Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Pojechałem do ZSRR kilka razy w 1991 i 1992 roku i więcej nie chciałem. Fantastyczni ludzie i obraza rozumu. Wielka sztuka i poniżające poszukiwania z opuszczonymi spodniami choć kawałka papieru toaletowego. Wspaniała architektura i okno wychodzące na górę śmieci na wysokość drugiego piętra. Zabrakło mi wtedy reporterskiego zrozumienia, zabrakło determinacji. I oto Jacek Hugo-Bader wchodzi w imperium dla mnie. Bo kiedy czytam jego reportaże, mam wrażenie, że specjalnie dla mnie-czytelnika przeżywa te wszystkie przygody. Przeżywa je niejako w moim imieniu. Wiem, że inni też mają takie wrażenie: czytają i czują, że to jest ich człowiek tam. I włazi, gdzie ja bym się bał wleźć.
Ryszard Kapuściński opisywał imperium z lotu ptaka, uchwycił mechanizmy myślenia, zachowań, procesów.
Hugo-Bader opisuje imperium z perspektywy wałęsającego się psa, chwyta mechanizmy myślenia, zachowań, procesów i na dodatek szczura za ogon".
Mariusz Szczygieł, reporter
"Biała gorączka (obłęd opilczy) jest efektem długiego ciągu alkoholowego, nazywanego po rosyjsku zapojem. Jej objawy to bezprzedmiotowy strach, halucynacje i agresja. Postsowiecki świat opisany przez Hugo-Badera to rzeczywistość w delirium tremens... W takie obszary turyści się nie zapuszczają, nie rekomendują ich też biura podróży. To przestrzeń włóczęgów wszech maści. Świetna proza!"
Mariusz Wilk
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 490
Projekt okładki i stron tytułowych AGNIESZKA PASIERSKA
Fotografia na okładce © by ABBAS / MAGNUM PHOTOS / EK PICTURES
Fotografie w środku tomu © by JACEK HUGO-BADER, 2009
Mapa © by SEBASTIAN KULLMANN / AGENCJA GAZETA
Copyright © by JACEK HUGO-BADER, 2009
Cytaty zamieszczone w tekście pochodzą z: M. Wasiljew, S. Guszczew, Reportaż z XXI wieku, przeł. W. Kulicki, Warszawa: Wiedza Powszechna, 1960
Redakcja MAGDALENA BUDZIŃSKA
Projekt typograficzny i redakcja techniczna ROBERT OLEŚ / D2D.PL
Skład MAŁGORZATA POŹDZIK / D2D.PL
Korekta MAŁGORZATA POŹDZIK / D2D.PL
MAŁGORZATA UZASOWICZ / D2D.PL
ISBN 978-83-7536-296-1
Skład wersji elektronicznej MAGDALENA WOJTAS
Virtualo Sp. z o.o.
Pojechałem do ZSRR kilka razy w 1991 i 1992 roku i więcej nie chciałem. Fantastyczni ludzie i obraza rozumu. Wielka sztuka i poniżające poszukiwania z opuszczonymi spodniami choć kawałka papieru toaletowego. Wspaniała architektura i okno wychodzące na górę śmieci na wysokość drugiego piętra. Zabrakło mi wtedy reporterskiego zrozumienia, zabrakło determinacji. I oto Jacek Hugo-Bader wchodzi w imperium dla mnie. Bo kiedy czytam jego reportaże, mam wrażenie, że specjalnie dla mnie, czytelnika przeżywa te wszystkie przygody. Przeżywa je niejako w moim imieniu. Wiem, że inni też mają takie wrażenie: czytają i czują, że to jest ich człowiek tam. I włazi, gdzie ja bym się bał wleźć.
Ryszard Kapuściński opisywał imperium z lotu ptaka; uchwycił mechanizmy myślenia, zachowań, procesów.
Hugo-Bader opisuje imperium z perspektywy wałęsającego się psa; chwyta mechanizmy myślenia, zachowań, procesów i na dodatek szczura za ogon.
Mariusz Szczygieł
Czin Li. Wędrowny Chińczyk gdzieś pod Nowosybirskiem
Modliłem się tylko, żeby nie nawalił mi w nocy w tajdze i żebym nie spotkał bandytów. Na pierwsze z tych nieszczęść byłem przygotowany, na drugie – nie. Byłem chyba jedynym wariatem, który przez ten straszny ocean lądu podróżował bez broni, do tego samotnie.
Ulubionym sportem miejscowych jest strzelectwo. Jadą normalnie, po prawej stronie drogi, ale kierownicę też mają z prawej, bo to samochody z Japonii. Trzymają ją w lewej ręce, więc prawą mogą bardzo łatwo wystawić przez okno i walić w biegu z tego, w co są uzbrojeni, do tablic informacyjnych, znaków drogowych i reklam.
Na wschodzie Syberii nie widziałem jednego drogowskazu, żeby nie był podziurawiony jak durszlak. Małe i duże kalibry, ogień pojedynczy, serie, a czasem ogromne wyrwy po śrutowej „armacie”.
A co kilkadziesiąt kilometrów wrak spalonego samochodu. Na pewno zepsuły się w zimie, i to nocą, a ich zrozpaczeni właściciele podpalali je, żeby się ogrzać.
Jest mała szansa, że dzięki temu przeżyli.
Noc
Partacze.
Przed wyjazdem powinni się byli dowiedzieć, jak przetrwać zimową noc w tajdze.
Zawsze stawiam samochód maską w stronę wiatru. Na wszelki wypadek. Jeśli wieje z innej strony, może tłoczyć trujące spaliny do środka.
Zostawiam samochód na wolnych obrotach, żeby grzał. Paliwa nie zabraknie, bo zużywa tylko około jednego litra na godzinę, a mam przecież co najmniej pół zbiornika.
To najświętsza zasada podróżowania w zimie samochodem po Syberii. Tankować tak często, żeby zawsze było co najmniej pół zbiornika. Jednak przed ułożeniem się do snu zawsze wyłączam silnik. Za duże ryzyko. Wiatr zmieni w nocy kierunek, i już się nie obudzę. Ale włączam budzik w telefonie. Co dwie godziny zrywam się i odpalam samochód, żeby popracował dziesięć, piętnaście minut. Nie chodzi nawet o to, żeby podgrzać kabinę, tylko silnik i miskę olejową. I podładować akumulator. Już przy trzydziestu stopniach mrozu nie ma szans, żeby bez tych manewrów auto rano odpaliło, bo olej silnikowy robi się gęsty jak plastelina. Raz przy takiej temperaturze dolewałem go do silnika i przy okazji uzupełniałem płyn hamulcowy i do wspomagania. Wszystkie były tak gęste, że nie chciały wylecieć z butelki.
Ale załóżmy, że rozładował się telefon i nie obudziłem się aż do rana. Trzeba rozpalić ognisko. Oczywiście nikt rozsądny nie podróżuje przez Syberię bez siekiery. Rąbiesz drewno i ustawiasz stos, ale nie podpalisz go nawet benzyną, bo jest straszny mróz, wiatr i wszystko uwalane w śniegu. Woziłem ze sobą w bańce gotową mieszankę benzyny z olejem silnikowym w proporcjach jeden do jednego. Od tego zajmie się nawet mokre drewno.
Ale załóżmy, że utknąłem na zabajkalskich stepach, a nie w tajdze. Nie ma opału. Ale ja mam go ze sobą. Z Europy wiozę na Sybir karton drewna. Rzecz jasna nie chodzi o to, żeby pogrzać ręce. Trzeba wziąć ognisko na łopatę (jest tak samo ważna jak siekiera) i wsunąć je pod samochód, ogrzać silnik, a przede wszystkim miskę olejową. Równie dobrze mogę to zrobić palnikiem benzynowym. To bardzo proste urządzenie podobne do małego miotacza płomieni, które kupiłem w sklepie z żelastwem za sześćset rubli (sześćdziesiąt złotych).
Ale załóżmy, że mróz jest tak straszny, a ty spałeś tak długo, że akumulator rozładował się do zera. Ja mam drugi. W kabinie, gdzie jest znacznie cieplej. Nie muszę go nawet przenosić, bo połączony jest z pierwszym kablami. Wystarczy przestawić przełącznik.
Ale załóżmy, że zepsuł się silnik, który cię grzeje. Musisz przetrwać co najmniej do rana. Wprawdzie Sybiracy mają powiedzenie, że u nich nawet wroga nie zostawia się samego w tajdze, ale nie dotyczy to sytuacji drogowej i nocy. Ruch wtedy bardzo maleje, choć nie zamiera, lecz nie ma takiej siły, która zmusiłaby rosyjskiego kierowcę, żeby zatrzymał się po zachodzie słońca. Boją się bandytów.
Najlepszym rozwiązaniem jest webasto, autonomiczne ogrzewanie napędzane małym silnikiem spalinowym, które grzeje niezależnie od pracy samochodu. Kosztuje tysiąc euro, więc poskąpiłem sobie, ale mam małą maszynkę turystyczną do gotowania, którą rozpalam w kabinie, a przed pójściem spać gaszę, żeby oszczędzać gaz. W nocy grzeje mnie jedna albo dwie świece, które ustawiam na podłodze. Najniższa temperatura, przy której spędziłem noc w samochodzie, nad ranem spadła do minus trzydziestu sześciu stopni, a w kabinie było tylko piętnaście stopni mrozu.
Oczywiście mam wspaniały puchowy śpiwór i puchową kurtkę, i zawsze zapas picia i jedzenia na kilka dni.
Marzenie
W marcu 1957 roku, być może dziewiątego o godzinie trzynastej, w sobotę, bo w soboty odbywały się cotygodniowe zebrania działu nauki „Komsomolskiej Prawdy”, dwóch reporterów dostało od redaktora naczelnego niezwykłe polecenie. (Tego dnia i o tej godzinie na podłodze z pastowanych desek między kuchnią a sypialnią w mieszkaniu mojej babci przy ulicy Warszawskiej 62 w Sochaczewie niespodziewanie przyszedłem na świat).
– Trzeba opowiedzieć naszym czytelnikom o przyszłości – mówił naczelny „Prawdy”. – Opiszcie, jak będzie się żyło w Związku Radzieckim za jakieś pięćdziesiąt lat, powiedzmy w dziewięćdziesiątą rocznicę Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej.
To znaczy w 2007 roku.
Książka Michaiła Wasiljewa i Siergieja Guszczewa, dziennikarzy „Komsomołki”, nosi tytuł Reportaż z XXI wieku. Autorzy pisali, że na co dzień będziemy używali mózgów elektronowych (nazywamy je dzisiaj komputerami), miniaturowych stacji nadawczo-odbiorczych (komórek), bibliotransmisji (czyli internetu), samochody będziemy otwierali na odległość (a więc pilotem), zdjęcia robili aparatem elektrycznym (cyfrowym) i oglądali telewizję satelitarną na płaskich ekranach.
Pisali o tym w czasie, kiedy w domu, w którym przyszedłem na świat, nie było nawet czarno-białego telewizora, toalety i telefonu, żeby zadzwonić po lekarza.
Wasiljew i Guszczew najwięcej czasu spędzili w moskiewskich pracowniach Akademii Nauk ZSRR, a potem myślami przenieśli się w przyszłość i wspaniałym odrzutowcem ruszyli w podróż na Syberię 2007 roku.
Postanowiłem zrobić sobie prezent na pięćdziesiąte urodziny i ruszyć z tą książką przez całą Rosję, z Moskwy do Władywostoku. Ale nie polecę przecież samolotem tak jak autorzy Reportażu z XXI wieku. Pociągiem z kolei jeździłem tam już kilka razy.
Boże kochany! Toż nadarza się jedyna okazja, żeby powtórzyć wyczyn Kowalskiego! Amerykańskiego mechanicznego wojownika, półboga, samotnego jeźdźcy, ostatniej na tej planecie bohaterskiej duszy, dla której prędkość oznaczała wolność. Tak o nim mówili w Znikającym punkcie, głośnym amerykańskim filmie, który w latach siedemdziesiątych stał się buntowniczym manifestem mojego pokolenia. Wreszcie jest okazja, żeby zrealizować młodzieńcze marzenie i tak jak on samotnie przeskoczyć samochodem cały kontynent, tylko że mój jest dwa i pół razy większy od Ameryki, za Czytą kończy się droga, a ja uparłem się, że pojadę zimą. Koniecznie chciałem posmakować jej na Syberii.
– Ziiiimąąąąą?! Jeśli nie wrócisz na Boże Narodzenie, możesz w ogóle nie wracać – powiedziała żona i wiem, że nie żartowała.
Cholera! To znaczy, że muszę się spieszyć. Tak jak Kowalski! Tylko że ja na święta, a on, bo założył się o działkę speeda. I miał dodge’a challengera rocznik siedemdziesiąty z silnikiem cztery i cztery dziesiąte litra, który wyciągał do dwustu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
Sponsor
Problemy mieli z nimi wszyscy podróżnicy, nie wyłączając Kolumba, Amundsena, Livingstone’a czy Nansena.
Szef działu reportażu powiedział, że nie ma mowy, żeby wysłał mnie za granicę na kilka miesięcy, bo pożarłbym budżet na delegacje dla całego działu.
Osobiście więc zadzwoniłem i wysłałem pisemną propozycję współpracy do szefów marketingu polskich przedstawicieli koncernów samochodowych, których znalazłem w książce telefonicznej. Potrzebowałem pieniędzy i samochodu, argumentując, że nie będzie dla niego lepszej reklamy, niż jeśli przetrwa ze mną drogę na drugi koniec euroazjatyckiego kontynentu, zimą, przez całą Rosję – z Warszawy do Władywostoku.
Toyota, Nissan, Honda, Hyundai, Suzuki, Subaru, Mitsubishi, kia, wszystkie azjatyckie marki, a także Volvo nawet nie odpowiedziały na moje zaproszenie. Do Francuzów, Fiata i Forda nie dzwoniłem, bo mój brat, który zna się na samochodach, powiedział, że autem na literę „f” mnie nie puści. BMW, Mercedes i Land Rover nie miały „wolnych mocy samochodowych”. Jeep gotów był dać samochód, ale bez pieniędzy. Na wszystkie warunki przystała tylko firma Kulczyk Tradex, importer audi, volkswagenów i porsche.
Zaproponowali potężną, luksusową terenówkę Audi Q7. Napęd na cztery koła, benzynowy silnik cztery i dwie dziesiąte litra, trzysta pięćdziesiąt koni mechanicznych, do setki w siedem sekund, maksymalna prędkość dwieście czterdzieści kilometrów na godzinę – dwie i pół tony burżujstwa za trzysta pięćdziesiąt tysięcy złotych. Oczyma wyobraźni zobaczyłem siebie, jak podjeżdżam na piwo pod sklep w zrujnowanym kołchozie Mieczta Ilicza i gadam z miejscowymi chłopakami o życiu.
Zima się zbliża, a ja ciągle odwlekam podpisanie umowy ze sponsorem. Całą filozofię mojej pracy dziennikarskiej mogę streścić w dwóch słowach – wtopić się. Zlać z tłem, nie wyróżniać, nie rzucać w oczy, przemykać niepostrzeżenie, a w kołchozie Mieczta Ilicza biłbym moim Q7 po oczach jak kosmita. Poza tym mój system pracy jest bardzo bezpieczny, bo nie przyciąga uwagi złych ludzi.
Zadzwoniłem do sponsora i oznajmiłem, że wezmę pieniądze, a samochód nie będzie mi potrzebny.
Tak się rozstaliśmy.
Zdesperowany poszedłem do naczelnych. Rzuciłem mapę na stół, opowiedziałem o moich marzeniach, że jestem po rozwodzie z doktorem Kulczykiem i jak nie dadzą mi pieniędzy, wezmę od żony (bo ona trzyma kasę), ale to wstyd, żeby biedna kobieta sponsorowała „Wyborczą”. I dali. Ale na samochód nie starczyło, więc dwadzieścia pięć tysięcy złotych musiała wyłożyć żona.
Postanowiłem, że kupię w Moskwie rosyjski samochód na miejscowych numerach, i w ten sposób, nie rzucając się w oczy, spokojnie dotrę nad Ocean Spokojny. Z ruskich aut napęd na cztery koła mają tylko łady niwy, ale miejscowi fachowcy mówią, że za Uralem nie potrafią ich porządnie naprawiać, i łaziki, które w każdym kołchozie nawet traktorzysta zreperuje mi młotkiem, bo to podobno najmniej skomplikowane auta na świecie.
Kruzak
UAZ-469 (Ulianowskij Awtomobilnyj Zawod), którego dla siebie szukałem, nazywany jest sowieckim jeepem albo ruskim kruzakiem, bo tak od japońskiego land cruisera mówią tutaj o wszystkich samochodach terenowych. Najczęściej mówi się krótko „ułaz” albo „łazik”, bo wszędzie wejdzie. Ten model produkowany jest w niezmienionej formie od 1972 roku, a z taśmy ciągle schodzi także terenowy mikrobus zwany, z racji kształtu, buchanką, czyli bochenkiem. Za Uralem nazywają go tabletką. Nie zmienił się ani na jotę od 1958 roku. Oba modele ważą po dwie i pół tony, mają benzynowe silniki o pojemności dwa i cztery dziesiąte litra, czterostopniowe skrzynie biegów i moc zaledwie siedemdziesięciu dwóch koni mechanicznych.
Ułazy były sprzedawane do osiemdziesięciu krajów, przeważnie Trzeciego Świata. Do dzisiaj w Polsce zarejestrowanych jest siedemnaście tysięcy łazików pamiętających rwpg i Układ Warszawski. W latach siedemdziesiątych Rosjanie pokonali na tych samochodach Saharę i po lodowcu wspięli się na Elbrus do wysokości czterech tysięcy dwustu metrów. Po rosyjskich drogach jeżdżą dwa miliony łazików.
– Lubisz majsterkować? – zapytał Grisza, kiedy poprosiłem, żeby mi pomógł kupić jednego z nich.
– Nienawidzę – odpowiedziałem szczerze.
– To polubisz.
Griszę znalazłem w internecie. Jest członkiem klubu miłośników ułazów. Czterech jego kolegów przypłaciło tę namiętność życiem, bo próbowali spać w swoich autach przy włączonym silniku. Na peryferiach Moskwy Grisza prowadzi maleńki warsztacik dla członków klubu.
Bardzo trudno znaleźć w Moskwie porządnego łazika, bo to samochody tylko dla wojska, do pracy w lesie i dla rolnictwa, na szczęście w trakcie poszukiwań okazało się, że jeden z członków klubu chce sprzedać swoje auto. Nie było tanie. Jak dla mnie sto siedemdziesiąt tysięcy rubli (siedemnaście tysięcy złotych), ale Grisza wie, że jest w dobrym stanie. To samochód z 1995 roku na archaicznych resorach jak w konnej bryczce, ale trzy lata temu Grisza wymienił w nim całe nadwozie wraz z karoserią na fabrycznie nowe, dał większe koła, kierownicę z eleganckiej wołgi, zamienił hamulce na tarczowe i dołożył luksus niespotykany w tych topornych jak taczki samochodach – wspomaganie kierownicy.
Najważniejsze, że Andriej, właściciel łazika, zgodził się sprzedać mi go na notarialne pełnomocnictwo, a więc przez trzy lata będę mógł jeździć na jego numerach. Gdybym chciał przerejestrować samochód na swoje nazwisko, w różnych urzędach spędziłbym w kolejkach co najmniej dwa tygodnie.
Urwałem Andriejowi jeszcze dziesięć tysięcy rubli, wypiliśmy po kielichu i przewiozłem samochód do warsztatu Griszy, żeby go przygotował do warunków arktycznych. Osiem tysięcy rubli kosztował mnie notariusz, przegląd techniczny i nowe ubezpieczenie OC. Dwadzieścia cztery tysiące (dwa tysiące czterysta złotych) dałem Griszy na zapasowe części i potrzebne materiały.
Mój ułaz nie miał pasów bezpieczeństwa, więc kazałem je założyć. W europejskiej części Rosji nikt, z milicją włącznie, nie przestrzega obowiązku jazdy w pasach, podobnie jak jazdy na światłach przez całą dobę.
Chciałem też mieć radio z odtwarzaczem CD, skoro planowałem spędzić za kierownicą kilka tygodni, a zamiast tylnej kanapy miejsce do spania. Trzeba było zainstalować drugi akumulator, dodatkowy grzejnik (wzięliśmy z wołgi), wyłożyć blaszaną podłogę ciepłą pianką, ocieplić maskę i zasłonić nawiew zimnego powietrza od spodu silnika. Grisza zastosował też patent z łady, dzięki któremu silnik mojego samochodu miał oddychać ciepłym powietrzem, i założył nowy rozrusznik, bo psują się na potęgę. Stary wziąłem na zapas. I dodatkową pompę paliwową.
Samochód miałem odebrać w środę, ale nawet nie zaczęli go robić, a gdy pojechałem do warsztatu w piątek, z podwórka wygonił mnie kolos o rozmiarach filara mostowego i z bandycką mordą, który wygramolił się z małej, czerwonej wyścigówki. Dzwonię do Griszy, a ten płacze, że jest tragedia i nie może ze mną rozmawiać. Tłumaczy, że zalega gangsterom z haraczem, a teraz jeździ po mieście i próbuje pożyczyć pieniądze.
Samochód odebrałem w niedzielę w nocy. Grisza wziął za robotę dziewięć tysięcy rubli (dziewięćset złotych), więc gotowe do drogi auto kosztowało mnie dwieście jeden tysięcy (dwadzieścia tysięcy i sto złotych).
Na koniec udzielił mi instrukcji obsługi łazika. Każdy dzień zaczynam od sprawdzenia poziomu oleju, płynu hamulcowego i chłodzącego. Codziennie jadę na innym akumulatorze, żeby się na przemian ładowały, i nie zwracam uwagi na to, że nie można wyłączyć ogrzewania („Przecież jest zima”), nie działają wskaźniki paliwa („Trzeba poświecić latarką do zbiornika”), koło zapasowe jest dużo mniejsze od pozostałych („Do wulkanizacji jakoś dojedziesz”), bardzo źle wchodzi trzeci bieg przy redukcji z czwórki i nie działa klakson, bez którego czuję się jak ułomny.
Wiecie co to jest mikrosekunda?
Odcinek czasu między pojawieniem się żółtego światła a klaksonem za plecami. Tak cudzoziemcy żartują z rosyjskich kierowców, którzy trąbią jak opętani.
Łyżwy
I nie włączają świateł, dopóki cokolwiek widać, a długich nie wyłączają, nawet kiedy ty to zrobisz. Pierwszeństwo ma większy. A jak zmieniają koło, rozerwaną oponę lubią podpalić. Śmierdzące ognisko zamiast trójkąta. Bardzo często nie rozbierają się w samochodzie i cały dzień jadą w palcie i futrzanej czapce.
Rosjanie giną na drogach jak muchy. W 2007 roku życie straciło ponad trzydzieści trzy tysiące osób, tyle co w całej Unii Europejskiej, która ma trzy i pół razy więcej mieszkańców i sześć razy więcej samochodów. Na poboczu co parę kilometrów symboliczne nagrobki. To najczęściej żelazny cokolik z gwiazdą na szczycie albo zespawany z drutu zbrojeniowego ażurowy postument podobny do stojaka na kwiaty z lat sześćdziesiątych. Rosyjskim zwyczajem przy wielu nagrobkach stoi ławeczka i stolik z przyśrubowanym wazonem. W wazonie sztuczne kwiaty. Czasami zatrzyma się tam jakiś szoferak, zostawi koledze zapalonego papierosa, dwa, trzy na zapas i zapałki, a bywa, że małą buteleczkę z resztówką wódki, od której chłopak zapewne zginął.
Z Moskwy wyruszyłem dwudziestego czwartego listopada. Już pierwszego dnia zepsuł się odtwarzacz cd. Nie wytrzymał potwornych wstrząsów, bo im dalej na wschód, tym droga gorsza. Potem był Kazań, Ufa, a na Uralu zaczęła się Azja i radykalnie zmienił się klimat. Temperatura spadła o kilkanaście stopni. Objechałem Czelabińsk, przeciąłem Omsk, Nowosybirsk i stanąłem w Krasnojarsku. Skręciłem prosto na południe do Chakasji i Tuwy. Po dwóch tygodniach wróciłem tą samą drogą do Krasnojarska i pomknąłem na południowy wschód do Irkucka.
Przejechałem już siedem tysięcy siedemset kilometrów. Za kilka dni święta, więc łazika zostawiam na parkingu, akumulatory u Loszy, mojego irkuckiego przyjaciela, i lecę do kraju.
Wróciłem po miesiącu. Przede mną najtrudniejszy, najbardziej lodowaty fragment drogi, a raczej bezdroży. I luty – najzimniejszy miesiąc.
Jadąc wokół Bajkału, dotarłem do Ułan Ude. Chciałem to święte morze Syberii, w którym jest więcej wody niż w Bałtyku, przeskoczyć po lodzie, ale zamarza dopiero w połowie stycznia. Ja dotarłem tam drugiego lutego. Miejscowi stanowczo odradzili przeprawę przez Bajkał, ale za to założyłem łyżwy, które wiozłem przez pół świata, i z chłopakami ze Sludianki pograłem w hokeja. A na tafli zobaczyłem najbardziej niezwykłego łazika na świecie. W podłodze miał wyciętą dziurę do łowienia ryb spod lodu, a z dachu wystawała dymiąca rura od węglowego piecyka. Sybirskie webasto, można powiedzieć.
Z Ułan Ude pojechałem do Czyty, za którą kończy się normalna droga, asfalt, ludzkie siedziby i cywilizacja. Ponad dwa tysiące kilometrów do Chabarowska tylko góry, bagna, śnieg i tajga.
W 2007 roku na blogu „Dark Roasted Blend” internauci z całego świata wybierali najbardziej niebezpieczne i pochłaniające najwięcej ofiar drogi na naszej planecie. Z sześciu wytypowanych trzy znajdują się w Rosji. Jedna na kaukaskiej granicy między Gruzją a Rosją, natomiast dwóch pozostałych miałem okazję posmakować. Najpierw w Moskwie, bo to czteroipółkilometrowy tunel Lefortowo, który przebiega pod rzeką i przecieka, a gdy przychodzą mrozy, robi się ślisko jak na lodowisku do hokeja na Łużnikach.
Druga droga śmierci, którą jechałem, odłącza się od mojej trasy za Czytą, ale urodą niczym się od niej nie różni. To biegnąca na północ autostrada do Jakucka. „Autostrada” to stanowczo za dużo powiedziane. To wąski, kręty, w lecie błotnisty, a w zimie zawalony śniegiem trakt biegnący po wiecznej zmarzlinie bez odrobiny asfaltu. Dotarłem nim do miasta Tynda, skąd dalej, przez tajgę, wędrowałem do zaprzyjaźnionych pasterzy reniferów.
Wiosną 2006 roku w środkowym odcinku drogi do Jakucka roztopy uwięziły kilkaset samochodów. W straszliwym błocie ugrzęzły nawet gąsienicowe pojazdy wysłane na ratunek. Po kilku tygodniach zdesperowani ludzie z bronią w ręku zaczęli walczyć między sobą o żywność.
Do Chabarowska dotarłem pod koniec lutego, stamtąd miałem już tylko siedemset siedemdziesiąt kilometrów niezłej drogi do Władywostoku, gdzie kończyłem podróż.
Śnieg
Zjeść po drodze można w barze albo w kawiarni, ale słowo to nie znaczy, że są tam ciastka, likiery, kawa i herbata – raczej kotlety, barszcz, śledzie i wódka. Słowo „blinnaja” na szyldzie nie znaczy, że podają tam bliny, „bułocznaja” że bułki, a „szaszłycznaja” że szaszłyki, ale jest to możliwe.
W zakusocznej z zakąskami może być problem, ale zupę i drugie podadzą.
To najczęściej obskurne budy, baraki, większe kioski. Im dalej na wschód, tym bardziej paskudne. Brudna cerata, tłuste widelce, nie ma gdzie umyć rąk, a za potrzebą trzeba wyjść na zewnątrz.
Ot, choćby zakusocznaja koło miasteczka Jerofiej Pawłowicz na Syberii. Z tyłu budynku ogromny, kipiący śmietnik i beczka przecięta na pół. W obu połówkach bez przerwy tlą się śmieci. Obok kibel, z którego nikt nie korzysta. Z dwojga złego wolą obok śmietnika.
Kto tutaj nie przystanął! Ten mało dzisiaj pił, bo zostawił w śniegu bardzo żółtą dziurę. Pewnie pieriegonszczik, który we Władywostoku kupił japoński, używany samochód i teraz gna nim na zachód, do domu. Zawsze bardzo się spieszą, rzadko stają, żeby coś zjeść i wypić, śpią w samochodach. Ten z kolei długo jechał i długo nie sikał, bo jego dziura jest wielka i głęboka. Pewnie dalnobojszczik, człowiek dalekiego boju, długiej trasy, po naszemu – tirowiec. To zawodowcy, jedzą i piją w biegu i też nie lubią stawać.
Ten był tu w czasie wiatru albo artysta, bo lubi zrobić wzorek. Najpewniej jednak był na bani i chwiał się na nogach. Prawie każdy kierowca lubi tutaj wypić do obiadu. W dziczy między Czytą a Chabarowskiem na sto procent nie spotka się milicjanta na służbie. Chyba że jedzie prywatnie. To jest jego ślad. Równy, zdyscyplinowany, a jeśli z zakrętem, to pod kątem prostym.
Nikt przez Syberię nie podróżuje samotnie. Pieriegończycy jadą grupami po kilka samochodów, żeby sobie pomagać w razie awarii. Często, jeśli któryś ma znajomego żołnierza albo milicjanta, opłacają go, żeby jechał z nimi pod bronią i w mundurze. Chroni ich przed bandytami i milicją, bo mundurowi, wiadomo, zawsze się dogadają.
A tutaj z pewnością przykucnęła kobieta, bo dziura zrobiona pod dużym kątem. Kobieta tutaj to rzadkość. Czasami towarzyszy mężowi, żeby nie usnął w trasie. Pieriegończycy, szczególnie ci zawodowi, którzy kupują samochody na handel, to przeważnie bardzo młodzi, nieżonaci mężczyźni. To jego ślad. Swoją dziurę zrobił ze dwa i pół metra od miejsca, gdzie stał.
A ten odwrotnie. Ma problem z prostatą i jeszcze nasikał sobie na buty. Pewnie ma siedzącą pracę albo niemłody już człowiek. Może zawodowy kierowca albo reporter.
Wszyscy ludzie drogi wożą ze sobą żelazną rację żywnościową. Ja od lat stosuję kiełbasę myśliwską, ale wysuszoną do przesady. Jest twarda jak patyk, nie da się jej normalnie ugryźć, ale można wolno żuć. Rosjanie przepadają za suszoną rybą, która nadaje się do jedzenia przez kilka lat. Widziałem na Syberii kierowców ciężarówek, którzy zapas kalorii i białka wozili w postaci struganiny. Przechowują ją w schowku z narzędziami albo kołem zapasowym, bo to wielka, surowa, zamrożona ryba, którą w miarę potrzeby struga się dużym nożem jak klocek drewna, a wióry macza w soli z pieprzem i szybko zjada. Rozmrożona struganina jest nie do przełknięcia, a bez wódki żrą ją tylko psy.
Wyrko
Każdy dzień starałem się kończyć w większym mieście, gdzie mogłem znaleźć hotel. Jeśli noc zastawała mnie na odludziu, spałem w samochodzie albo jechałem do najbliżej wioski, szukałem domu, w którego oknach były kwiaty, i prosiłem o nocleg. Rosjanie lubią pomagać, jeśli się ich o to poprosi. Sami z siebie prawie nigdy tego nie robią.
Na wschód od Uralu nie ma przyzwoitych przydrożnych moteli. Byłem w trzech. Wynajmują łóżka w dwu – lub czteroosobowych pokojach na godziny. Jedna kosztuje czterdzieści rubli (cztery złote), ale trzeba zapłacić z góry co najmniej za sześć.
Jeśli śpisz więcej, dopłacasz później. Swoje bagaże i akumulator samochodowy chowasz do kanapy, na której leżysz, więc jesteś spokojny, że we śnie cię nie okradną.
Łazik w tym czasie stoi na parkingu. Trzy miesiące był w podróży i tylko jedną noc spędził na ulicy bez ochrony, nie licząc tych kilku, kiedy ja w nim spałem. Zawsze ktoś go pilnował.
Tak jak większości samochodów w Rosji. Jaka to armia ludzi jest potrzebna, żeby pilnować wszystkich, wszystkiego i wszędzie! Bo nie tylko samochodów. Pilnują domów, ludzi, ogrodów, upraw, lasów, zwierząt leśnych, hodowlanych… Dziesiątki, setki tysięcy, miliony mężczyzn nie robi nic, tylko dogląda, ma baczenie, pilnuje, strzeże i czuwa, by inni mężczyźni nie ukradli tego, czego oni pilnują. Miliony ochroniarzy, cieciów, stróżów, pilnowaczy, goryli – urodzonych, wychowanych, wykształconych tylko po to, żeby pilnować przedmiotów.
Kiedy zapytam pięciu rosyjskich mężczyzn, czym się zajmują, prawie na pewno jeden odpowie, że jest kierowcą, a dwóch, że pracuje w ochronie.
Nie licząc milicjantów.
Mienty
To półtoramilionowa armia ludzi. Statystycznie na stu obywateli Rosyjskiej Federacji przypada jeden milicjant. Cztery razy więcej niż w Polsce.
A gaisznicy (GAI – Gosudarstwiennaja Awtomobilnaja Inspiekcja), czyli drogówka, to profesja bardziej znienawidzona i pogardzana niż biblijni celnicy w państwie żydowskim.
Prokuratura generalna obliczyła, że dochody urzędników państwowych z korupcji równają się trzeciej części budżetu Rosji. Oznacza to, że wysysają ze społeczeństwa około stu dwudziestu pięciu miliardów dolarów w ciągu roku. Ogromny w tym udział ma milicja, zwłaszcza drogowa. O jej niewiarygodnej bezkarności, pazerności i korupcji krążą legendy.
W mieście albo poza nim, na skrzyżowaniu, rondzie albo na prostej drodze bardzo często można spotkać samotnego milicjanta, który podjechał prywatnym samochodem, nierzadko po godzinach pracy, żeby kontrolować kierowcom dokumenty. Zwykle jest jegomościem w podeszłym wieku, oficerem, nawet pułkownikiem, ale wydaje córkę za mąż, zmienia samochód lub kupuje mieszkanie i gwałtownie potrzebuje pieniędzy.
Nie ma takiej siły na świecie, która pozwoliłaby wyrwać się z jego łap. Jeśli mient postanowi, że zabulisz – jesteś bez szans. (Mient to gliniarz i w języku rosyjskim znaczy mniej więcej to samo co polskie „męty”). Możesz być trzeźwy, mieć sprawny samochód, porządek w dokumentach i nie popełnić żadnego wykroczenia, ale zapłacisz za nieschludnie wyglądający samochód albo brudną rejestrację.
Jeśli właśnie wyjechałeś z myjni, milicjant bierze twoje dokumenty, każe czekać w samochodzie i idzie kontrolować inne auta. Po kwadransie diabli cię biorą, więc interweniujesz, a on, że przecież miałeś siedzieć w samochodzie. Na poboczu czeka już kilku takich. Po kolejnym kwadransie wyjmujesz z portfela pięćset rubli i dajesz w łapę „na pożegnanie”.
Bardziej finezyjne sposoby trzeba zaaranżować. Przed policyjnym posterunkiem stoi znak STOP, żeby zatrzymać się do kontroli dokumentów. Kontrolujący milicjant stoi dziesięć metrów dalej. Posłusznie przy nim stajesz.
– Dlaczego naruszyliście? – pyta zawsze, mając na myśli przepisy.
– Broń Boże! Niczego nie naruszyłem – tłumaczysz się.
– Nie stanęliście przy znaku STOP.
– Przecież stoję.
– Ale znak był wcześniej – pokazuje palcem.
Łapówka za takie wykroczenia kosztuje tysiąc rubli (sto złotych). Nie wiem, ile wynosiłby oficjalny mandat, ale nikt ich w Rosji nie płaci. Kiedy się temu dziwię, nawet kierowcy, ofiary milicjantów, mówią, że tak być musi, bo oni bardzo mało zarabiają. To prawda. Władza utrzymuje ich płace na najniższym poziomie, bo wie, że sobie radzą.
Między Czelabińskiem a Omskiem spotkałem Marata, Kazacha z Pietropawłowska. W przydrożnym barze pił wodę z kranu. Był śmiertelnie zmęczony, zrozpaczony i głodny, bo nie jadł od dwóch dni. Kupił w Hamburgu samochód i na niemieckich numerach jechał do domu, a z każdym kilometrem topniał zapas pieniędzy na drogę. Oszczędzał na jedzeniu, aż wreszcie przestał jeść. Przed Czelabińskiem po raz ostatni zatankował samochód.
– A przed Kurganem uklęknąłem przed milicjantem i błagałem, żeby się zlitował – opowiada zapłakany Kazach. – Przecież nic już nie mam. Pokazałem mu portfel, puste kieszenie… Nie było litości. Wziął moją kurtkę i ten pusty portfel. Na następnych posterunkach oddałem zapasowe koło, lewar, rzeczy osobiste, a przy ostatniej kontroli odkręciłem boczne lusterka, żeby mnie przepuścili.
Nakarmiłem Marata i dolałem mu benzyny, ale sam na rosyjskich milicjantów nie mogę narzekać. Zawsze mi pomagali, pokazali drogę, dobrze poradzili. Cztery razy łapali mnie na wykroczeniach, na przykład na zawracaniu na moście, ale zawsze udawało mi się wykręcić. Musiałem tylko dokładnie opowiadać, kim jestem, dlaczego sam, co to za auto, skąd i dokąd jadę. To robiło tak piorunujące wrażenie, że pozwalali mi przenocować w samochodzie na swoim poście, czyli stałym posterunku milicji drogowej, ustawianym przy rogatkach i skrzyżowaniach dróg. Innym razem w honorowej asyście odwieźli mnie do hotelu w mieście i sami odstawili mój pojazd na ciepły parking pod dachem.
Tak jak kierowcy ciężarówek lubiłem zatrzymywać się na noc przy postach, bo tam jest bezpiecznie. Bardzo często to małe drogowe fortece z zasiekami z drutu, kolczatkami, betonowymi zaporami, workami z piaskiem i karabinami maszynowymi w okienkach strzelniczych. Czasami stoją wewnątrz ronda, przez które samochody mają obowiązek przejechać w jednym rzędzie z prędkością pięciu kilometrów na godzinę, zachowując między sobą odstęp dwudziestu metrów. Oczywiście funkcjonariusze są w kamizelkach kuloodpornych i z długą bronią.
W Kuzbasie, wielkim okręgu przemysłowym znanym ze straszliwego bandytyzmu, na wielu posterunkach drogowych stoją samochody pancerne.
Tylko jeden raz musiałem zapłacić, chociaż ślubowałem sobie, że nigdy ani policjantowi, ani milicjantowi nie dam łapówki. Wolę płacić mandaty.
To było na ruchliwej drodze M7, na wielkich i równych stepach między Kazaniem a Ufą. Jeśli zdarzy się tam podjazd, nie jest stromy, ale może mieć dwa, trzy kilometry, i tak samo długa jest linia ciągła, na której nie wolno wyprzedzać. Wzdłuż niej na holu ciągnęły się dwa samochody ciężarowe. Koła ledwo się kręciły. Na pewno jechały wolniej, niż stary człowiek idzie o kulach.
Razem z innymi samochodami wyprzedziłem ten konwój, a po przejechaniu kilkuset metrów zobaczyłem milicjanta z lornetką.
Jego kolega zatrzymywał wszystkich, którzy zrobili to co ja. Na poboczu stało kilkadziesiąt aut. Wszyscy bez protestu dawali w łapę po tysiąc rubli, bo w Rosji za wyprzedzanie na ciągłej można odebrać prawo jazdy na pół roku.
Zapłaciłem i odjechałem. Ale po kilkuset metrach stanąłem. Konwój z zepsutą ciężarówką właśnie wtoczył się na wzniesienie. Szybko zawrócił, zjechał, znowu zawrócił i co chwila wyprzedzany przez inne samochody, rozpoczął mozolną wspinaczkę pod górkę.
Koń
Polowy mundur, pod spodem marynarka, a do tego buciory, które ledwo mieszczą się w strzemionach. Z tyłu po bokach rowerowe sakwy, za plecami śpiwór, plecak, a z przodu na kulbace materac. Twarz prawie czarna, brudna i ogorzała od słońca, sucha i wynędzniała. Rzadka, ale długa broda i wąsy. Wyglądał jak mongolski wojownik, tylko mundur i kierunek nie ten. Jechał na wschód.
Zaczynał już cuchnąć nędzą, brudem i głodem. Koń nie wyglądał lepiej. Kiedy się zatrzymali, rzucił się na wystające spod śniegu suche badyle jak na soczystą trawę. A jeździec jeszcze żarłoczniej chwycił suche badyle kiełbasy z mojej żelaznej racji. Dwa miesiące są w drodze. Przejechali prawie trzy tysiące kilometrów, zbliżają się do Nowosybirska i ledwo trzymają się na nogach.
Jeździec nazywa się Czin Li. Jest Chińczykiem, bibliotekarzem, który od dwudziestu siedmiu lat mieszka w Moskwie, ale we wrześniu rzucił pracę, za wszystkie oszczędności kupił w Baszkirii koło Ufy konia i ruszył do Chin. Zapłacił tysiąc dolarów, tyle ile ja wydałem na zapasowe części do samochodu. Czin ma czterdzieści pięć lat, żonę i dziewięcioletniego syna.
– I zostawiłeś ich samych na tak długo?
– Tak – mówi stanowczym głosem. – Ciężko, ale między czterdziestym a pięćdziesiątym rokiem życia jest ostatnia chwila, żeby dokonać czegoś niezwykłego. Chcę, żeby syn był ze mnie dumny, żeby brał ze mnie przykład. A nie jak rosyjscy chłopcy tylko piwo, wódka i papierosy.
– Dlaczego ruszyłeś na zimę?
– Jaka różnica? W drodze będę prawie rok, więc zimę złapię tak czy inaczej. Chcę dotrzeć do Pekinu na otwarcie olimpiady, a potem dalej do rodzinnego Wuhanu nad Jangcy.
Czin podróżuje bez pieniędzy. Śpi pod gołym niebem, je, kiedy miejscowi zaproszą go na noc i czymś poczęstują. Koń wygrzebuje badyle spod śniegu, czasem dostaje od pana kromkę chleba, od kołchoźników garść jęczmienia. Na początku robili dziennie nawet sześćdziesiąt kilometrów, ostatnio najwyżej dwadzieścia.
Klucz
Był wbity w głowę.
Miałem około stu kilometrów do Chabarowska. Samochód Aleksandra leżał w rowie, w nim jego żona z tym kluczem. Kluczem do zmiany kół. Ciężki, solidny, z czterdzieści centymetrów żelaza.
Aleksander chciał, żebym zawiózł go do Smidowicza, najbliższego miasta, gdzie na pewno znajdziemy posterunek milicji. Nie mogliśmy dzwonić, bo nie było zasięgu.
Samochód Aleksandra to „japonka”. Ma kierownicę z prawej strony. Honda accord z białym lakierem, na którym mężczyzna zostawił mnóstwo śladów zakrwawionych rąk.
Kobieta nie była przypięta pasami, ale nie osunęła się bezwładnie z siedzenia. Była przybita jak gwoździem do zagłówka. Mąż przykrył ją kurtką, zamknął samochód i odjechaliśmy.
Pod nogami znalazł rolkę papieru toaletowego, urwał kawałek i całą drogę wycierał ręce.
Jest z Irkucka. Pojechali z żoną do Władywostoku, bo tam każdy samochód jest mniej więcej o tysiąc dolarów tańszy niż u nich. W drodze powrotnej szczęśliwie dotarli do Chabarowska, a kiedy z niego wyjechali, zorientowali się, że jedzie za nimi inna honda. Nie miała tablic rejestracyjnych. Zaczęli uciekać, ale tamci ich wyprzedzili i stanęli w poprzek drogi. Aleksander wyminął ich i dalej gnał jak szalony.
Napastnicy jeszcze raz ich wyprzedzili, zawrócili i z piskiem opon ruszyli naprzeciw. Kiedy się mijali, Aleksander usłyszał huk. Jak na zwolnionym filmie zobaczył, że przez przednią szybę jego hondy z siłą przeciwpancernego pocisku przelatuje wielki klucz. Mężczyzna zahamował, wpadł w poślizg i wleciał do rowu.
– To był fragment drogi z niezłym asfaltem – mówi. – Miałem ze sto czterdzieści. Oni pewnie też. Próbowałem to wyrwać z Larysy, ale się nie dało. Drugi koniec wyszedł tyłem głowy i wbił się w zagłówek. Larysa jej było na imię.
– Nie masz broni? – zapytałem.
– Mam – powiedział, wyjął zza paska pistolet i całą drogę trzymał go w ręku. – Legalną, bo pracuję w ochronie.
– Dlaczego nie strzelałeś?
– Bo nawet ich dobrze nie widziałem. A oni nigdy nie strzelają.
– To po diabła wszyscy jeździcie z bronią?
– Bo ja wiem…
Przestępcy najchętniej napadają na pieriegończyków, którzy kupili samochody we Władywostoku i jadą na tranzytowych numerach rejestracyjnych po mojej trasie, ale na zachód, do domu. Najgorzej jest na południe od Chabarowska. Kto nie zatrzyma się na żądanie, jest wyprzedzany i dostaje kamieniem w przednią szybę. Chodzi o to, żeby wszyscy wiedzieli, że warto zapłacić, bo szyba to trzysta, czterysta dolarów, a oni od samochodu osobowego biorą sto. Albo sto pięćdziesiąt, kiedy kierowca jedzie daleko, na przykład do Irkucka, bo to znaczy, że ma przy sobie więcej pieniędzy. Bywa, że sprawdzają dokumenty.
Nigdy się nie zdarzyło, żeby ktoś zapłacił dwa razy. Przestępcy telefonicznie przekazują sobie, kto dał haracz, a nieraz wystawiają nawet coś w rodzaju pokwitowania.
Zawodowcy, którzy kupują samochody na handel, jeżdżą dużymi grupami. Za nic w świecie nie pozwolą jej rozerwać, nawet jeśli w Chabarowsku mieliby lecieć na czerwonych światłach. Ich bandyci trochę się boją, bo wiedzą, że co najmniej jeden jest uzbrojony, więc niektórym grupom udaje się przebić bez płacenia.
Stacja
Bardzo mnie śmieszy, kiedy rosyjscy kierowcy mówią, że jadą zaprawić. Oczywiście nie napić się wódki, tylko zatankować. A stacja benzynowa to zaprawka.
W Rosji przejechałem trzynaście tysięcy kilometrów i zaprawiłem dwa tysiące sto dziewiętnaście litrów benzyny, bo mój łazik żarł (tak mówią Rosjanie) średnio szesnaście litrów paliwa na sto kilometrów. Kiedy włączałem napęd także na przednie koła, palił dwa litry więcej, a w górach dochodziły jeszcze dwa. Był bezwstydnie żarłoczny, na szczęście w Rosji benzyna jest o połowę tańsza niż w Polsce. Na całej mojej trasie najdrożej było w obwodzie tiumeńskim. To rosyjski Kuwejt, z którego pochodzi większość paliwa w tym kraju.
Rosyjskie stacje benzynowe to najczęściej maleńkie, ale solidne budynki, w których za kuloodpornymi szybami i kratami zabarykadowany jest jeden pracownik. Siedzi zamknięty jak w kasie pancernej. Żeby mu podać pieniądze, trzeba wyciągnąć ze ściany szufladę, wrzasnąć w dziurę albo do głośnika, za ile chcesz zatankować, wrzucić pieniądze do szufladki i wsunąć ją do środka. Pracownik włącza właściwy dystrybutor, który wyda tylko tyle, za ile się zapłaciło.
Ja zawsze tankowałem do pełna, więc zostawiałem w kasie pieniądze z dużym zapasem, a resztę odbierałem w zależności od tego, ile paliwa się zmieściło. To była bardzo skomplikowana operacja, tym bardziej że mój łazik miał dwa zbiorniki i dwa wlewy paliwa, na obu burtach. Po zatankowaniu jednego musiałem odkładać pistolet dystrybutora, obracać samochód i tankować jeszcze raz.
Nagminnie tankowałem po czterdzieści litrów do każdego zbiornika, chociaż oba miały po trzydzieści siedem i pół litra pojemności. Ale się nie zamykały, więc kilka razy ściągnęli mi benzynę na parkingach (tych strzeżonych), a ponieważ wskaźniki paliwa nie działały i jeździłem, przeliczając kilometry na zużycie, wyjeżdżałem zbiorniki do sucha i musiałem wyciągać rezerwowy kanister z bagażnika.
Pięćdziesiąt kilometrów przed Szymanowskiem, między Czytą a Chabarowskiem, droga w robocie. Cała usypana z wielkich kamieni. Śniegu mało, kurz potworny, a powietrze ani drgnie, jak to na Syberii przy tęgim mrozie. Drogę odnajduję tylko dzięki światłom z naprzeciwka. Nawet długie ledwo widać. Oczy strasznie pieką, więc wkładam gogle narciarskie, uszczelniam je ligniną z chustki do nosa, a na usta nasuwam bandankę. Na szyi mam szmaciane zawiniątko z talizmanem od najsilniejszego tuwińskiego szamana (ma mnie chronić od „dużego żelaza”), a na lewej nodze wielki walonek, który dla wygody skróciłem nożem o połowę. Prawy wyrzuciłem, bo nie mieścił się na pedale gazu, zresztą marzła mi tylko lewa noga.
– Ty, kim ty jesteś? – zapytał mnie na stacji benzynowej.
Było ich trzech, a w pytaniu bezgraniczne zdziwienie i dezaprobata. Wręcz groźba.
Nieprzyjemnie to zabrzmiało.
– Człowiek – odpowiedziałem jednym słowem, żeby po akcencie nie poznali, że cudzoziemiec, i zsunąłem gogle na czoło.
– Kim ty jesteś – złapał mnie za rękaw – że do łazika taką benzynę lejesz?
W kraju, który jest jednym z największych na świecie producentów ropy naftowej, na prowincji najczęściej tankują za sto rubli – około pięciu litrów najtańszej, siedemdziesięciosześciooktanowej benzyny. Ja do najgorszego ruskiego samochodu lałem do pełna dziewięćdziesięciodwuoktanową.
Nienawidzili mnie, jakbym świnię karmił szparagami albo psu dawał polędwicę.
Doskonała maszyna, model z roku 2007. Zbliżamy się do srebrzystego samochodu o kształcie spadającej kropli wody. Jego tylna zwężająca się część przypominała ogon odrzutowego samolotu. Na idealnie gładkiej powierzchni nie było ani klamek, ani zderzaków, ani wgłębionych okien – słowem nic, co by mogło wystawać ponad opływowy kadłub tej poziomo ustawionej kropli.
Reportaż z XXI wieku, 1957 r.
Til w swoim mieszkaniu w Moskwie
…który zbierałem w listopadzie 2007, czekając na okazję, by tanio kupić w Moskwie mojego łazika. Korzystając ze sposobności, postanowiłem poszukać moich rówieśników, ludzi około pięćdziesiątki, którzy tak jak ja musieli zahipować w latach siedemdziesiątych.
A
Askat’ – dziadować, naciągać, wyłudzać. Od angielskiego „ask” – pytać, prosić. Główne źródło dochodów większości hipisów.
To nie jest zwyczajna żebranina, ale twórcze uwodzenie legendą, artystyczne nabijanie frajera w butelkę. Od ponad trzydziestu lat jedną z najbardziej skutecznych jest metoda „na Estończyka”.
Zaczepiasz na ulicy starszego człowieka i z udawanym estońskim akcentem mówisz, że jesteś z Tallina i że dobrze wiesz, że Rosjanie nie cierpią Estończyków. Każdy wychowany w ZSSR człowiek gwałtownie zaprzeczy. Trochę trzeba się pospierać na ten temat, a wreszcie poprosić o kilka rubli, bo zabrakło ci na bilet powrotny do domu. Zawsze coś dostaniesz, żeby nie wyszło na to, że radzieccy ludzie są nacjonalistami.
Б
Bitnicy – bigbitowcy, radziecka złota młodzież końca lat sześćdziesiątych. W ZSRR bardzo obraźliwe słowo. To dzieci dyplomatów, wysokich urzędników i partyjnej nomenklatury. W Moskwie zbierali się na placu Puszkina, na skwerze wokół pomnika poety. Nic nie robili. Siedzieli na ławkach i pili bardzo tanie i słodkie, ale mocne bełty – ruskie porto.
Wołodia „Dzen-Baptist” w skrócie „Bep” przystał do nich w 1971 roku. Miał dwadzieścia trzy lata.
– Dwa, trzy lata później zaczęliśmy nazywać siebie hipisami – mówi. – Milicja nas nie ruszała, bo bali się naszych rodziców. Mój ojciec był generałem lotnictwa. Tylko my mieliśmy w domach zagraniczne książki i prasę, z których dowiedzieliśmy się wszystkiego o hipisach.
Sytuacja zmieniła się z końcem lat siedemdziesiątych, z nadejściem drugiego, tym razem dużego pokolenia dzieci kwiatów. To była młodzież z normalnych, inteligenckich domów.
– I nawet o tym nie wiedząc, hipisi zostali ruchem protestu – mówi Bep. – Mało aktywnym, biernym, ruchem odmowy uczestnictwa raczej niż walki.
Tych milicjanci już się nie bali.
В
Wołosaci – kudłaci. Tak najczęściej nazywali siebie rosyjscy hipisi.
Slang wołosatych powstał ze zmieszania czterech składników. Główne to angielszczyzna i żargon młodzieżowy, do tego słowa przywiezione z południa ZSRR dokąd każdego lata hipisi jeździli autostopem na wakacje po słomę makową i marihuanę. Czwarty składnik to żargon więzienny, bo wielu wołosatych siedziało za narkotyki.
Wint – śruba, a u hipisów milicyjna obława, areszt, a „wintit'” to zwinąć, zamknąć, aresztować.
Pasażerowie moskiewskiego metra to strasznie ponury widok. Nie wiem, jak to robią, ale ci, którym uda się usiąść, zasypiają w kilka sekund. Pozostali czytają albo bawią się telefonami. Jak wszyscy Rosjanie ubrani są na szaro, buro, beżowo, a niektórzy w granaty, i jak jeden mąż mają rozpaczliwie smutne, zmęczone twarze. Nawet młodym ludziom brak pogody, radości, błysku w oczach.
Aż kiedyś usłyszałem skoczną, błazeńską melodię graną na flecie. Przy drzwiach wagonu stał kudłaty człowieczek z rozwichrzoną brodą. Wielka czapa z pomponem, ogromne sapogi i sweter do kolan. Miał czerwony nos clowna na gumce, a na szyi omotany kilkumetrowy szalik i sakwę, z której wcześniej wyjął flet.
I stał się cud. Pasażerowie podnieśli oczy, a ich twarze pojaśniały. Kilka osób uśmiechnęło się nawet, bo człowieczek grał i grał, i o dziwo nie chciał pieniędzy.
Tak poznałem Tila, czyli Witię Morozowa, czterdziestojednoletniego hipisa i zawodowego błazna, wędrownego, ludowego trefnisia. Milicja wintiła go kilkadziesiąt razy, a za którymś dostał nawet wyrok.
W 1989 roku postanowił starać się o pracę w wojskowych zakładach silników rakietowych. Jako nocny stróż chciał zahamować produkcję uzbrojenia, ale popatrzyli na Tila i było jasne, że z pracy nici. Kiedy wychodził, jego oczy trafiły na telefon w biurze przepustek. Wszedł do kabiny, wyrwał go ze ściany i schował za pazuchą.
– Nie mam pojęcia, po co to zrobiłem – Til pęka ze śmiechu. – Włączyły się syreny i mnie złapali. Powiedzieli, że telefon został podłączony do alarmu, bo już pięć razy go kradli.
Dostał rok więzienia, ale z sali sądowej zabrał go sanitariusz w białym kitlu. Trafił do zakładu psychiatrycznego dla przestępców, do tego „bezterminowo”, a to oznaczało, że spędzi tam co najmniej rok, a być może dwa, pięć, albo nawet dziesięć lat.
Daniła Kaminskiego zwanego Danem zwintili w 1980 roku. Przed olimpiadą władze oczyszczały Moskwę ze zbędnego elementu. Hipisów, prostytutki i włóczęgów pakowali do autobusów i wywozili daleko za miasto. Przy Danie znaleźli marihuanę, więc dostał półtora roku więzienia, a po odsiedzeniu całego wyroku przewieźli go do szpitala psychiatrycznego. Znowu na półtora roku.
Dan ma pięćdziesiąt lat. To taki hipis, który daje kapcie, kiedy do niego przychodzisz. Jest artystą ceramikiem. Wtaszczył do mieszkania ogromny piec i wypala dzbany, a po każdym wypieku ma awanturę z sąsiadem z góry, który krzyczy, że podłoga parzy go w stopy.
Г
Gierła – dziewczyna. Od angielskiego „girl”.
Dan miał trzy żony. Z pierwszą rozwiódł się po miesiącu, z trzecią – przed miesiącem. Ma z nią trzy córki.
– A drugą żonę sam posadziłem na igle – mówi. – Sam jej zrobiłem pierwszy zastrzyk.
– Była hipiską?
– Nie. Cywilna, ale zahipowała i poszła w cug. Nie wiem nawet, czy żyje.
Til spędził w zakładzie rok. Potem sześć lat szukał swojego królestwa niebieskiego na ziemi. Żył jak włóczęga. Spał na klatkach schodowych, w piwnicach i na ławkach w parku. Kolejne cztery lata żył w hipisowskiej komunie, a w 2001 roku ożenił się z Iriną. Urodziła się Anna i Ilia, on cały 2005 rok znowu był w szpitalu psychiatrycznym, a po wyjściu sprowadził się z rodziną do swojej mamy.
Patriarcha Bep, najstarszy żyjący, sześćdziesięcioletni rosyjski hip, z pierwszą żoną ma pięcioro dzieci, z drugą – dwoje. Obie były hipiskami.
– Ta pierwsza – opowiada Bep – to była wielka, siedemnastoletnia miłość, którą po rozpadzie ZSRR zniszczył kapitalizm. Wszyscy myśleli, że to początek historii, nastąpi czas dostatku, dobrobytu, bogactwa. Moja żona, jak wszystkie rosyjskie kobiety, wpadła w pułapkę materializmu, powiedziała, że mam zrobić biznes, a hipiejstwo to bzdury i przeszłość. Wygnała mnie z domu.
– Bo nie zarabiałeś?
– Na jedzenie starczało.
Powtórnie ożenił się w 2001 roku. Miał pięćdziesiąt trzy lata, a nowa wybranka była jego studentką w założonym przez wołosatych Uniwersytecie Kultury Hipizmu.
– A jak to jest mieć ojca hipisa? – pytam.
– Wstyd. Rosjanie nami gardzą. Dla nich jesteśmy ofiarami losu, które nie potrafią zarobić. Dla dzieci taki ojciec to wstyd.
Д
Durka – skrót od słowa „durdom” – dom duraków, wariatów; szpital psychiatryczny.
W latach 1967-1987 w ZSRR z powodów politycznych uznano za chorych psychicznie i poddano leczeniu ponad dwa miliony ludzi.
Kariera większości hipisów zaczynała się od durki. Bep był tam pięć razy.
– Dla nas to były sanktuaria – mówi – święte miejsca, gdzie razem z chorymi siedzieli dysydenci, niepokorni intelektualiści, hipisi i tłumy niezwykłych ludzi, których radziecka psychiatria uważała za wariatów. Siedziałem z Wołodią Wysockim, z gościem, który porwał walec drogowy i śmigał nim po Moskwie, albo z takim, co włamał się do budy z piwem i całą noc wiadrami nosił browar do domu. Miał pełną wannę i akwarium, kiedy go rano złapali. W 1989 roku poznałem w durce zupełnie normalnego artystę plastyka, który zrobił plakat „Komuniści – precz z Afganistanu” i powiesił go na balkonie.
– Na czyim balkonie?
– Na swoim.
– No to wariat! Dziwisz się, że wzięli go do czubów?
– Ale siedział już dziesięć lat. Kiedy wychodziłem, jego ciągle trzymali. Dzięki takim ludziom panował tam niezwykły duch artystyczny, bardziej autentyczny niż na wolności. Nie było obłudy, dwulicowości, konformizmu, bo w durkach nie było się czego bać. Tylko tam mogłem być sobą, tam rodził się nasz ruch.
Ж
Żołtyj dom – żółty dom.
– To inna hipisowska nazwa dla domu wariatów – mówi Bep. – Ale ostatnio najbardziej zwariowany był dom Bułhakowa na Sadowym Kolcu.
Pod koniec wieku w Moskwie kręcono paradokumentalny film o hipisowskich komunach, na potrzeby którego wynajęto wielkie, spalone mieszkanie w domu pisarza. Aktorami byli prawdziwi hipisi, a ich zadanie polegało na tym, żeby mieszkać tam normalnie przez rok. Ale po zakończeniu zdjęć wcale nie mieli ochoty się wynieść. Co parę dni milicja siłą wyrzucała ich na ulicę, a oni wracali i po staremu pili wódkę, ćpali, słuchali muzyki, mazali po ścianach, umierali, kochali się.
– Aż strach pomyśleć, co się tam działo – mówi Bep. – Trzeba było koniecznie czymś ich zająć, więc Til, który mieszkał tam z setką innych wołosatych przez prawie cztery lata, postanowił założyć Uniwersytet Kultury Hipizmu. Znalazł dwunastu nauczycieli, którzy mieli zajęcia z teatru, literatury, historii sztuki, religii… Ja wykładałem estetykę biedy i filozofię hipizmu z elementami psychologii.
Słuchacze walili drzwiami i oknami: uczeni, studenci, milicjanci, włóczędzy, filmowcy, literaci – kwiat moskiewskiej inteligencji i dziennikarze z całego świata.
Til miał wykłady z teorii szaleństwa i warsztaty odchodzenia od zmysłów. Uczył, jak zwariować na dany temat, jak oszaleć i nie być chorym, nie czuć się źle.
Jestem pewien, że Til jest właśnie takim wariatem. Nie cierpi z tego powodu, pielęgnuje swoje szaleństwo jako źródło szczęścia.
– Na wykładach na oczach wszystkich zmieniałem stan świadomości – opowiada. – Rwałem koszulę i ludzie widzieli prawdziwego szaleńca.
– Można się nachlać wódy albo zaćpać, i też zmienisz stan świadomości – zauważyłem rezolutnie.
– Tego nie praktykuję – skrzywił się z niesmakiem. – To łatwe, prymitywne i nieciekawe. Oczywiście jak każdy hip próbowałem narkotyków, ale ich nie potrzebuję.
Milicja rozpędziła uniwersytet po dwóch latach działalności.
З
Zabiwat’ – nabijać, robić skręta z marihuany.
W czasach radzieckich milicja bardzo często sama podrzucała hipisom narkotyki. Już za jeden gram marihuany można było dostać dwa lata więzienia.
И
Iszniaga – heroina domowej produkcji z wywaru ze słomy makowej do picia albo wstrzykiwania. Polscy narkomani nazywają ten produkt kompotem.
K
Klikucha – od powszechnego, żargonowego słowa „kliczka” – przezwisko, ksywa.
„Til”, a właściwie „Till”, to niemieckie imię Dyla Sowizdrzała, psotnika, błazna i figlarza. Postać została stworzona w Niemczech na początku XVI wieku, a w XIX wieku jej przygody opisał Belg Charles De Coster. Til dostał to przezwisko od starych hipów dwadzieścia cztery lata temu, zaraz po szkole, gdy miał osiemnaście lat, kiedy przyjmowali go do swojego grona. Nie mogli wiedzieć, że za kilkanaście lat chłopak zostanie skomorochem, czyli ludowym błaznem. Trupy zawodowych skomorochów wędrowały po Rosji aż do rewolucji październikowej.
Przez pierwsze lata po ślubie Til utrzymywał rodzinę z występów w podmiejskich kolejkach. Dzień w dzień w błazeńskim stroju grał pasażerom na flecie, śpiewał, pokazywał sztuczki, improwizował scenki i wciągał publiczność do spektaklu. Tilem jest nawet dla swoich małych dzieci. Zawsze kiedy jedzie metrem, gra dla przyjemności na flecie. Nigdy się z nim nie rozstaje.
Przezwisko Bepa, czyli Dzen-Baptisty, wzięło się z jego ciągłych poszukiwań religijnych. Na koniec wybrał pogaństwo. „Dan” to skrót od imienia „Danił”.
Kajf – coś wspaniałego. Tajemnicze rosyjskie pojęcie. Dziwny stan ducha, uczucie szczęścia, spełnienia, równowagi. Słowo pochodzi z języka tureckiego, do którego przeszło z arabskiego. Do Rosji przeniesione zostało prawdopodobnie przez Tatarów krymskich. Rosjanom kajf udziela się bardzo często w dalekiej podróży: bezkres, śnieżyca, harmonia i wódka, która ten stan konserwuje i przedłuża. Dla hipisów kajf to po prostu narkotyk.
Kto nie kajfował, nie był swój. Był lewy, podejrzany, mógł być wtyką bezpieki.
W ZSRR narkotyki zaczęły się od efedryny, psychostymulatora uzyskiwanego z mikstury na kaszel do kupienia w aptece za siedem kopiejek bez recepty. W formie doustnej narkotyk nazywał się mułka, w dożylnej – dżez.
Do dzisiaj każdego lata hipisi jeżdżą na południe po marihuanę i haszysz. Najlepszy na świecie jest w Kotlinie Czujskiej na pograniczu Kirgizji i Kazachstanu. Tylko w tej jednej dolinie rośnie sto trzydzieści osiem tysięcy hektarów wysokich na chłopa konopi indyjskich.
Do 1978 roku w Rosji morfinę kupowało się na zwykłe recepty, które hipisi kradli lekarzom i sami wypisywali. W 1980 roku narkomani poznali sposób domowej produkcji heroiny z maku.
– Straszna, bezlitosna i podstępna gadzina – mówi Dan, artysta ceramik, który wstrzykiwał ją swojej drugiej żonie. – Bo jak piję wódkę, gdy mam ból w duszy, to jest mi tylko gorzej, cierpienie coraz większe, a po heroinie rzeczywiście znikają wszystkie problemy. Jeden strzał, i jest dobrze. Tak wpadłem. Na wiele lat.
Л
Łomka – łamanie, burzenie, a u narkomanów głód narkotykowy, syndrom abstynencki.
W Rosji są cztery miliony narkomanów. Dan jak większość heroinistów ma czarne, strasznie popsute zęby.
– Ale rzuciłem to, kiedy ożeniłem się po raz trzeci. Wiedziała, że wychodzi za narkomana. Zrobiłem to dla niej i ze strachu, bo przyjaciele umierali jeden po drugim.
– Jak wychodziłeś? W durce?
– Nie. Z żoną tylko. Zamknąłem się na daczy za miastem i miesiąc w bólach siedziałem na stołku. Nie spałem, nie jadłem, nie myślałem, tylko się kiwałem, wyłem i robiłem pod siebie jak zwierzak. Upodliłem się do dna. Wiem, że już więcej nie wpadnę. Ze strachu przed wychodzeniem. Ale jest problem z alkoholem.
– Teraz pijesz?
– Teraz jak wpadam w ciąg, to robię jeden zastrzyk i przestaję pić. Wtedy robię drugi strzał. I mam spokój z piciem.
– Zwariowałeś! – walnąłem się ręką w czoło. – Za pomocą hery walczysz z wódą! Którakolwiek z nich wygra, ty będziesz przegrany.
– Żona też tak mówiła. Odeszła z córkami miesiąc temu. Osiemnaście lat byliśmy razem. Wszystko straciłem.
M
Mient – glina. Powszechne żargonowe określenie milicjanta.
Według Tila milicja jest obecnie gorsza niż w czasach radzieckich. Wtedy jak ognia bali się naczalstwa, więc bez pozwolenia nawet hipisa woleli nie obić. Połamane ręce, nogi, żebra, pęknięte kości czaszki i wybite zęby – większość tych historii przytrafiła się Tilowi po upadku ZSRR.
– Bez przerwy dostawałem cięgi, więc nauczyłem się unikać bicia. Bardzo często do wściekłego mienta trafia zwyczajny żart, kawał, humor. W tym jestem mistrzem. Trzeba wyrwać mu z piersi tę nienawiść do wszystkich, zobaczyć w nim człowieka.
W latach osiemdziesiątych powstała książka pod tytułem Til i milicjanci o jego niezwykłych przygodach z funkcjonariuszami. Każdą opisywał inny autor, który był świadkiem zdarzenia. Nigdy nie została wydana ani zakończona, bo ciągle dokładane są nowe historie, ale można przeczytać ją w internecie.
– Ostatnio milicjanci często biorą mnie za kaukaskiego mudżahedina. Długa broda i włosy, a jak jest zimno moim długim szalikiem obwiązuję się w pasie…
– Dlaczego, Tilu, wiążesz szalik na brzuchu? – zapytałem i miałem za swoje, bo mówił o tym półtorej godziny, ale nic nie zrozumiałem. Potem ciągnął dalej.
– Nie mogę spokojnie pospać na ławce w parku, bo zaraz ktoś mnie szturcha i widzę nad sobą milicyjne czapki. Pytają, co mam na brzuchu. Odpowiadam, że szalik, a oni: co pod szalikiem? Więc wolno go zdejmuję, a oni na mnie skaczą, zakuwają w kajdanki, wzywają specjalistów od ładunków wybuchowych i ewakuują obywateli z parku.
W dzielnicy Tila wszyscy milicjanci go znają, a nowych uprzedza się, żeby nie dyskutowali z dziwnym człowiekiem, który gra w niewidoczne szachy, na dodatek sam.
H
Nakołka – słownikowo to przypinka, zapinka, dostawka, a u hipisów – nocleg, adres, pod którym można się zatrzymać w obcym mieście.
Gdy robiło się ciepło, hipisi ruszali w drogę. Wołosaci z Moskwy jechali do Leningradu, a ci z Leningradu – do Moskwy. Od 1978 roku na Łotwie albo w Estonii organizowane były w lecie nielegalne hipisowskie festiwale, więc i tam należało się pokazać. Potem trzeba było pojechać na południe. Najlepiej na Krym, gdzie można spać na plaży, a wino jest tanie jak barszcz. A jeszcze lepiej do Azji Środkowej, żeby uzupełnić zapasy konopi i maku.
Jeździli też bez celu. Na mapie ogromnego Kraju Rad wybierali możliwie najodleglejsze miasto i ruszali w trasę.
Przed odjazdem zbierali od przyjaciół adresy miejsc, w których można po drodze przenocować. To był wielki hipisowski system noclegowy. W każdym większym mieście był jakiś wołosaty albo komuna, a jak się nie miało adresu, wystarczyło zaczepić pierwszego napotkanego kudłacza. W miastach hipisi nigdy nie spali pod gołym niebem.
O
Oldowy – stary hip. Z angielskiego „old” – stary.
Wszyscy bohaterowie tego tekstu są oldowi, ale nie tylko z racji wieku. Oldowy hipis może mieć dwadzieścia dwa lata, ale być autorytetem, liderem w bardzo słabo zhierarchizowanej, opartej na wolności hipisowskiej gromadzie.
Najbardziej oldowy ze wszystkich był Jura „Słońce” Burakow, przez dziewczyny nazywany Słoneczkiem i uznawany za pierwszego radzieckiego hipisa. Jest autorem powiedzenia, że „zabijając siebie, rozwalasz Związek Radziecki”. Ćpał i strasznie pił, a wszyscy hipisi wierzyli, że właśnie tak robi się rewolucję.
Słońce umarł w 1989 roku na marskość wątroby. Miał czterdzieści sześć lat.
П
Pierienta – rodzice. Od znaczącego to samo angielskiego słowa „parents”.
Większość hipisów odchodziła z domów i lądowała na ulicy zaraz po uzyskaniu pełnoletniości, czyli po ukończeniu obowiązkowej dziesięcioletniej szkoły.
– Wyszedłem z domu bez pożegnania i odezwałem się dopiero po siedmiu latach – opowiada Dan. – To znaczy zadzwoniłem. Nic nawet ze sobą nie wziąłem. Bo co? Wszystko, co rodzice mi kupowali, było obciachowe. Po cholerę mi garnitur?
– Nie kochałeś rodziców?
– Kochałem, ale musiałem się uwolnić. Bardzo długo mnie szukali, aż od milicji dowiedzieli się, gdzie jestem i co robię. Strasznie to przeżywali. Najbardziej moje więzienie i durkę.
Masza Remizowa „Mata Hari” i Sasza Dialcew „Pesymist” to hipisowska miłość i małżeństwo od dwudziestu pięciu lat. Pod tym względem są wyjątkowi i wyjątkowo nie używa się ich klikuch, tylko jednym tchem mówi „Sasza i Masza”, bo zawsze są razem.
Sasza wyniósł się z domu po trzecim roku studiów w Instytucie Architektury, kiedy ku rozpaczy rodziców ożenił się z Maszą, też hipiską.
– Mama Saszy mówiła, że wolałaby, żeby jej syn był alkoholikiem – opowiada Masza. – Pijak to u nas normalka, a kudłatego hipisa strasznie się wstydziła. Wstyd jej było za jego wygląd, wizyty milicji w domu i pisma do jej zakładu pracy, że syn bierze udział w nielegalnych, chuligańskich zgromadzeniach. Coś takiego przysłali, kiedy po zabójstwie Johna Lennona moskiewscy wołosaci zebrali się, żeby go uczcić, a gliny nas zwinęły.
Prikid – ubranie.
– Miałeś dżinsy? – pytam Saszę.
– Miałem. Mama mi przywiozła w siedemdziesiątym dziewiątym ze służbowego wyjazdu do Polski. Nie pamiętam, jak się nazywały.
– Pewnie Odra.
– Tak jest! – krzyknął uradowany. – Niewielu było stać na kupowanie dżinsów w kraju, bo były tylko u spekulantów i kosztowały majątek. Dwieście rubli! To profesorska pensja. Były jednak szczytem elegancji, szczególnie jak po latach pokryły się łatami.
– Ja nigdy nie nosiłam dżinsów – wtrąca się Masza.
I Bogu dzięki, bo byłby to grzech śmiertelny, gdyby swoje bajeczne, zjawiskowe nogi chowała w portkach. Na szczęście nosi króciutkie dżinsowe spódnice.
– Hipy nie mieli na zagraniczne spodnie, więc szyliśmy je sami z brezentu – mówi Sasza. – Oczywiście rozszerzane, dzwony. Do dzisiaj mam takie. Do tego koszula w kwiaty, torba przez ramię, sandały, a na głowie chustka albo hajratnik. Tak od angielskiego słowa „hair” włosy, nazywaliśmy indiańską opaskę. Ale prawdziwa hipowość polega na tym, żeby wszystko robić własnymi rękami. Jeszcze ważniejsze, żeby mimo biedy się nie zmenelić. Nigdy nie być brudnym i śmierdzącym.
Nazywali to estetyką biedy.
Żeby być prawdziwym, stuprocentowym hipem, trzeba było spełnić tylko trzy warunki. Podróżować, brać narkotyki i nosić fieńki, bransoletki z koralików albo kolorowych sznurków.
To znak rozpoznawczy i ozdoba wszystkich radzieckich hipisów. Ważniejszy nawet niż pacyfa, którą nazywali pacyfikiem.
Żaden z moich bohaterów nie nosi dzisiaj fienieczek.
P
Rassiekat’ – dosłownie przecinać, przerywać, rąbać, a u hipisów łazić, wałęsać się, włóczyć bez celu, żeby zabić czas.
WYDAWNICTWO CZARNE S.C.
www.czarne.com.pl
SEKRETARIAT: ul. Kołłątaja 14, III p.
38-300 Gorlice, tel./fax +48 18 353 58 93
e-mail: [email protected], [email protected], [email protected]
REDAKCJA: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa tel./fax +48 18 351 02 78, tel. +48 18 351 00 70
e-mail: [email protected]
SEKRETARZ REDAKCJI:[email protected]
DZIAŁ PROMOCJI: ul. Andersa 21/56, 00-159 Warszawa tel./fax +48 22 621 10 48
e-mail: [email protected], [email protected], [email protected]
DZIAŁ SPRZEDAŻY: Beata Motyl, MTM Firma ul. Zwrotnicza 6, 01-219 Warszawa, tel./fax +48 22 632 83 74
e-mail: [email protected]
Skład: D2D.pl ul. Morsztynowska 4/7, 31-029 Kraków, tel. +48 12 432 08 52
e-mail: [email protected]
Wołowiec 2011
Wydanie IV