Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowa powieść Jennifer Niven, autorki bestsellerowych "Wszystkich jasnych miejsc". Niezwykła historia wrażliwej dziewczyny, zdeterminowanej, by przeżyć odważnie swoje życie, gotowej na swój pierwszy raz, złamane serce, dramaty rodzinne – na wszystko.
Claudine kończy szkołę i z radością wkracza w dorosłe życie. Wtedy nagle jej rodzina przestaje istnieć, zamiast wymarzonej podróży z najlepszą przyjaciółką musi zgodzić się na wakacje na odległej wyspie u wybrzeży Georgii i z dnia na dzień pożegnać z przystojnym Wyattem. Claude nie jest jednak pierwszą młodą kobietą w rodzinie, która musi unieść więcej, niż planowała. Postanawia, że odtąd życie będzie się zmieniać pod jej dyktando, a przynajmniej respektować niektóre jej decyzje. Wkrótce dowie się, że gorąca wyspa ma swoje sekrety, burzliwą historię i deprymującą faunę. Ma też dla niej niespodzianki, w tym tę jedną, na którą nigdy nie jesteśmy gotowi.
Opowieść o miłości, dorastaniu do prawdy o sobie i o sile podnoszenia się z ziemi, nawet gdy ta usuwa się spod nóg. Historia dziewczyny, która uczy się pisać swoje życie i której nic już nie powstrzyma.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 418
Mary Grove w stanie Ohio
Otwieram oczy zaplątana w pościel, książki leżą na podłodze grzbietami do góry. Bez patrzenia na zegarek wiem, że jestem spóźniona. Wyskakuję z łóżka, jedną nogą wciąż zamotana w prześcieradło, i ląduję na twarzy. Leżę tak chwilę. Zamykam oczy. Zastanawiam się, czy mogę udawać, że zemdlałam, i przekonać mamę, by pozwoliła mi olać dziś szkołę i zostać w domu.
Bardzo tu spokojnie na podłodze.
Ale też trochę śmierdzi. Otwieram oko i widzę coś na dywanie. Pewnie jakiś koci smakołyk Raya. Odwracam głowę, po drugiej stronie jest trochę lepiej, ale zaraz słyszę dźwięk klaksonu. Tata.
Zrywam się więc, bo wiem, że będzie wciskać ten głupi klakson, aż znajdę się w samochodzie. Nie umiem znaleźć jednej książki i jednego buta, mam złe włosy i złe ciuchy, a przede wszystkim ja czuję się źle we własnej skórze. Szkoda, że nie urodziłam się Francuzką. Gdybym nią była, wszystko byłoby super: byłabym wytworna oraz nonszalancka i jeździłabym do szkoły na rowerze, takim z koszykiem. Gdybym mieszkała w Paryżu zamiast w Mary Grove w Ohio, te baleriny lepiej by pasowały do tej spódnicy, włosy nie byłyby takie straszne, w ogóle ja sama byłabym bardziej do rzeczy.
Gramolę się do pokoju rodziców. W szafie mamy panują ład i porządek, ale brakuje tam dyscypliny właściwej szafie taty, gdzie wszystko jest czarne, szare lub granatowe, poukładane kolorami, których tata nie odróżnia. W ten sposób nie musi ciągle pytać „to zielony czy brązowy?”. Szperam na górnej półce i po szufladach, szukając konkretnej koszulki – starego tiszertu z Nirvaną. Zawsze go podkradam, a tata podkrada go z powrotem. Ale teraz nigdzie go nie ma.
Staję w drzwiach i krzyczę w kierunku schodów do mamy:
– Gdzie jest koszulka taty z Nirvaną?! – Zdecydowałam, że dzisiaj ta albo żadna.
Czekam dwie, trzy, potem cztery sekudy, ale jedyną odpowiedzią jest kolejny dźwięk klaksonu. Wpadam do swojego pokoju, chwytam pierwszą lepszą koszulkę i prędko wkładam, chociaż nie nosiłam jej od wczesnej podstawówki. Świnka Piggy w brokacie.
W drzwiach mama mówi:
– Przyjadę po ciebie, jeśli Saz nie będzie mogła cię przywieźć.
Moja mama jest zapracowaną i znaną pisarką, autorką powieści historycznych, w ogóle różnych książek związanych z historią, ale zawsze ma czas dla mnie. W zeszłym roku przerobiliśmy dla niej pokój gościnny na pracownię. Tata spędził dwa dni, budując wysokie do sufitu regały na jej ogromny księgozbiór badawczy.
Musiała coś dostrzec w mojej twarzy, bo kładzie mi rękę na ramieniu i mówi:
– Hej, będzie dobrze.
Ma na myśli moją najlepszą przyjaciółkę Suzanne Bakshi (znaną jako Saz) i mnie – że dalej będziemy się przyjaźnić, chociaż szkoła się kończy, idziemy na studia i w ogóle zaczynamy całe to przyszłe życie. Czuję, jak ciepła, kojąca energia mamy osiada mi na ramieniu niczym ptak na drzewie, potem przez ręce wnika w całe moje ciało aż do krwiobiegu. To jedna z tych rzeczy, które mama potrafi doskonale: każdemu poprawia samopoczucie.
W samochodzie widzę, że tata ma pod marynarką koszulkę Radiohead, co oznacza, że Nirvana jest w praniu. Notuję z tyłu głowy, żeby wydobyć ją stamtąd po powrocie w celu włożenia na imprezę dziś wieczorem.
Przez pierwsze trzy, cztery minuty nie rozmawiamy, ale to normalne. W odróżnieniu od mamy nie jesteśmy z tatą rannymi ptaszkami i w drodze do szkoły lubimy trwać w czymś, co on nazywa „towarzyską ciszą”, a czego Saz nie uznaje i dlatego właśnie nie jeżdżę z nią.
Gapię się przez szybę na niskie ciemne chmury, które jak żałobnicy gromadzą się nad koledżem, gdzie tata pracuje w administracji. Nie zapowiadali deszczu, ale wygląda, jakby miało padać, co mnie martwi ze względu na dzisiejszą imprezę u Trenta Dugana. Weekendy zazwyczaj spędzam z Saz, jeżdżąc po mieście i szukając rozrywki, ale ten weekend ma być inny. Ostatnia oficjalna impreza przed końcem roku i szkoły w ogóle.
Tata mija liceum i zjeżdża przez most na ulicy Głównej do centrum Mary Grove, na które składa się jakieś dziesięć przecznic sklepów wzdłuż brukowanych ulic, nazywanych tu Promenadą. Ze zgrzytem zatrzymuje się przy zachodnim krańcu ulicy, gdzie przechodzi ona w zaułek kocich łbów oraz fontann, i biegnie do ciastkarni Joy Ann, podczas gdy ja wysyłam Saz zdjęcie szyldu z pytaniem: Kogo lubisz najbardziej?
Odpowiada natychmiast: Ciebie!
Dwie minuty później tata leci z powrotem do samochodu, triumfalnie wznosząc białą torbę. Wsiada, zatrzaskuje drzwi i rzuca mi torbę z naszym stałym zestawem: czekoladowa babeczka dla Saz i pół kilo margaretek dla nas dwojga, które pochłaniamy w drodze do szkoły. To nasz sekretny poranny rytuał, odkąd skończyłam dwanaście lat.
Zajadam, patrząc na ciemne chmury.
– Chyba będzie padać.
– Nie będzie – mówi tata. Kiedyś podobnym tonem powiedział: „Nie uderzy cię” o Damianie Greenie, który w trzeciej klasie groził, że walnie mnie w twarz, bo nie pozwoliłam mu od siebie ściągać. „Nie uderzy cię” – a znaczyło to tyle, że tata przyjdzie do szkoły, jeśli zajdzie potrzeba, i sam walnie Damiana, ponieważ nikt nie będzie zadzierał z jego córeczką, nawet ośmiolatek.
– Ale chyba będzie – mówię tylko po to, by jeszcze raz usłyszeć ten opiekuńczy ton, który nasuwa mi na myśl czasy, gdy miałam pięć, sześć, siedem lat i tata nosił mnie jeszcze wszędzie na barana.
– Nie będzie – powtarza tata.
Na pierwszej lekcji mam naukę twórczego pisania. Po zajęciach pan Russo, nauczyciel, zatrzymuje mnie i mówi:
– Jeśli naprawdę chcesz pisać, w co wierzę, będziesz musiała wszystko z siebie wyrzucić, wystawić na widok, żebyśmy mogli poczuć to co ty. Wydaje się, że wciąż coś dusisz w sobie, Claudine.
Ma też dla mnie kilka ciepłych słów, ale zapamiętam tylko to: wydaje mu się, że nie potrafię czuć. Ciekawe, jak łatwo zapamiętujemy złe rzeczy, a te dobre czasem gdzieś gubimy. Opuszczam klasę, mówiąc sobie, że pan Russo zupełnie mnie nie zna i nie wie, co potrafię. Nie ma pojęcia, że pracuję nad swoją pierwszą powieścią i że kiedyś będę sławną pisarką, że pomagam mamie w jej pisarskich przygotowaniach, odkąd skończyłam dziesięć lat, i że wtedy też zaczęłam pisać opowiadania. Nie wie, że w nich właśnie wyrzucam z siebie wszystko.
W drodze na trzecią lekcję zatrzymuje mnie przy szafce Shane Waller, chłopak, z którym chodzę prawie od dwóch miesięcy.
– Przyjechać po ciebie przed imprezą Trenta?
Shane ładnie pachnie i potrafi być zabawny, jeśli włoży w to trochę wysiłku. Te cechy do spółki z moimi buzującymi hormonami odpowiadają za to, że jesteśmy razem.
– Jadę z Saz – odpowiadam – ale zobaczymy się na miejscu.
Shane’owi to pasuje, bo odkąd skończyłam piętnaście lat, tata każe wszystkim chłopakom czekać na mnie na zewnątrz, nawet w środku zabójczej zimy typowej dla Ohio. To dlatego, że sam był kiedyś nastoletnim chłopakiem i wie, co im chodzi po głowie. A przede wszystkim chce, by oni wiedzieli, że on wie, co im chodzi po głowie.
– No to do zobaczenia, mała – odzywa się Shane.
A ja, chcąc udowodnić sobie, panu Russo i całemu liceum w Mary Grove, że jestem żywą i pełną emocji osobą, robię coś, czego nigdy nie robiłam: całuję go na środku korytarza.
Kiedy odrywamy się od siebie, czuję jego oddech przy uchu, gdy mówi:
– Nie mogę się doczekać.
Wiem, że myśli – ma nadzieję – że będziemy uprawiać seks. Od dwóch miesięcy liczy, że w końcu znudzi mi się dziewictwo i „oddam je” jemu. (Tak to określa – jak gdyby moje dziewictwo stanowiło jego własność).
Mówię o tym Saz przy lanczu, a ona zanosi się homeryckim śmiechem, zarzucając ciemnymi włosami i wznosząc toast butelką wody:
– Powodzenia, Shane!
Obie wiemy, że jest tylko jeden chłopak w Mary Grove w stanie Ohio, z którym chciałabym przeżyć swój pierwszy raz, i nie jest nim Shane Waller. Chociaż powtarzam sobie, że może pewnego dnia Shane powie coś szczególnie zabawnego, a ja tak bardzo zatracę się w jego zapachu, że zmienię zdanie i jednak się z nim prześpię. Nie sądzę, by Shane był tym jedynym, ale czasem chciałabym, by nim był.
Mniej więcej coś takiego wyrażam na głos:
– Nigdy nie wiadomo, potrafi być naprawdę zabawny.
– Potrafi być trochę śmieszny – odpowiada Saz, zbierając i przytrzymując nad głową bujne, proste włosy, które uważa za dopust boży i które na przemian ścina i zapuszcza.
– Byłoby tak źle, gdyby to był on?
– Tak – mówi nasza przyjaciółka Alannis Vega-Torres i rzuca się na krzesło obok mnie. Wyjmuje z plecaka napój gazowany, batonik proteinowy i kilka gumek do włosów, które wręcza Saz. – A tak przy okazji, nie liczy się jako utrata dziewictwa, jeśli nie przerwie ci błony dziewiczej. Ja za pierwszym razem krwawiłam jak prosię.
– Nieprawda – mówię. – Błona dziewicza wcale nie pęka, jest to szkodliwy i głupi mit. Nie każda krwawi, powiem więcej, nawet nie wszystkie dziewczyny mają błonę dziewiczą. Nie bądź taka heteronormatywna. Dziewictwo to durny patriarchalny wymysł.
Saz podnosi rękę, a ja przybijam z nią piątkę. Ale chociaż wierzę w to, co mówię, bardzo chcę już uprawiać seks. Już w sensie teraz.
Nasza przyjaciółka Mara Choi siada naprzeciw Alannis. Ma na sobie krzywo zapięty kardigan, a z jej plecaka wysypują się tampony i szminki, ponieważ Mara żyje w stanie permanentnego chaosu z wyjątkiem chwil, które spędza ze swoją poukładaną koreańską babcią. Znika teraz pod stołem, zbierając rozsypane rzeczy.
– Ciekawostka – mówi. – Wiedziałyście, że można sobie zamówić błonę dziewiczą w necie? Jest taka strona o nazwie Hymen, gdzie twierdzą, że mogą ci zwrócić błonę dziewiczą w pięć minut. – Mara nurkuje po telefon i zaczyna szukać w przeglądarce.
– Poważnie? – Saz patrzy na mnie z wyrazem twarzy mówiącym „Ach, te dwie!”. Rzucam jej porozumiewawcze spojrzenie, a Mara zaczyna czytać ze strony Hymen:
– Piszą tu, że używają medycznego czerwonego barwnika, który wygląda jak ludzka krew. A! I jeszcze że są „oryginalną i sprawdzoną marką produkującą sztuczne błony dziewicze”.
– Nieźle, być znanym z czegoś takiego – komentuje Saz.
– To jeszcze nic – mówi Alannis. – Czytałam, że dziewczyny w Chinach płacą siedemset dolarów za chirurgiczne rekonstrukcje dziewictwa.
Przerywam jedzenie, bo chociaż mam obsesję na punkcie seksu, pomysł, że można wycenić dziewictwo, wydaje mi się, łagodnie rzecz ujmując, niedorzeczny.
– Ta cała koncepcja dziewictwa jest po prostu przestarzała – stwierdzam. – Tak jakby liczył się tylko seks waginalny między kobietą i mężczyzną. Tymczasem jakieś dwadzieścia procent Amerykanów czuje, że mieści się gdzieś poza zdecydowaną heteroseksualnością. Dlaczego więc jesteśmy wciąż zafiksowani na punkcie pierwszego razu, który kobieta przeżywa z mężczyzną? I dlaczego u dziewczyny bycie dziewicą to w ogóle taka wielka sprawa? – pytam. – Ludzie nie podniecają się tak utratą dziewictwa przez facetów heteryków – wtedy piąteczka, wreszcie jesteś mężczyzną, brawo. Nie siedzą potem w necie i nie załamują rąk, szukając części zamiennych.
Saz prycha, a ja się nakręcam:
– I jeszcze coś. Zauważyłyście, jak ludzie mówią o dziewictwie? Jakby stanowiło czyjąś własność? Ktoś je „zabiera” i nagle należy ono do kogoś innego. „Utraciła je”, „oddała”, „zabranie dziewictwa”, „zgubienie wianka”, „defloracja”…
– „Defloracja? – Mara gapi się na mnie znad telefonu. – Kto mówi „defloracja”?!
– Dziewice – odpowiada Alannis, unosząc swoje wypielęgnowane brwi i patrząc na mnie. Alannis Gyalene Catalina Vega-Torres uprawia seks od dziewiątej klasy.
– Dlaczego zawsze mnie wytykacie? – Macham w kierunku Saz, mojej siostry w cnocie. Kiedy miałyśmy po dziesięć lat, obiecałyśmy sobie wspólnie świętować kamienie milowe naszego życia, włącznie z zakochaniem się i pierwszym poważnym związkiem (który rzecz jasna obejmowałby seks), żeby nigdy nie zostawiać tej drugiej w tyle. Taki był nasz pomysł na to, żeby zawsze stawiać przyjaciółkę na pierwszym miejscu i nie pozwolić innym nas poróżnić. Alannis klepie mnie po dłoni, jakbym była biednym zagubionym dzieckiem, a Mara znów wbija wzrok w telefon.
– Wystarczy trzydzieści dolarów, by „cofnąć czas i znów usłyszeć fajerwerki w sypialni” – czyta Mara i to nas kompletnie rozwala.
– Za fajerwerki w sypialni! – mówi Saz i nasza czwórka wznosi toast puszkami i butelkami.
A potem zapominamy o sztucznych błonach oraz dziewictwie i gapimy się, jak Kristin McNish, niczym reklama społeczna wyświetlona w samą porę, przechodzi przez stołówkę z uniesioną głową i wydatnym, niepozostawiającym wątpliwości brzuchem.
W domu przeszukuję pranie, ale Nirvany nigdzie nie ma. Znajduję czarną minisukienkę i narzucam na nią koszulkę taty z Ramones. Na obiad zamawiamy z mamą pizzę, bo tata pracuje, a to on jest w rodzinie kucharzem. Specjalizuje się w skomplikowanych daniach z idealnie dobraną muzyką oraz winem. Saz uwielbia jeść u mnie, bo prawie zawsze posiłek jest wydarzeniem, ale ja lubię jeść u niej. Rodzina Bakshi jada przy ladzie w kuchni albo przed telewizorem: dania na wynos, fast foody, makaron z serem marki Kraft z pudełka – najlepsza rzecz pod słońcem, na którą nie mam szans w domu, chyba że sama sobie ugotuję. Tata odmawia przyrządzania czegokolwiek, co wymaga dodania sera w proszku.
Kiedy otwieram drzwi doręczycielowi, którego Saz nazywa „wrednym Jakiem”, chociaż ma na imię Matthew i wcale nie jest wredny, mówię „No cześć” tak uwodzicielsko, jak tylko potrafię.
– Zabrakło piwa imbirowego, więc przywiozłem sprite’a – odpowiada.
Później tego samego wieczoru leżę pod Shane’em Wallerem w stodole Trenta Dugana. Zmysły mam wyostrzone, zatracam się w zapachu i cieple skóry Shane’a. Myślę: „Może właśnie teraz, może stracę ją tutaj”.
Właśnie to lubię w pieszczotach i całowaniu się z kimś: możliwość, że to może być ten. Snop światła, muzyka, miłość spływa na nas wszystkich. Nie żebym była jakoś specjalnie doświadczona, zwłaszcza w porównaniu z Alannis. Oficjalnie mam na koncie parę ręcznych robótek, trzy czy cztery porażki w robieniu loda i pięć i pół orgazmu, nie licząc tych, które zapewniłam sobie sama. Zadałam się w sumie z trzema chłopakami, łącznie z tym.
Shane mnie całuje, a jego ręce są wszędzie. „Tak, dobrze, właśnie tam” – mówię w myślach. Całowanie jest dla mojej przyjemności, bo Shane’owi, podobnie jak większości facetów w liceum w Mary Grove, chodzi głównie o to, co wykracza poza pocałunki. Jego celem, jak zawsze, jest dostać się do moich majtek. Ja to wiem i on to wie, i będzie teraz całował mnie przez jakiś czas, żeby dopiąć swego, więc mu na to pozwolę, bo jest w tym naprawdę dobry, a ja bardzo lubię się całować.
Potem już tylko łapie mnie tu i tam, i to działa, bo tak ewidentnie szaleje za mną, że sama zaczynam trochę za sobą szaleć.
Myślę: „Nie pozwól, by to zaszło za daleko”, nawet kiedy pomagam mu rozpiąć rozporek. Za chwilę znów się całujemy, coraz mocniej i mocniej, aż czuję, jakby miał wciągnąć mój język, usta i całą mnie, i w tej chwili właśnie tego pragnę, bo moje ciało przywiera do niego, chcąc poczuć więcej. Jednocześnie zatracam się i czuję moc. „Na co czekasz?”
W uchu mam język Shane’a, ale wciąż słyszę muzykę. Śmiechy. Ktoś coś krzyczy. Najpierw jest przyjemnie, ale za chwilę wilgoć zatyka mi ucho. Chcę go odepchnąć i wytrząsnąć ślinę z ucha, ale Shane się odzywa:
– Boże, jesteś taka seksowna.
Raczej nie słynę z bycia seksowną, więc całuję go dalej. Ale potem nagle nie mogę pogodzić się z faktem, że robimy to w stodole. Najpierw myślę: „Spoko, całkiem ostro, patrzcie i podziwiajcie!” – ale teraz jakoś brakuje mi przekonania. Wyobrażam sobie, że stanie się to tutaj, w tej stodole, z Shane’em Wallerem, ale chociaż fantazjowałam na temat pierwszego seksu wielokrotnie, ani razu nie widziałam się wówczas w obórce.
Potem Shane szarpie za moją bieliznę, rozganiając te myśli. Zostajemy tylko my dwoje, prawie nadzy, na tym całym sianie, które wbija mi się w ciało jak małe zaostrzone ołówki. Zabawne, że nie zauważyłam wcześniej tego siana – dałam się porwać dotykowi naszych ciał i iskierkom, które wybuchają między nami, grożąc pożarem stodoły. Nie pierwszy raz jestem prawie naga z Shane’em Wallerem, ale pierwszy raz dzieje się to w stodole. Czuję się, jakbym była pijana, i w głębi duszy obawiam się, że skoro potrafię się podniecić w takich okolicznościach – kiedy słoma mnie kłuje, a nawaleni koledzy wrzeszczą na zewnątrz – prawdopodobnie w koledżu prześpię się ze zbyt wieloma chłopakami. Bo pocałunki i pieszczoty są takie przyjemne, nawet jeśli nie jest się zakochanym. Czasami chodzi tylko o jego oczy, czasem usta albo dłonie, lub to wszystko razem. Czasem to wystarcza.
Dłonie Shane’a suną w dół, a ta odpowiedzialna i myśląca część mnie, która chce zachować siebie dla niejakiego Wyatta Jonesa, wycofuje się mentalnie w siano, mimo że fizycznie nadal jestem w akcji. Próbuję się znowu w nim zatracić, ale czuję jedynie setki słomianych igieł wbijających mi się w plecy i iskry jakoś gasną. Zostaje po nich tylko dymek i odległy zapach spalenizny.
Nagle czuję coś twardego i mokrego na udzie i unoszę ciało, żeby nie mógł go wsadzić.
– Claude…
Głos ma stłumiony, jakby rozkojarzony, i moje imię brzmi jak „Clod”, czego nienawidzę. Przez moment żal mi go, bo wcale nie zamierzałam uprawiać z nim seksu – takie sytuacje zawsze kończą się tak samo: Shane spuszcza się przed siebie, na siebie, w koszulkę lub na moje udo.
Saz twierdzi, że dobrze mi ze swoim dziewictwem niczym Roszpunce w wieży. Że wypuszczam włosy przez okno akurat na tyle, by nacieszyć się tym, jak ładnie lśnią, a ich blask skutecznie oślepia biednego dupka, który stoi na dole. Potem jednak wciągam je z powrotem do środka. I może faktycznie taki stan rzeczy mi odpowiada, nawet nie dlatego, że czekam na Wyatta Jonesa, ale ponieważ moje życie jest bezpieczne, Saz i ja się przyjaźnimy, lubię swoich rodziców i nie muszę nikomu niczego udowadniać. To moje ciało i mogę z nim zrobić, co zechcę.
Shane gapi się na mnie, przewracając oczami, oddycha coraz szybciej i ociera się o moją nogę jak pies. Przez szparę w drzwiach na jego twarz pada światło księżyca. Muszę to przyznać: jest całkiem przystojny i przyjemnie pachnie. I nie wiedzieć czemu podobam mu się. Jak na razie może sądzić, że dalej jestem w grze: nie kazałam mu przestać ani go nie odepchnęłam. Do momentu, jak zjeżdża nieco z mojej nogi.
– Zwolnij, kowboju.
Powie swoim kolegom, że tylko prowokuję albo że to zrobiliśmy. Chciałabym umieć wytłumaczyć, że nie chodzi o prowokowanie ani o sam akt, ale o potencjalność. O „niemal”. Że może tym razem, może to właśnie ten. Chcę mu powiedzieć: „Dzięki mnie przez kilka chwil wykraczasz poza samego siebie, ja też przerastam samą siebie, wykraczamy razem poza tę stodołę, bo wszystko sprowadza się do całej tej potencjalności, do niemal i kto wie”.
Ale nie można wytłumaczyć pojęcia potancjalności facetowi takiemu jak Shane, więc wysuwam się nieco spod niego, a wtedy on stęka i eksploduje. Na wnętrze mojego uda. I wtedy właśnie zaczynam panikować, bo wydaje mi się, że trochę trafiło mi do środka, więc wypełzam szybko, odpychając go od siebie.
Jęczy znowu i osuwa się na siano. Wycieram się jego koszulką, potem poprawiam podciągniętą do góry sukienkę, wygładzam ją i już prawie słyszę, co powiem Saz – dowcipny komentarzyk do sytuacji, specjalnie na jej użytek: „W odróżnieniu od naszych kolegów i koleżanek z tych wiejskich obszarów, nie sądzę, bym miała predyspozycje do seksu na sianie”.
Wstaję i zagajam rozmowę:
– Wiesz, że Niemcy mieli kiedyś słowo na męską dziewicę? Jüngling. Czyż nie brzmi to, jakby oznaczało coś wręcz przeciwnego? – Bywam istną encyklopedią „dziewiczych” ciekawostek, zwłaszcza w niezręcznych sytuacjach, kiedy nie wiem, co powiedzieć.
Shane odzywa się spośród słomy:
– Wiesz, jesteś jak zestaw pudełek. Kiedy otwieram jedno, w środku jest kolejne, a potem jeszcze jedno cholerne pudełko, i nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek był w stanie otworzyć wszystkie z nich.
Wstaje, wciąga dżinsy, wkłada mokrą, zmiętą koszulkę. Patrzy na plamę.
– Przepraszam – mówię.
– To moja koszulka ze Snoop Doggiem, Jezu, Claude! – „Clod”.
– Myślę, że lepiej będzie, jak zostaniemy przyjaciółmi – mówię. „Lepiej mieć zbyt wiele pudełek niż za mało”.
– Co ty powiesz – odpowiada Shane i zostawia mnie samą.
Przy starym, wyblakłym stole piknikowym Saz rozmawia z grupką ludzi. Wśród nich są Alannis i Mara, a także Yvonne Brittain-Muir, która jest instrumentalistką i gamerką, oraz jej odwieczna dziewczyna Leah Basco. Przez ostatnich parę tygodni Saz i ja wyobrażałyśmy sobie każdy możliwy scenariusz, w którym Yvonne rzuca Leah i wyznaje Saz dozgonną miłość. Albo przynajmniej godzi się na seks.
Jeden z chłopaków podaje dalej jointa, inny opowiada długą historię o tym, jak poszedł na jakąś imprezę w koledżu. Leah, która wygląda w tych ciemnościach jak duch: blada, z długimi jasnymi włosami zafarbowanymi na niebiesko na końcach, wyciąga ręce do Yvonne i udają się razem w stronę stodoły nieprawości. Saz patrzy za nimi, jakby właśnie przejechały jej psa.
– Chcesz wracać? – pytam, choć nie ma jeszcze dwudziestej trzeciej.
– Ze wszystkich sił.
Obejmuję ją i ruszamy przez pole w kierunku domu i długiego żwirowego podjazdu, gdzie zaparkowałyśmy. Śpiewam Saz podnoszącą na duchu piosenkę, którą wymyśliłyśmy, kiedy miałyśmy po dziesięć lat: „Lody, lody, zimne lody, wybiją ci ją szybko z głowy, głowy”.
Ktoś się do nas zbliża, a Saz zdziela mnie z łokcia, mówiąc:
– Przestań, wariatko, zanim nas usłyszą.
Śpiewam więc głośniej, a potem ten ktoś wyłania się z ciemności i jest to oczywiście Wyatt Jones. Od razu zapominam o Saz, Yvonne, Shanie, pudełkach i o wszystkim, co było wcześniej.
Wyatt niedługo wyjeżdża na drugi koniec kraju, na koniec świata, do Kalifornii, do dziewcząt z długimi falującymi włosami i w letnich sukienkach. To sprawia, że wydaje się wyższy od nas wszystkich i odległy. Saz i ja też miałyśmy jechać do Kalifornii, a ja spotkałabym go tam i poznalibyśmy się bliżej, oboje spoza tego obcego świata. Początkowo połączyłoby nas nasze nieszczęsne środkowozachodnie pochodzenie, a potem, jako dwoje dorosłych, światowych ludzi zrozumielibyśmy, że jesteśmy dla siebie stworzeni.
Wyatt łapie moje spojrzenie i uginają się pode mną kolana. Plotka głosi, że mu się podobam. Że chciał mnie zaprosić na bal maturalny, ale był zbyt nieśmiały. Że on i jego trzech przyjaciół dwa miesiące temu nie bez powodu owinęli mój dom papierem toaletowym. Że byłam dla niego kimś szczególnym. Dopóki mój tata, maratończyk, nie przerwał im i nie zaczął ich ścigać na piechotę po osiedlu. Odrywam wzrok i patrzę teraz na swoje stopy, bo to wspomnienie jest nadal upokarzające.
– Cześć – mówi.
– Cześć – odpowiadam.
Zmuszam się, by spojrzeć na niego. Ma przepastne brązowe oczy i jasnobrązową skórę, szerokie bary i uśmiech na twarzy. Chociaż usta wciąż jeszcze mnie mrowią od całowania sprzed paru minut, pragnę, by mnie dotykał.
– Wychodzisz?
– Tak.
– Szkoda. – Uśmiecha się promiennie i oślepia mnie jak słońce. Wszystko prócz nas dwojga blednie. Jego tata jest czarny, mama była biała. Zmarła, kiedy był zupełnie mały. Wyatt jej nie pamięta, ale powtarza, że to po niej ma ten uśmiech.
Mówi coś jeszcze, ale zagłuszają to śmiechy, muzyka, czyjś krzyk. Odwracamy się jednocześnie. To Kayla Rosenthal, która zawsze wrzeszczy na imprezach. Stoi na stoliku piknikowym, machając drinkiem niczym człowiek-zraszacz. Wyatt wskazuje ją ruchem głowy.
– I ona dostała stypendium w Notre Dame.
Śmieję się, trochę zbyt głośno.
– Przyszłaś z Wallerem? – pyta.
– Nie, ale jest gdzieś tutaj. – Macham niedbale ręką, mając nadzieję, że tych pięć słów sugeruje to, co powinien wiedzieć: „Nie obchodzi mnie, gdzie jest, bo jest dla mnie nikim. Liczysz się tylko ty, Wyatt, zawsze tylko ty”.
Znowu kiwa głową, jakby to rozważał.
– Hej, gratuluję nominacji do otwarcia rozdania dyplomów.
– Dzięki.
– Czy to znaczy, że ty też wygłosisz mowę?
– Krótszą, owszem. Jasmine Ramundo ma mówić przez całe dziesięć minut, ale ja tylko przez pięć.
– Nie mogę się doczekać, aż ją usłyszę. – Uśmiecha się szeroko, a potem robi coś, co zawsze wywołuje u mnie dreszcze: wpatruje się w ziemię, jakby było tam coś głębszego i ważnego. Spogląda na mnie. – Będziesz tu latem?
– Tak.
– Ja też.
Gapimy się na siebie nawzajem, czuję gorąco na twarzy, a w głowie mam tylko jedno: „Chcę, żebyś był moim pierwszym, Wyatcie Jones. Jeśli mnie teraz poprosisz, żebym poszła do stodoły, to pognam tam z tobą i będę goła, już przestępując próg”.
Słyszę, jak odkasłuje. Odwraca wzrok. Zerka w górę. Uśmiecha się.
– To na razie.
– Na razie.
Odchodzi, i naraz to zwykła impreza ze zwykłymi ludźmi, a ja jestem jednym z nich.
– Możemy zostać.
Odwracam się i widzę Saz. „Skąd się tu wzięłaś?” Ale chociaż chcę zostać, to widzę jej minę.
– Nie ma mowy. – Przyjaciele na pierwszym miejscu. Zawsze. Idziemy do samochodu, a ja śpiewam dalej przez całą drogę.
Jakąś godzinę później leżę w łóżku i myślę o Wyatcie Jonesie. O wszystkich nieprzyzwoitych rzeczach, które chcę, żeby mi zrobił. Mój pokój przepełnia noc, jedynie księżyc go rozświetla.
Zamykam oczy i jestem nadal sobą, leżę w pościeli w żółte stokrotki, w granatowej piżamie, którą dostałam na ostatnie urodziny. Wszędzie leżą książki, bo odkąd skończyłam sześć lat, lubię się w nich zagrzebywać.
Więc nadal jestem sobą, ale teraz leżę pod Wyattem Jonesem. Wyatt Jones, te jego nogi jak u piłkarza i bary jak u pływaka, włosy pachnące chlorem i słońcem. Wyatt Jones, którego spojrzenie pali. Jest nade mną. Pode mną. Jego skóra przylega do mojej. Moje usta do jego.
Pościel dotyka mojego rozpalonego ciała, rękę mam tam, gdzie teraz chcę. Rozkopuję książki, które spadają na podłogę. Zaczyna mnie swędzieć nos, więc go drapię. Włos smyra mnie po czole, więc go zdmuchuję. Niech to cholera.
Oddychaj.
Skoncentruj się.
Wyatt.
Wyatt.
I oto znowu jest, w swej nagiej chwale.
Wyatt.
Momentalnie czuję na skórze setki małych igiełek.
„Jesteś pewna?” – pyta.
Mimo całej swej urody Wyatt Jones słynie z nieśmiałości. Kiedy się w ogóle odzywa, słychać ją w jego delikatnym, zachrypniętym głosie, który przywodzi na myśl troskę i rozwagę. Zbudowałam w sobie cały wewnętrzny świat na jego użytek: taki, w którym jest empatyczny i wrażliwy, a jednocześnie na tyle silny, by poderwać dziewczynę – konkretnie mnie – i rzucić ją na łóżko.
„Tak” – mówię. „Tak!”
„To ty, Claude. Zawsze byłaś tylko ty”.
„Przestań gadać, Wyatt, przestań natychmiast”.
Igiełki rozsypują się teraz po całym moim ciele, a Wyatt przeobraża się w chłopaka, którego widziałam kiedyś w samolocie, tego, co gapił się wprost na mnie, kiedy przechodził. Teraz jestem w tym samolocie, przebrana za stewardesę – bardzo elegancką, taką z lotów międzykontynentalnych: czerwona szminka, czerwony mundurek. Albo lepiej granatowy, bo wygląda lepiej z moimi włosami w stylu klauna. Idę za nim w kierunku toalety, on wciąga mnie do środka i zamyka drzwi, podnosi mnie swoimi silnymi ramionami i sadza na umywalce, a ja obejmuję go nogami.
Kiedy mnie całuje, wplatając dłonie w moje włosy, zamienia się we Wrednego Jake’a, dostawcę. Jesteśmy w jego klasycznym pontiaku, który pachnie pizzą i papierosami, ale nie zwracam na to uwagi, bo zdzieramy z siebie ubrania, a on nagle przemienia się w pana Darcy’ego. Nie, w pana Rochestera. Tylko że ja nie jestem Jane Eyre, tylko sobą w jakimś stroju jeździeckim, a on całuje mnie w świetle świec. Jesteśmy przed kominkiem, nagle pojawia się skóra z niedźwiedzia, nie jestem pewna dlaczego. Była taka w książce? Patrzę na niedźwiedzia, a niedźwiedź na mnie wzrokiem mówiącym „Ty morderco!”. I to mnie tak dołuje, że pozbywam się skóry z niedźwiedzia i teraz leżymy na podłodze, Rochester i ja, i jest potwornie zimno, bo Thornfield Hall to w końcu zamek w Anglii. Rochester wykombinowuje kocyk, ale za późno, odsyłam go.
I teraz to znowu Wyatt, sunie w moją stronę jak na szkolnym korytarzu, wpatrując się we mnie tak intensywnie i poważnie, że wiem: to jest to. Jesteśmy w jego pokoju, nie ma jego rodziców i wszystko zwalnia tak, że słyszę własny oddech, szybki i krótki, i prawie słyszę jego oddech, kiedy patrzy mi w oczy, i widzę wszystko: jego, mnie, nas odbitych w jego źrenicach.
„Claude” – mówi.
Może „Claudine”?
„Claudine”.
A potem go czuję. Całego. I nie martwię się, że jestem gdzieś za mała lub za duża, bo on nawet nie musi mówić „Jesteś piękna”. Już mi to powiedział.
Jesteśmy więc razem, Wyatt i ja, bliżej niż z kimkolwiek dotąd byłam, spowijam go, lgnę do niego i nagle szepczę „Tak!”, i całe moje ciało unosi się na łóżku. Po prostu unoszę się w powietrze i wystrzeliwuję fajerwerkami we wszystkich kolorach. Jestem eksplozją koloru i ognia, mój pokój wiruje w blasku. Miliony iskier utrzymują mnie w powietrzu.
Chcę mieszkać tu w górze, otoczona tą błyszczącą burzą świateł. Chcę, żeby to trwało wiecznie, ale jedna po drugiej iskierki gasną i umierają. Próbuję je złapać i zatrzymać, ale czuję, jak delikatnie i powoli opadam z powrotem na łóżko.
Łóżko wchłania mnie stopniowo od stóp do głów, a ja zastygam bezwładna i nieruchoma.
Otwieram oczy i jedyne światło pochodzi od księżyca. Ciało mam ciężkie, ogromnie ciężkie, czuję, jak zasypiam w pościeli w stokrotki, myśląc o tym, że powinnam była więcej się pouczyć na zajęcia z panem Callumem, że nie znalazłam tego drugiego buta i że muszę pamiętać, by w poniedziałek oddać Alannis jej zielony sweter. A potem odpływam myślami w kierunku Shane’a, stodoły i wilgoci na moim udzie. Co jeśli trochę dostało mi się do środka i zajdę w ciążę, będę miała dziecko i będę musiała wyjść za Shane’a Wallera i zostać w Ohio na zawsze?
Tuż przed zaśnięciem, gdy leżę w granatowej piżamie i w pościeli w stokrotki, przypomina mi się, jak Wyatt mówi „to na razie”, co może znaczyć wszystko, bo od dziś cały świat jest znów możliwy.
Jest prawie jedenasta rano, a ja jestem u siebie w pokoju. Gadam z Saz przez telefon, konkretnie o naszych planach na lato. Po pierwsze i przede wszystkim rozmawiamy o naszej wyprawie, podczas której mamy we dwie zwiedzić samochodem cały stan Ohio, zanim pożegnamy się z nim na zawsze, a przynajmniej na cztery lata. Kupiłyśmy sobie pasujące do siebie bikini (czarne dla mnie, czerwone dla niej) i plecaki Kanken (błękitny dla mnie, żółty dla niej), a Saz załatwi samochód na tydzień lub dwa. Chce zacząć od północy, a ja od południa, obie gadamy i śmiejemy się jednocześnie, i dlatego nie słyszę pukania do drzwi.
Nagle drzwi się otwierają i staje w nich mój tata. Ma dziwną minę, kiedy tak patrzy: plakaty na ścianach, porozrzucane po podłodze koszulki, dżinsy oraz sukienki, książki wszędzie, a ja stoję na górze ciuchów jak na szczycie Kilimandżaro i ciągle się śmieję, ale też usiłuję sobie przypomnieć, kiedy ostatnio, jeśli w ogóle, tata był w moim pokoju.
Powinnam coś podejrzewać, ale nie podejrzewam. Mówię:
– Rozmawiam przez telefon.
– Muszę z tobą porozmawiać – odpowiada on.
Teraz już się nie śmieję, Saz też nie. Pyta:
– To twój tata?! – W jej głosie słychać to samo zdziwienie, które ja czuję.
Przysiada na skraju łóżka, wspierając stopy na podłodze. Wygląda, jakby lada moment miał rzucić się do ucieczki. W pierwszej chwili myślę, że coś strasznego stało się mamie. Albo że chce mi powiedzieć, że pies nie żyje albo kot nie żyje, albo dziadkowie nie żyją. Przeglądam swoje wspomnienia, szukając ostatniego razu, kiedy tak usiadł, żeby ze mną porozmawiać. Nie pamiętam nic, aż do mojej trzynastki, kiedy popatrzył na mamę i powiedział: „Nie mówiłem po nastoletniemu, nawet kiedy sam miałem naście lat. Teraz jest w twoich rękach”.
Siadam obok niego w odległości kilkunastu centymetrów. Zastanawiam się, gdzie jest mama i czy wie, że przyszedł tutaj, a wtedy on mówi:
– Twoja mama poprosiła, żebym z tobą porozmawiał.
Nie wiedzieć czemu od razu myślę o Shanie i o stodole. „Proszę, żeby się tylko nie dowiedzieli!” To najgorsza rzecz, jaką umiem sobie wyobrazić, ponieważ jak dotąd wiodłam w miarę ciche i spokojne życie, co zapewne jest powodem, dla którego nie potrafię pisać z uczuciem. Nigdy nawet nie miałam dziury w zębie.
A potem tata odkasłuje i zaczyna mówić takim cichym, poważnym głosem, zupełnie inaczej niż zwykle, a po chwili, zaczyna płakać – nigdy wcześniej nie widziałam, jak płacze.
Myślę: „Przestań. Przestań płakać. Nie ty. Ojcowie nie płaczą”, co jest w sumie głupie, ale tak właśnie pomyślałam.
Chyba nawet mówię na głos:
– Nie płacz.
A może nic nie mówię.
Bo on mówi, że już nas nie kocha, mamy ani mnie.
Że ostatnich osiemnaście lat mojego życia…
że osiemnaście lat, które ukształtowały całe moje życie…
było jakimś okropnym żartem i że właściwie nigdy nas nie kochał, ani przez chwilę…
a może kochał przez krótką chwilę, ale miłość umiera, gdy jej obiekty aż tak nie nadają się do kochania jak mama i ja…
że to niestety nasza wina, iż nie możemy być już jego rodziną.
Że chce, żebyśmy wyjechały daleko, by nie musiał już na nas patrzeć, bo jest chory na sam nasz widok. Mówi dalej, ale nie słucham. Jestem zbyt skoncentrowana na tym, jak łzy staczają mu się po policzku na zarost i znikają. „Dokąd one lecą?”
– Kłębuszku – odzywa się. Moja ksywka. Tylko on tak do mnie mówi. Nasze specjalne imię na okoliczność sekretnych wypadów do cukierni przed szkołą, tajnych lodów przed obiadem, za szybkiej jazdy samochodem i oglądania strasznych filmów – tych wszystkich rzeczy, na które mama jest zbyt mamowa. Mimo że przez całe życie byłyśmy Claudine i Lauren, Lauren i Claudine, dziewczyny Llewelyn, bo mama nie przyjęła nazwiska taty, a zresztą i tak zawsze więcej w nas było Llewelynów niż Henrych. Oznacza to zasadniczo, że wierzymy w potencjalność oraz magię, nie zawsze bacząc na praktyczne (czyli mroczne i realistyczne) aspekty życia.
Tymczasem tata był zawsze na obrzeżach, nieco inny od nas, obserwował, dopingował i uczestniczył, na ile mógł. Przez całe moje życie wszyscy nas, dziewczyny Llewelyn, kochali. Najwyraźniej wszyscy oprócz niego.
– Kłębuszku – odzywa się znowu – to nie dlatego, że mi na tobie nie zależy.
Nawet teraz, w tym momencie, kiedy podłoga mojego pokoju znika, kiedy patrzę w dół przez stopy, zastanawiając się, jak kiedykolwiek jeszcze dam radę wstać; nawet teraz nie może się zdobyć na słowo „kochać”. Na przykład: „To nie dlatego, że cię nie kocham”.
A potem mówi:
– Po prostu nie mogę mieć teraz rodziny.
A może nic z tego wszystkiego w rzeczywistości nie mówi, ale to właśnie słyszę. I w tym momencie przestaję patrzeć na jego łzy i na zarost, a gapię się w miejsce, gdzie kiedyś była podłoga. Potrafię myśleć tylko o tym, że minutę temu tu była, a teraz jej nie ma. O tym, jak można przez cały dzień, całymi dniami ani razu nie pomyśleć o podłodze, o gruncie pod nogami, bo przyjmuje się, że po prostu tam jest. I nagle nie ma.
Prawdziwa rozmowa odbywa się mniej więcej tak:
Tata:
– Muszę z tobą porozmawiać.
Ja:
– Okej.
– Nie chcę, żebyś myślała, że jest ktoś inny. Ważne, żebyś to wiedziała. Mama i ja się rozstajemy. Poprosiła mnie, żebym to ja ci powiedział, ponieważ to nie jest jej pomysł, ale mój. – Odwraca wzrok, kiedy to mówi. Potem dodaje: – Po prostu nie jestem w stanie w tym trwać, nie mogę. – A potem: – Tu nie chodzi o ciebie ani o twoją mamę, ale o mnie. Chcieliśmy z tym poczekać, aż skończysz szkołę. Nie chcieliśmy cię wykorzeniać. Następne dwa tygodnie zostaniemy razem w tym domu, a potem się rozstaniemy.
Kiedy mówi „rozstaniemy się”, myślę o rozciętym sercu, odpiłowanych członkach.
– Ale wczoraj zawiozłeś mnie do szkoły…
W rzeczywistości chcę powiedzieć: „Wczoraj byliśmy normalni, jedliśmy margaretki, jechaliśmy w towarzyskiej ciszy, szybciej niż ktokolwiek inny na drodze”.
– To gromadziło się od dłuższego czasu – mówi. – Próbowaliśmy się rozeznać, co będzie najlepsze dla ciebie, twojej mamy i dla mnie.
„Więc wiedział o tym, kiedy jechaliśmy przez most na ulicy Głównej, przez centrum Mary Grove, kiedy jedliśmy ciastka pod cukiernią Joy Ann”.
Nagle czuję się pominięta. Jakbym przez te wszystkie lata – choć stanowiłyśmy duet Claudine i Lauren, Lauren i Claudine – wierzyła, że jest nas troje w tym małżeństwie. Dopiero teraz widzę, że cały czas byli tylko oni dwoje.
– Nie chcę, żebyś z kimkolwiek o tym rozmawiała, Kłębuszku, nawet z Saz. Do czasu, aż wszystko uporządkujemy. Wiem, że kochasz Saz i jej rodziców, ale są naszymi bliskimi przyjaciółmi, a nie jesteśmy gotowi im powiedzieć. Komukolwiek. Jeszcze nie.
Jestem tak odrętwiała, że się nie wściekam, nie pytam dlaczego. Nie mówię: „Nie masz prawa rozkazywać mi, z kim mogę lub nie mogę o tym rozmawiać. Nie możesz mi powiedzieć, że świat się kończy, a potem prosić, bym nikomu nie mówiła”.
Zamiast tego siedzę, coraz bardziej pusta w środku, ręce więdną mi na kolanach, serce usycha mi w piersi, stopy wiszą w powietrzu, bo nie ma już podłogi.
Odzywa się gdzieś z daleka:
– Mary Grove jest tak cholernie małe, a zupełnie nie potrzebujemy, żeby ludzie gadali o mnie i twojej mamie, bo nie mają nic lepszego do roboty. I nie chcę, żeby jeszcze bardziej ci to wszystko utrudniali.
Potem już nic nie słyszę.
Kiedy wychodzi, mama siada na łóżku i mnie obejmuje. Mówi, że możemy porozmawiać, jeśli chcę, że ważne, by rozmawiać i wyrzucić to z siebie.
– Pozwól łzom płynąć – powtarza jak zawsze – bo jeśli tego nie zrobisz, i tak przyjdą, może nie jako łzy, może jako gniew lub coś gorszego.
– Więc to się naprawdę dzieje – mówię.
– Tak, to się dzieje.
I wtedy nagle czucie wraca w moje dłonie, serce, każdą część ciała, które wcześniej stało się puste i martwe. Prawie zginam się wpół z bólu. Czuję się, jakby zrzucono bombę w środek tego pokoju, prosto na moją głowę.
– Wiem, że to niespodziewane. I przytłaczające. Tak bardzo, bardzo mi przykro.
Przytula mnie mocniej.
– Tata mówi, że nie wolno mi o tym rozmawiać. – Przez chwilę zastanawiam się, czy mnie słyszy, bo mój głos dobiega z daleka, jakby zamknięty był w ciemnym, pustym pokoju bez okien i drzwi.
– Póki próbujemy wszystko poukładać, nie mów o tym poza domem.
Usiłuję zdławić nadzieję, która pojawia się po słowach „póki próbujemy wszystko poukładać”, jakby sytuację dało się jeszcze naprawić i rozstrzygnąć.
– Jak mamy pojechać z Saz na naszą wyprawę, skoro nie mogę o tym rozmawiać?
– Nie jestem pewna, czy ta wyprawa dojdzie do skutku, Claude. Przynajmniej nie teraz.
– Ale planowałyśmy ją od dawna.
– Wiem, przykro mi. – Widzę, że jest tak samo zagubiona jak ja. – Sama próbuję to wszystko zrozumieć. – Milknie i prawie słyszę, jak ostrożnie dobiera w myślach słowa. – Musisz jednak pamiętać, że to nie ma nic wspólnego z tobą. Twój tata i ja kochamy cię najbardziej na świecie.
Po jej wyjściu leżę w łóżku. Bez książek. Bez marzeń z Wyattem w roli głównej. Bez planów na wyprawę. Tylko ja i ciągłe myśli, gdzie podziała się podłoga.
Leżę tak bardzo długo.
Dom jest cichy, słychać tylko szmer drzwi garażu i odjeżdżające auto taty. A troszkę później dźwięk stukania do drzwi. To mój kot Ray chce dostać się do środka. Ale nie umiem się ruszyć. Więc leżę.
I leżę.
Kiedy wybuchł Wezuwiusz, mieszkańcy Pompei byli zupełnie nieprzygotowani, ale wiemy z listów pewnego ocaleńca, że eksplozję poprzedzały sygnały ostrzegawcze. Smugi dymu, wstrząsy ziemi. „Jak mogłam nie widzieć znaków? Jak mogłam nie wiedzieć?”
Myślę o historii świata i ludziach, których życie zmieniło się w jednej chwili. Na przykład o kobiecie, po której otrzymałam imię. Claudine Blackwood, cioteczna babka mojej mamy, miała tylko pięć lat, kiedy jej matka zastrzeliła się w sypialni ich domu na jednej z wysepek u wybrzeża Georgii. Stało się to w czwartek po śniadaniu, jej tata wyszedł z domu kilka minut wcześniej. To Claudine usłyszała strzał i to ona znalazła swoją mamę w kałuży krwi w łazience. Tragedie takie jak ta moja mama pisarka określa mianem „przełomowych momentów” – są to takie chwile, kiedy całe życie się zmienia i człowiek zostaje sam, zbierając jego kawałki. Mama twierdzi, że właśnie to, jak zbiera się te kawałki, okazuje się przełomowe.
Ciotka Claudine i jej ojciec zostali w tamtym domu, nawet po tym, co się stało. Spędziła kilka lat w Connecticut w Szkole dla Dziewcząt Panny Porter, ale wróciła na wyspę na dobre, kiedy miała dziewiętnaście lat. A kiedy jej tata zmarł, zostawił jej dom. Często się zastanawiałam, jak to było dorastać w tym samym domu, w którym matka się zabiła, wchodzić do tej sypialni tysiące razy w życiu.
Ciocia Claudine była ulubioną krewną mojej mamy. Kiedy mama miała dziesięć lat, pojechała ją odwiedzić i znalazła ślad po pocisku na drzwiach szafy. Mówiła, że dało się w niego włożyć palec. Na zdjęciach Claudine, które widziałam, widnieje schludna kobieta z krótkimi włosami obciętymi na pazia i trzema grubymi jamnikami, które ponoć chodziły za nią wszędzie. Ubierała się w koszule zapinane na guziki i spodnie khaki, ale z tego, co mówi mama, nosiła się po królewsku.
Chciałabym móc spytać ciotkę Claudine, czy z perspektywy czasu umiałaby dostrzec znaki zapowiadające to, co zrobiła jej matka, ale Claudine zmarła, zanim się urodziłam. Może więc widziała te znaki, a może nie, ostatecznie miała wtedy tylko pięć lat. A kiedy zmarła, wraz z nią odeszły wspomnienia o jej matce i o tamtej dziewczynce, którą mogłaby być, gdyby nie padł strzał. Nie zostawiła po sobie męża ani dzieci, w ogóle nikogo, kto mógłby nam powiedzieć, dlaczego została w tym domu na jakiejś wyspie u wybrzeża Georgii.
To sprawia, że się zastanawiam: „Czy to jest mój przełomowy moment? Jeśli tak, to co zrobię z tymi wszystkimi kawałkami?”.
W pewnej chwili zdaję sobie sprawę, że powinnam się ruszyć. Że leżenie tutaj tylko pogarsza sprawę. Sięgam więc po telefon. Saz wysłała piętnaście esemesów i zostawiła trzy wiadomości. Zamiast zejść na dół, żeby zjeść śniadanie z rodzicami – czy raczej w tym wypadku – z mamą, jak robiłam to w każdą sobotę przez osiemnaście lat życia, wyłączam telefon i sięgam po notes oraz pióro, które trzymam przy łóżku. Przez całe życie wszystko ubierałam w historie, bo czułam, że wszystko zasługuje, by swoją historię mieć. Nawet jeśli to tylko stary kawałek marmuru osadzony w ścianie piwnicy. „Skąd pochodzi? Kto go tam umieścił? I dlaczego?”
Nikt o tym nie wie: piszę powieść. Kiepską, przydługą powieść, którą uwielbiam, mimo że nie ma fabuły, za to chyba z siedmiuset bohaterów, i której pewnie nigdy nie skończę. Jak dotąd mieści się w trzech notesach, a ja piszę dalej. Któregoś dnia albo wyrzucę wszystkie notesy, albo przepiszę to na laptopa.
Otwieram notes. Zdejmuję zatyczkę z pióra.
Gapię się na pustą stronę.
Ona gapi się na mnie.
– Nie gap się na mnie – mówię do niej.
Zapisuję swoje imię, tylko po to, by pokazać, kto tu rządzi. Claude.
Obwodzę imię piórem, jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze, aż wygląda, jakby było uwięzione w gniewnej chmurze.
Piszę swoje pełne nazwisko: Claudine Llewelyn Henry. Llewelyn to panieńskie nazwisko mojej mamy. Skreślam Henry i piszę Claudine Llewelyn. Oto, kim od teraz prawdopodobnie będę.
Sięgam po telefon, włączam i dzwonię do Saz.
– Czego chciał twój tata?
– Co?
– Twój tata – powtarza. – Czego chciał?
– Nic. Tylko pogadać ze mną o końcu roku. Jego rodzice przyjeżdżają nas odwiedzić, żeby usłyszeć moją przemowę.
I myślę: „Naprawdę to robię. Naprawdę to przed nią zatajam”. Patrzę w dół na swoje ramię, gdzie przyszczypuję skórę tak mocno, że aż robi się fioletowa.
– Dziwnie brzmisz. Jesteś pewna, że wszystko okej?
– Czuję się dobrze. Jestem tylko zmęczona, krótko spałam.
Potem myślę, żeby jej jednak powiedzieć, mimo że tata zakazał, o tej bombie, którą właśnie zrzucił mi na głowę i serce. Ale wtedy to by się stało prawdziwe, a teraz się takie nie wydaje. Zamiast tego mówię:
– Co robisz dzisiaj wieczorem?
Tylko po to, żeby zobaczyć, co się stanie, nakłuwam sobie skórę stalówką pióra, jeszcze raz i jeszcze raz, aż skóra robi się niebieska od atramentu, a może od siniaków.
– Nic. Teraz trochę oglądam film, a trochę robię laleczkę voodoo Leah Basco.
– Możesz wziąć auto?
– Przypuszczalnie. Zawsze możesz wpaść do mnie.
Saz mieszka trzy przecznice ode mnie.
– Okej.
– Albo możemy iść do Dayton.
Myślę o szybkiej jeździe i podgłaśnianiu muzyki, coraz bardziej i bardziej.
– To brzmi lepiej.
– Jesteś pewna, że wszystko okej?
Patrzę na notes, gdzie napisałam „Claude” z trzysta razy. Na wszystkie niebieskie punkty na mojej skórze.
– Jestem pewna.
Rozłączamy się i czekam na nią u siebie w pokoju, wyglądając przez okno, żeby nie siedzieć na dole i rozmawiać z mamą.
Saz prowadzi. Jeździ pięcioletnią hondą do spółki ze swoim bratem Byronem. Jedziemy szybko z głośną muzyką i opuszczonymi szybami, nie rozmawiając o Yvonne, Wyatcie ani o Shanie. Stajemy się częścią tego powietrza, tej nocy, tej muzyki, i śpiewamy aż do zachrypnięcia.
To właśnie my: dwie najlepsze przyjaciółki dorastające w mieście, które jest zbyt małe. To ona pierwsza sprawiła, że poczułam się w Mary Grove jak w domu. Zbliżyło nas najpierw to, że żadna z nas nie pochodziła stąd i razem zostałyśmy autsajderkami. Kiedy miałyśmy dziesięć lat, zaraz po tym, jak odkryłyśmy, że obie chcemy zostać pisarkami, postanowiłyśmy opuścić kiedyś Mary Grove i odnieść w świecie Sukces. Uznałyśmy, że opuszczenie Mary Grove oraz Ohio jest dla nas warunkiem koniecznym przetrwania. I to dało początek liście: liście wszystkiego, co zrobimy i co osiągniemy, kiedy już będziemy wolne. W piątej klasie założyłyśmy zespół składający się z samych dziewczyn, by jak najszybciej móc opuścić Mary Grove. Granie muzyki nie szło nam za dobrze, za to słuchanie świetnie, a nasza miłość rozlała się na wszystkie gatunki muzyczne, w szczególności na Françoise Hardy i yé-yé girls z lat sześćdziesiątych. Uczyłyśmy się o tych kobietach w siódmej klasie na lekcjach francuskiego. W całej swojej egzotycznej francuskości unosiły nas one daleko z małego miasta na Środkowym Zachodzie i zainspirowały obsesję na punkcie wszystkiego, co francuskie.
W Dayton wchodzimy po schodach do Instytutu Sztuki, który jest zamknięty na cztery spusty, ale oświetlony z zewnątrz. Siedzimy skulone na zimnie i wietrze, choć jest już prawie lato. Obserwujemy, jak niebo zmienia kolory – szary przechodzi w złoty, potem różowy w niebieski. Pojawia się księżyc, zaraz po nim gwiazdy, które świecą zbyt jasno. Jest w nich coś nieuczciwego.
W wieku jedenastu lat, kiedy Saz uznała, że jest adoptowana, ponieważ jej mali i cisi bracia oraz mali i cisi rodzice zupełnie jej nie rozumieli, uzgodniłyśmy, że jest podrzutkiem. I mimo że kocham swoich rodziców i jestem bardzo do nich podobna, dokładnie po połowie, zdecydowałam, że też mogę być podrzutkiem. Mimo lilipuciego wzrostu Saz oraz jej ciemnej karnacji i moich długich kończyn oraz piegów powiedziałyśmy sobie, że rozdzielono nas po urodzeniu, a jedynym wytłumaczeniem było to, że skradziono nas prawowitej rodzinie. Stworzyłyśmy i spisałyśmy całą historię: naszą i naszych prawdziwych rodziców, rodzeństwa oraz ludzi, którzy nas ukradli. W wieku lat trzynastu ułożyłyśmy plan: kiedy skończy się liceum, ruszymy do Kalifornii i tam zamieszkamy razem, zarabiając na życie jako pisarki. Przez lata nasza przyjaźń się zacieśniała, aż wreszcie trudno było stwierdzić, gdzie kończy się Claude, a zaczyna Saz.
Mimo to tej jesieni rozjeżdżamy się do różnych szkół. Ja do Columbii w Nowym Jorku, Saz do Northwestern w Chicago. Zgodziłyśmy się nie rozmawiać o tym aż do końca lata, bo myśl o rozstaniu jest nie do zniesienia.
Saz wyjmuje z torby butelkę wódki. Podaje mi, a ja piję, choć mi nie smakuje. Odpowiada mi za to ciepło rozgrzewające klatkę piersiową już po pierwszym łyku. Jakbym miała piecyk w środku. Siedzimy, patrząc w miasto. Od drugiego roku liceum przyjeżdżamy tutaj, kiedy nie chcemy rozmawiać, ale chcemy poczuć się lepiej. Myślimy o tym miejscu jako o naszym Instytucie Sztuki, tak jak myślimy o I-70 jako o naszej autostradzie, a o Mary Grove jako o naszym mieście, nawet jeśli tam nie pasujemy.
Oddaję butelkę Saz, ale ona kręci głową.
– Prowadzę.
Biorę łyka za nią.
– Muszę ci coś powiedzieć, Hen.
Nazywa mnie „Hen” – to skrót od Henry, czyli Claudine Henry – odkąd miałyśmy dziesięć lat.
„Llew – chcę jej powiedzieć – nazywaj mnie teraz Llew, od Llewelyn. Też mam ci coś do powiedzenia”.
Robi wydech, jakby przez dłuższy czas wstrzymywała powietrze.
– Przespałam się z Yvonne.
Zanim mogę powiedzieć „Ale dopiero co widziałyśmy ją z Leah wczoraj czy przedwczoraj”, Saz dodaje:
– Przepraszam, że ci nie powiedziałam, kiedy to się stało.
Mówię pierwszą rzecz, która przychodzi mi do głowy:
– Ale ona ma dziewczynę.
– Od jakiegoś czasu sytuacja jest niestabilna.
– Kiedy z nią spałaś?
– Trzy tygodnie temu. Pamiętasz, jak poszłam z Marą do Adama Katza? W ten weekend kiedy byłaś gdzieś z Shane’em? Wtedy to się stało.
– O – mówię.
Trzy tygodnie temu.
– Wiem, że miałyśmy czekać, żeby się zakochać i móc zrobić to w tym samym czasie, ale miałyśmy po dziesięć lat, kiedy to sobie obiecałyśmy, Hen. Wiesz, że chodziłam na randki, niewiele, ale trochę tak. Nie tyle co Alannis.
– Nikt nie randkuje tyle co Alannis.
– Prawda? Ale, no nie wiem, nikt wcześniej aż tyle dla mnie nie znaczył. To znaczy, inne były ważne, ale żadna nie trafiła tu. Dokładnie tu. – Gładzi dłonią okolicę serca. – Nie byłam na to przygotowana – dodaje. – Nie byłam przygotowana na nią. Myślę, że nie da się przygotować na coś takiego.
Z jakiejś przyczyny ta wiadomość wstrząsa mną niemal tak samo mocno jak wieści o rodzicach, bo oto pojawia się kolejny sekret, który przede mną ukrywano. „Jestem kimś, przed kim ludzie chcą trzymać sprawy w sekrecie, a rzeczy, w które wierzyłam, okazują się kłamstwem”. Czuję, że płuca odmawiają mi posłuszeństwa, brak mi tchu. Wpatruję się w betonowe stopnie schodów, ale nie ma ich tam, gdzie przed chwilą były. Między moimi stopami a podłożem jest tylko powietrze.
Odchrząkuję, bo nagle kompletnie zaschło mi w gardle.
– Dlaczego nic nie mówiłaś?
– Nie wiem. Powinnam była ci powiedzieć. Nie byłam po prostu pewna, co to dokładnie znaczyło. Dla Yvonne i dla mnie. Myślę, że musiałam najpierw jakoś to ogarnąć.
– I co? Ogarnęłaś?
– Niezupełnie. Ale nie chciałam już dłużej ci nie mówić.
– Czyli nie chciałaś tego dłużej trzymać w sekrecie.
– No.
Mimo że siedzę tam, strzegąc własnego sekretu, jej tajemnica boli mnie jak otwarta rana. Chcę, żeby ją sobie wzięła i odbudowała te schody, na których będziemy mogły siedzieć razem, ramię w ramię, jak zawsze.
– Czy Yvonne chciała, żebyś nic nie mówiła? Bo była nadal z Leah?
– Nie, sama postanowiłam nic nie mówić. Poza tym dziewictwo to zajebiście subiektywna sprawa, Hen. Wymyślili je starzy, biali i hetero mężczyźni, którzy rządzą krajem, czy kto tam był na ich miejscu w dawnych czasach. Wszystko po to, żebyś czuła się wykluczona, samotna i w jakiś sposób niekompletna. Ale dla mnie to naprawdę nie miało znaczenia.
– Za to pierwszy raz z Yvonne miał dla ciebie znaczenie.
– Tak, to znaczyło wszystko. – Głos jej się załamuje, dosłownie, jakby uginał się pod ciężarem tych wszystkich emocji, które Saz nosi w sobie.
Powinnam odłożyć na bok gniew i urazę i spytać Saz, jak było. Jak się teraz czuje, czy z perspektywy czasu wolałaby poczekać, co to oznacza dla niej i dla Yvonne. Powinnam o nią spytać, bo to doniosła chwila i, chcę czy nie, Yvonne jest teraz w jej życiu. Ale kiedy otwieram usta, potrafię tylko powiedzieć, że być może jestem w ciąży z Shane’em Wallerem.
– Wiesz, że to nie są lata pięćdziesiąte, prawda? Masz inne opcje, nawet jeśli jakoś jesteś w ciąży, a nie jesteś.
– On uważa, że jestem jak zestaw pudełek i za każdym razem, kiedy otwiera jedno, w środku jest drugie.
Patrzę w dół, gdzie były schody, i widzę, że ziemia też zniknęła.
– Moim zdaniem obie wiemy, że jest tylko jedno pudełko, do którego Shane chce się dostać – kwituje Saz.
Do Mary Grove jest pięćdziesiąt sześć kilometrów. Zamiast rozmawiać, podkręcamy muzykę tak głośno, że czuję, jak wdziera się w mój układ krążenia, jak dociera do kości. Saz prowadzi z jedną ręką wystawioną za okno. Bierze zakręt zbyt ostro i krzyczymy unisono razem z piosenką. Odgarniam włosy do tyłu, bo strasznie wieje i jeśli ich nie odgarnę, to chyba je połknę. Chwytam butelkę wódki drugą ręką i piję, a ciepło alkoholu połączone z muzyką sprawiają, iż czuję, że żyję. Docieramy do Mary Grove w dwadzieścia minut, bo Saz jeździ szybciej niż ktokolwiek inny, kogo znam, jeszcze szybciej niż mój tata.
W świetle tablicy rozdzielczej badam siniaki na swoim ramieniu – małe siniaczki, które sprawiłam sobie sama gdzieś pomiędzy rankiem a obecną chwilą, tylko po to, żeby się upewnić, że to nie sen.
Skręcamy w moje sąsiedztwo, podążając wznoszącą się i krętą drogą.
„Ciągle mogę jej powiedzieć”.
Zjeżdżamy z jednego wzniesienia.
„Mogę jej teraz powiedzieć”.
Zakręt. Drugi zakręt.
„Mogę otworzyć usta i dać upust słowom. Wtedy będzie wiedziała i będzie mogła pomóc mi znaleźć w tym sens, i nie będę sama, i to wszystko stanie się realne”.
Samochód zatrzymuje się przed moim domem. Siedzimy jeszcze chwilę przy muzyce. Nie chcę wchodzić do środka. Nie chcę widzieć się z rodzicami.
Ale nie mogę tak siedzieć wiecznie, bo Saz będzie chciała wiedzieć, co się dzieje, więc zaczynam wysiadać. Saz przechyla się przez siedzenie, kładzie rękę na mojej, zatrzymując mnie.
– Wiesz, że to nie oznacza, że z nami koniec, prawda? Nie tylko twój wyjazd do Nowego Jorku, a mój do Chicago, ale to, co jest między mną i Yvonne? To, że się zakochałam, nie miało nic wspólnego z tobą, Hen, ani z wszystkimi naszymi planami. Chodziło o dziewczynę, którą naprawdę lubię, i o, nie wiem, ten właściwy moment, który wtedy nadszedł. Ale to, co nas łączy, nigdy się nie skończy.
– Wiem – odpowiadam, ale czuję nieprzyjemne ukłucie w sercu. Saz złamała obietnicę. Może to była głupia obietnica – sprzed ośmiu lat, spisana przez dziesięciolatki. Ale nie chodzi tylko o tę obietnicę – Saz trzymała Yvonne w sekrecie przede mną. Jeszcze nawet nie skończyłyśmy szkoły i nie wyjechałyśmy z domu. Ile sekretów pojawi się w przyszłości, kiedy ona będzie w Chicago, a ja w Nowym Jorku, a nie razem, tutaj, w Mary Grove? „Czasami coś się kończy, nawet jeśli tego nie chcesz”.
Może nie dręczyłoby mnie to tak bardzo, gdybym sama nie ukrywała sekretu należącego do moich rodziców, który teraz przekazali mnie. Chociaż wcale go nie chcę.
Zmuszam się, by ująć jej dłoń.
– Chciałabym, żebyśmy razem pojechały do Kalifornii.
– Ja też.
Jej błyszczące ciemne oczy napotykają mój wzrok. Saz zawsze wygląda, jakby myślała o setkach ekscytujących rzeczy naraz. Ale teraz jej oczy są spokojne, a prócz szczęścia z powodu Yvonne widzę zmartwienie i smutek, może strach, że się na nią gniewam.
Mówię więc:
– Nie umiałabym się na ciebie złościć. Zwłaszcza o to, że podążasz za sercem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki