu winien jest szacunek i zrozumienie. Tyszka z kolei traktował komisarza jak niesfornego syna, odradzał więc szaleństwa, pozostawiając mu jednak swobodę w dokonywaniu wyborów. Z dumą przyjmował jego sukcesy i często przymykał oko na wybryki.
Berg wodził wzrokiem po aktach rozłożonych przed inspektorem. Wziął do ręki jedne z nich, opatrzone tytułem: „Skonfiskowane narkotyki. Raport 2015”.
— Co u was? Jak się czuje Ewa?
— Świetnie. Dwa dni temu byliśmy na pierwszym USG. Maleństwo rośnie… To było dziwne doświadczenie zobaczyć go… albo ją w ten sposób. Po raz pierwszy.
— Kiedy Ula była w ciąży, nie mieliśmy jeszcze USG…
Żona inspektora, Urszula, zmarła przy porodzie, zimą 1974 roku. Pozostawiła męża z pięknym, zdrowym synem — Mateuszem. Cała rodzina Tyszki, zarówno z jego, jak i z Uli strony, zaangażowała się w pomoc przy opiece i wychowaniu najmłodszego członka familii, za co inspektor będzie im wdzięczny do końca życia. Mateusz, choć wzrastał otoczony miłością, tylko na pozór wyrósł na człowieka sukcesu. Trzymał fason, w przeciwieństwie do ojca nie za ciężko pracował za duże pieniądze, bywał na publicznych przyjęciach, pojawiał się na bankietach charytatywnych… Jednak jego życie prywatne pozostawiało wiele do życzenia. Z tego, co wiedział Berg, Mateusz ciągle był kawalerem mającym wiele „przyjaciółek”. Kiedyś była w jego życiu „ta jedyna”, którą ojciec zaczynał już traktować jak córkę. Kiedy jednak syn, z niewyjaśnionych bliżej powodów, zdecydował się zakończyć ten obiecujący związek, relacje ojca z synem uległy oziębieniu, a kontakt osłabł.
Berg poznał Mateusza kilka lat temu, kiedy ten był jeszcze w związku z potencjalną panią Tyszką. Nie dogadywali się jednak za dobrze i choć obaj starali się znaleźć jakiś wspólny mianownik, to okazało się, że łączy ich jedynie osoba inspektora.
Twarz Filipa zasępiła się, gdy wspomniał o zmarłej żonie. Berg zauważył to i przeniósł środek ciężkości rozmowy z umarłych na żyjących.
— Co słychać u Mateusza?
— Nic nowego. Ciągle marnuje energię na puste relacje z dużo młodszymi od siebie kobietami.
Berg, usłyszawszy uszczypliwą odpowiedź, pożałował postawionego pytania. Teraz to Tyszka poczuł się niezręcznie i również zmienił temat.
— Musicie być szczęśliwi.
— O, tak! Wiesz, że długo na to czekałem — przyznał komisarz, kartkując wyjętą wcześniej teczkę. — Tyle towaru zgarnęliśmy… Ile jeszcze tego gówna krąży po mieście…? — Inspektor pokiwał głową, po czym wyraz na jego twarzy zmienił się na bardziej surowy.
— Popraw mnie, jeśli się mylę, ale dostałeś cztery tygodnie urlopu…
— Tak. Cztery.
— To co tu robisz po trzech? — Berg odłożył teczkę i sięgnął po następną. „Kartoteka pracowników wydziału narkotykowego”. Tyszka szybko położył dłoń na pliku i oznajmił:
— To nie jest do twojego wglądu.
— A co? Planujesz zwolnienia? — Komisarz uśmiechnął się ironicznie i w końcu wyjaśnił: — Tak tylko wpadłem. Chcę wiedzieć, czy sprawa posuwa się naprzód. Kozak się wylizał?
— Kozak nazywa się Bartosz Krzysztofiak. Nieźle poturbowałeś go przez ten wypadek, ale wylizał się. Wczoraj przewieźliśmy go do więzienia. Pilnował składu, tyle wiemy. Nie chciał współpracować. Na pewno musimy powtórzyć przesłuchanie… — Tyszka zrobił pauzę i spojrzał na policjantów pracujących za szybami biura. — Ale ty wiesz już to wszystko. Przecież byłeś w kontakcie z chłopakami… Co tu robisz, Alan?
— Słyszałem, że gang spodziewa się dużej dostawy, i myślę, że Kozak wie kiedy i gdzie.
— Skąd…? — zapytał Tyszka. Berg tylko uniósł brwi. — Chyba nie chcę wiedzieć.
— To zaufany kontakt. Jeśli mówi, że szykuje się dostawa, to ja mu wierzę. Filip, ta sprawa ciągnie się od roku. Zaczyna mnie to męczyć. Muszę doprowadzić ją do końca. Towar trzeba zgarnąć, zanim trafi na ulicę, a moment przerzutu będzie okazją do rozbicia gangu i zgarnięcia Wilka. Tym bardziej jeśli mam rację i on jest tym, kim myślę, że jest…
— Kiedy ma być ta dostawa?
— Początek sierpnia. Czekam jeszcze na szczegóły czasu i miejsca.
— Czyli mamy jakiś tydzień…
— Dlatego muszę wrócić już teraz.
Inspektor zamyślił się chwilę, po czym zapytał:
— Czy Ewa wie, że przyszedłeś z tym do mnie?
— Filip, jestem dorosłym, samodzielnym mężczyzną! Oczywiście, że wie…
— Dobra. Zaczniesz w poniedziałek.
— Jutro.
— W piątek…? — Tyszka westchnął bezradnie. — Zgoda. Jak chcesz.
Komisarz przytaknął i ruszył do wyjścia. Gdy otworzył drzwi, wpadł na młodego mężczyznę, który właśnie zamierzał zapukać do biura inspektora. Był wyższy od Berga niemalże o głowę. Nie robiło to jednak z niego olbrzyma, bo Proca miał metr siedemdziesiąt siedem wzrostu. Nieznajomy nosił bejsbolówkę i lekką, przewiewną koszulę. Pewnie się poruszał i mówił, co zauważył komisarz, gdy nigdy dotąd nie widziany przez niego człowiek przeprosił za zderzenie i od progu entuzjastycznie przywitał Tyszkę. Ten zaprosił go do środka i poprosił o zamknięcie drzwi.
Berg zbliżał się właśnie do schodów, kiedy obok niego otworzyła się winda, która przywiozła na drugie piętro podkomisarza Karola Niemczyka.
— Alan, ty kurewski szczęściarzu! — przywitał go radośnie Niemczyk.
— Karol…
— Dobrze cię widzieć! Jak się czujesz?
— Jak nowo narodzony.
— Mogłeś poczekać na nas chociaż pięć minut. Byliśmy z chłopakami w drodze.
— Jakbym na was poczekał, mielibyśmy towar, ale nie Kozaka.
— Prawda.
— Słyszałem, że zająłeś się „Szakalem” podczas mojego urlopu. Dzięki.
„Szakal” był grupą operacyjną prowadzoną przez komisarza Berga. W jej skład wchodziło trzech funkcjonariuszy: spec od technologii (Mazur), mistrz obserwacji i improwizacji (Impuls) oraz Chaber — „ekspert od ludzi” (jak go określał komisarz). Wszyscy trzej byli w stu procentach wobec niego lojalni i zawsze wykazywali pełne zaangażowanie w prowadzone śledztwa. Mimo to komisarz trzymał ich na dystans, nie dzielił z nimi pokoju, bardzo rzadko rozmawiał o prywatnych sprawach, nie wychodził z nimi na piwo i nie podłapywał żarcików. Nie zawsze tak to wyglądało. Kiedy zawiązał „Szakala”, wydawał się najlepszym liderem na świecie — pracowitym i wyluzowanym, empatycznym i dowcipnym zarazem. Wszystko zmieniło się rok temu, gdy na horyzoncie pojawiła się nowa sprawa gangu na Mokotowie, której komisarz poświęcił całą uwagę i która kosztowała go wiele nerwów. Aspiranci nie wiedzieli, dlaczego była dla niego tak wyjątkowa, dlaczego podchodził do niej z większą drażliwością niż do poprzednich. Wiedzieli jednak, że lepiej teraz schodzić mu z drogi i grzecznie wykonywać polecenia.
Podkomisarz Niemczyk uśmiechnął się, zapewniając, że współpraca z „Szakalem” była dla niego przyjemnością, po czym dodał:
— Niestety, nie posunęliśmy nic do przodu. W sumie tylko przewiozłem towar do składu, zabezpieczyłem norę i odwaliłem za ciebie tony papierkowej roboty. Pestka. Kiedyś mi się odwdzięczysz.
— Na pewno.
— Wracasz do roboty?
— Od jutra.
— No, to powodzenia. Dobrze znowu cię mieć na miejscu.
— Jeszcze raz dzięki. Do zobaczenia!
Komisarz wracał do domu podniesiony na duchu. Ostatnie trzy tygodnie spędził z dala od pracy. „Z dala” w fizycznym sensie. Ewa wiedziała, że kilka razy dziennie dzwonił do kolegów z wydziału z pytaniami typu: „Co nowego?”. Nie potrafił się oderwać, co dosyć ją martwiło. Widziała jednak, że kiedy rozmawiają o dziecku, rozjaśniają mu się oczy. Pomagał jej w codziennych obowiązkach, trochę gotował, nawet raz zrobił pranie (raz, bo wydało mu się dziwnie podejrzane, że włożył do pralki rozmaite kolory, a wszystko, co z niej potem wyciągnął, było w jednakowym odcieniu zieleni). Wyglądał nawet na zainteresowanego wyborem koloru farby do pokoju dziecka, kiedy żona oderwała go od lektury Lobotomii 3.0. Zasugerował miodowy, bo pił akurat miętę z odrobiną miodu. Zdarzało się, niestety, że mimo szczerych chęci Alan nie był w stanie wyręczyć żony we wszystkich trudnych zajęciach. Zauważył, że Ewa przymierza się do zawieszenia w holu reprodukcji obrazu Klimta, która już od pół roku stała na podłodze, nieporadnie oparta o ścianę. Zaproponował więc, że to on zajmie się wierceniem dziury na uchwyt. Wyjął ze schowka pod schodami wiertarkę i przystąpił do pracy. Gdy nacisk na ścianę i wibracje wiertarki przypomniały mu o postrzelonym ramieniu, Ewa musiała wywiercić dziurę sama, a zawstydzony porażką Alan zawiesił tylko obraz.
Jego zaangażowanie uspokajało Ewę. Dlatego, kiedy oznajmił, że myśli o nieco szybszym powrocie do pracy — nie protestowała. Wszedł do domu uśmiechnięty od ucha do ucha.
— Widzę, że Filip się zgodził — powiedziała, przytulając męża na przywitanie.
— Tak, ale nie dlatego się uśmiecham. Mam dla ciebie prezent. — Zza pleców wyciągnął mały pakunek owinięty w papier prezentowy. Ewa chwyciła paczuszkę i rozpakowała ją. Z pudełka wyjęła parę kolorowych, haftowanych, niemowlęcych bucików.
— Są piękne! Ale czy to nie za wcześnie? — zapytała.
— Co ty mówisz?! Przecież musimy się szykować na tego gościa. Nie ma na co czekać. On na pewno nie będzie czekał, aż będziemy gotowi.
— On? Skąd wiesz, że to „on”? — Berg bez słowa uśmiechnął się i przytulił żonę.
Wieczór spędzili w salonie. Zapalili lampy i świece, tworząc odprężającą, wyciszoną atmosferę. Ewa czuła się bezpieczna i szczęśliwa, gdy tak opierała się o ramię męża. Oboje czytali książki. Od kiedy zaszła w ciążę, jej umysł wydawał się całkiem pochłonięty myślami o dziecku. Ulubione dotąd pozycje historyczne i socjologiczne kurzyły się teraz na półce, zastąpione literaturą poświęconą ciąży i rozwojowi dziecka. Zauważyła, że im więcej czytała na te tematy, tym więcej miała pytań i niełatwych do rozwiania wątpliwości. Jeden fizjoterapeuta polecał to, inny tamto… Podobne nierozstrzygnięte kwestie pozostawiali dietetycy, psycholodzy i pediatrzy. Zaczynała się zastanawiać, czy w kwestii opieki nad dzieckiem istnieje jakaś jedna niepodważalna prawda. Nagle przerwała lekturę.
— Piszą, że dziecko może się urodzić z nadmiernym owłosieniem. Nawet ramion i uszu.
— Dziewczynki też?
— Też…
— Hmm…
— Jesteś pewien, że chcesz jutro wrócić do pracy? Moglibyśmy zacząć urządzać pokój dla dziecka…
— Kochanie…Wiesz, dlaczego wracam wcześniej, mówiłem ci.
— Wiem. Ale czasami mam wrażenie, że walczysz z wiatrakami… Nie zmienisz świata.
— Być może. Ale każdy przechwycony towar, każdy przymknięty diler to cegiełka, którą od siebie dokładam, żeby ten świat był chociaż trochę bezpieczniejszy. Czuję to szczególnie mocno teraz, kiedy mamy zostać rodzicami… Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żebyśmy nie musieli się codziennie martwić, czy pod szkołą naszego dziecka kręcą się narkomani i dilerzy… Rozumiesz?
— Tak, ale pamiętaj też, że dziecko potrzebuje ojca. Obecnego ojca.
— I będzie go miało. Wiem, jak to jest nie mieć ojca, na którym można polegać. Wiesz, jak u mnie było… Kiedy mój ojciec pił, był nie do zniesienia… A pił prawie ciągle. Wiem, jakiego ojca wtedy potrzebowałem, i właśnie taki zamierzam być.
Wtuliła się w niego mocniej. Czuła, że może upłynąć trochę czasu, zanim ponownie, w spokoju i odprężeniu, spędzą podobny wieczór. Kilka minut później zasnęła w objęciach męża.
Był piątek, ósma pięćdziesiąt jeden, kiedy Berg zaparkował pod drzwiami wydziału. Dozorca znów spryskiwał chodnik wodą ze szlaucha. Komisarz wyłączył silnik. Dziś wraca do akcji. Czeka go bardzo pracowity i ważny tydzień. Czuł się podekscytowany nie dlatego, że pracował nad pewną sprawą, ale ponieważ zajmował się tym konkretnym dochodzeniem. Już od dawna czekał, aż boss gangu narkotykowego pojawi się w polu widzenia. Miesiące bezowocnej pracy miały teraz zaprocentować.
Patrzył przez moment na dozorcę i próbował sobie przypomnieć, od kiedy pan Władek tutaj pracuje. Możliwe, że dłużej ode mnie — pomyślał Berg, kiedy tuż obok niego rozległ się hałas. Para nastolatków przebiegła nagle przez ulicę, co zmusiło kierowcę do gwałtownego hamowania i wciśnięcia klaksonu. Dozorca podskoczył wystraszony. Szlauch wyleciał mu z ręki, a bryzgająca z niego woda spoczęła niekontrolowanie na ciele najbliższego przechodnia. Berg widział już tego człowieka. Wczoraj. Przy biurze inspektora. Poznał go po czapce bejsbolowej i charakterystycznych, nieco aroganckich ruchach. Zawstydzony do granic możliwości dozorca podbiegł do mokrego od stóp do głów mężczyzny.
— Bardzo, bardzo pana przepraszam! To przez ten klakson!
Mężczyzna stał przez moment oniemiały. Berg spodziewał się u niego wybuchu złości. Tymczasem nieznajomy rozluźnił wyraźnie mięśnie, uśmiechnął się szeroko i łapiąc pana Władka za ramię, zapewniał, że nic się nie stało. Dozorca wyciągnął z kieszeni paczkę chusteczek jednorazowych i z przejęciem próbował nieco osuszyć swoją ofiarę, kiedy minąwszy ich, Berg przekroczył próg budynku.
Inspektor Tyszka stał w otwartych drzwiach swojego biura.
— Do końca naiwnie myślałem, że może jednak wykorzystasz ten ostatni tydzień — przyznał.
— Powinieneś się cieszyć. Jak z nimi skończymy, poprawią się statystyki wydziału.
Podali sobie ręce na przywitanie i usiedli po obu stronach biurka. Tyszka zaczął pierwszy:
— Nie myśl sobie, że zapomniałem, ile pieniędzy wydziału i tłumaczenia przed górą kosztowało mnie wyjaśnienie okoliczności aresztowania Kozaka. Obiecałem im, że to się więcej nie powtórzy, i uwierz mi: mam zamiar dotrzymać słowa.
Berg patrzył na przełożonego z uwagą, ale też z lekkim pobłażaniem. Wiedział, że reprymendę musi otrzymać, ale nie spodziewał się większych konsekwencji. Tyszka znał go dobrze — Berg jest niereformowalny i nie da się trzymać na krótkiej smyczy.
— Bardzo długo myślałem, co mogę zrobić, żeby nalać ci trochę oleju do łba, i wiesz co?
— Co?
— Wymyśliłem!
— Słucham uważnie — zapewnił z uśmiechem Berg.
— Mamy w wydziale nowego gościa… — Berg już w połowie zdania zaczął przeczuwać, do czego inspektor zmierza.
— Nie… — przerwał przełożonemu. Ten jednak kontynuował.
— Chłopak ma potencjał. Tylko jest trochę niedoświadczony. Przyuczy się przy tobie.
— Filip, nie. Wiesz, że jestem mniej wydajny w duecie. Te bliskie współprace zawsze źle się kończą!
— Nie interesuje mnie teraz twoje zdanie.
— Słuchaj, jestem w połowie ważnej roboty, a ty mi dzięcioła wciskasz? Kto to? Czyjś szwagier, syn, że tak go nagle doklejasz?
— Nic takiego. I to ty mnie posłuchaj. Myślę, że jedyne, co sprawi, że dwa razy pomyślisz, zanim coś zrobisz, to dać ci kogoś pod opiekę.
— Nie chcę mieć nikogo pod opieką! To nie jest przedszkole!
— Decyzja została już podjęta, dostajesz partnera. Zresztą twojej grupie przyda się małe odświeżenie.
— „Szakal” jest już kompletny…
— To rozważ nowego jako bonus. — Tyszka wstał i gestem przywołał kogoś do pokoju. Drzwi otworzyły się, a w nich stanął uśmiechnięty mężczyzna w zmoczonym ubraniu.
— Oczywiście… — wymamrotał Berg, ciężko podnosząc się z krzesła.
— Wpadłeś do fontanny? — zapytał Tyszka, podchodząc do drzwi.
— Można tak powiedzieć… — odparł nowy i spojrzał na Berga, który stał już naprzeciw niego.
Jakkolwiek komisarz starał się spoglądać na nowicjusza w sposób odstręczający i nieprzychylny, i tak wyglądał łagodnie. Urodził się z tym rodzajem oczu, z których zawsze bije dobro, prostota i współczucie. W pracy oficera tego typu oczy często nie sprawdzały się za dobrze. Przestępcy, z którymi komisarz miał do czynienia, lepiej reagowaliby na głębokie i agresywne spojrzenie. Dlatego też Berg już wiele razy musiał udowadniać swoje bezkompromisowe stanowisko czynami, nieraz brutalnymi.
Patrząc na przymusowego partnera swoimi oczami niewiniątka, chwycił wyciągniętą ku niemu dłoń.
— Komisarz Alan Berg, podkomisarz Julian Sikorski — przedstawił sobie nowych partnerów inspektor Tyszka.
— Miło mi pana poznać — zaczął Sikorski.
— Berg — poprawił go Proca.
— Berg… Dużo słyszałem o twoich osiągnięciach.
— Tak? Nie mogę odpowiedzieć ci tym samym.
— Cieszę się, że już się rozumiecie — wtrącił Tyszka i zwracając się do komisarza, dodał: — Wtajemnicz kolegę w sprawę. Wszystkie akta już czekają na twoim biurku. Bawcie się dobrze.
Berg rzucił inspektorowi spojrzenie przesycone pretensjami. Ze schyloną po porażce głową wyszedł z biura i zawołał za siebie:
— No chodź, młody!
— Tak jest!
Od tego momentu „młody” pozostał „Młodym” na czas ich współpracy. Nie protestował, gdy Berg nazwał go tak po raz pierwszy, choć poczuł, że jest to zwrot dokuczliwy i umniejszający jego doświadczenia oraz umiejętności. Nie protestował, bo dopiero co zaczynał pracę — ważną pracę, z ważnym partnerem u boku, który, jak słyszał z krążących plotek, potrafi zachowywać się w sposób pozbawiony wrażliwości i empatii.
Podążył za Bergiem. Weszli do jednego z małych pokoi, odgrodzonego od innych pojedynczą szybą i białymi żaluzjami. Pomieszczenie wydało się Młodemu wyjątkowo szare w porównaniu z chociażby biurem inspektora Tyszki. Wiadomo, że wystrojem biur policyjnych zajmuje się firma, a nie pojedynczy funkcjonariusze, jednak jasne było, że Berg w ogóle nie zabiegał o żadne standardy czy ulepszenia. W pomieszczeniu znajdował się jeden szeroki metalowy regał wypełniony książkami i segregatorami, proste biurko z czterema szufladami, z czego jedna zamykana na klucz. Na blacie stała ramka ze zdjęciem Ewy, telefon, stary pecet i prywatny MacBook, który jako jedyny współczesno-technologiczny element pokoju przypominał o dwudziestym pierwszym wieku. Z każdej strony biurka stało krzesło, wszystkie jednakowo niewygodne i jakby wyjęte z poprzedniego ćwierćwiecza. Na wąskim parapecie pod oknem stała przymierająca pragnieniem juka. A nad tym wszystkim dyndała naderwana (w niewyjaśnionych dotąd okolicznościach) obudowa jarzeniówki.
— Mogę zapytać, skąd jesteś Berg?
— Z Warszawy.
— Ha! No tak… Ale twoje nazwisko…
— Ojciec był Czechem. Pierwsze dwa lata życia mieszkałem w Pradze. Później… na Pradze. Teraz na Ochocie.
— Rozumiem — odparł Młody. Chciał nieco rozluźnić atmosferę, która wydała mu się bardzo napięta. Rozejrzał się po niewielkim biurze komisarza. Szukając w nim elementu potwierdzającego poczytalność partnera i dającego pretekst do rozpoczęcia normalnej ludzkiej rozmowy, spojrzał na stojące na biurku zdjęcie. — To twoja żona?
— Tak.
— Słyszałem, że spodziewacie się dziecka. Gratulacje!
— Widzę, że wieści szybko się rozchodzą… — Berg opierał się o krawędź biurka. Nie spuszczał z Młodego oka. Wyglądało to tak, jakby próbował zajrzeć w najgłębsze odmęty jego duszy, prześwietlić go na wylot. Westchnął ciężko i pokręcił głową, po czym dodał: — Dobra. Powiem otwarcie. Nie znam cię, ty nie znasz mnie. Nie jestem otwartym typem, nie umiem, nie lubię pracować we dwójkę. Jeśli masz do powiedzenia coś związanego ze sprawą, to możemy pogadać, jeśli masz inny temat — gadaj z chłopakami obok, to moja grupa dochodzeniowa.
— Wiem, wiem… Tyszka wspominał, że pracujesz specyficznie.
— Tyszka wspominał? No tak. Sytuacja, w której jesteśmy, wcale nie jest mi na rękę, ale skoro już jest, jak jest, będę się starał, żeby to tu… — wskazywał wymiennie na siebie i Młodego — jakoś pracowało, więc przejdźmy od razu do sprawy.
— Okej. — Młody uśmiechnął się, zacierając ręce. — Zamieniam się w słuch.
Berg zawahał się przez moment, po czym rozejrzał się po biurku i chwycił leżącą na nim grubą teczkę z dokumentami. Wręczył ją Młodemu, który nie spodziewając się jej ciężaru, omal nie wypuścił pliku z rąk.
— Tu jest wszystko, co musisz wiedzieć o sprawie. Masz to ogarnąć na wczoraj. Aha, i nie jest to lektura tylko do przeczytania, masz to wszystko przyswoić! Ja muszę gdzieś pojechać… — rzucił pospiesznie i ruszył w stronę drzwi.
— Berg! Nie chcę być nachalny, ale Tyszka mówił, że mam się ciebie trzymać. Szczególnie na początku… żeby się przyuczyć.
Nieskrępowane westchnienie wydobyło się z piersi komisarza. Pierwsza próba ucieczki zakończyła się porażką. Zacisnął usta, zastanawiając się przez moment, po czym powiedział zrezygnowany:
— Dobrze, pojedziemy złożyć wizytę pewnemu znajomemu.
— Czy możemy najpierw wstąpić na chwilę do mnie? Chciałbym się przebrać. Tylko na Gotarda na Służewcu.
— A tak, jasne. Swoją drogą, to miło, że nie wkopałeś pana Władka w żadne kłopoty… — powiedział komisarz, zamykając za sobą pokój. Zajrzał przez szybę do pomieszczenia obok, zapukał w szkło i uniósł dłoń w geście powitania. Nie wszedł jednak do środka. Młody zauważył na twarzach przesiadujących tam funkcjonariuszy pewne zmieszanie; zaskoczenie niespodziewanym gestem i brakiem bliższego kontaktu. Podążył za komisarzem, który szybko przeszedł przez cały wydział, nie zatrzymując się i z nikim nie rozmawiając. Nie zwracał nawet uwagi, czy Młody za nim nadąża. Zatrzymał się dopiero przed budynkiem, gdzie rozejrzał się po samochodach:
— Gdzie zaparkowałeś? — zapytał.
— Nie mam samochodu. Przyjechałem rowerem.
— Kpisz?
— Nie — odpowiedział Młody, wskazując dłonią na samotną, stojącą między samochodami kolarzówkę. Berg patrzył na niego z niedowierzaniem.
— Czyli ja prowadzę… — Westchnął, wyłączając alarm w swoim taurusie. Wsiadł do samochodu, a Młody wycisnął w dłoniach brzeg koszuli, do którego zdążyła już ścieknąć woda. Niewielki strumień spłynął na ziemię. Berg zapiął pasy i kazał Młodemu zrobić to samo. Zapytał jeszcze raz dla pewności: — Serio, rowerem? — Młody tylko przytaknął, uśmiechając się pod nosem. Podał swój adres. Trzymał na kolanach grubą teczkę z aktami i palcami głaskał brzegi kartek.
— Skoro mamy trochę czasu, może opowiesz mi o sprawie — zaproponował. Komisarz milczał przez chwilę, jakby zastanawiając się od czego zacząć. Tak naprawdę to rozważał, ile powiedzieć nowemu partnerowi, a ile pozostawić jeszcze dla siebie. Postanowił, że zacznie od podstaw.
— Zajmuję się tym od ponad roku. Chodzi o jeden z gangów narkotykowych, który powstał z resztek po „grupie mokotowskiej”. Nie jacyś podrzędni dilerzy, ale ci, którzy trzymają ich na smyczy. Kupują twardy towar z zagranicy, głównie koks i herę. Przechwytują, przechowują i sprzedają mniejszym szajkom. Te z kolei — ulicznym dilerom. Najważniejsze jest dla mnie złapanie króla.
— Króla?
— Jak w szachach… Masz pionki, które idą na pierwszy odstrzał, później straże przyboczne, królowa, wszystkie one chronią króla. Powal króla i reszta zostanie jak kurczak bez głowy. Nie wiemy, kim on jest. Nazywają go Wilkiem… Nie zadaje się z dilerami. Trzyma się w cieniu. Pojawia się tylko przy grubszych sprawach. Na szczęście taka sprawa szykuje się na początku przyszłego miesiąca. Gang przejmuje nowy towar.
— I Wilk tam będzie?
— Jakkolwiek nienawidzę skurwysyna, muszę przyznać, że dba o swoje interesy. Wiemy, że osobiście kontroluje jakość towaru. Jestem więc pewny, że wylezie z nory.
— Kiedy i gdzie odbierają towar?
— Tego, mam nadzieję, dowiemy się dzisiaj.
Jechali jeszcze kilka minut; w ciszy tak gęstej, że utrudniającej swobodny oddech. O ile Młody postanowił ignorować niełatwą atmosferę, o tyle Proca rozważał, jak wyswobodzić się z jej wpływu. W końcu podkomisarz wskazał na apartamentowiec po lewej. Berg zaparkował naprzeciwko. Budynek, w którym mieszkał policjant, wyglądał na wybudowany niedawno. Nowoczesny, czysty, otoczony niewielkim ogródkiem z każdej strony. Berg ocenił, że jest to jedne z tych anonimowych osiedli, w których nie zna się swoich sąsiadów, a jedynie marki ich drogich samochodów. Przebiegła mu przez głowę myśl, żeby zostawić tu Młodego. Przecież mógł po prostu odpalić silnik, pojechać, sam załatwić sprawy… Nie. Nie mógł tego zrobić. Zapewne Ewa już wiedziała o genialnym planie Tyszki. Nie chciał jej denerwować. Postanowił, że spokojnie poczeka na partnera, będzie cierpliwym i wymagającym nauczycielem…
Młody wskoczył w suche ubranie i biegiem wrócił do samochodu.
— Mieszkasz w czymś takim, a nie masz samochodu? — zapytał Berg.
— To był wybór, a nie wyrok — odpowiedział Młody z pewnością siebie w głosie, gdy silnik zaczął warczeć. — To gdzie mieszka ten twój znajomy?
— W pace.
— Kozak… Ten, co go zgarnąłeś trzy tygodnie temu! Jedziemy do niego, tak? — zapytał Młody, na co Berg przytaknął. — Przecież był już przesłuchiwany. Myślisz, że tobie powie coś więcej? Że w ogóle wie coś jeszcze?
— Musimy znać miejsce i czas przejęcia towaru. Jeśli ktoś może mieć te informacje, to na pewno on — był cerberem głównego składu. A czy coś powie akurat mnie? Może… w końcu jest mi dłużny litr krwi.
Młody obserwował komisarza, który mówił o utracie krwi, jakby to było codzienne picie herbaty. Wprawdzie nasłuchał się już o Bergu tego i owego, o jego osiągnięciach, akcjach i od czasu do czasu nieprzebieraniu w środkach, to jednak teraz, gdy dzieliła ich jedynie skrzynia biegów i czekały miesiące współpracy, uświadomił sobie, jak bardzo różnią się od siebie. Młody nigdy dotąd nikogo nie postrzelił, nigdy nie był postrzelony, nigdy też nie prowadził dochodzenia; słuchał przełożonych, postępował ostrożnie, planując wszystko zawczasu i nie wychodząc poza ramy protokołów. Dokonał już kilkunastu aresztowań (dwa razy zmuszony był przy tym wyjąć broń z kabury, lecz jeszcze nigdy z niej nie wystrzelił poza strzelnicą), brał udział w kilku dochodzeniach — wszystkie zakończone sukcesami; wszystkie jakby opisane w podręczniku: jasne, oczywiste, przewidywalne jak działania jego samego. Trzymał się reguł. Wierzył, że to reguły pomagają mu piąć się po szczeblach kariery. Sumiennie spisywał raporty, nocami analizował przestępcze kroki, potrafił poświęcić życie prywatne, które już dawno odsunął na dalszy plan… I był z siebie dumny. Tak, odczuwał dumę z tego, jakim był policjantem, choć starał się nie myśleć za wiele o tym, jakim był człowiekiem.
Wizyty w więzieniach wprawiały Berga w dziwny nastrój. Sprawiedliwość uważał za jedną z najważniejszych cnót i każdego dnia pracował nad jej pielęgnowaniem oraz egzekwowaniem. Z więzieniami jednak sprawa nie była jednoznaczna. Osadzeni odbywają wyroki zafundowane przez policjantów, prokuratorów, sędziów, prawników… Bywa jednak, że wyrok ufundowały: brak dowodów, nadmiar dowodów, niesumienność urzędników, nadgorliwość prokuratorów i wiele innych czynników zewnętrznych, składających się czasami na niesprawiedliwy wyrok. W ostatnich latach nie mógł oprzeć się wrażeniu, że dobrzy, sumienni prokuratorzy zdarzali się coraz rzadziej. Gdy zaczynał pracę w policji, znał kilku wzorowo wykonujących robotę. Później ostał się tylko jeden, który twierdził, że wolałby wypuścić na wolność stu przestępców, niż skazać niesłusznie choć jednego człowieka. Toteż ów prokurator, dopóki nie zebrał wystarczających dowodów świadczących o winie, nigdy nie sporządzał naprędce aktu oskarżenia. Z tego też powodu, ilu spraw się podjął, tyle spraw wygrał. Komisarz wspominał jego pracę z pełnym uznaniem i zarazem ze smutną konstatacją, że trudno teraz o takich ludzi. Otaczali go prokuratorzy urzędnicy (traktujący oskarżonego jak numer sądowych akt) i prokuratorzy tchórze (niewysuwający aktu oskarżenia, kiedy miałby on dotyczyć kogoś wyżej postawionego).
Na domiar tego wszystkiego komisarz uważał, że więzienia nie spełniają dobrze swojego zadania. Nie karzą odpowiednio do popełnionych zbrodni, nie resocjalizują, nie naprawiają zła. Jedynie tymczasowo izolują zepsute dusze od społeczeństwa, w którym i tak przyjdzie im żyć po odbyciu kary. A życie po odsiadce często bywa jeszcze mroczniejsze niż przed nią.
Kozak, zakuty w kajdanki, siedział samotnie w sali spotkań. Jedynie strażnik, stojący prosto jakby kij połknął, pilnował drzwi wejściowych. Policjanci weszli do środka. Berg podał rękę strażnikowi, a ten skinął głową na więźnia, który już ich obserwował.
— Kajdanki nie będą potrzebne — oznajmił komisarz.
— Jesteś pewien? — zapytał strażnik.
— Tak. To będzie krótka rozmowa.
— Proca… — zaczął Kozak, kiedy strażnik zdejmował mu kajdanki. — Miałem cichą nadzieję, że się wykrwawiłeś… Kim jest twój pies?
— Młody. Kozak. Kozak. Młody — przedstawił ich sobie Berg. Więzień posłał Młodemu lodowate spojrzenie, ale ten pozostawał opanowany, a następnie splótł dłonie, jakby trzymał w nich broń, i celując w komisarza, powiedział z rozmarzeniem:
— Gdybym tylko wycelował lekko w prawo…
— To dostałbyś dożywocie za zabójstwo oficera policji — dokończył komisarz.
— Może byłoby warto. Powiedziałem już twoim sukom wszystko, co wiem. Nie mam niczego do dodania…
— Mhm… Słyszałem, że Wilk wybiera się na małe zakupy na początku sierpnia…
— Nic o tym nie wiem. Wsadziłeś mnie do ciupy trzy tygodnie temu, pamiętasz? Ściany są tu dość grube…
Berg spojrzał na strażnika stojącego przy drzwiach i skinął. Strażnik zerknął przelotnie na zegarek, odwrócił się powoli i wyszedł z sali, zamykając za sobą drzwi. Komisarz wstał z krzesła, podszedł do więźnia i nachylił się do niego, kładąc mu dłoń na ramieniu.
— Przecież przerzuty towaru planujecie miesiącami. Wiem, że masz informacje, których potrzebuję. Gdzie i kiedy będzie przerzut?
— Powiedziałem już, że nie wiem.
Komisarz nagle położył dłoń na jego głowie, która błyskawicznie zderzyła się z blatem stołu. Zaskoczony tym Młody zerwał się z krzesła, odpychając je do tyłu. Spojrzał na drzwi, przy których nie było strażnika.
— Złamałeś mi nos, kurwa! — krzyknął mężczyzna, łapiąc się za zakrwawioną twarz.
— Nie trać mojego czasu, Kozak! — Chwycił go za ramiona i podniósł z krzesła. Wykręcając mu ręce do tyłu, rzucił go na stół, po czym mocno przycisnął do blatu. Kozak zawył z bólu, ale Berg nie rozluźniał uścisku.
— No… Słyszałem, że wypadek wybił ci bark z zawiasów. Mogę wybić ci go jeszcze raz.
— Nie! Proszę! — syczał Kozak przez zaciśnięte zęby.
— To gadaj…
— Most żelazny w Tomaszowie.
— Tam będzie przerzut?
— Tak, kurwa!
— Wilk się pojawi? — Kozak milczał, więc Berg uniósł go lekko i ponownie z pełną siłą rzucił go na blat.
— Tak! Będzie sprawdzał towar.
— Kiedy?
— Nie wiem. Przysięgam, tego nie wiem! Na początku sierpnia. Szczegóły ustalają tuż przed przerzutem! — Berg powtórzył uderzenie. Młody rozglądał się nerwowo. Nie wiedział, czy przerwać to przesłuchanie, czy lepiej nie przeszkadzać. Kozak ponownie zawył. — Przysięgam na grób matki, że nie wiem!
— Wierzę ci — przyznał Berg, po czym wykręcił Kozakowi rękę. Bark przeskoczył. Pokój wypełnił się krzykiem. Komisarz rzucił więźnia na ziemię i dodał: — Teraz jesteśmy kwita.
Podeszli do drzwi. Berg zapukał i do środka wszedł strażnik.
— Przewrócił się. Chyba znowu wyskoczył mu bark… — wyjaśnił komisarz. Strażnik kiwnął głową i wolno ruszył w kierunku więźnia.
Kiedy policjanci opuszczali budynek, Berg masował wyraźnie nadwerężone wysiłkiem ramię, które czasami jeszcze mu dokuczało. Młody obserwował go z niedowierzaniem.
— Nie musiałeś tego robić — powiedział w końcu, zebrawszy się na odwagę. Berg rzucił mu łagodne spojrzenie i uruchamiając silnik samochodu, wyjaśnił:
— Pracuję w wydziale od szesnastu lat. Nauczyłem się przede wszystkim jednej podstawowej rzeczy: szanuj przeciwnika i zadbaj o jego szacunek. Co za tym idzie? Musisz mówić ich językiem, przestrzegać ich zasad. U nich jest oko za oko, ramię za ramię. Muszą się ciebie bać, żeby cię szanować.
— Nie boisz się, że złoży zawiadomienie?
— Nie. Kozak jest honorowym gangusem. Raczej będzie czekał na okazję, żeby mi za to osobiście wpierdolić.
Młody wysłuchał go z uwagą. Sam nie stosował nigdy podobnych metod, jednak miał się tutaj czegoś nauczyć. Pomyślał, że może faktycznie jest metoda w tym szaleństwie. Był w końcu czas, gdzieś na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, kiedy przestępczość zorganizowana rozpanoszyła się po kraju i z początku czuła się całkiem bezkarna. Zwykły patrol policyjny nie mógł się równać z brutalnością bandziorów. Kiedyś wystarczyło, że policjant nosił przy sobie broń, groźnie nią pomachał i delikwent odpuszczał. Nadeszła inna rzeczywistość, w której delikwent ma większego gnata, zna Bóg-jeden-wie-kogo i czuje się nietykalny. Dlatego stworzono służby specjalne — najpierw PZ i Narkotykowy, a później CBŚ — żeby tamta strona wiedziała, że koniec samowolki, że w mieście są też inni twardziele. Gdy komisarz skończył się tłumaczyć ze swojej brutalności, Młody wlepił wzrok w okno samochodu i w milczeniu czekał, aż dojadą do Biura.
Kilka chwil po ich powrocie do pokoju zapukał inspektor Tyszka.
— No, i co? — zapytał z progu.
— Kozak potwierdził przerzut na początku sierpnia. Przy moście żelaznym w Tomaszowie. Dzień i godzina nie są jeszcze znane.
— Czyli czekamy…
— Skontaktuję się jeszcze ze swoją wtyczką. Może będzie miał jakieś nowe informacje… — Komisarz zawiesił głos. Czekanie uważał za najtrudniejszą część pracy, bo to działanie trzymało go przy zdrowych zmysłach. Inspektor przytaknął, lecz zanim wyszedł, zwrócił się jeszcze do Młodego:
— I jak, Sikorski? Współpraca jakoś idzie?
— Idzie bardzo dobrze. Dziękuję, inspektorze. — Mógł się zawahać, odchrząknąć czy zająknąć, tymczasem odpowiedział pewnie i z pełnym przekonaniem, wywołując tym samym mimowolny uśmiech na twarzy Berga.
Gdy Tyszka wychodził, Berg zauważył przez otwarte drzwi, jak dozorca Władek pieczołowicie pucuje szyby na korytarzu. Gdy ich spojrzenia się spotkały, przywołał go gestem i odszedł od biurka.
— O, przebrał się pan — powiedział dozorca, spostrzegłszy suche ubranie Młodego. — To dobrze. Nawet w tak ciepłą pogodę można nabawić się kataru. — Podkomisarz odpowiedział uśmiechem, a Berg zapytał niemalże szeptem, jakby podejmował jakieś konspiracyjne działanie:
— Panie Władku, zrobi pan coś dla mnie?
— O co pan komisarz prosi, to już jest zrobione.
— Da pan radę skołować nam jakieś biurko? Nowy potrzebuje miejsca do pracy, a nie chcę prosić się zarządu, bo znowu zaczną marudzić, że problemy w budżecie, że przysługa…