Upadek - Katarzyna Żwirełło - ebook + audiobook + książka

Upadek ebook i audiobook

Żwirełło Katarzyna

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Szymon Rafalski spadł na cztery łapy po dziennikarskiej rozgrywce z gangsterami, ale problemy nie przestają go prześladować. Zwolniony z pracy i sponiewierany narkotykowym nałogiem, w końcu jednak dostaje szansę na nowe, dostatnie życie. Tyle że nic nie jest dane za darmo, a gdy chce się wycofać, jest już za późno.

Aspirant Robert Baczuk robi, co może, by wyciągnąć Szymona ze szponów uzależnienia. Po kolejnej porażce okazuje się, że dziennikarz prawdopodobnie został porwany. Kiedy Baczuk odchodzi od zmysłów, chcąc trafić na jakąkolwiek poszlakę, otrzymuje od przyjaciela tajemniczy e-mail z prośbą, by go nie szukał.

Niedługo później aspirant dowiaduje się o podejrzanym „samobójstwie” w pomorskim motelu, a denata nie sposób nie powiązać z zaginięciem Rafalskiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 381

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 0 min

Lektor: Katarzyna Zwirello
Oceny
4,4 (81 ocen)
48
22
9
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dzuliettam

Całkiem niezła

3,5/5 Jeśli mam być szczera to książka była dobra, ale niestety akurat mnie nie porwała. Nie potrafiłam się w nią wciągnąć i przyznam, ze z lekka mnie nudziła momentami. Oczywiście mimo to mam o niej trochę dobrego do powiedzenia. Po pierwsze to postacie nie były płytkie, każda była inna i miała swój charakter. Książka opowiada o dziennikarzu, który był synem wielkiego swego czasu gangstera Warszawskiego, a jednoczenie był jego przeciwieństwem i współpracował skutecznie z policją. Podczas śledztwa o skorumpowanych policjantach, życie stracił jego dobry przyjaciel Kacper Chaberski (policjant). To wydarzenie pogrążyło Szymona (naszego głównego bohatera) i żył on chęcią zemsty i złapania winnego. Chłopak był tak zaślepiony złymi wyborami, że skończył na pomorzu porwany przez zabójcę przyjaciela, a następnie poszedł na współpracę z gangsterem który niegdyś przyjaźnił się z jego ojcem. Świetnie pokazana była relacja głównego bohatera z narkotykami, które skutecznie ściągnęły go na dn...
00
melchoria

Dobrze spędzony czas

Cała seria bardzo dobra, że szczególnym naciskiem na część trzecią - ostatnią.
00
Agolubski

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Pasta2611
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Najlepsza część z serii, może dzięki wielu odniesieniom do serii Między prawami, której jestem ogromna fanką-przeczytałam 4 razy i pewnie przeczytam jeszcze. Ta seria nie dorównywała tamtej, dwie pierwsze części były nudnawe. Postacie były tylko niewyraźnymi kalkami bohaterów Między prawami. Jeśli ktokolwiek nie czytał, to gorąco polecam. Cenię sposób pisania autorki i na pewno sięgnę po kolejne pozycje w przyszłości.
00
paulakowalczyk

Całkiem niezła

Ciekawe zakończenie całego cyklu "Dwa bieguny".
00

Popularność




Au­tor: 
Ka­ta­rzyna Żwi­rełło
Re­dak­cja: 
Agata To­kar­ska
Ko­rekta: 
Do­mi­nika Wilk
Bry­gida Grze­sik
Skład:
Anna Bro­dziak
Opra­co­wa­nie gra­ficzne:
Dre­ams Wy­daw­nic­two Li­dia Miś-No­wak
Zdję­cia z okładki:
© Jane Mor­ley / Tre­vil­lion Ima­ges
© Pa­wel Czer­win­ski / Unsplash
ISBN 978-83-66977-54-9
© Dre­ams Wy­daw­nic­two Li­dia Miś-No­wak
ul. Unii Lu­bel­skiej 6A, 35-016 Rze­szów
www.dre­am­swy­daw­nic­two.pl
Rze­szów 2023, wy­da­nie I
Druk: Dru­kar­nia Read Me
Książkę wy­dru­ko­wano na pa­pie­rze Ecco Book cream 2,0 70 g/m2
do­star­czo­nym przez An­ta­lis Po­land sp. z o.o.
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana, prze­cho­wy­wana jako źró­dło da­nych, prze­ka­zy­wana w ja­kiej­kol­wiek me­cha­nicz­nej, elek­tro­nicz­nej lub in­nej for­mie za­pisu bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.

PRO­LOG

„Pora dać prze­szło­ści odejść”

Ni­gdy nie po­sta­wił się ojcu. Choć wie­lo­krot­nie miał ochotę, w ostat­niej chwili za­wsze wstrzy­my­wał go strach przed kon­se­kwen­cjami. Na­wet gdy na­uczył się bok­so­wać i w roz­ma­itych kon­fron­ta­cjach gó­ro­wał nad po­ko­na­nym, wo­bec ojca po­zo­sta­wał bierny, a ra­czej… za­stra­szony. Gdy po raz pierw­szy był go­towy po­wie­dzieć mu wy­raźne i sta­now­cze „nie”, od­mó­wić udziału w wi­zji prze­stęp­czego ży­cia, oj­ciec zgi­nął, po­zo­sta­wia­jąc syna z ja­kimś za­wsty­dza­ją­cym po­czu­ciem ucieczki. Sprawy nie zo­stały za­mknięte, nie­wy­po­wie­dziane słowa utkwiły w gar­dle.

Po­ranne pro­mie­nie słońca miękko wle­wały się przez okno do nie­wiel­kiej sy­pialni i pa­dały na śniady po­li­czek śpią­cego, przy­jem­nie ogrze­wa­jąc mu skórę. Jesz­cze za­nim cał­ko­wi­cie się prze­bu­dził, prze­czu­wał, że dzień za oknem jest piękny, niebo błę­kitne, a po­wie­trze świeże.

Szy­mon otwo­rzył oczy i utkwił wzrok w skrom­nym wi­doku za szybą. Szczyt są­sied­niego bu­dynku, ka­wa­łek nieba, uła­mek zie­lo­nej ko­rony drzewa. Przez uchy­lone okno sły­szał ła­godny sze­lest li­ści i zde­cy­do­wany śpiew bo­gatki. Prze­cią­gnął się i zer­k­nął na sto­jący przy łóżku ze­ga­rek. Siódma. Wcze­śnie jak na dzień wolny od pracy. A jed­nak szkoda mu było zmar­no­wać choćby mi­nutę z tego dnia. Przez więk­szość swo­jego ży­cia wsta­wał wcze­śnie dla ko­goś, na czy­jeś ży­cze­nie, w związku z czy­imś za­rzą­dze­niem. Mu­siał wsta­wać, by zdą­żyć do szkoły, po­tem na stu­dia, aż w końcu do pracy.

Ty­dzień temu roz­po­czął swoją pierw­szą po­ważną pracę jako dzien­ni­karz wkładki lo­kal­nej w ogól­no­pol­skiej ga­ze­cie. Ni­gdy nie pla­no­wał ta­kiego za­wodu, a jed­nak ży­cie spra­wiło mu tak wiele nie­spo­dzia­nek, że nie­ocze­ki­wane zwroty losu prze­sta­wały go dzi­wić.

Dziś koń­czył dwa­dzie­ścia pięć lat i za­mie­rzał wstać dla sie­bie. Za­pla­no­wał coś szcze­gól­nego. Za go­dzinę przy­je­dzie po niego przy­ja­ciel – Ro­bert Ba­czuk, który parę lat temu roz­po­czął pracę w po­li­cji. Po­dobno po­znał tam nową dziew­czynę – Tośkę. Słu­cha­jąc wszyst­kich opo­wie­ści przy­ja­ciela, w któ­rych Tośka od­gry­wała mniej­szą lub więk­szą rolę, Szy­mon wy­de­du­ko­wał, że dziew­czyna cał­kiem za­wró­ciła mu w gło­wie! Wspo­mi­nał o niej przy każ­dej moż­li­wej oka­zji, a jego oczy iskrzyły się nie­co­dzien­nym bla­skiem na samo brzmie­nie jej imie­nia. Ten dzień, jak i ko­lejny, mieli spę­dzić we trójkę. Z dala od miej­skiego zgiełku. Po­śród ma­zur­skich la­sów i je­zior.

Ro­bert pod­je­chał pod blok Szy­mona punk­tu­al­nie o ósmej.

– Tośka na­prawdę z nami je­dzie? – za­py­tał po­cząt­ku­jący dzien­ni­karz, kiedy usa­do­wił się już wy­god­nie w fo­telu pa­sa­żera.

– Je­dzie. To nie jest dla cie­bie pro­blem, co? – rzu­cił Ro­bert, choć pew­nie do­my­ślał się od­po­wie­dzi.

– Skąd! – od­parł Szy­mon. – Cie­szę się, że w końcu ją po­znam. Mam tylko na­dzieję, że rze­czy­wi­ście jest ładna.

– To­bie nic do tego!

– Jak to?! To w końcu moje uro­dziny, tak? Za­wsze miło jest po­pa­trzeć na ładną dziew­czynę.

Ro­bert uśmiech­nął się po­błaż­li­wie i od­parł:

– Jest ładna. Zo­ba­czysz, a do tego mą­dra – do­dał, od­pa­la­jąc sil­nik.

Ra­fal­ski par­sk­nął.

– Nie trzeba wiele, żeby być mą­drzej­szym od cie­bie.

– Do­brze, że ty je­steś mą­drzej­szy od wszyst­kich – od­gryzł się Ro­bert i sprze­dał ko­le­dze nie­groźny cios w ra­mię.

– Masz dla mnie pre­zent?

– A wy­cieczka zor­ga­ni­zo­wana nie wy­star­czy? – za­py­tał po­li­cjant, lecz nie otrzy­mał od­po­wie­dzi.

Szy­mon tylko włą­czył ra­dio i usta­wił je na jedną ze sta­cji mu­zycz­nych.

Przed blo­kiem An­to­niny Fe­liń­skiej cze­kali za­le­d­wie parę mi­nut. Kiedy wy­szła z bu­dynku, Szy­mon otak­so­wał spoj­rze­niem jej zgrabną syl­wetkę.

– Nie daje na sie­bie długo cze­kać. Ma u mnie plusa – oznaj­mił.

– Cie­szę się, że za­li­czyła twój test punk­tu­al­no­ści – rzekł sier­żant sar­ka­stycz­nym to­nem.

Nim Tośka otwo­rzyła tylne drzwi sa­mo­chodu, Szy­mon do­dał jesz­cze krót­kie:

– Ładna.

– Cześć, chło­paki! – przy­wi­tała się An­to­nina, a jej głos za­brzmiał me­lo­dyj­nie. Po­ca­ło­wała Ro­berta w po­li­czek, a Szy­mo­nowi po­dała rękę. – Tośka.

– Szy­mon.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego – rzu­ciła i wy­cią­gnąw­szy z ple­caka bu­telkę czer­wo­nego wina, wrę­czyła ją ju­bi­la­towi.

– Dzię­kuję! Ma dziew­czyna gest, w prze­ci­wień­stwie do cie­bie! – po­wie­dział do przy­ja­ciela i do­strzegł, że twarz sier­żanta lekko się za­ru­mie­niła. Na­stęp­nie otwo­rzył okno i za­py­tał: – Znasz drogę, kie­rowco? Mamy ja­kiś ad­res do­ce­lowy?

– Ja go po­kie­ruję – od­parła Tośka. Na­chy­liła się lekko do przodu, kła­dąc dłoń na ra­mie­niu Ro­berta. – Kiedy by­łam mała, czę­sto jeź­dzi­li­śmy tam z ro­dzi­cami.

– Ro­dzinna miej­scówka? I dzie­lisz się tym skar­bem z ta­kimi pa­ja­cami jak my?

Tośka par­sk­nęła śmie­chem i od­parła:

– Rob­son nie jest taki zły. I sta­ran­nie do­biera przy­ja­ciół, więc tylko wy­jąt­kowe osoby znaj­dują do niego drogę!

– Lu­bię ją, Rob­son – oce­nił śmiało Szy­mon. – Na­prawdę ją lu­bię!

Szy­mon za­ba­wiał Tośkę aneg­do­tami z cza­sów stu­diów i opo­wie­ściami o pierw­szych do­świad­cze­niach w dzien­ni­kar­skiej co­dzien­no­ści, a Tośka od­wdzię­czała się hi­sto­riami z po­li­cyj­nego po­dwórka. Rob­son rzu­cił uwagę, żeby uwa­żała, co opo­wiada przy­ja­cie­lowi, bo ten wiecz­nie szuka te­matu war­tego pu­bli­ka­cji, jed­nak Szy­mon, choć słu­chał wszyst­kiego z za­cie­ka­wie­niem i nie­ma­łym roz­ba­wie­niem, wie­dział, że nic z tych rze­czy nie spo­tka­łoby się z apro­batą na­czel­nego.

– Szu­kamy ra­czej dra­ma­tów i afer, cze­goś, co obu­rzy lu­dzi, ewen­tu­al­nie po­ru­szy – po­wie­dział uspo­ka­ja­jąco. – Ni­kogo nie in­te­re­suje hi­sto­ria o tym, jak krwa­wi­łeś z nosa przez go­dzinę, bo dzie­więć­dzie­się­cio­la­tek ude­rzył cię pan­to­flem!

– Wi­dzisz! – obu­rzył się Ro­bert, zer­ka­jąc we wsteczne lu­sterko, by po­uczyć Tośkę. – Nie ufaj pra­sie, bo wszystko prze­kręcą! Fa­cet miał sie­dem­dzie­siąt lat, był zdrowy i wy­spor­to­wany, a przede wszyst­kim po­dej­rzany o za­bój­stwo ko­legi ze związku węd­kar­skiego! I nie ude­rzył mnie pan­to­flem, tylko tre­pem.

– Tak, to rze­czy­wi­ście wiele zmie­nia – od­parł z po­wagą Szy­mon, za co otrzy­mał sztur­chańca.

Kie­ru­jący sa­mo­cho­dem Ro­bert co chwilę zer­kał w lu­sterko wsteczne, by zo­ba­czyć w nim ro­ze­śmianą twarz dziew­czyny. Rów­nież ona zer­kała na niego, a w tych ich spoj­rze­niach była ja­kaś nie­wy­po­wie­dziana myśl. Coś głęb­szego. Coś, co zda­wali się ro­zu­mieć bez słowa.

Gdy do­je­chali na miej­sce, słońce już mocno przy­grze­wało, a nad bla­chą sa­mo­chodu fa­lo­wało po­wie­trze.

– Pięk­nie – oce­nił Szy­mon, roz­glą­da­jąc się po roz­zie­le­nio­nym oto­cze­niu.

Przed nimi roz­cią­gała się błę­kitna ta­fla spo­koj­nego je­ziora i od­cho­dzący od brzegu drew­niany po­most.

– No, to co ro­bimy? – za­py­tał Ro­bert, bio­rąc się pod boki.

Tośka uśmiech­nęła się sze­roko, po czym od­pięła gu­zik szor­tów. Ro­ze­brała się, bie­gnąc w kie­runku po­mo­stu. Po­ko­nała go kil­koma dłu­gimi su­sami i z ra­do­snym okrzy­kiem wsko­czyła do wody. Gdy Szy­mon i Ro­bert do­tarli na ko­niec po­mo­stu, bez­tro­sko uno­siła się na wo­dzie, wy­sta­wia­jąc twarz do słońca.

– Nie wcho­dzi­cie? – za­py­tała i zer­k­nęła na nich zza przy­mknię­tych po­wiek.

– Rob­son wcho­dzi! – od­parł Szy­mon i mocno ze­pchnął przy­ja­ciela z po­mo­stu.

Ko­lejny gło­śny plusk spło­szył ptaki na po­bli­skim drze­wie. Tośka ro­ze­śmiała się gło­śno, a gdy Ro­bert wy­pły­nął na po­wierzch­nię, zbli­żyła się do niego.

– Ale mia­łeś minę! – rzu­ciła, od­gar­nia­jąc mu z czoła mo­kre włosy.

Szy­mon usiadł na kra­wę­dzi po­mo­stu i za­nu­rzył w wo­dzie stopy.

– Nie po­pły­wasz z nami, Szy­mon? – spy­tała dziew­czyna.

– Może póź­niej – od­parł, pa­trząc na parę zza prze­ciw­sło­necz­nych oku­la­rów. Roz­piął kilka gór­nych gu­zi­ków bia­łej ko­szuli i za­py­tał: – Jest tu ja­kaś wy­po­ży­czal­nia łó­dek?

– Pół ki­lo­me­tra w tamtą stronę – od­parła, ski­nąw­szy na za­chód. – Mają małe łódki, na które nie po­trzeba do­ku­men­tów. Do tych więk­szych wy­ma­gają ze­zwo­leń, pa­ten­tów i in­nych pa­pier­ków…

– Szy­mon ma pa­pierki – wtrą­cił Rob­son.

– Na­prawdę?

– Jego stary był mi­lio­ne­rem. Szy­mon pły­wał na mo­rzu jach­tami.

– Hi­sto­rie z dzie­ciń­stwa zo­stawmy so­bie na póź­niej – uciął Ra­fal­ski i wstał z po­mo­stu. – Przejdę się do tej wy­po­ży­czalni. Bądź­cie grzeczni.

– Ja­sne, idź na spa­cer, cwa­niaku. Sami roz­ło­żymy cały maj­dan! – rzu­cił mu na od­chodne Ro­bert.

Ro­bert nie miał nic prze­ciwko temu, żeby zo­stać sam na sam z Tośką. Nie prze­szka­dzało mu też roz­sta­wia­nie na­mio­tów i roz­pa­la­nie ogni­ska. Wza­jemne do­cinki były dla niego i Szy­mona czymś zu­peł­nie na­tu­ral­nym. Tośka ob­ser­wo­wała tę dy­na­mikę mię­dzy przy­ja­ciółmi z za­cie­ka­wie­niem.

– Za­ska­ku­jące, jak bar­dzo się róż­ni­cie!

– Kie­dyś nie mo­gli­śmy się znieść. Te­raz Szy­mon jest dla mnie jak młod­szy brat.

– Prze­cież je­ste­ście w tym sa­mym wieku!

– Na­wet u bliź­nia­ków ktoś musi być star­szy. Roz­sąd­niej­szy.

– I to je­steś ty? Ten roz­sądny?

– To chyba oczy­wi­ste!

Tośka od­po­wie­działa uśmie­chem, a po chwili spy­tała:

– To co ro­bimy?

Ro­bert ob­ró­cił się ku niej. Zła­pał ją w pa­sie. Do­strze­gał, że cze­kała na jego ruch, a jed­nak bał się zro­bić ten de­cy­du­jący krok. Spoj­rzał prze­lot­nie na jej kształtne usta i po­czuł strach przed po­peł­nie­niem błędu.

– My­ślę, że roz­sta­wię te na­mioty. Póź­niej ni­komu nie bę­dzie się chciało – od­parł po­spiesz­nie.

Dziew­czyna nie dała po­znać po so­bie roz­cza­ro­wa­nia, jakby ro­zu­miała, że jego wa­ha­nie nie było efek­tem nie­zde­cy­do­wa­nia, ale nie­śmia­ło­ści. Przy­naj­mniej miał taką na­dzieję.

– Po­mogę ci – za­pew­niła i pierw­sza po­pły­nęła w kie­runku brzegu.

Ra­zem roz­sta­wili dwa na­mioty w kil­ka­na­ście mi­nut. Nie usta­lili jesz­cze, w ja­kiej kon­fi­gu­ra­cji spę­dzą noc. Mieli na to sporo czasu. Ro­bert do­bi­jał aku­rat ostat­nią ze szpi­lek na­miotu, kiedy do­biegł ich dość gło­śny war­kot sil­nika.

– No nie wie­rzę – wy­ce­dził sier­żant, ob­ser­wu­jąc, jak jego przy­ja­ciel pod­pływa do po­mo­stu nie­wiel­kim jach­tem mo­to­ro­wym.

W tych swo­ich mar­ko­wych oku­la­rach prze­ciw­sło­necz­nych, roz­wia­nej bia­łej ko­szuli i z opa­lo­nym tor­sem, za ste­rami ło­dzi za­pewne droż­szej niż roczny przy­chód mło­dego sier­żanta, wy­glą­dał na zu­chwa­łego bo­ga­cza. Ro­bert miał pew­ność co do zu­chwa­ło­ści Szy­mona i ak­cep­to­wał tę ce­chę, jed­nak o trwo­nie­niu ostat­nich resz­tek spadku już wie­lo­krot­nie wy­ra­żał się kry­tycz­nie, co przy­ja­ciel wy­trwale igno­ro­wał.

Rzu­cił Ro­ber­towi linę, a gdy ten przy­cią­gnął jacht do po­mo­stu, Szy­mon rzu­cił ocho­czo:

– Za­pra­szam pań­stwa na po­kład!

– Droż­szych łó­dek nie mieli?

– To nie jest łódka, tylko jacht! – obu­rzył się dzien­ni­karz.

– Świet­nie! Roz­bi­jesz ten jacht, to na­wet jak zło­żymy się we trójkę, nie po­kry­jemy kosz­tów na­prawy.

– Prze­stań zrzę­dzić i wska­kuj! – od­parł Szy­mon i po­mógł To­śce wejść na po­kład.

Za­raz po wy­pły­nię­ciu na śro­dek je­ziora za­wo­łał do sie­bie dziew­czynę i za­chę­cił, by prze­jęła ster.

– Ro­bi­łaś to kie­dyś? – za­py­tał, prze­krzy­ku­jąc gło­śny war­kot sil­nika.

– Nie taką!

– Kie­dyś musi być ten pierw­szy raz – od­parł, sta­nąw­szy tuż za nią. Na chwilę po­ło­żył ręce na jej za­ci­śnię­tych na ste­rze dło­niach. Na­chy­la­jąc się do jej ucha, coś tłu­ma­czył, po­tem obej­rzał się przez ra­mię. Do­ga­niało ich kilka sku­te­rów wod­nych. – Po­cze­kaj, niech nas wy­prze­dzą!

Od­cze­kali mo­ment, a kiedy na wo­dzie po­ja­wiły się spię­trzone przez sku­tery fale, do­dał:

– A te­raz gazu! – Prze­rzu­cił bieg i lekko skrę­cił ster. – Trzy­maj się, Rob­son – rzu­cił do tyłu, a gdy pę­dem wpły­nęli po­przecz­nie na fale, łódź wzbiła się pa­ro­krot­nie i mocno ude­rzyła w ta­flę wody. Po­tem zwol­nili. – A te­raz pły­niemy ła­god­nie – po­wie­dział, zo­sta­wia­jąc ster w rę­kach Tośki.

Od­szedł do tyłu, gdzie stał Ro­bert, który do tej pory ob­ser­wo­wał po­czy­na­nia przy­ja­ciela z lekką za­zdro­ścią. Tak, za­zdro­ścił mu pew­no­ści sie­bie i śmia­ło­ści wo­bec ko­biet.

– Jak ci się po­doba „łódka”? – za­py­tał Szy­mon, pod­kre­śla­jąc ostat­nie słowo.

– Na je­zio­rze wolę ka­jak – od­parł Ro­bert, prze­krzy­ku­jąc ha­łas.

– My­śla­łem, że ci się spodoba! Prze­cież śmi­gasz mo­to­cy­klem po mie­ście!

– Po mie­ście tak! Ale tu­taj taki mo­tor bu­rzy spo­kój przy­rody! Na­wet pta­ków nie sły­chać!

– Ty mi tu z or­ni­to­lo­gią nie wy­jeż­dżaj! Wy­ko­rzy­sta­łeś do­brze moją nie­obec­ność? – za­py­tał, z wy­mow­nym uśmie­chem na­chy­la­jąc się do ucha przy­ja­ciela.

– Tak, roz­sta­wia­jąc dwa na­mioty, a je­śli py­tasz, czy prze­spa­łem się z Tośką, to nie – od­parł Ro­bert, wie­dząc, że traci w oczach przy­ja­ciela.

– Ale chyba za­mie­rzasz zro­bić coś w tym kie­runku, prawda? Prze­cież ona na cie­bie leci, stary!

– Nie chcę zro­bić cze­goś za szybko.

– Za szybko?! W ja­kich cza­sach ty ży­jesz? Jak bę­dziesz zwle­kał, po­my­śli, że jej nie chcesz, i wy­cofa się.

– Ona nie jest taka.

– Zo­ba­czymy!

Resztę dnia spę­dzili na okrą­ża­niu je­ziora jach­tem i przy­go­to­wy­wa­niu ogni­ska. Ro­bert szybko po­ra­dził so­bie z roz­pa­le­niem. Otwo­rzył każ­demu po pi­wie. Tośka na­szy­ko­wała kieł­basę i chleb, a Szy­mon na­ostrzył pa­tyki scy­zo­ry­kiem. Przy mu­zyce pusz­cza­nej z te­le­fonu, cy­ka­niu świersz­czy oraz re­cho­cie żab pili, je­dli i roz­ma­wiali.

Szy­mon wrzu­cił do ogni­ska ga­łązkę ja­łowca i ogień trza­snął pa­ro­krot­nie, uwal­nia­jąc w po­wie­trze kilka we­so­łych iskier.

– Pra­wie za­po­mnia­łem – po­wie­dział Ro­bert i wy­cią­gnął z ple­caka nie­wielki pa­ku­nek. Przy­mie­rzył się, by rzu­cić go Szy­mo­nowi. – Tylko złap.

– Taki dro­go­cenny? My­śla­łem, że wy­cieczka to mój pre­zent.

– Ten przyda ci się w ro­bo­cie. Naj­lep­szego, pa­nie re­dak­to­rze – ży­czył przy­ja­cie­lowi i uniósł bu­telkę z pi­wem w ge­ście to­a­stu.

Szy­mon ro­ze­rwał pa­pier, po czym otwo­rzył znaj­du­jący się w nim mały fu­te­rał. W środku zna­lazł czarny pla­sti­kowy przed­miot.

– A to co? – za­py­tał. – Mi­ni­za­pal­niczka? Pen­drive?

– Dyk­ta­fon…

– My­śla­łem, że wy­star­czy mi dyk­ta­fon w te­le­fo­nie…

– Te­le­fony się roz­ła­do­wują i le­piej nie za­bie­rać ich na pewne spo­tka­nia.

– Aaa… Masz na my­śli pełną kon­spirę, tak? In­wi­gi­la­cję, dzien­ni­kar­stwo śled­cze i te sprawy?

– I te sprawy. Oby do­brze ci słu­żył.

– Dzięki – od­parł dzien­ni­karz i ob­ró­cił ka­wa­łek pla­stiku mię­dzy pal­cami.

Wie­dział, że dzien­ni­kar­stwo to nie tylko pi­sa­nie not in­for­ma­cyj­nych i spra­woz­dań z kon­fe­ren­cji pra­so­wych po­li­ty­ków. Miał ape­tyt na dużo wię­cej i z nie­cier­pli­wo­ścią cze­kał na czas, kiedy bę­dzie mógł sko­rzy­stać z po­da­ro­wa­nego mu sprzętu.

Wy­pił kilka po­rząd­nych ły­ków piwa. Przez na­stępne dwie go­dziny wy­chy­lił jesz­cze trzy bu­telki, a przed pół­nocą oznaj­mił, że pora spać.

– Biorę dla sie­bie mniej­szy na­miot – zwró­cił się jesz­cze do Ro­berta. – Nie mam za­miaru słu­chać przez całą noc, jak chra­piesz, i zno­sić, jak się wier­cisz. Do­bra­noc, pchły na noc.

– Do­bra­noc, Szy­mon – od­po­wie­dział Ro­bert i otu­lił ra­mie­niem sie­dzącą obok Tośkę.

Zro­biło się już chłodno, a ogni­sko po­woli do­ga­sało.

Szy­mon li­czył na to, że tę noc pod gwiaz­dami prze­śpi jak nie­mowlę. Świeże po­wie­trze i me­lo­dia noc­nych stwo­rzeń rze­czy­wi­ście szybko utu­liły go do snu, jed­nak ten sen wcale nie był błogi. Po raz pierw­szy od kilku lat przy­śnił mu się oj­ciec. Taki, ja­kim wi­dy­wał go naj­czę­ściej – ze­stre­so­wany, roz­ma­wia­jący przez te­le­fon w swoim do­mo­wym biu­rze, krę­cący się od ściany do ściany i prze­kli­na­jący mię­dzy zda­niami. We śnie Szy­mon zaj­rzał nie­śmiało do po­miesz­cze­nia. Po­now­nie usły­szał, że „je­bana po­li­cja wę­szy”. My­ślał, że oj­ciec go nie za­uwa­żył, ale ten chwilę póź­niej za­wo­łał go do środka. Szy­mon znowu miał osiem lat i po­czuł ło­mo­ta­nie serca. Wie­dział, że tata nie znosi pod­słu­chi­wa­nia. „Nie za­cho­wuj się jak szczur!” – syk­nął i ge­stem przy­wo­łał syna. Zła­pał go za rękę, a w dłoń wci­snął mu pi­sto­let. „Je­steś już do­ro­sły” – po­wie­dział, a Szy­mon po­czuł, że znów ma swoje dwa­dzie­ścia pięć lat. Oj­ciec po­wtó­rzył: „Je­steś do­ro­sły, więc pora, że­byś za­cho­wy­wał się jak męż­czy­zna. Za­bij psa. Za­bij gli­nia­rza!”.

Obu­dził się gwał­tow­nie, szczę­śliwy, że roz­mowa z oj­cem oka­zała się snem, jed­nak jego emo­cje na­dal tkwiły w kosz­ma­rze. Było mu zimno, a mimo tego czuł, że nocny mi­raż wy­ci­snął z niego poty. Zer­k­nął na pod­świe­tlany w ciem­no­ści ze­ga­rek po ojcu. Trze­cia zero trzy. Czę­sto bu­dził się o tak dziw­nych go­dzi­nach. Trze­cia zero trzy. Pierw­sza je­de­na­ście… Roz­piął śpi­wór i świe­cąc te­le­fo­nem jak la­tarką, zna­lazł cie­płą, a przede wszyst­kim su­chą bluzę.

Serce biło mu szybko. Otwo­rzył su­wak u wej­ścia na­miotu i wy­szedł na ze­wnątrz. Owiało go chłodne, rześ­kie po­wie­trze, któ­rym mocno się za­cią­gnął. Wy­grze­bał z ple­caka paczkę pa­pie­ro­sów i po­woli ru­szył w kie­runku wody.

Wszedł na drew­niany po­most, za­pa­la­jąc pa­pie­rosa. Po­tem wgra­mo­lił się na po­kład jachtu, a ten za­ko­ły­sał się nieco pod jego cię­ża­rem.

Księ­życ błysz­czał pełną tar­czą. Roz­świe­tlał po­lanę, pierw­szą li­nię drzew po­bli­skiego lasu oraz ta­flę spo­koj­nej wody.

Dzien­ni­karz usiadł z no­gami zwie­szo­nymi za burtę i za­pa­trzył się w czarną toń. Na­gle po­czuł ogar­nia­jący go ogromny żal. Wszystko po­to­czyło się tak nie­spo­dzie­wa­nie. Przez całe ży­cie bał się ojca, jed­no­cze­śnie go po­dzi­wia­jąc i za­bie­ga­jąc o jego ak­cep­ta­cję, któ­rej ni­gdy nie do­świad­czył. Po­tem do­wie­dział się, że stary jest gang­ste­rem. Han­dla­rzem pro­chów, mor­dercą i oszu­stem. Zo­stał za­strze­lony przez ja­kie­goś se­ryj­nego mor­dercę psy­cho­patę. Wszystko w ży­ciu Szy­mona oka­zało się oszu­stwem. Matka, która za­wsze ko­chała go naj­bar­dziej, po­dobno miała dzie­siątki ko­chan­ków. Była ma­te­ria­listką i nim­fo­manką. Na­pad­nięto ją, kiedy wra­cała do domu późną nocą. Okra­dziona, zgwał­cona i udu­szona. Kto mógł zro­bić coś ta­kiego? Szy­mon nie wie­dział. Nie ro­zu­miał i ni­gdy nie po­znał od­po­wie­dzi. I tak zo­stał sam. Sie­rota, któ­rej ro­dzice nie przy­go­to­wali do ży­cia w nor­mal­nym świe­cie.

Zo­stało mu nie­wiele. Warta kil­ka­na­ście ty­sięcy omega, któ­rej nie po­zbył się przez sen­ty­ment – pa­mię­tał, jak ze­ga­rek lśnił na nad­garstku sta­rego. Kil­ka­dzie­siąt ty­sięcy, które wy­da­wał na sprzęt, wy­na­jem miesz­ka­nia i ży­cie po­nad stan, przy­po­mi­na­jące prze­szłe już czasy.

Wie­dział, że nie­ba­wem pie­nią­dze się skoń­czą, a jed­nak na­dal je trwo­nił, za­cho­wu­jąc po­zory do­statku. Li­czył na za­wrotną dzien­ni­kar­ską ka­rierę, która miała mu przy­nieść sławę i pie­nią­dze.

Jako dzie­ciak zbyt czę­sto po­le­gał na ojcu, który in­ter­we­nio­wał w pod­bram­ko­wej sy­tu­acji, by wy­cią­gnąć go z kło­po­tów jed­nym „ma­gicz­nym sło­wem”, ukła­dem czy pli­kiem pie­nię­dzy. Nad­cho­dził czas bra­nia od­po­wie­dzial­no­ści za sie­bie i swoje de­cy­zje.

Otarł rę­ka­wem wil­gotne oczy. Wy­pity al­ko­hol jesz­cze nie ze­lżał i wciąż lekko krę­ciło mu się w gło­wie. Sie­dział na bur­cie jachtu war­tego kil­ka­set ty­sięcy zło­tych i na­gle ude­rzyła go myśl, że jako dzien­ni­karz ni­gdy nie do­robi się ta­kich pie­nię­dzy jak jego oj­ciec. Ni­gdy nie sta­nie się tym, kim on chciał, aby się stał.

– Nie mo­żesz spać? – za­py­tała Tośka de­li­kat­nym gło­sem. Za­szła go od tyłu, tak ci­cho, że w ogóle jej nie usły­szał. Przy­kuc­nęła obok i okryła ra­miona bluzą.

Szy­mon za­prze­czył ru­chem głowy i wy­mu­sił uśmiech, ale mu­siała do­strzec błysk w jego oczach.

– Coś nie tak? – do­py­tała.

– Nieee – od­parł prze­cią­gle. Zda­wał so­bie sprawę z tego, że nie brzmi to prze­ko­nu­jąco. – Można po­wie­dzieć, że obu­dziły mnie de­mony prze­szło­ści. Cza­sami o so­bie przy­po­mi­nają.

– Ro­zu­miem. Każdy ma coś ta­kiego. Każdy inne. Każdy swoje. Ale nie ma ta­kich de­mo­nów, z któ­rymi nie mo­gli­by­śmy so­bie po­ra­dzić.

Szy­mon za­my­ślił się nad jej sło­wami i po chwili za­py­tał:

– A ty? Dla­czego nie śpisz?

– Obu­dziło mnie chra­pa­nie Rob­sona – od­parła we­soło. – A tak na se­rio, to śpię do­syć płytko, szcze­gól­nie w no­wym oto­cze­niu. Za­wsze na aler­cie.

– Jak przy­stało na do­brą po­li­cjantkę.

– Do­bra po­li­cjantka po­winna umieć od­po­czy­wać, kiedy ma oka­zję. Wy­łą­czyć tryb pracy i po pro­stu spać snem spra­wie­dli­wego.

– Może to przyj­dzie z cza­sem.

– Mam na­dzieję!

Szy­mon wes­tchnął głę­boko. Po­wie­trze pach­niało wodą.

– Chyba mo­gła­bym tu za­miesz­kać – przy­znała Tośka.

– Se­rio? To czemu sie­dzisz w sto­licy?

– Ktoś musi ści­gać ban­dy­tów i pil­no­wać Rob­sona.

– A tak! To prawda.

– Bez ze­wnętrz­nego ha­mulca roz­niósłby sto­licę – od­parła prze­kor­nie, choć oboje wie­dzieli, że w jej sło­wach było sporo ra­cji.

– Na­dal ma pro­blemy z ner­wami, co?

– Cza­sami wy­bu­cha, ale pra­cu­jemy nad tym.

– Chyba ty pra­cu­jesz! Rob­son prze­cież nie ma pro­blemu – stwier­dził Szy­mon sar­ka­stycz­nie.

Tośka przy­tak­nęła ze zro­zu­mie­niem. Do­brze się wy­czuli. Oboje świet­nie znali Ro­berta i jego sła­bo­ści.

Szy­mon za­cią­gnął się pa­pie­ro­sem i spoj­rzał na Tośkę zza chmurki dymu.

– Do­brze, że cię ma. To do­bry chło­pak, Tośka. Bez niego bym zgi­nął.

Dziew­czyna po­ki­wała głową.

– Do­bry chło­pak. Tylko tro­chę nie­śmiały – do­dał, pusz­cza­jąc do niej oko.

Wtedy do ich uszu do­tarł gwizd. Szy­mon obej­rzał się za sie­bie. Przed na­mio­tem stał Ro­bert i pa­trzył w ich kie­runku.

– Co tam ro­bi­cie?! – krzyk­nął.

– Już wra­camy! – od­parł Szy­mon, od­rzu­ca­jąc od sie­bie pa­pie­rosa.

Oparł bosą stopę o kra­wędź po­kładu. Wy­star­czył jed­nak nie­od­po­wiedni kąt i kilka kro­pel wody pod stopą, by ta ze­śli­zgnęła się gwał­tow­nie.

Po spo­koj­nej ta­fli je­ziora roz­niósł się gło­śny plusk, prze­ry­wa­jąc nocną ci­szę jak na­głe cię­cie no­żem.

Za­ci­snął oczy. Oto­czyła go gę­sta, po­chła­nia­jąca ciecz… Ma­chał no­gami i rę­koma, ale ciało na­dal opa­dało, a dno po­zo­sta­wało nie­osią­galne. Stra­cił po­czu­cie od­le­gło­ści. Pra­gnął tylko tlenu. Jed­nego wde­chu. Woda od­ci­nała go od ży­cia, za­ci­skała pę­tlę na szyi. Co­raz moc­niej, co­raz szczel­niej. Du­siła i cią­gnęła w dół. Szum w uszach cięły mia­rowe ude­rze­nia. To nie woda szu­miała, ale krew w ży­łach to­ną­cego; nie dud­niły ude­rze­nia w wodę, ale jego na­dal bi­jące serce. Wal­czył z wodą, ale to nie ona była jego prze­ciw­niczką. Była nią pa­nika.

W końcu coś go zła­pało i wy­do­było po­nad po­wierzch­nię. Zna­jomy głos mó­wił: „Spo­koj­nie”. „Daj się pro­wa­dzić, daj się pro­wa­dzić” – po­wta­rzał w my­ślach Szy­mon. Po­zwo­lił, by Ro­bert wy­cią­gnął go na brzeg.

– Co się stało?! – py­tała Tośka. Okryła czymś Szy­mona i gła­dziła go po ple­cach, kiedy on od­ka­sły­wał wodę.

– Nie umiem pły­wać – wy­char­czał po dłuż­szej chwili Ra­fal­ski.

Dziew­czyna ewi­dent­nie nie do­wie­rzała jego sło­wom.

Nim zdo­łał po­wtó­rzyć, jego żo­łą­dek skur­czył się i wy­rzu­cił z sie­bie całą treść.

– Umiesz pły­wać, tylko pa­ni­ku­jesz! – mruk­nął w od­po­wie­dzi Ro­bert. Sie­dział na brzegu, opie­ra­jąc ręce na ko­la­nach. Od­gar­nął z czoła po­skle­jane wodą włosy. Bez cie­nia współ­czu­cia pa­trzył na przy­ja­ciela, który dy­go­tał i po­ka­sły­wał. Po chwili, jakby z pre­ten­sją w gło­sie, wy­ja­śnił: – Pły­wał jak ryba jako sze­ścio­la­tek, aż raz za­chły­snął się wodą…

– Oj­ciec wy­rzu­cił mnie z łódki na środku je­ziora! – krzyk­nął Szy­mon na swoją obronę. Mó­wił nie­wy­raź­nie, był roz­trzę­siony. Czuł jed­nak, że obrona wła­snego ho­noru jest na tyle ważna, by kon­ty­nu­ować: – O mało wtedy nie uto­ną­łem! Od tam­tej pory nie pły­wam! To się na­zywa hy­dro­fo­bia i jest to ter­min me­dyczny! – Ze­rwał się na chwiejne nogi i za­to­czył się na Tośkę.

– To za­cznij się z tego le­czyć! – od­parł Ro­bert. – Pora dać prze­szło­ści odejść, Szy­mon! Wy­cią­gnąć z niej wnio­ski i za­cząć żyć swoim ży­ciem!

Szy­mon nie od­po­wie­dział. Od­su­nął od sie­bie dziew­czynę i nie­pew­nym kro­kiem po­dą­żył w kie­runku na­mio­tów, jakby ucie­kał przed wła­snym wsty­dem i sła­bo­ściami. Wie­dział już, że ni­gdy nie za­po­mni tej nocy.

1

„Mie­szać się w ta­kie nar­ko­ty­kowe sprawy to nie­bez­pieczna rzecz”

Sześć lat póź­niej

Naj­pierw mu­siała przyjść noc. Za­wsze od nocy się za­czyna. Za­nim wsta­nie słońce, jest ciem­ność. Za­nim po­wsta­niemy, do­świad­czamy upadku. Nim od­naj­dziemy swój wła­sny głos, długo błą­dzimy po­śród szumu cu­dzych słów.

Dzwo­nek te­le­fonu w środku nocy zwia­sto­wał je­dy­nie pro­blemy i za­wsze ozna­czał to samo – noc ze­brała żniwo.

– Ba­czuk… – jęk­nął aspi­rant do te­le­fonu ko­mór­ko­wego. Jed­nak na­dal sły­szał dzwo­nie­nie. Oczami jak szparki zer­k­nął na wy­świe­tlacz. Jesz­cze nie ode­brał. Na­pra­wił błąd i opa­da­jąc na po­duszkę, po­now­nie wy­sa­pał swoje na­zwi­sko.

– Mamy za­bój­stwo w Śród­mie­ściu – padł ko­mu­ni­kat nie­zwy­kle oży­wio­nym gło­sem. Zbyt oży­wio­nym jak na tak późną go­dzinę. Dzwo­nią­cym był star­szy sier­żant Miszko, który w po­dob­nych oko­licz­no­ściach czę­sto jako pierw­szy po­ja­wiał się w te­re­nie. To do niego na­le­żała ocena, kogo na­leży we­zwać do kon­kret­nego zda­rze­nia. Za­dzwo­nił do Ba­czuka. Wi­docz­nie sprawa była po­ważna.

– Mam za­dzwo­nić też do Meca, czy ty przy­je­dziesz? – do­py­tał rześko.

– Przy­jadę – za­pew­nił aspi­rant sen­nym gło­sem. Czuł, że po­now­nie od­pływa gdzieś w kra­inę snów, więc zmu­sił się, by usiąść na skraju łóżka i po­wstrzy­mać nad­cią­ga­jącą falę znu­że­nia. Za­pi­sał so­bie ad­res w no­te­sie le­żą­cym na noc­nym sto­liku i roz­łą­czył się.

Obok niego unio­sła się koł­dra. Za­spany głos za­py­tał:

– We­zwa­nie?

– Tak. Dzwo­nił Miszko.

– Je­dziemy?

– Nie, Tośka, śpij. Przy­naj­mniej jedno z nas bę­dzie przy­tomne rano.

Młod­sza aspi­rant ob­ró­ciła się na drugi bok i szczel­nie okryła koł­drą.

Ro­bert Ba­czuk był na miej­scu kil­ka­na­ście mi­nut póź­niej. Gdy przy­je­chał, do­strzegł dwa ra­dio­wozy, van oraz błę­kitny pa­ra­wan, który agre­syw­nie ło­po­tał na sil­nym tej nocy wie­trze.

Po­li­cjant za­piął bluzę pod samą szyję, a mimo tego prze­szył go dreszcz. Za­tę­sk­nił za cie­płym łóż­kiem. Po­wiew wia­tru bru­tal­nie sma­gnął go po twa­rzy, przy­po­mi­na­jąc, że świat nie jest mi­łym ani cie­płym miej­scem. Jest lo­do­waty i śmier­dzi tru­pem, na­wet la­tem.

„Ide­alna lip­cowa noc” – po­my­ślał z iro­nią. A mo­gli wy­je­chać z Tośką na urlop. Jak nor­malni lu­dzie wy­brać się w góry albo nad mo­rze. Opa­li­liby się nieco, od­stre­so­wali. Jed­nak po­czą­tek lata tego roku był upo­rczy­wie pa­skudny. Su­chy i zbyt chłodny na ką­piele w Bał­tyku. Zgod­nie po­sta­no­wili po­cze­kać z urlo­pem do wrze­śnia, a lato spę­dzić w mie­ście, za­lani nie pro­mie­niami słońca, lecz falą sa­mo­bójstw, mor­derstw i nie­szczę­śli­wych wy­pad­ków.

Sier­żant Miszko uści­snął Ro­ber­towi dłoń, ale aspi­rant na­wet nie spoj­rzał na po­li­cjanta. Jego wzrok mo­men­tal­nie po­wę­dro­wał na le­żącą na ziemi czarną fo­lię.

– Czemu już go za­kry­li­ście?

– Lu­dzie wy­sta­wali w oknach i ro­bili zdję­cia – wy­ja­śnił Miszko.

Głowa aspi­ranta po­wę­dro­wała ku gó­rze. Rze­czy­wi­ście, paru cie­kaw­skich ster­czało na bal­ko­nach.

– Roz­ma­wia­li­ście już z kimś?

– Nie. Cze­ka­li­śmy na cie­bie.

Ro­bert przy­kuc­nął obok ciała i dys­kret­nie uniósł fo­lię, by obej­rzeć zwłoki. Pa­trzył na mło­dego męż­czy­znę, około dwu­dzie­sto­pię­cio­let­niego. Pod­cią­gnął skra­wek za­krwa­wio­nej ko­szulki de­nata, by od­kryć kilka ran kłu­tych w oko­licy brzu­cha.

Wes­tchnął ciężko i po­now­nie spoj­rzał w górę. Wo­dząc wzro­kiem po otwar­tych oknach, za­wo­łał:

– Ktoś wi­dział, co się stało?

– Ja coś wi­dzia­łem – od­krzyk­nął si­wo­brody męż­czy­zna z dru­giego pię­tra.

– Za­raz do pana wejdę!

Nie­całą mi­nutę póź­niej Ro­bert za­pu­kał do drzwi miesz­ka­nia na dru­gim pię­trze i lo­ka­tor wpu­ścił po­li­cjanta do środka. Prze­pro­wa­dził go przez nie­wiel­kie miesz­ka­nie do drzwi bal­ko­no­wych i wy­ja­śnił:

– Pa­li­łem pa­pie­rosa i wtedy ich zo­ba­czy­łem.

– Ofiarę i mor­dercę?

– No. To nie był pierw­szy raz, kiedy ten dzie­ciak tu wy­sta­wał.

– Ten za­mor­do­wany?

– A jak! – od­parł bro­dacz, gła­dząc swój za­rost, a Ro­bert ro­zej­rzał się dys­kret­nie po po­miesz­cze­niu. Fa­cet naj­wy­raź­niej miesz­kał sam. Za­ra­biał nie­wiele i nie­wiele ocze­ki­wał od ży­cia. Na stole w po­koju dzien­nym stało kilka bu­te­lek po pi­wie, nie­opróż­niona po­piel­niczka i kilka ga­zet co­dzien­nych, a pod sto­łem znaj­do­wało się parę skar­pe­tek.

– Wi­dział pan, co się stało i kto go za­mor­do­wał?

– Wi­dzia­łem. To ja po was za­dzwo­ni­łem, nie?

– Jak się pan na­zywa?

– Gro­tek. Jan Gro­tek.

Aspi­rant za­no­to­wał na­zwi­sko w no­te­sie służ­bo­wym.

– Więc, pa­nie Ja­nie, jak to wy­glą­dało?

– Chło­pak wy­sta­wał na rogu, jak za­wsze. Kilka mi­nut póź­niej przy­szedł drugi. Chudy, kap­tur na łbie. Szedł jak pi­jany. Wpadł na chło­paka i za­czął coś beł­ko­tać. Chło­pak od­ga­niał się od niego, ale tam­ten nie od­pusz­czał. Pro­sił o to­war. Bła­gał na­wet!

– O to­war? Za­mor­do­wany han­dlo­wał nar­ko­ty­kami?

– Ja tam się na tym nie znam, nie? Ale na to wy­glą­dało. Stał taki na rogu co kilka nocy. Przy­bi­jał piątkę z prze­chod­niami, cza­sami za­ga­dał na chwilę i ko­niec. Roz­cho­dzili się. Tak to „di­lo­wa­nie” wy­gląda na fil­mach. Wi­dzia­łem kie­dyś taki je­den se­rial, Prawo ulicy, zna pan?

– Znam. Do­bry.

– Mnie też się po­do­bał.

– Co się stało, kiedy ofiara od­mó­wiła? – za­py­tał aspi­rant, wra­ca­jąc do te­matu.

– Ko­leś się wściekł – od­parł lo­ka­tor, ob­ser­wu­jąc nie­znaczne ru­chy na ulicy pod ka­mie­nicą.

Po­li­cjanci prze­cho­dzili po parę kro­ków to tu, to tam, coś za­pi­sy­wali, ro­bili zdję­cia.

Pan Jan po­dra­pał się po bro­dzie i kon­ty­nu­ował:

– Ćpu­nek za­czął krzy­czeć i prze­kli­nać, w końcu wy­cią­gnął nóż i kilka razy dźgnął chło­paka w brzuch.

– Jak pan za­re­ago­wał?

Męż­czy­zna spoj­rzał na po­li­cjanta. Mil­czał przez chwilę. Się­gnął po le­żące na pa­ra­pe­cie pa­pie­rosy i za­pa­lił.

– Krzyk­ną­łem do niego, nie? „Zo­staw go!”, czy ja­koś tak… Nie wiem. By­łem w szoku – wy­ja­śnił.

Coś w jego ner­wo­wym za­cho­wa­niu zdra­dzało Ro­ber­towi, że może nie był do końca szczery. Ob­sta­wiałby ra­czej, że pan Jan cof­nął się nieco w swoim oknie, żeby nie zo­stać za­uwa­żo­nym przez na­past­nika. Nikt nie chce się na­ra­żać, a wia­domo, że by­cie jaw­nym świad­kiem mor­der­stwa to ry­zy­kowna sprawa.

– Wtedy na­past­nik uciekł?

– Co?

– Kiedy pan do niego krzyk­nął. Wtedy prze­stra­szył się i uciekł?

– Nie… Prze­szu­kał bie­daka i okradł go. Po­tem uciekł.

– A pan zszedł, żeby udzie­lić po­mocy…

– No zsze­dłem, nie? W końcu trzeba być ludz­kim. Za­dzwo­ni­łem po ka­retkę i zsze­dłem. Ale jak zsze­dłem, to chło­pak już nie żył.

– Skąd pan wie?

– Jak to skąd wiem?! Chyba każdy by wie­dział! Nie od­dy­chał po pro­stu!

– Pro­szę się nie de­ner­wo­wać. Pró­buję do­kład­nie zro­zu­mieć, jak to wy­glą­dało.

– No, to opo­wia­dam prze­cież, nie?

Aspi­rant wyj­rzał przez okno, ro­zej­rzał się po ulicy i wró­cił do za­da­wa­nia py­tań.

– Z któ­rej strony przy­szedł na­past­nik?

– Z pra­wej. Od sta­rówki.

– A pan za­wsze cho­dzi spać tak późno?

– Mam pro­blemy ze snem.

– Do­sko­nale to ro­zu­miem – przy­znał Ro­bert z pół­u­śmie­chem. – Nie bie­rze pan nic na sen?

– Bra­łem. Ale po tym gów­nie rano czu­łem się za­mu­lony. W ro­bo­cie mu­szę być przy­tomny. Pra­cuję na żu­ra­wiu na bu­do­wie, więc uwaga musi być sto pro­cent sku­piona, nie? Czło­wiek po­pełni błąd, to inny może stra­cić ży­cie.

– Po­wie pan le­ka­rzowi, żeby prze­pi­sał panu inny lek.

– Inny może nie przy­mu­lać?

– Mój działa jak ma­rze­nie. Śpię po nim jak nie­mowlę.

– Będę mu­siał mu po­wie­dzieć – od­parł lo­ka­tor, uważ­nie przy­glą­da­jąc się po­li­cjan­towi. Ten scho­wał no­tat­nik do kie­szeni i do­py­tał:

– Mó­wił pan, że ofiara czę­sto stała w tym miej­scu. Za­wsze o tej sa­mej po­rze, w te same dni?

– Chyba tak.

– Skoro po­dej­rze­wał pan, że to han­dlarz, dla­czego nie po­wia­do­mił pan po­li­cji?

– No wie pan?! Dla­czego… Nie mia­łem pew­no­ści, nie? Zresztą mie­szać się w ta­kie nar­ko­ty­kowe sprawy to nie­bez­pieczna rzecz. Co jakby taki di­ler do­wie­dział się, kto na niego do­niósł? Szkoda, że chło­pak nie żyje, ale chyba wie­dział, że to ry­zy­kowny biz­nes. W końcu za­ła­twił go ja­kiś ćpun… To przy­kre i w ogóle, ale można było się spo­dzie­wać.

Aspi­rant Ro­bert Ba­czuk za­my­ślił się nad sło­wami lo­ka­tora i po chwili przy­tak­nął. Można było się tego spo­dzie­wać…

– Roz­po­znałby pan tego, który za­bił?

– Ćpunka? Ra­czej nie. Wi­dzia­łem go z góry i miał kap­tur na łbie. Twa­rzy nie wi­dzia­łem. Tylko tyle wiem, że był chudy i wy­soki jak chło­pak, któ­rego za­ła­twił.

– I grze­bał przy ciele, tak? Okradł go?

– Tak po­wie­dzia­łem.

– Dzię­kuję panu za po­moc. Może jesz­cze się do pana ode­zwiemy.

– A po co? Po­wie­dzia­łem już wszystko.

– Tylko żeby po­twier­dzić kilka rze­czy. Na ra­zie dzię­kuję za po­moc… I niech pan pa­mięta: trzeba zna­leźć lek do­pa­so­wany do ciała. To che­mia.

– Tak, tak po­wiem le­ka­rzowi!

Ro­bert wró­cił na ze­wnątrz. Wci­snął dło­nie do kie­szeni bluzy i pod­szedł do sier­żanta Miszki.

– Trzeba po­ga­dać z resztą lo­ka­to­rów. Może ktoś inny też wi­dział całe zaj­ście.

– Ja­sne. – Sier­żant po­ki­wał głową jak sa­mo­cho­dowy pie­sek. – Za­wsze lep­sze dwa ze­zna­nia niż jedno.

– Fa­cet mó­wił, że mor­derca wy­glą­dał na ćpuna, za­ta­czał się. Ofiara miała być han­dla­rzem. Stał tu parę razy w ty­go­dniu.

– Deal nie po­szedł za do­brze, co?

– Na to wy­gląda. Po­dobno po za­bój­stwie mor­derca grze­bał przy ciele. Pew­nie skroił go z to­waru i nie był na tyle przy­tomny, żeby wy­czy­ścić od­ci­ski pal­ców. Przy­szedł od strony sta­rówki i uciekł w kie­runku rzeki. Trzeba się przejść przy­naj­mniej kilka prze­cznic. Prze­szu­kać naj­bliż­sze ko­sze na śmieci. Te­raz! Za­nim rano je opróż­nią. Może znaj­dziemy na­rzę­dzie zbrodni.

– Za­raz to zor­ga­ni­zuję. Nie dzwo­nisz do Meca?

Ro­bert za­my­ślił się nad po­sta­wio­nym mu py­ta­niem. Jego prze­ło­żony, Ce­zary Mec, an­ga­żo­wał się pra­wie we wszyst­kie pro­wa­dzone przez nich sprawy, ale ta wy­da­wała się na tyle oczy­wi­sta, że Ro­bert mógł sam ogar­nąć po­czą­tek po­stę­po­wa­nia. Han­dlarz nar­ko­ty­kami, nie­for­tunny klient na gło­dzie i zbrod­nia go­towa.

Jesz­cze jedno spoj­rze­nie na ciało za­mor­do­wa­nego spra­wiło, że po­my­ślał, jak szybko za­ży­wa­nie do­raź­nych da­wek, to dla re­laksu, to dla do­da­nia so­bie od­wagi, może za­mie­nić się w uza­leż­nie­nie spy­cha­jące po­rząd­nego czło­wieka na mar­gi­nes spo­łe­czeń­stwa. Na mar­gi­nes ży­cia. To wła­śnie noc skrywa naj­ciem­niej­sze strony ludz­kiej na­tury. Przy­nosi senne kosz­mary, otula płasz­czem, szep­cząc do ucha: „Te­raz. Te­raz, kiedy nikt nie pa­trzy”. Jest za­do­wo­lona z na­szych złych wy­bo­rów. Po­dob­nie jak ci, któ­rzy jej służą. Ło­wią za­gu­bione du­sze. Nie­szczę­śliwe, słabe, po­trze­bu­jące po­cie­sze­nia. Im czło­wiek moc­niej po­grą­żony w smutku, tym bar­dziej po­doba się nocy. Tym lep­szy można ubić na nim in­te­res. Efek­tem bywa upa­dek, długa droga w dół. Kiedy już za­cznie się spa­dać, pa­ra­dok­sal­nie je­dy­nym ra­tun­kiem bywa do­tar­cie do sa­mego dna, od któ­rego można się od­bić.

2

„Re­dak­tor Ra­fal­ski znowu na­ro­bił nam kło­po­tów”

Nie­prze­spana noc nie zwol­niła aspi­ranta Ba­czuka z ko­niecz­no­ści sta­wie­nia się w pracy z sa­mego rana. W biu­rze ko­mendy za­pa­rzył so­bie ku­bek moc­nej kawy, ale zdą­żył upić za­le­d­wie łyk, kiedy za­dzwo­nił te­le­fon. Dłoń trzy­ma­jąca ku­bek drgnęła mi­mo­wol­nie i nieco brą­zo­wego płynu wy­lało się na białą ko­szulkę. Aspi­rant prze­klął pod no­sem i ode­brał.

– Ba­czuk.

– Wiemy, gdzie on jest – za­brzmiał pewny sie­bie głos po dru­giej stro­nie słu­chawki.

Ro­bert nie miał pro­blemu, żeby go roz­po­znać. Na­le­żał do pod­ko­mi­sa­rza Ju­liana Si­kor­skiego z Cen­tral­nego Biura Śled­czego, z któ­rym aspi­rant współ­pra­co­wał od kilku ty­go­dni.

– Zgar­niamy go ju­tro rano, Rob­son – kon­ty­nu­ował pod­ko­mi­sarz. – Przy­jedź do mnie za dwie go­dziny, wszystko ob­ga­damy.

– Nie wiem, czy będę mógł. W nocy mie­li­śmy mor­der­stwo i chwi­lowo tylko ja nad nim sie­dzę.

Si­kor­ski za­milkł na chwilę, ale szybko się zre­flek­to­wał.

– Żar­tu­jesz so­bie? Po­wiedz Me­cowi, że wszystko ogar­niesz! Uma­wia­li­śmy się prze­cież. Wszystko jest usta­lone. Ju­tro zgar­niemy Darka Gło­gow­skiego, prze­słu­chamy go ra­zem. Może sprawa pój­dzie da­lej, może nie. Oso­bi­ście wo­lał­bym, żeby za­koń­czyć to wszystko jak naj­szyb­ciej. Ty nie? Nie za­leży ci?

– Ja­sne, że tak. Na­dal mamy otwarte sprawy dwóch mor­derstw…

– A Da­rek może do­star­czyć wam od­po­wie­dzi na kilka py­tań. Uprzedź więc Meca, że dzia­łamy, i wi­dzimy się za dwie go­dziny.

– Do zoba…

Pod­ko­mi­sarz Si­kor­ski roz­łą­czył się, nim Ro­bert do­koń­czył słowo. Nie­na­wi­dził mar­no­tra­wie­nia czasu na kur­tu­azję i biu­ro­kra­cję. Umowy czy­tał po­bież­nie, ra­porty spi­sy­wał rze­czowo. Ina­czej niż Ro­bert. Od kilku mie­sięcy po­szu­ki­wali by­łego funk­cjo­na­riu­sza po­li­cji Da­riu­sza Gło­gow­skiego, który sku­szony szyb­kim zy­skiem, prze­szedł na ciemną stronę mocy. Gło­gow­ski mógł od­po­wia­dać za dwa za­bój­stwa lub przy­naj­mniej wie­dzieć, kto za nimi stał. Mimo tego prze­ko­na­nie szefa, że Ro­bert Ba­czuk jest w sta­nie współ­pra­co­wać z CBŚ, jed­no­cze­śnie nie za­nie­dbu­jąc swo­ich pod­sta­wo­wych obo­wiąz­ków w wy­dziale kry­mi­nal­nym, nie na­le­żało do naj­ła­twiej­szych za­dań.

– Nie po­doba mi się to – mruk­nął nad­in­spek­tor Mec, świ­dru­jąc pod­wład­nego spoj­rze­niem.

– I tak czę­sto na­cho­dzimy się z Biu­rem. Je­żeli bę­dziemy z nimi w do­brych sto­sun­kach, to może przy­nieść wy­łącz­nie ko­rzy­ści.

– My­ślę, że tamta sprawa tylko cię roz­pra­sza, Ba­czuk. Biuro po­ra­dzi­łoby so­bie bez cie­bie. Za­jął­byś się tym wczo­raj­szym tru­pem…

– Zaj­muję się nim. Wiemy, kim był, zna­leź­li­śmy jego port­fel z pra­wem jazdy w ko­szu na śmieci. Za­bójca wy­rzu­cił go ra­zem z na­rzę­dziem zbrodni. W la­bo­ra­to­rium ba­dają nóż, pa­to­log zrobi sek­cję zwłok… Jak tylko będą wy­niki, po­chylę się nad nimi. Tośka po­winna być wła­śnie w la­bo­ra­to­rium. Wy­ko­rzy­stuje swój urok oso­bi­sty, by nasz de­nat do­stał prio­ry­tet. Wszystko jest pod kon­trolą, sze­fie. A jak zgar­niemy z CBŚ tego Darka Gło­gow­skiego, bę­dzie szansa, że za­mkniemy sprawę mor­derstw z po­przed­niego roku. Zgi­nęło dwóch po­li­cjan­tów…

Mec od­burk­nął ci­che „wiem” i za­my­ślił się. Jego wzrok po­wę­dro­wał gdzieś za okno, a uwagę naj­wy­raź­niej po­chło­nęło wspo­mnie­nie za­mor­do­wa­nych w ubie­głym roku ko­le­gów. Jed­nego z nich, Kac­pra Cha­ber­skiego, znał oso­bi­ście.

– Masz za­miar po­in­for­mo­wać swo­jego ko­legę dzien­ni­ka­rza o za­trzy­ma­niu Darka Gło­gow­skiego?

– Je­stem mu to wi­nien, sze­fie. Kac­per Cha­ber­ski był jego przy­ja­cie­lem, a Gło­gow­ski może wie­dzieć, co się wtedy wy­da­rzyło. Kto trzy­mał nóż.

Mec po­ki­wał głową.

– Na­dal nie wie­dzą, gdzie prze­bywa Smok?

– Si­kor­ski o nim nie wspo­mi­nał. Po­wie­dział tylko, że na­mie­rzyli Gło­gow­skiego.

– Zdrajcę i mor­dercę – syk­nął przez zęby Mec, a Ro­bert już wie­dział, że otrzyma jego zgodę. – Po­my­śleć, że tacy byli w na­szych sze­re­gach! Jak prze­ło­żeni się nie zo­rien­to­wali…?

– Ufali Gło­gow­skiemu. Miał do­świad­cze­nie w ope­ra­cjach pod przy­krywką.

– I pew­nie nie­raz czer­pał z nich różne ko­rzy­ści… – Nad­ko­mi­sarz bez­rad­nie wes­tchnął. – Nie chcę, żeby re­dak­tor Ra­fal­ski znowu na­ro­bił nam kło­po­tów.

– Nie bę­dzie żad­nych. Rę­czę za niego.

– Czy­sty jest?

– Tak. Nie bie­rze już od kilku mie­sięcy. Jemu za­leży na roz­wią­za­niu tej sprawy bar­dziej niż ko­mu­kol­wiek in­nemu.

– Pa­mię­taj tylko, że jest świad­kiem. I dzien­ni­ka­rzem! Krótka smycz. Szcze­gólna ostroż­ność.

– Tak jest!

– In­for­muj mnie o wszyst­kim. I prze­każ po­zdro­wie­nia Si­kor­skiemu.

Ro­bert przy­tak­nął. Bło­go­sła­wień­stwo udzie­lone mu przez Meca przy­nio­sło ulgę, ale rów­nież po­czu­cie nie­po­koju. Zo­bo­wią­zał się do wielu spraw, a naj­trud­niej­szą z nich wy­da­wała się bez­błędna współ­praca z naj­bliż­szym przy­ja­cie­lem, dzien­ni­ka­rzem Szy­mo­nem Ra­fal­skim.

3

„Sze­fie, pań­ski syn…”

Na ze­wnątrz szu­miało. Po szy­bie ście­kały strugi wody, a dzie­się­cio­la­tek miał wra­że­nie, jakby na dwo­rze znaj­do­wało się coś, co nie­ustan­nie go wzy­wało. Noc już doj­rzała. Ciemna, desz­czowa noc. Nie był to ten ro­dzaj po­gody, który po­wi­nien wzy­wać do sie­bie dziecko, a jed­nak chło­piec nie po­tra­fił oprzeć się po­ku­sie. To, co ka­zało mu opu­ścić dom, nie było ani pra­gnie­niem przy­gody, ani sza­leń­czym bun­tem roz­go­ry­czo­nego dziecka. To była tę­sk­nota. Tę­sk­nota syna za oj­cem.

Pa­trzył przez okno w sa­lo­nie na po­bli­ski ga­raż. Drzwi były lekko uchy­lone i na mo­kry pod­jazd wy­le­wała się żółta łuna świa­tła.

Nie za­ło­żył bu­tów ani płasz­cza. Deszcz wsią­kał mu we włosy i pi­żamę, ale dzie­się­cio­la­tek nie zwra­cał na to uwagi. Po­woli skra­dał się po ko­stce bru­ko­wej. Nie mo­gła za­skrzy­pieć, a jed­nak chło­piec wo­lał za­cho­wać szcze­gólną ostroż­ność. Wie­dział, że to, co robi, jest za­ka­zane. Wie­dział, że roz­zło­ści ojca, ale pra­gnie­nie bli­sko­ści wy­da­wało się moc­niej­sze niż strach.

Do­tarł do drzwi ga­ra­żo­wych i zer­k­nął do środka. Serce za­biło szyb­ciej, gdy we wnę­trzu ga­rażu do­strzegł swo­jego tatę, Ta­de­usza Ra­fal­skiego.

Męż­czy­zna był do­brze zbu­do­wany, silny i dumny. Miał na so­bie spodnie od gar­ni­turu, ele­ganc­kie buty, wy­pa­sto­wane na wy­soki po­łysk, i śnież­no­białą ko­szulę. Ma­ry­narka, którą każ­dego dnia za­kła­dał do pracy, zwi­sała te­raz z przed­ra­mie­nia sto­ją­cego obok męż­czy­zny – Sta­ni­sława Po­go­rzel­skiego – pra­wej ręki ojca. W po­miesz­cze­niu było jesz­cze paru mię­śnia­ków, któ­rzy na pierw­szy rzut oka w ogóle nie pa­so­wali do przy­stoj­nego, ele­gancko pre­zen­tu­ją­cego się ojca. Wy­da­nie o nich szyb­kiego sądu wy­da­wało się pro­ste, ale oj­ciec był dużo bar­dziej skom­pli­ko­wa­nym czło­wie­kiem. Nie­ła­twym do przej­rze­nia. Stał po­środku, mó­wiąc coś szep­tem, no­szą­cym zna­miona gniewu i agre­sji. Słowa kie­ro­wał do sie­dzą­cego na krze­śle czło­wieka o spuch­nię­tej, czer­wo­nej od krwi twa­rzy. Miał on ręce przy­wią­zane do pod­ło­kiet­ni­ków i wy­da­wał się nie­przy­tomny. Jed­nak co ja­kiś czas uno­sił słabo po­wieki, by zer­k­nąć na oprawcę w śnież­no­bia­łej ko­szuli.

Oj­ciec pod­szedł bli­żej do po­bi­tego. Do­piero te­raz chło­piec do­strzegł, że trzy­mał mło­tek, któ­rym do­tknął dłoni męż­czy­zny. Wtem po­czuł na so­bie spoj­rze­nie Sta­ni­sława Po­go­rzel­skiego.

– Sze­fie, pań­ski syn… – szep­nął Po­go­rzel­ski.

Ta­de­usz Ra­fal­ski ode­rwał wzrok od tor­tu­ro­wa­nego i rów­nież od­wró­cił się w kie­runku drzwi. Chło­pak gwał­tow­nie wcią­gnął po­wie­trze do płuc. Znał to spoj­rze­nie. Ozna­czało błąd i kon­se­kwen­cje. Bie­giem rzu­cił się przez mo­kry traw­nik w stronę domu. Po­śli­zgnął się jed­nak w po­ło­wie drogi i ru­nął na zie­lony dy­wan jak długi. Oczy za­szły mu mgłą i po­czuł się bar­dzo senny. Do­strze­gał jesz­cze nie­wy­raźną po­sturę ojca. Biała ko­szula wy­szła z ga­rażu i po­woli się do niego zbli­żała. Biała ko­szula, która nie była już nie­ska­zi­tel­nie czy­sta. Te­raz, kiedy wi­dział ją od przodu, za­uwa­żył na niej kilka czer­wo­nych plam. Gdzieś w po­bliżu za­brzmiał je­den po­je­dyn­czy huk. Jakby ru­nęło na zie­mię coś cięż­kiego albo ktoś od­pa­liłby pe­tardę. Deszcz bom­bar­do­wał jego po­li­czek wiel­kimi kro­plami. Chło­pak uło­żył głowę na zie­lo­nej po­duszce. Zie­mia była tak mo­kra, że po­czuł, jakby za­pa­dał się w bło­cie. Oj­ciec pod­cho­dził co­raz bli­żej.

– Szy­mon?! – za­wo­łał.

Szy­mon nie miał siły od­po­wie­dzieć. Za­mknął oczy i po­zwo­lił, by po­ko­nał go sen.

Szum wody nie usta­wał. Le­żący na ła­zien­ko­wych ka­fel­kach dzien­ni­karz po­czuł, że wpływa mu ona do nosa. Od­kaszl­nął, gwał­tow­nie uno­sząc głowę. Usiadł na łyd­kach i otarł mo­krą twarz. Jego serce wa­liło jak osza­lałe, a umysł pró­bo­wał ogar­nąć, co było snem, a co rze­czy­wi­sto­ścią.

– Jezu! – jęk­nął i rzu­cił się, by za­krę­cić kran.

Ze­brana w wan­nie woda chlup­nęła i kilka ko­lej­nych li­trów wy­lało się na pod­łogę.

Szy­mon wy­cią­gnął ko­rek i słu­cha­jąc bul­go­ta­nia w ru­rach, ciężko usiadł obok wanny. Oparł się o ścianę. Przez chwilę igno­ro­wał fakt, że sie­dzi w gi­gan­tycz­nej ka­łuży. Nie mógł zmo­czyć się już bar­dziej. Przy­wo­łał ob­razy z nie­po­ko­ją­cego snu i zdał so­bie sprawę, że był on nie tyle mi­ra­żem, co wspo­mnie­niem. Wspo­mnie­niem, które dzie­się­cio­letni chło­piec za­cho­wał w sercu, choć od­dałby wiele, by wy­rzu­cić je z pa­mięci.

Do­piero gdy jego cia­łem wstrzą­snęły dresz­cze, po­sta­no­wił wstać. Ro­ze­brał się do naga. Rzu­cił ubra­nia na mo­krą pod­łogę, zła­pał wi­szący przy wan­nie ręcz­nik i okrył nim drżące ciało. Gdy wy­szedł z ła­zienki, za­uwa­żył, że woda zdo­łała wy­lać się rów­nież do przed­po­koju. Cze­kało go sporo sprzą­ta­nia.

W kuchni pa­liło się słabe świa­tło z okapu. Dzien­ni­karz wszedł do po­miesz­cze­nia. Drżą­cymi rę­kami ob­ma­cał wi­szącą na krze­śle ma­ry­narkę. Z kie­szeni wy­cią­gnął di­lerkę wy­peł­nioną bia­łym prosz­kiem oraz srebrną ły­żeczkę do ta­baki. Na­brał odro­binę proszku i wcią­gnął go do le­wej dziurki w no­sie. To samo po­wtó­rzył z prawą. Po­trzą­snął głową i wsparty o ku­chenny stół, sku­piał uwagę na zmia­nie ogar­nia­ją­cej całe jego ciało i umysł. Po chwili zer­k­nął w kąt po­miesz­cze­nia, gdzie stało wia­dro oraz mop. Do­piero te­raz był go­towy po­sprzą­tać. Te­raz czuł, że wszystko wraca do normy.

4

„Po­wiesz nam, co chcemy wie­dzieć”

Po ko­lej­nej nie­uda­nej pró­bie po­łą­cze­nia te­le­fo­nicz­nego aspi­rant Ro­bert Ba­czuk scho­wał ko­mórkę do kie­szeni.

– Na­dal nie od­biera? – za­py­tał pod­ko­mi­sarz Ju­lian Si­kor­ski. Stał w progu po­miesz­cze­nia w ka­mi­zelce ku­lo­od­por­nej, z bro­nią krótką przy pa­sie i ka­ra­bin­kiem prze­wie­szo­nym przez ra­mię. W dłoni ści­skał czarną ba­la­klawę.

– Nie od­biera – po­twier­dził aspi­rant to­nem znie­chę­ce­nia.

– Za­dzwo­nisz póź­niej.

Ba­czuk przy­tak­nął i po­dą­żył ko­ry­ta­rzem ra­zem z funk­cjo­na­riu­szem. Ten ob­rzu­cił go szyb­kim spoj­rze­niem.

– Le­piej, że Szy­mon jesz­cze o ni­czym nie wie. Kiedy ostat­nim ra­zem za­an­ga­żo­wał się w ak­cję, był na­ćpany w klu­czo­wym mo­men­cie. Cud, że wy­szedł z tego cało. Po­wiemy mu, że mamy Darka, kiedy bę­dzie już po wszyst­kim.

– Masz ra­cję – za­pew­nił aspi­rant i zde­cy­do­wa­nie przy­tak­nął głową, by pod­kre­ślić swoje sta­no­wi­sko.

Obaj wie­dzieli, że męż­czy­zna, po któ­rego jadą, jest nie­bez­piecz­nym czło­wie­kiem. Z pew­no­ścią uzbro­jo­nym i zde­ter­mi­no­wa­nym do obrony i ucieczki. Da­riusz Gło­gow­ski, były po­li­cjant po­szu­ki­wany od kilku mie­sięcy, był po­dej­rzany o han­del ży­wym to­wa­rem, przyj­mo­wa­nie ła­pó­wek, za­bój­stwo. Po­li­cja miała je­dy­nie po­szlaki oraz ze­zna­nia świad­ków, kiedy jed­nak wy­ko­nali pierw­szą próbę za­trzy­ma­nia Gło­gow­skiego, ten zdą­żył uciec.

Cen­tralne Biuro Śled­cze na­mie­rzyło go kilka dni temu. Po­twier­dzili miej­sce jego po­bytu i te­raz mieli do­ko­nać za­trzy­ma­nia.

Aspi­rant Ba­czuk wy­dzwa­niał w tej spra­wie do Szy­mona nie tylko z po­czu­cia przy­ja­ciel­skiej so­li­dar­no­ści. Przez kilka ostat­nich ty­go­dni obaj po­ma­gali ko­le­gom z CBŚ-u od­na­leźć dwóch zbie­głych po­li­cjan­tów, Darka Gło­gow­skiego i Smoka, któ­rzy współ­pra­co­wali z grupą prze­stęp­czą han­dlu­jącą ko­bie­tami. Ci wy­jąt­kowo nie­bez­pieczni męż­czyźni od­po­wia­dali za śmierć dwóch po­li­cjan­tów – przy­naj­mniej tyle do­tąd wy­szło na jaw.

– Trzy­maj się z tyłu – rzu­cił pod­ko­mi­sarz do aspi­ranta, kiedy wy­sia­dali z vana.

Kilku uzbro­jo­nych funk­cjo­na­riu­szy wkro­czyło do jed­nego z blo­ków miesz­czą­cych się na spo­koj­nym osie­dlu w Oża­ro­wie Ma­zo­wiec­kim.

Była szó­sta rano, kiedy sta­nęli pod drzwiami. Pod­ko­mi­sarz dał sy­gnał oszczęd­nym ski­nie­niem, a sto­jący obok po­li­cjant o słusz­nym wzro­ście i roz­bu­do­wa­nych bar­kach, na­zy­wany przez ko­le­gów Pa­nem Mło­tem, za­mach­nął się ta­ra­nem. Drzwi ustą­piły w oka­mgnie­niu. Do miesz­ka­nia wle­ciał gra­nat hu­kowy, a za­raz za nim wpa­dła grupa sztur­mowa.

Nie­spo­dzie­wany huk wy­rwał Da­riu­sza Gło­gow­skiego ze snu, po­wo­du­jąc cał­ko­witą dez­orien­ta­cję i uciąż­liwe pisz­cze­nie w uszach. Ubrany w same bok­serki męż­czy­zna spadł z łóżka, a nim zdą­żył się pod­nieść, przy­gniótł go do pod­łogi ciężki po­li­cyjny but.

– Leż albo jesz­cze bar­dziej po­gor­szę ci dzień – wark­nął funk­cjo­na­riusz, mie­rząc do le­żą­cego z ka­ra­binka.

Pod­ko­mi­sarz Si­kor­ski roz­ka­zał prze­szu­kać miesz­ka­nie, a sam za­ci­snął kaj­danki na nad­garst­kach po­dej­rza­nego.

– Mogę cho­ciaż wie­dzieć, o co cho­dzi, pa­no­wie? – za­py­tał aro­ganc­kim to­nem le­żący.

– Cho­dzi o kilka rze­czy, pa­nie Gło­gow­ski – po­spie­szył z wy­ja­śnie­niem aspi­rant Ba­czuk, prze­kra­cza­jąc próg po­koju. – Na ra­zie niech panu wy­star­czą dwa na­zwi­ska: Nie­wia­dom­ski i Cha­ber­ski.

– To nie ja ich za­bi­łem.

– W ta­kim ra­zie po­może nam pan zna­leźć tego, który to zro­bił. Gdzie jest Sta­ni­sław Re­wus, znany jako Smok?

Pod­ko­mi­sarz pod­niósł Darka z pod­łogi, by Ro­bert mógł spoj­rzeć mu w oczy. Za­trzy­many jed­nak mil­czał z po­sęp­nym wy­ra­zem twa­rzy i but­nym spoj­rze­niem. Si­kor­ski szarp­nął jego za­kute ręce i za­pew­nił:

– Po­wiesz nam, co chcemy wie­dzieć. Prę­dzej czy póź­niej.

Kiedy wy­pro­wa­dzał sko­rum­po­wa­nego funk­cjo­na­riu­sza z miesz­ka­nia, Ro­bert po­my­ślał, że nad­cią­ga­jące prze­słu­cha­nie bę­dzie ście­ra­niem się dwóch rów­no­waż­nych sił. Pod­ko­mi­sarz Si­kor­ski miał w so­bie tyle samo upar­to­ści i aro­gan­cji, co Da­riusz Gło­gow­ski. Obaj po­tra­fili być twar­dzi. Obaj pre­zen­to­wali siłę oraz zde­cy­do­wa­nie, które spra­wiały, że inni po­dą­żali za nimi z prze­ko­na­niem.

Ro­bert po­now­nie zer­k­nął na wy­świe­tlacz te­le­fonu. Nie miał żad­nych nie­ode­bra­nych po­łą­czeń. Szy­mon Ra­fal­ski wciąż się nie od­zy­wał.