Podtrzymując wszechświat - Jennifer Niven - ebook + książka

Podtrzymując wszechświat ebook

Jennifer Niven

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wszystkim się wydaje, że dobrze znają Libby, dziewczynę kiedyś zwaną „najgrubszą nastolatką w Ameryce”. Nikt jednak nie zadaje sobie trudu, żeby poznać ją tak naprawdę. Po śmierci mamy Libby zajadała się w czterech ścianach swojego domu w towarzystwie załamanego ojca i własnego smutku. Teraz dziewczyna wraca do szkoły, jest gotowa na nowych przyjaciół, miłość, na wszystko, co życie ma jej do zaoferowania.

Wszystkim się wydaje, że dobrze znają Jacka. Owszem, to popularny i lubiany uczeń, ale i osoba, która nauczyła się nie rzucać w oczy. Jack potrafi zaprojektować i zbudować niemal wszystko, ale nie jest w stanie zrozumieć, jak działają trybiki jego własnego mózgu. Nikt nie zna wielkiego sekretu Jacka: chłopak nie rozpoznaje twarzy, nawet rodzeni bracia wyglądają dla niego jak obcy ludzie.

Jack i Libby, połączeni okrutną licealną zabawą, spotykają się na szkolnej terapii. Oboje są wściekli, ale wściekłość powoli zmienia się w zainteresowanie. Odkrywają, że im więcej czasu spędzają ze sobą, tym mniej czują się samotni i niepotrzebni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 339

Oceny
4,2 (114 oceny)
46
47
19
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kwiatuszek1999

Nie oderwiesz się od lektury

Myślę,że to jest jedna z moich comfort książek.Wcześniej nie miałam pojęcia,że można takową znaleźć mimo czytania wielu opinii ludzi,gdzie określają w ten sposób bohaterów czy osoby,ale to jest zdecydowanie to. Przede wszystkim Libby,tak bardzo ją rozumiem i wciąż borykam się z jej problemami.Co prawda nie obracam się już w środowisku szkolnym,ale zjawisko bezpodstawnego hejtu tylko za to w jaki sposób się wygląda spotykać nas może wszędzie,w pracy,na poczcie czy nawet w zwykłym sklepie spożywczym.Widzę niektóre spojrzenia ludzi i co prawda jeszcze nie nauczyłam się tak skutecznie ich ignorować jak główna bohaterka,ale jestem na dobrej drodze. Im więcej o niej myślę tym więcej zauważam podobieństw,utrata rodzica w młodym wieku czy pewnego rodzaju zajadanie zmartwień... Co do Jacka,jestem w stanie go w pewien sposób zrozumieć,chęć przynależności do grupy jest często tak silna,że niektórzy ludzie są w stanie robić naprawdę głupie rzeczy,by nie być na jej uboczu. Myślę,że ta książka była ...
00
izabela1402

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna powieść, którą powinien przeczytać każdy.
00
kadynkaczyta

Dobrze spędzony czas

Miałam już możliwość zetknąć się z twórczością autorki. Tak jak pokochałam książkę „Wszystkie jasne miejsca”, tak pokochałam „Podtrzymując wszechświat”. Rozdziały są króciutkie i czyta się je w zastraszającym tempie. Autorka nie zasypuje nas ścianami tekstu czy opisami miejsc. Jedyne do czego mogę się doczepić to ciągłe przypominanie nam, że główna bohaterka jest gruba. Niewystarczająco rozwinięty był jeszcze wątek choroby Jacka. Nie spotkałam się z podobną przypadłością i lepiej by było gdyby autorka bardziej skupiła się na chłopaku. Cała historia opowiada o walce o samą siebie, w walce ze stereotypami, o walce o własne marzenia. Każdy z nas powinien pamiętać, że jest CHCIANY i WYSTARCZAJĄCY, WARTOŚCIOWY niezależnie od narodowości, koloru skóry czy sylwetki. KAŻDY Z NAS JEST WAŻNY I KOCHANY! PROSZĘ NIE ZAPOMINAJCIE O TYM!
00

Popularność




18 godzin wcześniej

18 GODZIN WCZE­ŚNIEJ

Libby

Gdyby z lampki noc­nej wysko­czył teraz dżin, moje trzy życze­nia brzmia­łyby nastę­pu­jąco: żeby żyła moja mama, żeby już ni­gdy nie zda­rzyło się nic złego ani smut­nego, żeby nale­żeć do Mar­tin Van Buren High School Dam­sels, naj­lep­szej dru­żyny che­er­le­ade­rek w trzech sąsia­du­ją­cych ze sobą sta­nach.

Ale co zro­bić, jeśli nie chcą cię w tej dru­ży­nie?

Jest 3.38, to ta pora, w któ­rej mój umysł zaczyna latać jak osza­lały – zupeł­nie jak mój kot Geo­rge, kiedy był mały. Myk, i oto mój umysł wdra­puje się na firanki. Chwilę póź­niej zwisa z półki na regale. A potem wkłada łapę do akwa­rium i zanu­rza łepe­tynę w wodzie.

Leżę na łóżku, wpa­truję się w ciem­ność, a mój umysł obija się po pokoju.

A co, jeśli znów zosta­niesz uwię­ziona? Co, jeśli będą musieli zbu­rzyć wej­ście do sto­łówki albo łazienki, żeby cię wydo­stać? Albo jeśli twój tato ponow­nie się ożeni, a potem umrze, a ty zosta­niesz z jego nową żoną i przy­rod­nim rodzeń­stwem? Albo jeśli ty umrzesz? Jeżeli się okaże, że niebo nie ist­nieje i już ni­gdy nie zoba­czysz mamy?

Każę sobie zasnąć. Zamy­kam oczy i leżę nie­ru­chomo.

Bar­dzo nie­ru­chomo.

Przez dłu­gie minuty.

Każę mojemu umy­słowi leżeć razem ze mną, mówię mu: śpij, śpij, śpij.

A jeśli pój­dziesz do szkoły i zdasz sobie sprawę, że wszystko się zmie­niło i ludzie także? I cho­ciaż będziesz się nie wiem jak sta­rała, ni­gdy się z nimi nie zrów­nasz?

Otwie­ram oczy.

Nazy­wam się Libby Strout i zapewne o mnie sły­sze­li­ście. Naj­praw­do­po­dob­niej oglą­da­li­ście nagra­nie z akcji rato­wa­nia mnie z mojego wła­snego domu. Kiedy ostat­nio spraw­dza­łam, obej­rzało je 6 345 981 osób; ist­nieje spora szansa, że do nich nale­ży­cie. Trzy lata temu byłam „naj­grub­szą nasto­latką w Ame­ryce”. W naj­gor­szym momen­cie waży­łam dwie­ście dzie­więć­dzie­siąt sześć kilo­gra­mów, czyli około dwu­stu dwu­dzie­stu sze­ściu kilo­gra­mów za dużo. Jed­nak nie zawsze byłam taka gruba. Mówiąc krótko, moja mama zmarła, ja przy­ty­łam, ale na­dal tu jestem. I to nie jest wina mojego taty.

Dwa mie­siące po tym, jak zosta­łam ura­to­wana, prze­pro­wa­dzi­li­śmy się do innej dziel­nicy po dru­giej stro­nie mia­sta. Teraz mogę już sama wycho­dzić z domu. Schu­dłam sto trzy­dzie­ści sie­dem kilo, masę dwóch osób z krwi i kości. Zostało mi jesz­cze jakieś osiem­dzie­siąt parę do zrzu­ce­nia, ale spoko. Lubię sie­bie taką, jaka jestem. Przede wszyst­kim teraz mogę bie­gać. Jeź­dzić samo­cho­dem. Kupo­wać ciu­chy w cen­trum han­dlo­wym bez koniecz­no­ści spro­wa­dza­nia ich na spe­cjalne zamó­wie­nie. Mogę się też okrę­cać. Nie licząc tego, że pozby­łam się wresz­cie stra­chu o nie­wy­dol­ność jakie­goś narządu, to chyba naj­lep­sza zmiana ze wszyst­kich.

Jutro będzie mój pierw­szy dzień w szkole od czasu pią­tej klasy. Mój nowy sta­tus brzmi „uczen­nica trze­ciej klasy liceum”, co – nie cza­rujmy się – wygląda znacz­nie lepiej niż „naj­grub­sza nasto­latka w Ame­ryce”. Ale i tak jestem PRZE­RA­ŻONA.

Cze­kam na atak paniki.

Jack

Caro­line Lushamp dzwoni, zanim jesz­cze roz­le­gnie się dźwięk budzika. Wiem, że cokol­wiek ma mi do powie­dze­nia, nie będzie to nic dobrego i wszystko na pewno jest moją winą.

Dzwoni trzy­krot­nie, ale zosta­wia tylko jedną wia­do­mość. Już mam ją wyka­so­wać bez odsłu­cha­nia, ale może zepsuł jej się samo­chód i ma pro­blemy? W końcu to dziew­czyna, z którą cho­dzę nie­re­gu­lar­nie od czte­rech lat. (Tak, taką wła­śnie jeste­śmy parą. Zry­wamy ze sobą, a potem się scho­dzimy i wszy­scy zakła­dają, że będziemy razem na wieki).

– Jack, to ja. Wiem, że zro­bi­li­śmy sobie prze­rwę od sie­bie, ale to moja kuzynka. KUZYNKA. Rozu­miesz? Gra­tu­la­cje, jeśli to miała być zemsta za to, że z tobą zerwa­łam, ale naprawdę, kre­ty­nie, tym razem prze­sa­dzi­łeś. Jeżeli zoba­czysz mnie dzi­siaj w kla­sie, na kory­ta­rzu, w sto­łówce CZY W JAKIM­KOL­WIEK INNYM MIEJ­SCU, nie odzy­waj się do mnie. A naj­więk­szą przy­sługę zro­bił­byś mi wtedy, gdy­byś poszedł do dia­bła!

Trzy minuty póź­niej dzwoni jej kuzynka. Począt­kowo wydaje mi się, że pła­cze, ale potem sły­szę głos Caro­line w tle. Kuzynka zaczyna krzy­czeć, Caro­line zaczyna krzy­czeć. Usu­wam wia­do­mość.

Dwie minuty póź­niej Dave Kamin­ski przy­syła ese­mesa, ostrze­ga­jąc, że Reed Young zamie­rza sko­pać mi dupę, bo cało­wa­łem się z jego dziew­czyną. Odpi­suję mu, dzię­ku­jąc za ostrze­że­nie. Naprawdę jestem mu wdzięczny. Kam rato­wał mi tyłek znacz­nie czę­ściej niż ja jemu.

A całe to zamie­sza­nie o dziew­czynę, która – powiedzmy sobie szcze­rze – jest tak podobna do Caro­line Lushamp, że przy­naj­mniej na początku sądzi­łem, że to ona. Czyli Caro­line powinna czuć się zaszczy­cona, bo to tak, jak­bym obwiesz­czał światu, że chcę do niej wró­cić, cho­ciaż w pierw­szym tygo­dniu waka­cji rzu­ciła mnie dla Zacha Hig­ginsa.

Zasta­na­wiam się, czy do niej nie napi­sać, osta­tecz­nie jed­nak wyłą­czam tele­fon i zamy­kam oczy, żeby się prze­ko­nać, czy uda mi się wró­cić myślami do lipca. Wtedy mia­łem na gło­wie tylko pracę, prze­szu­ki­wa­nie miej­sco­wego zło­mo­wi­ska, two­rze­nie (zaje­bi­stych) pro­jek­tów w moim (rewe­la­cyj­nym) warsz­ta­cie i spę­dza­nie czasu z braćmi. Życie byłoby o wiele prost­sze, gdyby znów rów­nało się tylko: Jack + zło­mo­wi­sko + rewe­la­cyjny warsz­tat + zaje­bi­ste pro­jekty.

Nie trzeba było leźć na tę imprezę. Nie trzeba było pić. Wiesz dobrze, że nie można ci zaufać. Uni­kaj alko­holu. Uni­kaj tłu­mów. Bo tylko wszyst­kich wku­rzysz.

Libby

Jest 6.33 rano, już nie śpię. Stoję przed lustrem. Był taki czas, nie­całe dwa lata temu, kiedy nie mogłam, nie chcia­łam na sie­bie patrzeć. Zamiast swo­jego odbi­cia widzia­łam skrzy­wioną twarz Mosesa Hunta, który wrzesz­czy na całe boisko:

– Nikt cię nie poko­cha, bo jesteś taka gruba!

A potem wszyst­kie twa­rze pozo­sta­łych czwar­to­kla­si­stów, któ­rzy na te słowa wybuch­nęli śmie­chem.

– Jesteś taka wielka, że zasła­niasz księ­życ. Wra­caj do domu, Flabby Stout2, wra­caj do swo­jego pokoju…

Dzi­siaj widzę głów­nie sie­bie – śliczną gra­na­tową sukienkę, teni­sówki. Oraz odbi­cie gigan­tycz­nego brud­nego kociego kłębka. Geo­rge wpa­truje się we mnie swo­imi mądrymi zło­ci­stymi oczami, a ja pró­buję sobie wyobra­zić, co mógłby do mnie powie­dzieć. Cztery lata temu zdia­gno­zo­wano u niego nie­wy­dol­ność serca. Wete­ry­narz dał mu sześć mie­sięcy życia. Ja jed­nak dobrze znam Geo­rge’a i wiem, że odej­dzie wtedy, kiedy uzna, że przy­szła pora. Teraz mruga do mnie z łóżka.

Myślę, że w tej chwili kazałby mi oddy­chać. Więc oddy­cham. Od pew­nego czasu jestem w tym naprawdę dobra.

Spo­glą­dam na swoje dło­nie: nie trzęsą się, cho­ciaż paznok­cie mam obgry­zione do żywego mięsa. Co dziwne, jestem cał­kiem spo­kojna, zwa­żyw­szy na oko­licz­no­ści. Uświa­da­miam sobie, że atak paniki jed­nak nie nad­szedł – muszę to uczcić. Włą­czam jedną ze sta­rych płyt po mamie i zaczy­nam tań­czyć. Naj­bar­dziej na świe­cie kocham taniec i to wła­śnie zamie­rzam robić w życiu. Od czasu, kiedy skoń­czy­łam dzie­sięć lat, nie cho­dzę na lek­cje, ale taniec mam w sobie i żaden brak tre­nin­gów mi tego nie odbie­rze.

Tłu­ma­czę sobie: może w tym roku uda ci się zgło­sić się do Dam­sels.

Mój umysł zatrzy­muje się na ścia­nie i tkwi tam roz­dy­go­tany jak gala­reta. A jeśli ni­gdy do tego nie doj­dzie? Jeśli umrzesz, zanim w twoim życiu wyda­rzy się cokol­wiek dobrego, cudow­nego albo pięk­nego? Przez ostat­nie dwa i pół roku mar­twi­łam się tylko o jedno: żeby prze­żyć. Każda osoba w moim życiu, łącz­nie ze mną, sku­piała się na jed­nym: musimy zro­bić wszystko, żeby ci się polep­szyło. A teraz mi się polep­szyło. Co będzie, jeśli spra­wię im zawód po tym, jak zain­we­sto­wali we mnie tyle czasu i wysiłku?

Tań­czę jesz­cze inten­syw­niej, żeby stłu­mić te wszyst­kie myśli. W końcu tata zaczyna łomo­tać do drzwi, a chwilę póź­niej uka­zuje się jego głowa.

– Skar­bie, wiesz, że uwiel­biam Pat Bena­tar o poranku, ale pyta­nie, co powie­dzą sąsie­dzi.

Ści­szam muzykę, jed­nak nie prze­staję tań­czyć. Kiedy pio­senka dobiega końca, biorę mar­ker i ozda­biam jeden but. „Przez całe nasze życie coś gdzieś na nas czeka i nawet jeśli jest to coś złego i my wiemy, że to jest coś złego, to cóż wówczas możemy zro­bić? Trudno prze­cież prze­stać żyć”3. (To Tru­man Capote, Z zimną krwią). A potem wyj­muję szminkę, którą dosta­łam od babci na uro­dziny, pochy­lam się do lustra i maluję usta na czer­wono.

Jack

Sły­szę szum wody pod prysz­ni­cem i głosy na dole. Zakry­wam twarz poduszką, ale jest już za późno – obu­dzi­łem się.

Włą­czam tele­fon i piszę ese­mesy: naj­pierw do Caro­line, potem do Kama i Reeda Younga. Wszyst­kim tłu­ma­czę, że strasz­nie się upi­łem (prze­sa­dzam), było bar­dzo ciemno (prawda) i nie pamię­tam niczego, ponie­waż nie dość, że byłem pijany, to jesz­cze zestre­so­wany.

W mojej rodzi­nie jest ostat­nio gów­niana sytu­acja, o czym nie chcę chwi­lowo roz­ma­wiać, więc jeśli możesz mi wyba­czyć, na zawsze pozo­stanę Twoim dłuż­ni­kiem.

To o gów­nia­nej sytu­acji jest aku­rat szczere.

Do wia­do­mo­ści adre­so­wa­nej do Caro­line dorzu­cam jesz­cze parę kom­ple­men­tów i prośbę, by prze­pro­siła w moim imie­niu kuzynkę. Piszę, że wolę nie robić tego oso­bi­ście, żeby jesz­cze bar­dziej wszyst­kiego nie zagma­twać, a poza tym nie chcę psuć tego, co jest mię­dzy nami. Cho­ciaż to Caro­line ze mną zerwała, cho­ciaż nie spo­ty­kamy się od czerwca, kajam się jak głupi. To cena, jaką przy­cho­dzi mi zapła­cić za próbę uszczę­śli­wie­nia wszyst­kich dookoła.

Zwle­kam się z łóżka i idę do łazienki. Marzy mi się długi, gorący prysz­nic, ale świat ma dla mnie tylko wąską strużkę cie­płej wody, a potem kaskadę lodo­wa­to­ści. Sześć­dzie­siąt sekund póź­niej – bo tylko tyle jestem w sta­nie wytrzy­mać – wycho­dzę, wycie­ram się i staję przed lustrem.

A więc tak wyglą­dam.

Zawsze to myślę, gdy widzę swoje odbi­cie. Ale nie: „Cho­lera, to ja”. Raczej: „Hm. No dobrze. Co my tu mamy?”. Przy­su­wam się bli­żej, pró­buję zło­żyć ele­menty mojej twa­rzy w całość.

Chło­pak w lustrze nie jest brzydki – wyso­kie kości policz­kowe, sil­nie zary­so­wana szczęka, kąciki ust lekko unie­sione, jakby wła­śnie opo­wie­dział kawał. To coś gra­ni­czą­cego z przy­stoj­no­ścią. Prze­chyla głowę do tyłu i spo­gląda spod pół­przy­mknię­tych powiek, jakby zwy­kle na wszyst­kich patrzył z góry. Jakby był inte­li­gentny i dosko­nale sobie z tego zda­wał sprawę. W któ­rymś momen­cie uświa­da­miam sobie, że tak naprawdę wygląda jak kre­tyn. Nie licząc może oczu. Są zbyt poważne, pod­krą­żone, jakby miał pro­blemy ze snem. Ma na sobie tę samą koszulkę z Super­ma­nem, którą nosi od początku lata.

Co zna­czą te usta (jak u mamy) w połą­cze­niu z tym nosem (też jak u mamy) i tymi oczami (połą­cze­nie oczu obojga rodzi­ców)? Mam brwi ciem­niej­sze od wło­sów, ale i tak są jaśniej­sze niż brwi taty. Moja skóra ma śred­nio­brą­zowy kolor, nie taki ciemny jak skóra mamy, ale i nie jasny jak kar­na­cja taty.

Jesz­cze jedna rzecz zupeł­nie tu nie pasuje: włosy. Mam potężną lwią grzywę afro, która spra­wia wra­że­nie, jakby robiła, co jej się żyw­nie podoba. Jeśli ten chło­pak w lustrze jest taki jak ja, z pew­no­ścią wszystko sobie kal­ku­luje. Nawet jeśli nie daje rady zapa­no­wać nad fry­zurą, nie bez powodu zapu­ścił włosy: zro­bił to, żeby zawsze mógł z łatwo­ścią sie­bie odna­leźć.

W połą­cze­niu tych wszyst­kich ele­men­tów na twa­rzy jest coś, co pozwala ludziom się roz­po­zna­wać. Coś, co spra­wia, że mówią: „O, to Jack Mas­se­lin”.

– Czym się wyróż­niasz? – pytam swoje odbi­cie. Cho­dzi mi o coś praw­dzi­wego, nie o to gigan­tyczne afro na gło­wie. Wpa­dam w zadumę, ale prze­rywa mi wyraźne par­sk­nię­cie, a potem coś chu­dego prze­myka mi za ple­cami. To chyba mój brat Mar­cus.

– Mam na imię Jack i jestem taki śliczny – śpiewa, zbie­ga­jąc po scho­dach.

Pięć najbardziej zawstydzających rzeczy w moim życiu

PIĘĆ NAJ­BAR­DZIEJ ZAWSTY­DZA­JĄ­CYCH RZE­CZY W MOIM ŻYCIU

Jack Mas­se­lin

1. Kiedy mama przy­szła mnie ode­brać z przed­szkola (po wizy­cie u fry­zjera), a ja przed nauczy­cielką, wszyst­kimi dziećmi i rodzi­cami, a także dyrek­torką oskar­ży­łem ją, że chce mnie porwać.

2. Kiedy włą­czy­łem się do gry w nogę w Rey­nolds Park i przez cały czas poda­wa­łem piłkę do dru­żyny prze­ciw­nej, usta­na­wia­jąc tym samym rekord w kate­go­rii „naj­bar­dziej kata­stro­falny i poni­ża­jący debiut stu­le­cia”.

3. Kiedy cho­dzi­łem na reha­bi­li­ta­cję do naszego szkol­nego fizjo­te­ra­peuty ze względu na kon­tu­zję barku i spo­tka­nego w super­mar­ke­cie faceta wzią­łem za mojego tre­nera koszy­kówki i powie­dzia­łem mu, że przy­dałby mi się jesz­cze jeden masaż. Jak się oka­zało, to był pan Tem­ple, szef mojej mamy.

4. Kiedy zale­ca­łem się do Jes­selle Vil­le­gas, po czym się oka­zało, że to pani Arbu­lata, która przy­szła do naszej klasy na zastęp­stwo.

5. Kiedy cało­wa­łem się z Caro­line Lushamp, a to była jej kuzynka.

Libby

Nie mam prawa jazdy, więc do szkoły zawozi mnie tata. Jedną z rze­czy, jakich nie mogę się docze­kać w tym roku szkol­nym, jest szkolny kurs na prawko. Cze­kam, aż tata obda­rzy mnie jakąś mądro­ścią, złotą radą albo moty­wu­jącą prze­mową, ale on zdo­bywa się tylko na dwa krót­kie zda­nia:

– Dasz radę, Libbs. Będę na cie­bie cze­kał, kiedy to się skoń­czy.

W jego ustach brzmi to zło­wiesz­czo, jak począt­kowa scena w hor­ro­rze. Tata się uśmie­cha – to z kolei uśmiech, któ­rego na pewno uczą na fil­mi­kach instruk­ta­żo­wych dla rodzi­ców. Ner­wowy uśmiech osoby, która kąciki ust ma przy­kle­jone taśmą do policz­ków. Też się uśmie­cham.

Co, jeśli utknę za ławką? Albo będę musiała sie­dzieć w sto­łówce sama i nikt się do mnie nie ode­zwie do końca roku?

Mój tata to duży, przy­stojny facet. Sól tej ziemi. Jest mądry (zaj­muje się bez­pie­czeń­stwem kom­pu­te­ro­wym w dużej fir­mie infor­ma­tycz­nej). Ma mięk­kie serce. Kiedy uwol­nili mnie z naszego domu, prze­żył naprawdę cięż­kie chwile. Dla mnie to było okropne, ale dla niego chyba jesz­cze gor­sze, zwłasz­cza że oskar­żano go o zanie­dba­nie i znę­ca­nie się nade mną. Dzien­ni­ka­rze nie wyobra­żali sobie, jak mógł dopro­wa­dzić mnie do takiego stanu. Nie mieli jed­nak poję­cia o leka­rzach, do któ­rych mnie zabie­rał, o die­tach, jakie pró­bo­wał mi wdro­żyć, choć prze­cież przez cały czas opła­ki­wał zmarłą żonę. Nie widzieli jedze­nia, które cho­wa­łam przed nim pod łóż­kiem i w zaka­mar­kach szafy. Nie mogli przy­pusz­czać, że jeśli raz sobie coś posta­no­wię, nic mnie od tego nie odwie­dzie. A ja posta­no­wi­łam, że będę jadła.

Począt­kowo nie chcia­łam roz­ma­wiać z dzien­ni­ka­rzami, ale w któ­rymś momen­cie stwier­dzi­łam, że czas poka­zać światu, że mam się dobrze, a mój tata nie jest czar­nym cha­rak­te­rem, jakim go zro­bili. Że nie ładuje we mnie cia­stek i cukier­ków, żeby mnie od sie­bie uza­leż­nić, jak to było w przy­padku sióstr z Prze­kleństw nie­win­no­ści. Tak więc wbrew życze­niom taty udzie­li­łam jed­nego wywiadu sta­cji z Chi­cago, a wywiad okrą­żył pół Ziemi.

Mój cały świat runął, gdy mia­łam dzie­sięć lat. Zmarła moja mama, co było wystar­cza­jącą tra­ge­dią, a zaraz potem sta­łam się ofiarą rówie­śni­ków. Wcze­śnie zaczę­łam doj­rze­wać i nagle mia­łam wra­że­nie, że moje ciało jest dla mnie za duże. Nie zrzu­cam tym samym winy na kole­gów, w końcu byli­śmy tylko dziećmi. Chcę tylko pod­kre­ślić, że w grę wcho­dziło kilka czyn­ni­ków – prze­śla­do­wa­nia połą­czone z utratą naj­waż­niej­szej osoby w życiu, a do tego ataki paniki za każ­dym razem, gdy wycho­dzi­łam z domu. I przez cały ten czas mój tata stał za mną murem.

– Wie­dzia­łeś, że Pau­line Pot­ter, naj­cięż­sza kobieta na świe­cie, schu­dła czter­dzie­ści pięć kilo­gra­mów dzięki mara­to­nowi seksu?

– Żad­nego seksu do trzy­dzie­stego roku życia! – grozi mi tata. Zoba­czymy. W końcu cuda się zda­rzają. Być może jeden z tych dzie­cia­ków, które mnie wyzy­wały na boisku, w końcu doj­rzał i zro­zu­miał swój błąd. Może nawet wyrósł na sym­pa­tyczną osobę. Albo na jesz­cze gor­szą. Każda książka, którą czy­tam, i każdy oglą­dany przeze mnie film dają czy­telny prze­kaz: szkoła śred­nia to naj­gor­sze doświad­cze­nie w życiu każ­dego czło­wieka.

A jeśli nie­chcący kogoś skry­ty­kuję i zostanę Pyskatą Gru­ba­ską? Albo jakaś chu­dzinka przy­gar­nie mnie do sie­bie z naj­lep­szymi inten­cjami i zostanę Grubą Przy­ja­ciółką? Albo szybko sta­nie się jasne, że nauka w domu przy­go­to­wała mnie do gim­na­zjum, a nie do trze­ciej klasy liceum i jestem zbyt głu­pia, żeby cokol­wiek zro­zu­mieć?

– Masz tylko prze­żyć dzi­siej­szy dzień, Libbs. Jeśli się okaże, że to kata­strofa, wró­cimy do nauki w domu. Daj mi tylko jeden dzień. A wła­ści­wie nie dawaj go mnie – daj go samej sobie.

Mówię sobie: „Tylko dzi­siaj”. Powta­rzam: „O tym wła­śnie marzy­łaś, kiedy za bar­dzo się bałaś, żeby wyjść z domu. O tym marzy­łaś, gdy przez sześć mie­sięcy leża­łaś przy­kuta do łóżka. Tego chcia­łaś – wyjść na świat, jak wszy­scy inni. Było potrzeba dwa i pół roku obo­zów odchu­dza­ją­cych, psy­cho­lo­gów, tera­peu­tów, leka­rzy i tre­ne­rów oso­bo­wo­ści, żeby cię do tego przy­go­to­wać. W ciągu ostat­nich dwóch i pół roku robi­łaś dzie­sięć tysięcy kro­ków dzien­nie. Wszyst­kie pro­wa­dziły do tej chwili”.

Nie umiem pro­wa­dzić samo­chodu.

Ni­gdy nie byłam na tań­cach.

Opu­ści­łam całe gim­na­zjum.

Ni­gdy nie mia­łam chło­paka, cho­ciaż kie­dyś cało­wa­łam się z takim jed­nym na obo­zie odchu­dza­ją­cym. Ma na imię Rob­bie i wła­śnie powta­rza ostat­nią klasę szkoły śred­niej gdzieś w Iowa. Nie licząc mojej mamy, ni­gdy nie mia­łam praw­dzi­wych przy­ja­ciół – oprócz tych, któ­rych sobie wymy­śli­łam: trzech braci miesz­ka­ją­cych naprze­ciwko mojego daw­nego domu. Nazwa­łam ich Dean, Sam i Castiel, bo cho­dzili do pry­wat­nej szkoły, a nie zna­łam ich praw­dzi­wych imion. Uda­wa­łam, że są moimi kole­gami.

Tata wygląda na tak zde­ner­wo­wa­nego i peł­nego nadziei, że biorę ple­cak i wysia­dam. Staję na chod­niku przed szkołą, wymi­jają mnie ludzie.

A co, jeśli spóź­nię się na lek­cje, bo będę za wolno cho­dziła, zostanę za karę po lek­cjach, gdzie spo­tkam jedy­nych chło­pa­ków, jacy zwrócą na mnie uwagę – nie­udacz­ni­ków i mło­dych ban­dy­tów – po czym zako­cham się w jed­nym z nich, zajdę w ciążę, rzucę naukę i zamiesz­kam z tatą do końca życia, a przy­naj­mniej do czasu, kiedy moje dziecko skoń­czy osiem­na­ście lat?

Już pra­wie wra­cam do samo­chodu, ale tata ma taką nadzieję wypi­saną na twa­rzy, że rezy­gnuję.

– Dasz radę – mówi, tym razem gło­śniej, i przy­się­gam – poka­zuje mi unie­siony kciuk.

Dla­tego wła­śnie mie­szam się z tłu­mem i pozwa­lam mu się uno­sić aż do wej­ścia. Tam muszę pocze­kać na swoją kolej, otwo­rzyć ple­cak, żeby straż­nik mógł go spraw­dzić, i przejść przez bramkę. Wycho­dzę na kory­tarz, który roz­ga­łę­zia się na wszyst­kie moż­liwe kie­runki, jestem popy­chana i potrą­cana. Może gdzieś w tej szkole znaj­duje się chło­pak, w któ­rym się zako­cham. Może jeden z tych tutaj skrad­nie mi serce. Jestem Pau­line Pot­ter ze szkoły Mar­tin Van Buren. Reszty nad­wagi pozbędę się dzięki cią­głemu sek­sowi. Przy­glą­dam się mija­ją­cym mnie chło­pakom. Może to będzie ten? Albo tam­ten? Na tym polega piękno tego świata. W tej chwili ci chłopcy nic dla mnie nie zna­czą, ale wkrótce się poznamy i nasze życie ule­gnie zmia­nie.

– Rusz się, gruba dupo – mówi ktoś. Czuję ukłu­cie, jakby ktoś potrak­to­wał mnie szpilką, jakby świat pró­bo­wał prze­kłuć mój entu­zjazm tak, jak się prze­kłuwa balon. Ruszam przed sie­bie. Moje roz­miary mają przy­naj­mniej ten plus, że z łatwo­ścią toruję sobie drogę.

Jack

Nie tylko włosy są czę­ścią mojego wize­runku, także samo­chód. To odno­wiony land rover z 1968 roku, kupi­li­śmy go z Mar­cu­sem od sta­rego wujka. Począt­kowo był wyko­rzy­sty­wany do pracy na far­mie, potem przez jakieś czter­dzie­ści lat już tylko rdze­wiał. Obec­nie to po czę­ści jeep, po czę­ści quad i w stu pro­cen­tach zaje­bi­sty wóz.

Mar­cus sie­dzi na miej­scu pasa­żera i się wku­rza.

– Dupek – maru­dzi. Po cichu, do szyby. Nie­stety dla mnie, mie­siąc temu dostał prawko.

– Jesteś słodki. Mam nadzieję, że liceum nie odbie­rze ci tego chło­pię­cego uroku. Będziesz mógł jeź­dzić za rok, kiedy wyjadę na stu­dia.

Jeśli pójdę na stu­dia. Jeśli stąd wyjadę.

Mar­cus poka­zuje mi środ­kowy palec. Nasz młod­szy brat Dusty sie­dzi z tyłu i kopie w sie­dze­nie.

– Prze­stań­cie się kłó­cić.

– A kto tu się kłóci, młody?

– Gada­cie jak mama i tata. Pod­gło­śnij muzykę.

Jesz­cze dwa lata temu moi rodzice cał­kiem dobrze się ze sobą doga­dy­wali. Potem jed­nak tata zacho­ro­wał na nowo­twór. Tydzień przed dia­gnozą odkry­łem, że zdra­dza mamę. On nie wie, że ja wiem, ja nie jestem pewien, czy mama zdaje sobie z tego sprawę. Cza­sami się nad tym zasta­na­wiam. Teraz jest zdrowy, ale to wszystko nie było łatwe, zwłasz­cza dla Dusty’ego, który ma dopiero dzie­sięć lat.

Daję gło­śniej, leci aku­rat stary kawa­łek: Sexy­Back Justina Tim­ber­lake’a. Wkra­czam w moją bez­pieczną strefę. Mam takie cztery pio­senki, które chciał­bym sły­szeć za każ­dym razem, gdy wcho­dzę do jakie­goś pomiesz­cze­nia. To jedna z nich.

* * *

Pod­jeż­dżamy pod pod­sta­wówkę, Dusty wyska­kuje, wybie­gam za nim, zabie­ra­jąc klu­czyki, żeby Mar­cus nie mógł mi odje­chać.

Tego lata Dusty zaczął nosić torebkę. Nikt nic o tym nie mówi – ani rodzice, ani Mar­cus. Dusty jest już w poło­wie kory­ta­rza, kiedy go w końcu doga­niam. Nie mogę spusz­czać z niego wzroku, w prze­ciw­nym razie go zgu­bię. Ma naj­ciem­niej­szą kar­na­cję z nas trzech i włosy w kolo­rze mie­dzia­nym. Stoją na wszyst­kie strony, tak jak moje. Teo­re­tycz­nie rzecz bio­rąc, mama jest w poło­wie Afro­ame­ry­kanką, w poło­wie Kre­olką z Luizjany, a tata jest biały i ma żydow­skie pocho­dze­nie. Dusty odzie­dzi­czył kolor skóry po mamie, za to Mar­cus jest biały jak śnieg. A ja? Ja jestem Jack Mas­se­lin, cokol­wiek to ozna­cza.

– Nie chcę się spóź­nić – mówi Dusty.

– Nie spóź­nisz się. Ja tylko chcia­łem… Jesteś pewien tej torebki, młody?

– Podoba mi się. Wszystko się do niej mie­ści.

– Mnie też się podoba, to zaje­bi­sta torebka. Ale nie jestem pewien, czy inni podzielą nasze zda­nie. Możesz spo­tkać dzie­ciaki, które tak ci będą jej zazdro­ścić, że zaczną się wyśmie­wać. – Widzę około dzie­się­ciu poten­cjal­nych kan­dy­da­tów. Wła­śnie nas wymi­jają.

– Nie będą mi zazdro­ścić. Pomy­ślą, że jestem dziwny.

– Nie chciał­bym, żeby ktoś ci doku­czał.

– Jeśli chcę nosić torebkę, to będę ją nosić. Nie prze­stanę tylko dla­tego, że im się to nie podoba.

W tym momen­cie ten chudy dzie­ciak z wiel­kimi uszami jest moim boha­te­rem. Patrzę, jak odcho­dzi, wypro­sto­wany, z pod­nie­sioną głową. Chciał­bym iść za nim krok w krok i pil­no­wać, żeby nic mu się nie stało.

Siedem potencjalnych zawodów dla osób z prozopagnozją

SIE­DEM POTEN­CJAL­NYCH ZAWO­DÓW DLA OSÓB Z PRO­ZO­PA­GNO­ZJĄ

Jack Mas­se­lin

1. Pasterz (zakła­da­jąc, że nie­roz­po­zna­wa­nie twa­rzy nie doty­czy także psów i owiec).

2. Pra­cow­nik pobie­ra­jący opłaty na auto­stra­dzie (zakła­da­jąc, że nikt zna­jomy tam­tędy nie jeź­dzi).

3. Gwiazda rocka/czło­nek boys­bandu/gracz NBA lub coś w tym stylu (ludzie spo­dzie­wają się gigan­tycz­nego ego, więc nikt nie będzie zdzi­wiony, że go nie pamię­tasz).

4. Pisarz (naj­bar­dziej zale­cany zawód dla osób z zabu­rze­niami lęko­wymi).

5. Osoba wypro­wa­dza­jąca lub tre­su­jąca psy (patrz punkt pierw­szy).

6. Pra­cow­nik zakładu pogrze­bo­wego bal­sa­mu­jący zwłoki (tylko że mógł­bym je pomy­lić).

7. Pustel­nik (ide­alna praca, choć kiep­skie zarobki).

Libby

Toruję sobie drogę do pierw­szej sali, gdzie sia­dam jak naj­bli­żej drzwi. To na wypa­dek, gdy­bym jed­nak chciała uciec. Ledwo się miesz­czę w ławce. Mam wil­gotne plecy, serce mi łomo­cze. Nikt tego jed­nak nie zauważa, a przy­naj­mniej mam taką nadzieję, bo chyba nie ma nic gor­szego niż łatka tłu­stej, spo­co­nej dziew­czyny. Klasa powoli się zapeł­nia, nie­któ­rzy się na mnie gapią. Parę osób śmieje się pod nosem. Nie roz­po­znaję nikogo z wcze­śniej­szych lat.

Szkoła jest taka, jak się spo­dzie­wa­łam, a nawet bar­dziej. Po pierw­sze, cho­dzi do niej około dwóch tysięcy osób, więc panuje tu nie­zły chaos. Po dru­gie, nikt nie wygląda jak ide­alni i wypie­lę­gno­wani akto­rzy z seriali o szko­łach śred­nich. Praw­dziwi nasto­lat­ko­wie nie mają dwu­dzie­stu pię­ciu lat. Jedni zma­gają się z prysz­czami i prze­tłusz­cza­ją­cymi się wło­sami, inni mają piękną cerę i włosy, widać wszyst­kie moż­liwe roz­miary i kształty. Wolę taką praw­dziwą wer­sję nasto­lat­ków, nie tele­wi­zyjną, cho­ciaż w tej chwili czuję się jak aktorka odgry­wa­jąca swoją rolę. Jestem rybą wyjętą z wody, nową uczen­nicą w wiel­kiej szkole.

Jak to się skoń­czy?

Uznaję, że po pro­stu jestem czy­stą kartką. Zaczy­nam od nowa. Cokol­wiek się zda­rzyło, gdy mia­łam jede­na­ście, dwa­na­ście, trzy­na­ście lat, teraz już nie ist­nieje. Jestem inna. Oni też są inni, przy­naj­mniej z zewnątrz. Może nie będą pamię­tać, kim byłam. Nie zamie­rzam im tego przy­po­mi­nać.

Patrzę im pro­sto w oczy i uśmie­cham się do nich typo­wym uśmie­chem mojego taty: pod­no­sząc deli­kat­nie kąciki ust. To dla nich zasko­cze­nie. Parę osób odpo­wiada uśmie­chem, a sie­dzący obok chło­pak wyciąga rękę.

– Mick.

– Libby.

– Przy­je­cha­łem z Kopen­hagi. To wymiana mię­dzy­na­ro­dowa. – Mimo kru­czo­czar­nych wło­sów przy­po­mina wikinga. – Jesteś z Amos?

Mam ochotę powie­dzieć: „Ja też jestem z wymiany. Przy­je­cha­łam z Austra­lii. Jestem z Fran­cji”. Ale jedyni chłopcy, z któ­rymi roz­ma­wia­łam w ciągu ostat­nich pię­ciu lat, to byli moi towa­rzy­sze z obo­zów odchu­dza­ją­cych, więc tylko kiwam głową.

Mick mówi, że począt­kowo nie był pewien, czy tu przy­je­chać, ale w końcu uznał, że pozna­nie samego serca Sta­nów będzie cie­ka­wym doświad­cze­niem. Zoba­czy, „jak żyje więk­szość Ame­ry­ka­nów”. Cokol­wiek to zna­czy.

– Co ci się naj­bar­dziej podoba w India­nie? – udaje mi się z sie­bie wydu­sić.

– To, że potem wra­cam do domu.

Wybu­cha śmie­chem, więc i ja się śmieję. W tej samej chwili do klasy wcho­dzą dwie dziew­czyny i ich wzrok natych­miast pada na mnie. Jedna szep­cze coś do dru­giej, sia­dają przed nami. Jest w nich coś zna­jo­mego, czego nie potra­fię niczemu przy­po­rząd­ko­wać. Może zna­łam je wcze­śniej. Czuję mro­wie­nie na skó­rze, znowu poja­wia się ten strach rodem z hor­roru. Zer­kam na sufit, spraw­dzam, czy przy­pad­kiem za chwilę nie spad­nie mi na głowę for­te­pian. Bo wiem, że jakiś atak musi nastą­pić. Zawsze nastę­puje.

Tłu­ma­czę sobie, że muszę dać szansę Mic­kowi, tym dziew­czy­nom, całemu dzi­siej­szemu dniu, a przede wszyst­kim – sobie. W końcu stra­ci­łam mamę, zaja­dłam się nie­mal na śmierć, żeby mnie wycią­gnąć z domu, trzeba było zbu­rzyć ścianę, a wszyst­kiemu przy­glą­dały się całe Stany, prze­szłam przez reżimy ćwi­cze­niowe, nie­zli­czone diety, obozy odchu­dza­jące, sta­łam się powo­dem powszech­nego roz­cza­ro­wa­nia i adre­satką nie­na­wist­nych maili od zupeł­nie obcych ludzi.

To obrzy­dliwe, że można się aż tak zapu­ścić, to obrzy­dliwe, że twój ojciec nic z tym nie zro­bił. Mam nadzieję, że prze­ży­jesz i wypro­stu­jesz to wszystko z Bogiem. Ludzie gło­dują na całym świe­cie, wstyd, że ty tyle jesz, pod­czas gdy inni nie mają co do garnka wło­żyć.

Tak więc pytam was, co może mnie spo­tkać takiego w szkole śred­niej, co jesz­cze dotąd mnie nie spo­tkało?

Jack

Wjeż­dżamy na par­king i zaj­mu­jemy ostat­nie wolne miej­sce w pierw­szym rzę­dzie samo­cho­dów. Mamy jesz­cze minutkę do roz­po­czę­cia lek­cji. Mar­cus upusz­cza tele­fon, pochyla się, a kiedy się pod­nosi, jest tak, jakby był zupeł­nie nową osobą. Jakby rysu­nek na zni­ko­pi­sie mojego mózgu został wyma­zany i teraz muszę zaczy­nać od początku:

Land rover się zatrzy­muje, a on od razu wyska­kuje na zewnątrz i woła swo­ich kum­pli. Chcę powie­dzieć: „Zacze­kaj na mnie. Nie zosta­wiaj mnie samego”. Chciał­bym chwy­cić go za rękę i trzy­mać, żeby mi nie uciekł. Zamiast tego wbi­jam w niego wzrok i nie mru­gam, bo boję się, że wtedy znik­nie. Ale on wta­pia się w tłum i idzie do szkoły jak czło­nek wiel­kiego stada.

W świe­cie zwie­rząt ist­nieją zabawne nazwy grup osob­ni­ków. Kolo­nia bobrów. Kier­del owiec. Klan hien. I moje ulu­bione: litwa kawek. Jak można by nazwać tę grupę? Horda nasto­lat­ków? Sfora uczniów? Dla zabawy lustruję twa­rze, szu­ka­jąc mojego brata. Rów­nie dobrze mógł­bym jed­nak pró­bo­wać zna­leźć ulu­bionego niedź­wiadka polar­nego w całej ich gro­ma­dzie.

Sie­dzę przez trzy­dzie­ści sekund, napa­wa­jąc się samot­no­ścią. 30. 29. 28. 27…

W ciągu tych trzy­dzie­stu sekund myślę o wszyst­kim, o czym nie pozwolę sobie myśleć przez następne osiem godzin. Ta śpiewka zawsze zaczyna się tak samo:

Mam spier­do­lony umysł…

Libby

Dwa­dzie­ścia minut po roz­po­czę­ciu lek­cji nikt się na mnie nie gapi. Nasza nauczy­cielka, pani Belk, cały czas opo­wiada, a ja jak dotąd za wszyst­kim nadą­żam. Mick szep­cze bły­sko­tliwe komen­ta­rze, żeby mnie roz­ba­wić, a tym samym staje się moim naj­lep­szym kum­plem albo poten­cjal­nym chło­pa­kiem, albo gościem, który pomoże mi zrzu­cić resztę kilo­gra­mów za pomocą seksu.

To twoje miej­sce tak samo jak ich. Nikt cię nie zna. Nikogo nie obcho­dzisz. Dasz radę, dziew­czyno. Nie uwa­żaj sie­bie za nie wia­domo co, dasz radę, myślę sobie.

A potem śmieję się z tego, co powie­dział Mick, i coś wyla­tuje mi z nosa i ląduje na jego zeszy­cie.

– Pro­szę o spo­kój – mówi pani Belk. I dalej nawija. Wbi­jam w nią wzrok, ale na­dal widzę Micka kątem oka. Nie jestem pewna, czy zauwa­żył, czym w niego strze­li­łam, ale boję się popa­trzeć. Bła­gam, nie zauważ tego.

Mick dalej szep­cze, jakby nic się nie stało, jakby świat wcale nie miał się za chwilę skoń­czyć, ale ja chcia­ła­bym jedy­nie zamknąć oczy i umrzeć. Nie tak to sobie wyobra­ża­łam, gdy leża­łam wczo­raj wie­czo­rem w łóżku i wizu­ali­zo­wa­łam mój wielki powrót do świata nasto­lat­ków.

Może Mick uzna, że to jakaś dziwna ame­ry­kań­ska tra­dy­cja. Taki zwy­czaj wita­nia cudzo­ziem­ców.

Przez resztę lek­cji sku­piam się na tym, co mówi pani Belk. Wzrok mam wbity przed sie­bie.

* * *

Kiedy dzwoni dzwo­nek, te dwie jakby zna­jome dziew­czyny odwra­cają się i na mnie patrzą. Wtedy poznaję, że to Caro­line Lushamp i Ken­dra Wu, które znam od pierw­szej klasy. Po tym, jak wynie­śli mnie z domu, prasa prze­pro­wa­dziła z nimi wywiad, okre­śla­jąc je mia­nem „bli­skich kole­ża­nek tej cho­rej nasto­latki”. Kiedy widzia­łam je na żywo po raz ostatni, Caro­line była nie­zbyt atrak­cyjną jede­na­sto­latką, noszącą dzień w dzień ten sam sza­lik Harry’ego Pot­tera, bez względu na tem­pe­ra­turę. Pamię­tam jesz­cze, że jako kil­ku­latka prze­pro­wa­dziła się do Amos z Waszyng­tonu i że miała kom­pleksy na punk­cie swo­ich stóp i bar­dzo dłu­gich, zawi­nię­tych jak u papugi pal­ców u nóg. Z kolei Ken­dra wypi­sy­wała na dżin­sach różne tek­sty z ksią­żek i codzien­nie pła­kała z jakie­goś powodu: chło­pa­ków, desz­czu, zadań domo­wych.

Oczy­wi­ście Caro­line ma teraz dwa i pół metra wzro­stu i wygląda jak modelka rekla­mu­jąca szam­pony. Wło­żyła spód­niczkę i obci­słą kur­teczkę, jakby cho­dziła do pry­wat­nej szkoły. Ken­dra, któ­rej uśmiech przy­po­mina tatuaż, ubrała się na czarno. Jest na tyle ładna, że mogłaby zostać hostessą w Apple­bee’s po dru­giej stro­nie mia­sta.

– Już cię gdzieś widzia­łam – stwier­dza Caro­line.

– Cią­gle to sły­szę.

Gapi się na mnie, wiem, że pró­buje umiej­sco­wić mnie w cza­sie.

– Pomogę ci. Wszy­scy mnie mylą z Jen­ni­fer Law­rence, a nawet nie jeste­śmy rodziną.

Jej brwi strze­lają do góry jak gumki recep­turki.

– Wiem, wiem. Trudno w to uwie­rzyć, ale spraw­dzi­łam dwa razy na por­talu z gene­alo­gią nazwisk.

– Ty jesteś tą dziew­czyną, która nie mogła wyjść z domu. Straż pożarna musiała zbu­rzyć ścianę, pamię­tasz? – zwraca się do Ken­dry. – Były­śmy w tele­wi­zji.

Nie: „Jesteś Libby Strout, którą zna­ły­śmy od pierw­szej klasy”, tylko „dziew­czyną, która została uwię­ziona we wła­snym domu, i dzięki niej tra­fi­ły­śmy do wia­do­mo­ści”.

Wszyst­kiemu przy­słu­chuje się Mick z Kopen­hagi.

– Znów masz na myśli Jen­ni­fer Law­rence – mówię.

– Co u cie­bie? – Głos Caro­line nabiera deli­kat­nego, peł­nego lito­ści brzmie­nia. – Tak się mar­twi­łam. Nie wyobra­żam sobie, przez co prze­szłaś. O matko, ale ty schu­dłaś! Prawda, Ken­dra?

Ken­dra teo­re­tycz­nie na­dal się uśmie­cha, ale górna część jej twa­rzy krzywi się przy tym i marsz­czy.

– Prawda.

– Ślicz­nie wyglą­dasz.

– Masz ładne włosy – dodaje Ken­dra z tym uśmie­cho-gry­ma­sem.

Jedną z naj­gor­szych rze­czy, jakie śliczna dziew­czyna może powie­dzieć gru­bej dziew­czy­nie, jest to, że wygląda ślicz­nie. Albo że ma ładne włosy. Zdaję sobie sprawę, że wrzu­ca­nie wszyst­kich ślicz­nych dziew­czyn do jed­nego worka jest tak samo bez­sen­sowne jak wrzu­ca­nie do jed­nego worka wszyst­kich gru­bych, orien­tuję się też, że można być gru­bym i ład­nym (heloł!), ale z doświad­cze­nia wiem, że kiedy takie laski jak Caro­line Lushamp i Ken­dra Wu mówią coś takiego, w rze­czywistości mają na myśli coś zupeł­nie innego. To kom­ple­menty z lito­ści. Czuję, że moja dusza obumiera po kawałku. Mick z Kopen­hagi wstaje i bez słowa wycho­dzi z klasy.

Jack

Caro­line Lushamp to osoba, którą chyba mogę nazwać moją dziew­czyną. Kiedy zako­cha­łem się w niej po raz pierw­szy, była bar­dzo inte­li­gentna, ale się tym nie chwa­liła – chwa­le­nie się przy­szło póź­niej. Sie­działa wtedy cicho na lek­cjach i chło­nęła wszystko jak gąbka. Kiedy wszy­scy poszli już spać, dzwo­ni­li­śmy do sie­bie, a ona opo­wia­dała mi o swoim dniu – co widziała, co myślała. Nie­kiedy potra­fi­li­śmy prze­ga­dać całą noc.

Obecna Caro­line jest wysoka i obłędna, ale tym, co ją naj­bar­dziej wyróż­nia, jest to, że tłumy się przed nią roz­stę­pują. Caro­line cho­ler­nie wszyst­kich onie­śmiela, nawet nauczy­cieli, ponie­waż teraz wyraża gło­śno swoje zda­nie – zawsze! – i mówi prawdę w oczy. Głów­nym powo­dem naszego prze­ry­wa­nego związku jest histo­ria. Dawna Caro­line musi tkwić gdzieś w tej nowej, nawet jeśli jej nie widać. Nowa Caro­line zja­wiła się bez ostrze­że­nia w oko­li­cach dru­giej klasy. Spo­dzie­wam się, że stara może wró­cić w każ­dej chwili. Drugi powód to to, że łatwo ją roz­po­znać.

Skrę­cam w mój naj­bar­dziej znie­na­wi­dzony kory­tarz, ten pro­wa­dzący obok biblio­teki, na któ­rym znaj­duje się szafka Caro­line. W pierw­szej kla­sie poma­ga­łem w biblio­tece i teraz, jeśli wpadnę na któ­rąś biblio­te­karkę, ta zaraz się ze mną wita i pyta o rodzinę, a ja nie wiem, z kim roz­ma­wiam.

Gdy idę, ludzie mówią mi „cześć”, a to też kata­strofa. Spe­cjal­nie kro­czę dum­nie, uśmie­cham się pół­gęb­kiem do każ­dego, uda­jąc luzaka. Naj­wi­docz­niej jed­nak kogoś pomi­ną­łem, bo sły­szę:

– Co za kutas.

Szkoła śred­nia to bar­dzo kapry­śny ląd – tego się nauczy­łem na samym początku. W jed­nej chwili jesteś lubiany, w następ­nej sta­jesz się wyrzut­kiem spo­łecz­nym. Zapy­taj­cie Luke’a Revisa, jego histo­ria powinna słu­żyć wszyst­kim ku prze­stro­dze. Luke był kró­lem naszego rocz­nika w pierw­szej, a potem ktoś się dowie­dział, że jego ojciec sie­dzi w wię­zie­niu. Teraz Luke też sie­dzi, i raczej nie chce­cie wie­dzieć za co.

W tej chwili na kory­ta­rzu aż się roi od jego poten­cjal­nych następ­ców. Ktoś ciska jakimś kole­siem o szafki. Inny wła­śnie się potknął o czy­jąś pod­sta­wioną nogę, wpada na kogoś, ten go popy­cha, więc chło­pak leci dalej, odbija się jak ludzka piłka. Jedna dziew­czyna daje swo­jej kole­żance taką zjebkę, że tamta odwraca się zapła­kana. Jesz­cze inna cho­dzi po szkole z wielką szkar­łatną literą „A” zwi­sa­jącą z ple­ców. Wszy­scy się śmieją pod nosem, tylko Hester Prynne4 nie ma poję­cia o kawale. Na każdą jedną roze­śmianą osobę na kory­ta­rzu przy­pada pięć prze­stra­szo­nych albo nie­szczę­śli­wych.

Pró­buję wyobra­zić sobie, jak by to było, gdyby wszy­scy znali prawdę – mogliby podejść, ukraść mi komórkę albo samo­chód, a potem wró­cić i uda­wać, że poma­gają w poszu­ki­wa­niach. Jeden chło­pak mógłby pod­szyć się pod dru­giego albo dziew­czyna pod dziew­czynę i byłoby to doprawdy cho­ler­nie śmieszne. Dla wszyst­kich oprócz mnie.

Miał­bym ochotę iść nie­prze­rwa­nie aż do drzwi, a potem uciec stąd raz na zawsze.

– Zacze­kaj, Mass – sły­szę, więc przy­spie­szam. – Mass!

Ja pier­ni­czę. Odwal się ode mnie, kim­kol­wiek jesteś.

– Mass! Mass! Stój, ty debilu!

Facet pod­biega do mnie, jest mniej wię­cej mojego wzro­stu, raczej przy­sa­dzi­sty. Ma brą­zowe włosy i nijaką koszulkę. Zer­kam na jego ple­cak, książkę, którą trzyma w ręku, buty – cokol­wiek, co dałoby mi jaką­kol­wiek wska­zówkę co do jego toż­sa­mo­ści. W tym cza­sie on do mnie gada.

– Słuch sobie powi­nie­neś zba­dać – mówi.

– Sorry. Umó­wi­łem się z Caro­line – odpo­wia­dam. Jeśli ją zna, powi­nien przy­jąć wyja­śnie­nie.

– Cho­lera. – Czyli ją zna. Jeśli cho­dzi o Caro­line Lushamp, więk­szość ludzi dzieli się na dwa obozy: tych, któ­rzy ją uwiel­biają, oraz tych, któ­rzy się jej boją. – Nic dziw­nego, że jesteś myślami gdzie indziej. – Mówi to w taki spo­sób, że od razu przy­pi­suję go do obozu prze­ra­żo­nych. – Ale uzna­łem, że będziesz chciał mi to powie­dzieć oso­bi­ście.

To kolejny kosz­mar – podają za mało szcze­gó­łów, żebym mógł kon­ty­nu­ować.

– Że co będę chciał powie­dzieć? – pytam.

– Żar­tu­jesz czy co? – Zatrzy­muje się na środku kory­ta­rza, jego policzki oble­wają się rumień­cem. – To moja dziew­czyna. Masz szczę­ście, że cię nie spra­łem!

Czyli naj­praw­do­po­dob­niej to Reed Young, ale oczy­wi­ście ist­nieje cień szansy, że to jed­nak ktoś inny. Posta­na­wiam nie wcho­dzić w detale, a jed­no­cze­śnie być bar­dzo kon­kretny.

– Masz rację z tym szczę­ściem. Nie myśl, że tego nie doce­niam. Jestem twoim dłuż­ni­kiem.

– Fakt. Jesteś.

Sły­szę zbli­ża­jące się głosy, gło­śne, grzmiące, coś jak tłum rebe­lian­tów plą­dru­jący biedną wieś. Ludzie się roz­stę­pują, a wtedy widzę dwóch gości roz­mia­rów boiska do piłki noż­nej.

– Jak tam, Mass? – pytają. – Podobno świet­nie się bawi­łeś na impre­zie – dodają i wybu­chają histe­rycz­nym śmie­chem.

Cho­ciaż ich nie poznaję, wiem, że to zapewne moi kum­ple. Jeden z nich ude­rza ramie­niem jakie­goś prze­my­ka­ją­cego ukrad­kiem bie­daka, a potem mówi mu, żeby lepiej uwa­żał, jak cho­dzi.

– Tro­chę sza­cunku, facet – zwra­cam się do boiska do piłki noż­nej. A potem kiwam głową Reedowi. – Dobry z cie­bie kum­pel – mówię mu, co nie do końca jest prawdą, ale z dru­giej strony od pierw­szej klasy gramy w jed­nej dru­ży­nie w kosza.

– Dalej mam ochotę sko­pać ci tyłek, więc lepiej, żeby to się już nie powtó­rzyło.

– Ni­gdy.

Mój roz­mówca zerka w stronę biblio­teki. Przy szaf­kach znaj­du­ją­cych się naprze­ciwko wej­ścia stoi dziew­czyna i roz­ma­wia przez tele­fon.

– Powo­dze­nia, Mass – mówi, a jego cia­łem wstrząsa dreszcz. – Nie chciał­bym być teraz w two­jej skó­rze – dodaje i czmy­cha w prze­ciw­le­głym kie­runku z moimi mon­stru­al­nymi kum­plami dep­czą­cymi mu po pię­tach.

Pod­cho­dzę do dziew­czyny, widzę jasne oczy na tle ciem­nej kar­na­cji i pie­przyk, który maluje sobie przy pra­wej brwi, cho­ciaż wszy­scy wie­dzą, że nie jest praw­dziwy.

Ucie­kaj, póki możesz.

Dziew­czyna pod­nosi wzrok.

– Naprawdę? – pry­cha. Tak, to Caro­line. Nie czeka na odpo­wiedź, odwraca się na pię­cie i rusza do biblio­teki. Widzę sie­dzące za biur­kiem biblio­te­karki, które tylko cze­kają, aż wejdę, żeby zro­bić ze mnie kre­tyna.

Chwy­tam ją za rękę i okrę­cam. Cho­ciaż wcale tego nie chcę, przy­cią­gam ją do sie­bie i całuję zapa­mię­tale.

– To wła­śnie powi­nie­nem był zro­bić w sobotę – mówię, gdy wypusz­czam ją z objęć. – To wła­śnie powi­nie­nem był robić przez całe lato.

Piętą achil­le­sową Caro­line są kome­die roman­tyczne i romanse z wam­pi­rami w roli głów­nej. Chcia­łaby żyć w świe­cie, w któ­rym sek­sowny facet łapie dziew­czynę i całuje ją gorąco, ponie­waż jest tak ogar­nięty miło­ścią i pożą­da­niem, że nie potrafi się opa­no­wać. Więc doty­kam jej twa­rzy, odsu­wam włosy za ucho, uwa­ża­jąc, by nie popsuć jej fry­zury, bo to tylko pogor­szy sytu­ację. Nie wie­dzieć czemu kon­takt wzro­kowy jest dla mnie z zasady trudny, wobec czego sku­piam się na jej ustach.

– Jesteś piękna – rzu­cam pół­gło­sem.

Ostroż­nie, facet. Naprawdę tego chcesz? Już przez to prze­cho­dzi­łeś. Jesteś pewien, że inte­re­suje cię powtórka?

A jed­nak jakaś część mnie jej potrze­buje. Nie cier­pię tego.

Wyczu­wam, że mięk­nie. Na tyle, na ile znam Caro­line, to naj­lep­szy pre­zent, jaki mógł­bym jej poda­ro­wać – moż­li­wość wyba­cze­nia komuś. Nie uśmie­cha się – ostat­nio rzadko to robi – ale jej wzrok wędruje ku posadzce i kon­cen­truje się na jakimś nie­wi­docz­nym punk­cie. Kąciki jej ust opa­dają. Zasta­na­wia się.

– Jesteś straszny, Jack – mówi w końcu. – Nie wiem nawet, dla­czego z tobą roz­ma­wiam. – W wol­nym tłu­ma­cze­niu zna­czy to: „Ja też cię kocham”.

– A co z Zachem?

– Zerwa­łam z nim dwa tygo­dnie temu.

I tak wła­śnie znów jeste­śmy razem.

Chwyta mnie za rękę, idziemy szkol­nym kory­ta­rzem, a moje serce bije ciut szyb­ciej i ogar­nia mnie poczu­cie, że teraz jestem bez­pieczny. Nie zda­jąc sobie z tego sprawy, Caro­line będzie moim prze­wod­ni­kiem. Powie mi, kto jest kim. Jeste­śmy Caro­line i Jac­kiem, Jac­kiem i Caro­line. Dopóki z nią jestem, nic mi nie grozi, nic mi nie grozi, nic mi nie grozi.

Libby

Pan Domin­guez twier­dzi, że gdyby nie pro­wa­dził kursu prawa jazdy, z pew­no­ścią zaj­mo­wałby się przej­mo­wa­niem samo­cho­dów. Ale nie od ludzi, któ­rych nie stać na zapła­ce­nie rat, nie – on zabie­rałby auta złym kie­row­com i jak Robin Hood dawałby je sie­ro­tom albo dobrym kie­row­com, któ­rych nie stać na wła­sne cztery kółka. Trudno powie­dzieć, czy mówi poważ­nie, ponie­waż to czło­wiek cał­ko­wi­cie pozba­wiony poczu­cia humoru i wiecz­nie wście­kły.

A przy tym to naj­sek­sow­niej­szy facet na świe­cie.

– W wielu szko­łach zre­zy­gno­wano z kursu na prawo jazdy. Wysy­łają uczniów gdzieś na zaję­cia… – To „gdzieś” w jego ustach brzmi jak jakieś straszne i mroczne miej­sce. – My was uczymy, ponie­waż nam zależy.

A potem poka­zuje nam film, na któ­rym docho­dzi do karam­bolu i samo­chody oso­bowe zostają wepchnięte pod cię­ża­rówki. Na początku taki jeden chło­pak, Tra­vis Kearns, wybu­cha śmie­chem, ale potem wydu­sza tylko „o cho­lera” i wię­cej już nic nie mówi. Dzie­sięć minut póź­niej nawet Bailey Bishop się nie uśmie­cha, a Moni­que Ben­ton musi wyjść do toa­lety, żeby zwy­mio­to­wać.

Kiedy wycho­dzi, pan Domin­guez pyta:

– Ktoś jesz­cze? – Zupeł­nie jakby Moni­que wyszła z klasy na znak pro­te­stu, a nie wypa­dła, trzy­ma­jąc się za żołą­dek. – Sta­ty­stycz­nie rzecz bio­rąc, zgi­nie­cie w wypadku samo­cho­do­wym przed ukoń­cze­niem dwu­dzie­stego pierw­szego roku życia. Jestem tu po to, żeby temu zapo­biec.

Czuję mro­wie­nie na skó­rze. Mam wra­że­nie, że jeste­śmy przy­go­to­wy­wani do bitwy, coś jakby Hay­mitch przy­go­to­wy­wał Kat­niss.

– Ojej – mówi Bailey z dru­giego końca klasy, co w jej wyko­na­niu jest rów­no­ważne z „ja pier­dolę!”. Wszy­scy zzie­le­nieli na twa­rzy – oprócz mnie.

To dla­tego, że w takich chwi­lach jak ta, kiedy ludzka głowa kula się po auto­stra­dzie, ja dobrze wiem, jaką rolę chcia­ła­bym grać w tej kla­sie i w całej szkole. Nie zamie­rzam zali­czać się do sta­ty­styk, od początku mojego życia wal­czę ze sta­ty­styką. Nie będę jed­nym z tych kie­row­ców, któ­rych zmiaż­dży tir. Chcę być dziew­czyną, która może wszystko. Która zdaje test i zostaje przy­jęta do dru­żyny Dam­sels.

Uno­szę rękę. Pan Domin­guez kiwa głową w moją stronę, a wtedy ciarki prze­cho­dzą mi po ple­cach.

– Kiedy zaczniemy jeź­dzić? – pytam.

– Kiedy będzie­cie gotowi.

Osiem rzeczy, których najbardziej nienawidzę w nowotworach

OSIEM RZE­CZY, KTÓ­RYCH NAJ­BAR­DZIEJ NIE­NA­WI­DZĘ W NOWO­TWO­RACH

Jack Mas­se­lin

1. Są dzie­dziczne i wystę­pują rodzin­nie, co ozna­cza, że nawet osoba w moim wieku czuje się jak tar­cza na strzel­nicy.

2. Są dzie­dzi­czone w mojej rodzi­nie.

3. Ude­rzają jak mete­oryt, kom­plet­nie z zasko­cze­nia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Har­per Lee, Zabić drozda, przeł. Zofia Kier­szys, War­szawa 1971. Wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki. [wróć]

2. Gra słów: Libby Strout – Flabby Stout. Flabby – ang. sfla­czały, stout – ang. przy­sa­dzi­sty, kor­pu­lentny. [wróć]

3. Tru­man Capote, Z zimną krwią, przeł. Krzysz­tof Filip Rudolf, Poznań, Dom Wydaw­ni­czy Rebis, 2005. [wróć]

4. Nawią­za­nie do boha­terki Szkar­łat­nej litery N. Haw­thorne’a. Kobieta zdra­dziła męża i musiała nosić znak hańby, szkar­łatną literę „A”. [wróć]