Białe, czerwone i zielone historie zmyślone - Moniuszko Andrzej - ebook

Białe, czerwone i zielone historie zmyślone ebook

Moniuszko Andrzej

3,0

Opis

„Białe, czerwone i zielone — historie zmyślone" to zbiór ośmiu historii opowiadających o losach Polaków, którzy z rozmaitych przyczyn zdecydowali się na rozpoczęcie nowego życia w Stanach Zjednoczonych. Andrzej Moniuszko, lekarz, przedstawia Czytelnikowi ich życiorysy w pigułce czasami gorzkiej, nierzadko rozweselającej i nieraz trudnej do przełknięcia. Z humorem i nieco ironiczne przybliża Polskę, którą zapomnieliśmy, i Amerykę, jakiej jeszcze nie poznaliśmy. Polskę, jaką jeszcze pamiętamy, i Amerykę, którą już spotkaliśmy. I wszystko, co pomiędzy nimi jest. Książka jest bardzo szczera i osobista, bo rzeczy i zdarzenia widziane oczami jej bohaterów mają swoiste wymiary, które tylko oni rozumieją, ale mają odwagę, żeby się do tego przyznać. I przypomnieć, żebyśmy nie brali siebie zbyt serio, aby się inni z nas nie śmiali.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 373

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (2 oceny)
0
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opieka redakcyjna

Agnieszka Gortat

Redaktor prowadzący

Beata Dobrzyniecka

Korekta

Monika Bronowicz-Hossain, Agata Czaplarska, Kinga Kosiba, Jolanta Miedzińska

Opracowanie graficzne i skład

Ewa Zduńczyk

Projekt okładki

Aleksandra Sobieraj

Kolaż na okładce i na str. 347

Dariusz Piłka, Andrzej Moniuszko

Fotografia, str. 6

Andrzej Moniuszko

Copyright by Borgis 2020

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie I

Warszawa 2020

ISBN: 978-83-62993-72-7

Wydawca

Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 Warszawatel. +48 (22) 648 12 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis

Druk: Sowa Sp. z o.o.

Dla tych, którym nie powiedziałem, jak wiele im zawdzięczam

Fot. Andrzej Moniuszko

Wszystkie opisane sylwetki, zdarzenia i sytuacje są fikcyjne. Wszelkie podobieństwa do autentycznych postaci, przebiegu i miejsca wydarzeń lub faktów są zupełnie przypadkowe i niezamierzone.

Spis treści

Wstęp Wilgoć, amerykańska whisky i wspomnienia

Rozdział 1. Alicja, plotki i adresy

Miłe złego początki

Czas akcji

Rozdział 2. Bogdan, budzik i wycieczki

Zagubiony

Zielono nie tylko w głowie

Rozdział 3. Czesiek, szkoła, telewizja i polityka

Politycznie

Chłopskie gadanie i babski rozum

Rozdział 4. Wacek, dziewczyny i dobrze mu tak

Ryby nie dają i nie biorą

Pisz i nie gadaj

Rozdział 5. Edek, alkohol i kraina zwana Utopią

Nawet szydło z worka nie wychodzi

W Utopii

Rozdział 6. Felicja, dziury w dachu i wskaźniki

Wesoło, ale prawie goło

Nowe początki

Rozdział 7. Gienek, zawody, zawód i powrót taty

Miłości nie sieją

Lekarstwo na leki

Rozdział 8. Hanka, narzeczony i Ciotka

Oszustów nie sieją

Nieprzyjazne przyjaźnie

Wstęp Wilgoć, amerykańska whisky i wspomnienia

Lato w wietrznym Chicago jest zawsze wilgotne i najczęściej upalne. Nie inaczej jest i w tym roku. Miasto wydaje się zanurzone w lipcowej, parowej łaźni. Zawilgocone powietrze zawisa nieruchomo i pokrywa twarz i ręce warstwą śliskiego potu, który nie ma gdzie uciec i z beznadziei ścieka po policzkach jak obfite łzy.

Pieszym dreptanie po schodach i chodnikach przynosi tyle samo wysiłku i zaparcia, co robienie pompek w saunie, i dlatego tylko najbardziej odważni wychodzą z domów. Pozostali, którzy muszą gdzieś się udać, jadą samochodami z klimatyzacją, zalęknieni, że podróż kiedyś się skończy i po wyjściu z lodówki będą musieli zaliczać pompki. Pewnie dlatego chcą, żeby jazda trwała jak najdłużej, i modlą się, żeby paliwa wystarczyło i chłodzenia nie zabrakło.

Jeszcze jeden z wielu dni, w których to nowo przybyli próbują przypomnieć sobie wszystkie swoje grzechy, za które muszą znosić klimatyczną męczarnię, a tubylcy i telewizja kilka razy na dzień przypominają, że taki wybryk natury to ostatni raz w Chicago wydarzył się dwa lata temu.

Słońce żółwim tempem zbliża się ku zachodowi, ale temperatura dalej powyżej setki… Nie Celsjusza, bo można byłoby jajecznicę na słońcu smażyć, tylko Fahrenheita albo, jak niektórzy mówią, Frankensteina, bo to bliżej horroru aniżeli popołudniowej sielanki. Bermudy dla wszystkich, nawet dla ubogich. Podmuchów wiatru jak na ironię tyle co na lekarstwo. Może dlatego rację mają ci, którzy twierdzą, że miasto zawdzięcza swoją nazwę nie powiewom, ale politykom, co jak chorągiewki na wietrze najpierw zmieniają swoje poglądy, a potem przedwyborcze obietnice. Albo odwrotnie – zależy z którego kierunku powieje.

W polskim trójkącie przy Milwaukee Avenue, gdzie nikt bez śladu nie ginie, a tylko niektórym plątają się nogi i drogi, grille i rożny rozpoczęły weekendową zmianę. Swąd dymu przemieszany z zapachem pieczonych steków zdominował smród spalin i wbił się w zastygłe powietrze, tak że prawie można je pokroić i posmakować językiem. Zadaszona weranda i obracający się na najwyższych obrotach wiatrak przynoszą ulgę na tyle, że możemy świętować pod iluzoryczną, letnią chmurką. Agata spodziewa się licznych gości, bo po wielu latach za wodą zdecydowała, że wraca do rodzinnego kraju, chociaż nie do rodziny, bo ta to już dawno się jej wyrzekła. Dokładnie kiedy, to nie wie, bo biletu jeszcze nie kupiła, ale zaprosiła gości na pożegnanie. Open bar i otwarte ramiona, jak się popularnie mówi.

Pierwszy łyk whisky z lodem ochładza. A potem chyba serce upaja, bo wszyscy i wszystko dookoła wydają się jemu milsze i bliższe. Jakby tego było mało, to czas się zatrzymuje, ziemia z niebem drzewami zjednoczona, krzywdy wybaczone, wszystko ma sens, myśl jasna, a możliwości tylko fantazją ograniczone. Zespół pierwszego kieliszka szybko jednak mija i gospodyni serwuje następny w nadziei, że ten błogostan da się jeszcze raz chociaż na chwilę przywołać. Ani jej, ani nikomu innemu to się jeszcze nie udało, chociaż wszyscy próbują. Może to stąd bierze się ten pociąg do alkoholu.

Pojawiają się pierwsi goście. Zaproszeni i nieproszeni. Z bliska i z daleka. Alina, co przyleciała samolotem z Nowego Jorku, od dwóch lat opiekuje się leżącym dziadkiem i dostaje wolne w co trzecią niedzielę. Nie ma jeszcze sześćdziesiątki, a już kręgosłup do wymiany. Może tutaj w Ameryce coś zrobią, żeby mogła jeszcze po schodach chodzić, a przynajmniej żeby nie bolało. Barbara też na opiece, ale dużo bliżej, bo na przedmieściach Chicago, i jej babcia jest na chodzie, więc w nocy do niej wstawać nie musi, ale wstaje dla samej siebie, bo chyba coś z pęcherzem nie tak i ma umówioną wizytę w przyszły czwartek u polskiego lekarza. Celina pracuje w firmie, co biura sprząta, a po godzinach ma kilka swoich domków, jakby jej tego sprzątania było jeszcze za mało. Dariusz to kuzyn gospodyni, który na lekarza się uczył, ale się nie wyuczył, bo mu nikt nie pomógł, a on sam chyba za bardzo nie chciał albo nie potrafił. Franek ma swoją prywatną firmę, co domy naprawia, buduje od zera albo zrównuje z ziemią. Dorota to żyje z podatków, a Henryk to żyje z taką jedną, co ma męża w Berlinie, dzieci w Anglii, a on żonę w Polsce. Irek pije więcej, niż może, ale mniej, niż chce, chociaż przed laty bywało odwrotnie. Janek jest gejem i jeszcze parę lat temu to się ze wstydu przed ludźmi chował, a teraz chodzi dumny jak paw, ale tak jak przedtem nie z każdym chce rozmawiać, choć już z zupełnie innych powodów. Katarzyna to jest tutaj tyle lat, że już nie wie, czy jest prawna, czy nieprawna, bo może ją już jakaś amnestia objęła. Lilka przyszła z boyfriendem, który przyniósł jej kwiatki i czekoladki i obiecał, że będzie już jej wierny aż do śmierci. Ona wie, że on łże, i może przysiąc na grób matki, że następnym razem to już mu nie wybaczy. Mirek jest doktorem, nie chce się wyróżniać i przyjechał lexusem, a nie bentleyem za dwieście tysięcy zielonych, bo ten w ocieplanym garażu stoi. Używa go tylko na poważne okazje, jak na przykład na zjazd lekarzy, bo wszyscy takimi albo nawet lepszymi przyjeżdżają. Ale wtedy koniecznie jedzie z żoną, bo po wypiciu z zasady nie prowadzi, a po drugie to ona jest jak chodzący alkomat i zawsze wie, kiedy on ma picia dosyć i zaczyna głupoty pleść. Dwa razy już mu to się zdarzyło, więc teraz profilaktycznie jak na imprezę, to tylko z połowicą. Ale Lecha, swego niby-przyjaciela, na imprezę nie mógł namówić, bo ten, chociaż nie pije, ale na wystawne przyjęcia w dziesięciogwiazdkowych hotelach z kolumnami, kryształowymi żyrandolami i lustrami w złotych ramach jeździ, żeby wysoki standard życia utrzymać. I z polskim jedzeniem jest na bakier, bo kiełbasa czosnkiem mu jedzie, pierogi to zacofanie, a po kapuście, chociaż to warzywo i zawiera dużo witamin, to ma wzdęcia i różne gazy. Bigos również mu nie służy, bo to też kapusta.

Marian, na którego koledzy Niuniek wołają, zna życie i kawały, a przysłowiami sypie jak z rękawa. Kłopoty biorą się z głupoty i każdy, z wyjątkiem kota, może zejść na psy. I prawie każdy może z nich zejść, jak mu się nie będzie za bardzo przeszkadzało albo pomagało… I dodaje, że Lilka to ma taki sam pożytek ze swego narzeczonego, jak łysy ze swojego grzebienia.

Każdy skądś przyszedł, przyjechał, przyleciał albo jeśli długo tu już jest, to pewnie przypłynął… Z Moniek, Piaseczna i z Tarnowa. Ale nie z Warszawy, bo wszyscy wiedzą, że warszawiaków tutaj jak na lekarstwo i jeżeli ktoś twierdzi, że jest ze stolicy, to na pewno z niej nie jest. A może w rzeczywistości jest ich i więcej, tylko do Pałacu Kultury i Syrenki się nie przyznają z obawy, że nikt im nie uwierzy. A może się budowli wstydzą.

Niektórym drogi się pokrzyżowały, a niektórym poprostowały… Grażyna ma sto siedemdziesiąt sześć centymetrów wzrostu na bosaka, waży czterdzieści osiem kilogramów w stringach i marzy o karierze modelki, najlepiej w Stanach. Ale może być i w Polsce, bo gdzieś trzeba karierę zacząć. Wybiega już w przyszłość i prosi, żeby ją Grace nazywać, bo to brzmi elegancko i zagranicznie. Zocha obiecała matce, że języka polskiego nigdy się nie wyprze, ale już angielskiego w szkole się uczy i gdy rozmawia w języku rodzimym, to w każdym zdaniu amerykańskie słowo wkręci, żeby wiedzieli, że ona już nie jest tą, co była.

Niektórym piąty krzyżyk stuknął, a dla Olka to już siódmy. Dla niektórych szósty, a dla Piotra nie krzyżyk, tylko krzyż. Zdrowie mu szwankuje i kilka rurek w sercu już ma założonych, bo żyły od papierosów albo od jedzenia się pozatykały. Ale nie zazdrości Staśkowi, że ten jest zdrowy i bogaty. Swego na jego życie by nie zamienił, bo on, chociaż po stentach i na dwie zmiany robi, to ma syna, co w dużej kompanii pracuje i ma pięciu albo sześciu ludzi pod sobą, a tamten to może tylko o tym pomarzyć, gdyż mu się syn powiesił. Tadeusz powiada, że to pewnie sprawiedliwość boska pokarała za ludzkie krzywdy, których Ulka, żona Stacha, niemało w życiu narobiła, jeszcze zanim do Stanów całą rodziną przyjechali. Wacek to nie wierzy w te głupoty i twierdzi, że to nie ma nic wspólnego z Bożą sprawiedliwością i że to tylko ślepy los, ludzka słabość, a może nawet głupota. I że Tadek to z zawiści mówi i tą zawiścią to się kiedyś zadławi. Jedni opowiadają o sobie, bo nikogo poza sobą nie widzą i ich ego jest tak duże, że nie tylko na werandzie się nie mieści, ale pewnie potrzebuje własnego kodu pocztowego. A drudzy wolą tylko o innych, bo może im się język mniej plącze, jak cudze kłopoty opisują, a może mają coś do ukrycia i po kieliszku nie chcą się wygadać.

Czterdzieści lat minęło ciężko się śpiewa, bo choć melodia łatwa, to słowa piosenki gdzieś w niepamięć pouciekały, a sam refren trudno w nieskończoność powtarzać. Upływa szybko życie, ale to za smutne… To jeszcze po jednym… Za nas, za X, co do Polski poleciał i nie żałuje, za Y, co poleciał, ale teraz chce wrócić, za Z, który już nigdy i nigdzie nie poleci, za tych, co na morzu i w powietrzu, na ziemi i pod ziemią, za tych, co ich nie ma i za tych, co jeszcze będą, no i za Polskę w szczególności. I jeszcze jeden, i jeszcze raz. Za A, za B, za C… Za zdrowie gospodyni, co powraca, i żeby jej tam się lekko i dobrze działo. A że działo nie armata, to żeby jej się armaciało. Sensu to większego nie ma, ale wszyscy się śmiechem zalewają, chociaż nie wiadomo, czy z żartu, czy z sąsiada, co piwo wódką popija, czy z samych siebie. A może dlatego, że jest już po północy, rozumy w półśnie zanurzone i tylko duch narodowy czuwa i nadziei nie traci. Przeszłość miesza się z marzeniami, zamiary na jutro z tym, co się zdarzyło przed laty. I jedne, i drugie zamglone, niewyraźne i nie wiadomo, czy to od alkoholu, czy to tak powinno być.

Każdego droga była i jest inna, i każdy jest inny, choć powody, dla których stali się tak różni, były podobne. Niektórzy uciekli, niektórych wypędzano, a jeszcze innym na ucieczkę pozwalano. Jedni trafili za chlebem, a inni za nauką. Jedni przywędrowali po chleb, a inni po naukę. A jeszcze inni za zielonymi, co niby na drzewach miały rosnąć, ale to była bujda. Niektórych przyciągnęła ciekawość świata, a niektórzy byli ciekawi samych siebie, bo już dłużej nie mogli znieść swojej bezradności. Niektórym życzenia się zmaterializowały, niektórym się ulotniły… Niektórym byłoby dobrze, żeby ich marzenia nigdy się nie spełniły, a innym to jeszcze lepiej, gdyby w ogóle tych marzeń nie mieli. Każdy swoje przeszedł, przeczytał, obejrzał, przejadł, przetańczył, przepił, przejechał, przeleciał albo przepłynął… Nikomu nie były obce bóle krzyża i wyrzuty sumienia, przeprosiny i przeprowadzki, nocne śpiewania, dzienne chorowania, marsze weselne, pierwsze komunie i ostatnie pożegnania. Każdy toczył swoje zwycięskie boje pod Grunwaldem i dostawał lanie pod własnym Waterloo. Strzelali gole na swoich intymnych stadionach i wygrywali swoje wielkie szlemy. Zdobywali Everesty z ekipą albo i samotnie. Skakali ze spadochronem i bez niego. Przeżyli, bo wiedzieli, kiedy go otworzyć albo z jakiej wysokości skoczyć, żeby krzywdy sobie, a może przede wszystkim innym nie zrobić. Chodzili po linie z zabezpieczeniem i bez, nurkowali w basenie morza kolorowego i w basenie spokojnym przy głównej ulicy. Każdy kiedyś kogoś kochał i już wie, że miłość to delikatna mieszanka przypadku, miejsca, czasu, pogody, wspomnień, przypomnień, muzyki i oświetlenia. I że często zachody i wschody słońca to tylko w wierszach, bo wieczorami to oni do łóżka się spieszyli. A rano jak do pracy nie musieli iść, to telewizję w pościeli, a nie wschód słońca oglądali. Każdy miał migreny albo zwyczajne bóle głowy, albo jedno i drugie, jak miał pecha. I przynajmniej raz w życiu w roli klowna występował i zakładał maskę nie po to, aby innych rozśmieszyć, ale aby samemu nie płakać… Każdemu czas płynął jak rzeka, raz szybciej niczym górski potok, a raz wolniej jak strumień wędrujący w dolinie. A jak nie płynął, to w bagnie utykał i trzeba było wszystkimi siłami do przodu, bo trzęsawisko wciągało. Każdy swoje życie nie w jednej, ale w wielu książkach mógłby opisać, ale z czasem krucho było, a życie stygło. Dla każdego jego własne bitwy, walki, potyczki, sprzeczki, randki, śluby, rozwody, rozstania i pożegnania były, są i będą ważniejsze od tych, co w telewizji pokazują, książki piszą albo filmy kręcą. Książki czy filmy zawsze mają jakieś – dobre, złe albo mieszane – zakończenia. Dla niektórych życie albo oni sami napisali już epilog. A inni jeszcze są w podróży. Ale każdy albo prawie każdy już wie, że życie to nie zawody z innymi, tylko samotny pojedynek z czasem. Rozgrywka, której nigdy nie wygrają, nie zremisują i której nawet nie mogą porzucić. Ale jeszcze nie zamierzają się poddać…

Rozdział 1. Alicja, plotki i adresy

Miłe złego początki

Gabinety, praktyki i prostaty

Alicja była wziętą lekarką w małym krakowskim mieście, na długo przed „Solidarnością” i na jeszcze dłużej przed telefonami komórkowymi, adresami e-mailowymi, kontami na Twitterze i profilami na Facebooku. I wtedy, gdy jeszcze wujka Google’a ani ciotki Siri na świecie nie było. W czasach, gdy ludzie ze sobą najczęściej rozmawiali, rzadziej pisali i prawie wcale do siebie nie telefonowali. A jeżeli o innych rozmawiali, to używali wzmacniaczy, to znaczy pośrednika albo pośredniczki, którzy nie tylko wiadomość przekazywali, ale jeszcze ją przyozdabiali.

Popularność lekarki w praktyce przekładała się na osiem godzin pracy w miejskiej przychodni i dodatkowe dwie godziny, we wtorki i czwartki, w gabinecie lekarskim w miejscowej wytwórni szczotek na stanowisku lekarza zakładowego, bo władza była robotnicom przychylna. Robotnicom, bo męska połowa pewnie uważała, że składanie i skręcanie drapaków to praca nie dla nich, a może miała cichą nadzieję, że ich połowice na tych drapakach odlecą. Nie na stałe oczywiście, ale na kilka godzin lub nawet na pół dnia, żeby był czas myśli pozbierać i kaca uspokoić, bo nic tak nie szkodzi, jak babskie gadanie, gdy mężczyzna cierpi z powodu nadużycia.

Jakby tego było mało, to po państwowym chlebie jeszcze prywatna praktyka. Na początek dwa, a potem sześć razy w tygodniu po kilka godzin, a w soboty od samego rana, bo żelazo trzeba kuć, póki gorące, a pacjentów przyjmować, dopóki zdrowie dopisuje. No więc z pracy do roboty, a z roboty do pracy. Ale to miało sens, bo kasa była, a pracuje się po to, żeby zarobić albo odłożyć, aby mieć na później, na stare lata, jak już zdrowia ani ochoty do roboty nie będzie.

Sny, których nie było

Alicja zawsze twardo stąpała po ziemi i obce jej były rozterki wieku dziecięcego, młodzieńczego, a później i dojrzałego. Wiedziała, że matka i ojciec ją kochają i nie interesowało jej, które z nich bardziej. Brat nie był konkurencją do tej miłości, bo to, co od nich otrzymywała, nie tylko dla niej wystarczało, ale nawet jej zostawało i tą nadwyżką z bratem mogła się jeszcze podzielić.

Gdy miała lat osiemnaście, to nie gnębiły jej pytania o sens życia, cel umierania, granice nieskończoności i przemijanie wieczności. Nie oznaczało to oczywiście, że takich myśli nie miała, tyle tylko, że nie robiła z tego wielkiego problemu, bo obok niej życie stygło, a ona chciała się przy nim ogrzać, dopóki nie będzie za późno. A gdy już zaczęła, to już nie było czasu na rozmyślania i wątpliwości.

A poza tym skoro inni są od niej dużo mądrzejsi i na długo przed nią już nad tym noce zarywali i odpowiedzi nie znaleźli, to ona nie zamierzała na to tracić czasu. Nie szukała i nie szuka oświecenia w starych księgach, uniesienia w abstrakcyjnej poezji i sensu w dziwnych figurach i kształtach. Nie zamierza udawać, że w obrazach widzi to, czego inni nie dostrzegają i dostrzega to, czego artysta nie namalował, a jednak przez to coś powiedział. Słyszała tylko, że poeci, rzeźbiarze i inni artyści mają problemy z alkoholem, i zawsze ją ciekawiło, czy oni wpadali w nałóg, bo nie znaleźli odpowiedzi na dręczące ich pytania, czy też najpierw w ten nałóg wpadli, a potem szukali powodów, żeby swoje uzależnienie wytłumaczyć.

Jej problem z artystami, choćby z malarzami, polegał na tym, że gdy ona patrzyła na przykład na białe płótno obrazu, na którym nie było nic namalowane, to twierdziła, że artysta obrazu jeszcze pędzlem nie dotknął. A powinna wiedzieć, że sama biel reprezentuje bezsilność ludzkiej egzystencji, nieskończoność materii, a może nawet dążenie rodzaju ludzkiego do pokoju i czystości. Bo przecież to artysta chciał powiedzieć przez malunek, na którym nic nie namalował, a na którym Alicja nic nie dostrzegała…

Nie można jednak twierdzić, że była ze sztuką na bakier, bo przeczytała wszystkie obowiązkowe i nadobowiązkowe lektury, obejrzała filmowe klasyki krajowe i zagraniczne, była kilka razy w teatrze i raz w operze. Chyba na operetce, ale dokładnie nie pamięta.

Jej życia duchowego nie wzbogacały też marzenia senne, które jej ani nie dręczyły, ani jej nie uskrzydlały. Przeważnie tych snów nawet nie pamiętała, a kolorowych to chyba nigdy nie miała. Tylko takie zwyczajne, że gdzieś była i gdzieś szła, przed czymś uciekała albo za czymś pędziła. Zapominała o nich z chwilą, gdy otworzyła oczy, i nigdy nie były one dla niej ani drogowskazem na przyszłość, ani też wyrocznią dla przeszłości.

Ona wie, skąd przyszła, dokąd zmierza, co ją boli, czego i kogo się boi. Marzenia nazywa marzeniami, a gdy się spełnią – planami. Bierze życie takie, jakim jest, i tam, gdzie może, to coś do niego od siebie dorzuci, bo nie chce polegać na szczęściu i przypadkach, co po ludziach chodzą.

Wiwisekcja

Nie potrafiła znaleźć odpowiedzi na pytanie, czy jest lekarką z powołania, czy taką, co studia ukończyła tylko dlatego, że je rozpoczęła. Nie umiała odpowiedzieć tylko sobie, bo dla innych replikę miała zawsze gotową, chociaż ogólnikową. Lekarz tak jak ksiądz – brzmiało tak, jak gdyby o innych, a nie o sobie mówiła. Pytający nie bardzo wiedzieli, co z taką odpowiedzią zrobić, ale żeby zdrowia ani uczuć religijnych nie narażać, to tematu więcej nie drążyli.

Gdy była wypoczęta i zadowolona, wchodząc do gabinetu i widząc kolejkę oczekujących ją chorób, nie miała wątpliwości, że ten zawód to jej powołanie. Czuła się wtedy jak Święty Mikołaj w spódnicy, co nie prezenty, ale zdrowie na recepty i urlopy na zwolnieniach lekarskich rozdaje. Prosiła tylko pacjentów, żeby jej o chorobach opowiadali, tak samo jak Mikołaj szantażował dzieci, żeby mu piosenkę zaśpiewały, bo inaczej darów nie będzie. I żadnych listów nikt pisać do niej nie musiał, bo wiedziała, co każdemu z oczekujących w kolejce było potrzebne.

Ale gdy była zmęczona, z nerwów niewyspana albo bez śniadania, to tych chorób było znacznie więcej. Chociaż żadna z nich nie była ciężka, zakaźna, a nawet zaraźliwa, to wszyscy się uparli właśnie dzisiaj, żeby jej głowę swoimi problemami zawracać, jakby nie mogli dolegliwości przetrzymać i poczekać do jutra. W takich sytuacjach na początku swej kariery bez trudu hamowała swoje poczucie frustracji i niezadowolenia. Potem wraz z latami praktyki potrafiła te emocje ukrywać za maską fałszywego zainteresowania i udawanej sympatii. Wtedy i w jednym, i w drugim przypadku wątpiła w swoje powołanie. Samokrytycznie i odważnie, bo nie chciała oszukiwać samej siebie, chociaż to niczego w jej postępowaniu ani zachowaniu nie zmieniało.

W pracy

Miała opinię dobrej specjalistki, co nie tylko lekarstwa wypisuje, ale potrafi pacjenta wysłuchać i z nim rozmawiać. Nie takiej, co przyjmuje klientów w godzinach urzędowych, a w międzyczasie dzwoni do banku i do gosposi, żeby obiad nie na trzecią, ale na czwartą przygotowała, bo ma dużo pacjentów do załatwienia. Nie takiej, co nie słucha, ale kiwa głową, że rozumie, ale musi już kończyć, bo ma ważne posiedzenie.

Alicja też państwowych zebrań miała niemało, bo szefostwo często miało nowe pomysły, jak pracę dla niej usprawnić i jak jakość opieki zdrowotnej podnieść. Albo wtedy, gdy dyrektor dostał poufną wiadomość, że przyjacielska i niezapowiedziana kontrola z województwa przyjedzie za pięć dni w środę o dziesiątej rano i trzeba było ustalić, do której przypadkowo wybranej placówki inspektorów wysłać.

Unikała tych nasiadówek, bo były one zawsze w godzinach pracy i często wtedy, gdy tłum pacjentów przed gabinetem na wizytę czekał. Tak jakby ona sama nie wiedziała, jakie ona i jej chorzy mieli potrzeby. Pewnie pacjenci widzieli jej zakłopotanie, bo gdy tłumaczyła, że musi iść do dyrekcji, żeby przedyskutować, jak czas oczekiwania na poradę lekarską skrócić, to protestowali, a bardziej odważni sugerowali, że ktoś się powinien w głowę zdrowo puknąć... A o tym, że kontrole mają przyjechać, to nawet im nie wspominała, bo znalazłby się jakiś żartowniś, co by krzyknął, żeby ich tutaj zaraz przywieźć. Niech zobaczą, co z chorymi służba zdrowia wyprawia i kto tu leczenia potrzebuje.

Takie urzędnicze przerwy zdarzały się w ośrodku, ale nie w jej prywatnym gabinecie, gdzie sama była okrętem, sekretarzem, żeglarzem i dyrektorem. Chyba że, nie daj Bóg, pogrzeb albo, co daj Panie Boże, wesele wypadło i przyjmowanie trzeba było odwołać. Ale to zawsze można było zaplanować albo nawet z grubsza przewidzieć, tak jak na przykład w przypadku śmiertelnej choroby.

Praca pracy nierówna

Inna różnica pomiędzy pracą na państwowym i na swoim była taka, że z państwowego to można było jakieś jajka, kawę, czekoladki, kurę albo domową kiełbasę do domu przynieść. Może nawet i jakiś koniak, gdy pacjentowi na czymś bardzo zależało albo więcej zarobił na tym, że nie poszedł do pracy, aniżeli za ten trunek zapłacił. No i jeszcze to, że w państwowej pracy to ciągle było czegoś za mało albo za dużo. Gdy było za mało, to mogła więcej zamówić i wtedy było już za dużo. A już jak było więcej niż trzeba, to nadwyżkę na potrzeby swojego prywatnego gabinetu zawsze można było zagospodarować. Żeby się nie marnowało…

Najważniejsze było jednak to, że dochody z jednego popołudnia z praktyki domowej były takie same jak z tygodniowej albo nawet dwutygodniowej harówki na publicznym. Pacjenci zawsze woleli do prywatnego pójść i za wizytę zapłacić aniżeli do państwowego ośrodka i bezpłatnie. Tak na pierwszy rzut oka to niby wszystko takie samo, lekarze i lekarstwa jednakowe, a choroby też się od siebie nie różnią, obojętnie gdzie leczone… Chorzy jednak za poradę woleli płacić, mimo że im się nie przelewało ani przesypywało, a najczęściej brakowało. Może to wynikało z życiowego doświadczenia, że jak za darmo, to pewnie funta kłaków niewarte. A może zainwestowane pieniądze działały jak podparte nadzieją placebo i pacjenci bardziej słuchali i stosowali się do porad, za które zapłacili.

Jeżeli myśleli, że im więcej czasu poświęcała tylko dlatego, że zapłacili, to się grubo mylili. Według niej to chorzy wtedy byli bardziej rozmowni, chętni do wyznań i zeznań. To z tego powodu te wizyty często się przeciągały, bo z każdej wyłożonej złotówki chcieli wyciągnąć jak najwięcej słuchania, rad, porad i recept. A gdy mówili o swoich dolegliwościach, to przypominali sobie, że ich sąsiad miał takie same objawy i od tego umarł. I wtedy trzeba było jeszcze dłużej rozmawiać, przekonywać i tłumaczyć, bo śmierci lekceważyć nie mogła.

Nie wszyscy byli tacy sami, bo niektórzy mało mówili, jak gdyby próbowali schorzenie albo przestępstwo w sobie albo pod pazuchą ukryć. Może chcieli, żeby to ona po ich wyglądzie odgadła, co jest z nimi nie tak. Czasami to się udawało, ale przeważnie nie, bo ona nie była detektywem i wolała od chorego usłyszeć, a nie bawić się w zgadywanie.

Seks po sześćdziesiątce

Mężczyźni po sześćdziesiątce uważali, że jak prywatnie, to mogą o prostatach porozmawiać. I przy okazji, choć w rzeczywistości przede wszystkim, o seksie, a przeważnie o jego braku. Alicja na szkoleniu jeszcze nie była i nie czuła się zbyt komfortowo, żeby o tych sprawach z mężczyznami dyskutować. Ale ponieważ od tematu nie zamierzała uciekać, to inwigilowała, czy nie mają problemów z oddawaniem moczu. I żeby odpowiedź ułatwić, to z humorem pytała, czy sikają do góry w oczy, czy też w dół na buty. Któregoś razu jednak jeden z jej pacjentów odpowiedział, że on wprawdzie sika w oczy, ale dla swego pieska, i ona nie wiedziała, czy się śmiać z żartu, czy też sprawę potraktować poważnie. Doszła wtedy do wniosku, że jej jako lekarce i kobiecie nie wypada takich żartów uprawiać i przestała wypytywać o szczegóły. Zrezygnowała więc z humoru i dociekała tylko, czy muszą w nocy do toalety wędrować. Żeby to tylko raz – z ulgą odpowiadali mężczyźni i nie mogli się nadziwić, jak ona to sprytnie odgadła, bo o nocnych wędrówkach to tylko ich żony wiedziały.

To pewnie prostata i jeżeli tak, to trzeba do urologa, co z województwa raz w tygodniu na konsultację przyjeżdżał, bo trudno, żeby ona, kobieta, palce im, sami wiedzą gdzie, wtykała. Mężczyźni z dużym zrozumieniem i jeszcze większą ulgą przyjmowali jej diagnozę i zalecenia, bo nie tylko swoje powiedzieli, ale i zdejmowania portek uniknęli. A ona, ponieważ nie zrobiła tego, co powinna, to ze względu na to, że nie zaglądała tam, gdzie należało, proponowała zniżkę i w rezultacie pacjenci tylko połowę ustalonej stawki za wizytę uiszczali. Reszta w ich kieszeniach zostawała i można ją było na piwo przeznaczyć, bo żon, które miały inne pomysły, jak nadwyżkę zagospodarować, przeważnie przy płaceniu i badaniu nie było.

Przy piwie

Alicja później się dowiadywała, że tylko kilku pacjentów do specjalisty trafiało, bo prawie wszyscy wpadali do baru o jednoznacznej nazwie PIWO, którego litery w szyldzie były wielkości i kształtu beczki do piwa, a kufel pełen jasnego z pianką zastępował kropkę nad i. Tak jak duże miasta miały swoje starówki i ratusze, tak w miasteczku ten szyld był otoczony legendą. Zaprojektowany i namalowany przed ponad dwudziestoma laty przez miejscowego plastyka, który gdyby żył w Warszawie albo w Krakowie, to mógłby niejedną karierę artystyczną zrobić. Mistrz nie tylko swój talent w dzieło włożył, ale pewnie i duszę, bo bywalcy mówili, że jak się napisowi dobrze przyjrzeć, szczególnie w godzinach wieczornych i na roczne święta, to kufel, co na rysunku kropkę nad i zastępuje, do góry sam się podnosi, tak jakby artysta do toastu zapraszał. No i jak wytłumaczyć to, że gdy się kamienica w piwnicy zapaliła, to szyld bez niczyjej pomocy na ziemię spadł i mieszkańców zaalarmował. A spadł zaraz przy oknie, w którym już grasujące płomienie było widać, zaś piana na kuflu wyglądała prawie tak samo jak piana z gaśnicy, którą strażacy pożar ugasili. Tak legenda z rzeczywistością i wieczność z czasem w PIWIE się spotykali.

Dla pacjentów, którzy do męskiej słabości w gabinecie lekarskim się przyznali, wizyta w barze była niejako tego naturalną kontynuacją. Po pierwsze była nagrodą za szczerość i odwagę, a po drugie sekretność miejsca dawała nadzieję, że wspomniana niedomoga cudownie ustąpi i do tematu już nie będą musieli wracać. I w oczekiwaniu na dobrą nowinę pili za sprawę, pierwszą brygadę, zdrowie, potencję i męstwo, i nie zamierzali szybko zaprzestać.

Najpierw zamawiali pełne jasne z prądem, z dolewką wódki czystej zwykłej, żeby szybciej stargane nerwy uspokoić. A gdy się już uspokoili, to prosili, żeby już bez prądu, żeby chwilą i atmosferą się nacieszyć i powrót w domowe pielesze odłożyć. Dostawali to, co zamawiali. A gdy piwa zaczynało brakować, to barmanka wszystkim sekretnie czystej dolewała, bo dbała o to, żeby wszystkim mocy i piwa wystarczyło i nikt z baru niedopity nie wyszedł.

Strachy i mężczyźni

Alicja od dzieciństwa bała się myszy, pająków, żab, a potem, jak już dorosła, to raka i ruskich. Zwierząt zawsze unikała, a tych małych szczególnie. O raku to się tyle na studiach nauczyła, że jak teraz o nim pomyśli, to jej ciarki po plecach przechodzą. A z Ruskimi to było tak, że najpierw to się jej z pierogami kojarzyli i nie miała powodów, żeby się ich obawiać. Ale gdy dziadek opowiedział o tym, jak go złapali, wywieźli i jak na Syberii go karmili, to jej apetyt na pierogi przeszedł.

Nie bała się mężczyzn. Chociaż nie miała stałego narzeczonego albo męża, to zawsze był jakiś kawaler gorszego lub lepszego gatunku. Takich kilka albo kilkanaście krótkotrwałych i przelotnych flirtów, które to po latach, kiedy pamięć się obudzi, to tylko zgagę i zawstydzenie powodują i które do szuflady z napisem Błędy młodości wędrują. Ona też tych znajomości przeważnie poważnie nie traktowała, chociaż się do nich przyznaje, bo przecież jakąś przeszłość każdy ma. I każdy kiedyś coś głupiego w swoim życiu zrobił. Może nawet kilka razy.

Z nabyciem męża dla kogoś takiego jak ona to tak trochę jak z ubraniem. Musi się dobrze prezentować, być czyste, modne, dopasowane i uprasowane. Najlepiej zagraniczne, a nie żadna tam podróbka, choćby nawet Made in China... I kant na spodniach obowiązkowo, chyba że to jeansy albo piżama. No i jeszcze żeby kandydat był wysoki, ale nie za bardzo jak jakaś tyczka, przy kości, ale nie za gruby, oryginalny, ale nie dziwak, zabawny, ale nie śmieszny, wykształcony, ale nie przemądrzały, bogaty, ale nie skąpy, niepijący, ale żeby znał się na winach, układny, ale nie usłużny. Na kogoś takiego w miasteczku lub okolicy natrafić to była czysta fantazja. Prawie tak jak igłę w stogu siana znaleźć… Z drugiej strony to zainteresowanie jej wdziękami też nie było za wielkie, bo miejscowi oprócz tego, że zdawali sobie sprawę z jej wymagań, to jeszcze z jakichś niezrozumiałych powodów nie za bardzo doceniali jej urodę i preferowali lokalny narybek... Ale to do niej należało ostatnie słowo, bo już dawno zadecydowała, że to ich, potencjalnych kandydatów, strata i że jej samotność to jej wybór...

Przejściowe trudności

Sukces czasami bywał uciążliwy, bo to człowiek różnie się czuje i jest tylko człowiekiem, nieważne, czy na prywatnym, czy na państwowym chlebie... Głowa zaboli, chandra dopadnie, zaopatrzenie nawali, rodzina albo koleżanka głupot nagada, w kościach zastrzyka, a są i kobiece sprawy, o których nie chce teraz opowiadać. Czasami też nie wiadomo skąd i bez powodu coś takiego człowieka nachodziło, że nic się nie chciało, a nawet jak się chciało, to nic z tego chcenia nie wychodziło, choćby nawet z siebie wychodziła. No i raz na jakiś czas trafiał się upierdliwy pacjent, któremu nic nie pasowało… A to za drogo, a dlaczego jeszcze boli, a czemu noga jeszcze spuchnięta, a jak długo trzeba czekać, ten pan przyszedł po mnie, nie boli tam, gdzie powinno, miało przestać, a jest jeszcze gorzej, niż przed chorobą było. Ja nie jestem ani żaden cudotwórca, ani magik, a i gruszek w popiele nie zasypiam – zwykła takim odpowiadać... Tak z humorem trochę, żeby sytuację rozładować, ale i stanowczo, bo praca lekarza nie jest dla ludzi ze słabą głową i miękkim sercem. Przeważnie pomagało, bo mówiła głośno i wyraźnie, a pacjent na co by nie narzekał, to w końcu i tak zdawał sobie sprawę, że musi być tak, jak jest. Bo od chodzenia po lekarzach to choroby się nie wyleczy, tylko po kościach się rozejdzie i w kosztach się pokaże. Z bólem, na przykład brzucha, za bardzo się nie podskoczy, bo to może wyrostek być i pod nóż trzeba będzie... Ból głowy też nikogo do buntu nie skłaniał, a co najwyżej do utyskiwania. Dlatego przeważnie drażliwe sytuacje same wygasały jak ognisko, do którego nikt gałązek nie podrzucał i skarg do ministra nie pisał.

Były to rzadkie i przelotne trudności i ona wiedziała, że to niska cena za dochody, przychody, przywileje i uznanie, które jej są dane, a na które przecież zasłużyła ciężką pracą, poświęceniem i nauką... Nauką i pracą, w tej kolejności – poprawia, bo najpierw szkoły trzeba było przecież pokończyć... A że praktyka kwitła, to i konto dolarowe trzeba było wkrótce założyć. Tak jak to wszystkie poważne praktyki już zrobiły albo zamierzały zrobić, bo w kraju zapanowała już odwilż walutowa i dolarów już nikt nie tylko nie musiał oddawać, ukrywać, ale nawet nie musiał się ich wstydzić. Na wspomnienia o dochodach uśmiech zadowolenia na twarzy Alicji się pojawia, ale sztuczny, udawany, bo nawet nie dosięga jej oczu, jakby zapowiadał nadciągające kłopoty.

Ploteczki, które spać nie pozwalały, i plotki, które żyć nie dały

Było jak w bajce… Prawie jak w bajce. Skrzecząca, a może lepiej gadająca rzeczywistość dopadła Alicję tuż przed Wielkanocą, wtedy, gdy była na szczycie popularności, powodzenia i dochodów. I jak jątrząca się rana nie dawała jej spokoju od rana do wieczora, a potem też od wieczora do świtu. Perspektyw na wyleczenie też nie było widać, bo na plotki i ludzkie gadanie nikt jeszcze antybiotyku, maści ani szczepionki nie wymyślił. A było to tak...

Najpierw były ploteczki, na które początkowo nie zwracała uwagi, bo z nudów i lenistwa ludzie zawsze o miejscowych celebrytach plotkowali, chociaż nikt wtedy ich tak nie nazywał. Nawet na księdza, że niby cielęce oczy robił, gdy gospodyni kuchnię na kolanach zmywała. Takie gadanie to takie samo hobby jak robienie na drutach albo oglądanie telewizji, bo jak ktoś nie ma swego życia, to zmienia kanały albo węszy dookoła, aż mu coś w oczy i w uszy wpadnie. I jak mało wie, to głośniej i więcej mówi, żeby sobie udowodnić, że jest dobrze poinformowany.

A potem były plotki, których znajomi jeszcze nie chcieli powtarzać, ale już starali się jej unikać. Gdy się spotkali, to w oczy już nie patrzyli tak jak dawniej, tylko tak przez chwilkę albo gdzieś w bok. Wiedziała, że coś wisi w powietrzu, ale była za dumna, żeby sprawy dochodzić i o szczegóły wypytywać. A że spać jeszcze po nocach mogła, to przekonywała siebie, że to za plecami gadanie to może z zawiści, a może już za nudno i za spokojnie było, i że miasteczkowa rutyna potrzebuje urozmaicenia... Może to łapówki, nałogi, wybryki – miała nadzieję, bo sumienie było u niej prawie tak czyste jak łza w oku.

Ale w miasteczku gotowało się już jak w czajniku, aż w końcu para poszła w gwizdek. Pewnie od tego gwizdania pojawiły się kłopoty ze spaniem. Jakby tego było mało, to zaczęły ją dręczyć głuche, nocne telefony. I to nie raz na jakiś czas, bo to się zawsze zdarzało, ale regularne i po kilka razy na noc. Nie mogła już tak jak poprzednio obwiniać za nie pijanych żartownisiów, samotnych, znudzonych, zdradzonych i porzuconych. Trudno je też było nazwać głuchymi, bo gdy słuchawkę podnosiła, to chociaż głosów nie słyszała, to docierały do niej sapania i pojękiwania, jakby niedoszłego rozmówcę sumienie i bezsenność gnębiły. Miała nadzieję, że może tamten albo tamta po drugiej stronie drutu coś z siebie wydusi, coś powie, żeby jej i sobie ulgę przynieść. Czasami wydawało się, że słyszała pojedyncze słowa, ale one nic jej nie mówiły. To może tylko jej się tak to na niby słyszało, bo po północy wszystko jest głośniejsze, a słuch bardziej wyostrzony. Pewnego wieczora wyłączyła telefon z nadzieją, że się w końcu wyśpi. Wtedy jak na nieszczęście pacjent próbował się do niej dodzwonić, bo mu się pogorszyło zamiast polepszyć. A że nie odpowiadała, to pogotowie zaalarmował, że z nim jest nie tak, jak być powinno. Obudzona i oburzona dyspozytorka kazała mu do lekarki dzwonić, ale jej doniósł, że już próbował i że ta pewnie na telefonie z koleżanką siedzi, bo on ciągle zajęty. Sprawa oparła się o starszego lekarza miejskiego i już od tamtej pory nie mogła nocnych pobudek lekceważyć.

Okazało się, że w miasteczku kiełkowała wieść, że ich lekarka, którą tak uważali, szanowali i której za wizyty płacili, to prawdopodobnie studia ukończyła za pieniądze i za dary w naturze. I że ojciec i matka ciężko harowali, żeby dostała dyplom, że łapówki musieli rozdawać na prawo i na lewo, do przodu i do tyłu, żeby ona tylko egzaminy zaliczyła. To jej nauczanie zrujnowało rodzinny dobytek, trzodę i drób. I tylu cielaków i innego mięsa musieli się pozbyć, że niejedna rzeźnia to przez cały miesiąc miałaby co robić, żeby je tylko z grubsza przerobić…

Ciężko dociec, ile było w tym prawdy, bo Alicja twierdzi, że opłaty za prywatne lekcje to nie są łapówki za zdane egzaminy, że puste koperty to tylko w piosence, bo w jej przesyłkach to były tylko kartki z życzeniami i wkładką, że pojedyncze kury na święta dla profesorów i wykładowców to nie stada drobiu, a cielęcina i kiełbasy wieprzowo-wołowe to już kompletne wymysły. No, może z jednym albo kilkoma wyjątkami...

Ale sezon był ogórkowy, nikt nie wiedział i nie chciał wiedzieć, jak naprawdę było, to i plotka zapylana pracowitym gadaniem i zasilana głupotą i nudą wkrótce zakwitła, a na jej owoce długo nie trzeba było czekać. Perpetuum mobile poczty pantoflowej nawożone egoizmem, zazdrością, wygodą i tęsknotą za urozmaiceniem – tak to sobie tłumaczyła.

Próba pojednania

Ludzie o takich rzeczach mówili, co tylko ona, jej ojciec z matką i kilku profesorów wiedziało. Na przykład to, że egzaminatorowi od anatomii to ojciec pół cielaka na Mikołaja zawiózł, żeby Boże Narodzenie przy zastawionym stole mógł świętować. Ponieważ z nikim o swoich studenckich wyczynach nie rozmawiała, a profesor na pewno do tego nigdy by się dobrowolnie nie przyznał, to wychodziło na to, że to pewnie od ojca musiało wypłynąć. A może od brata, ale na pewno nie od matki, bo ta zawsze, nawet w trudnych chwilach, jej stronę trzymała.

Wysłała więc list i opisała, co tutaj w małym miasteczku w Krakowskiem ludzie na nią wygadują. Miała cichą nadzieję, że rodzina zaprzeczy i wskaże na zawistnych sąsiadów, z którymi rodzic żył, jak sam mówił, na pieńku albo nawet na dwóch. Gotowa była uwierzyć w każde wytłumaczenie, nawet gdyby było ono kłamstwem, tak silna była w niej wola pojednania.

Nadzieja pękła jednak jak bańka mydlana… Ojciec imiennie i za wszystkich odpowiedział, że to żadne plotki i że to prawda, że duży majątek żywy i nieżywy poszedł na to jej studiowanie. Może ona i długo nad tymi książkami siedziała, ale gdyby nie oni i ich ciężka praca, to jeszcze do tej pory pewnie by nad nimi ślęczała. Ale to nie koniec, bo dodał, że zyskowna prywatna praktyka, o której ludzie w całym miasteczku i powiecie mówią, to też poniekąd rodziny zasługa i że teraz ona powinna dołożyć większą połowę do snopowiązałki, co on chce z synem, a jej bratem, przed żniwami kupić. To byłby dobry początek na okazanie wdzięczności i docenienie pomocy, jakiej jej przez sześć lat na studiach medycznych udzielali, gdy trzeba było. I traktor potrzebny, bo sąsiad po lewej już w ubiegłym roku kupił, chociaż ma syna, co tylko inżynierkę skończył. Stodoła się sypie, dom trzeba ocieplić, w chlewni więcej szczurów niż prosiaków, krowy mleka nie dają, a nawet jak dadzą, to mleczarnia nie chce go kupić, bo czegoś w nim za mało, a czegoś za dużo i trzeba go do miasta za organiczne na własną rękę sprzedawać. A w studni woda twarda, że ciężko ją przełknąć, jest jej coraz mniej i trzeba odwiert na głębinową przed zimą zrobić.

Odpisała szczerze, że gdyby nie ona, to nigdy by w rodzinie lekarza nie mieli, i dodała bez złośliwości, że ona ma w tym też swoją zasługę. I że rodzina jest po to, żeby sobie wzajemnie pomagać, i gdyby ją poprosili zamiast plotki rozsiewać, to ona by im też z maszynami, budynkami i wodą pomogła. Ojcu nie było chyba do żartów, bo stwierdził, że gdy ona była na studiach, to nie musiała ich o nic prosić, bo oni sami wiedzieli nie tylko co, ale i kiedy jej i jej profesorom potrzebne było. To i ona sama powinna widzieć, że budynki się sypią, i wiedzieć, że żniwa idą i że stare maszyny się psują, a nowe kosztują. Tylko za twardą wodę jej nie winił, może dlatego, że rzadko ją piła, więc mogła nie wiedzieć, a może dlatego, że zapomniał. Na końcu listu w postscriptum dodał, że korespondencji więcej pisać i wysyłać nie będzie, bo mu od kosy palce powykrzywiało i ma oczy obolałe od patrzenia na walącą się stodołę. A co miał powiedzieć, to już napisał.

Alicja nie mogła uwierzyć własnym oczom. I własnym uszom, gdy jej jedyna, prawdziwa i serdeczna przyjaciółka ten list na głos jej przeczytała. Gdy ochłonęła, to przez kilka dni myślała nawet, żeby do rodziny pojechać i sprawę w cztery albo i w osiem oczu omówić, ale doszła do wniosku, że to i tak niczego nie zmieni, bo każde z nich swoje wiedziało. Pierwszy pamiętał to, co ten drugi chciał zapomnieć, a zapomniał o tym, co ten drugi pamiętał. I na odwrót.

Sytuacja bez wyjścia

Miasteczko już swoje wiedziało, wszystko pamiętało i niczego nie zapomniało. Próbowała przekonać tych, którzy jeszcze chcieli z nią rozmawiać, że była dobrą, przykładną i pilną studentką i może nawet swój indeks pokazać, żeby swe postępy w nauce udowodnić. I że sama i bez niczyjej pomocy zrobiła trudną specjalizację, której nie mogła przecież za jajka dostać, bo kursy i zaliczenia były niełatwe, a egzamin ogólnopaństwowy i w Warszawie.

Rozmówcy, chociaż potakująco kiwali głowami, to zaraz dodawali, że inni ludzie mówią, że może była i pilna, ale wpajanie książkowej wiedzy szło jej wyjątkowo opornie i że studia kosztowały, i to niemało... To im wystarczało i o jej dokonaniach nie chcieli słuchać, bo ona była jedna, a większości w miasteczku aż kilka tysięcy. A ona się czuła tak, jakby próbowała udowodnić, że nie jest zebrą ani żyrafą. Nawet gdyby udowodniła, to i tak by niczego nie zmieniło, bo plotka silniejsza była od rzeczywistości.

A potem przyszedł jeszcze list od brata. Snopowiązałka potrzebna, a przez Ciebie to matka wrzodów na żołądku, bólów w piersiach i żylaków na nogach dostała, a ojca to do grobu pewnie chcesz wpędzić, bo on sam już chodzić nie da rady. Przez Ciebie to na nas same nieszczęścia i nieurodzaje spadają, a ty sobie żyjesz jak jakaś pani albo hrabina. I nie zapomniał jej wypomnieć, że gdy na wakacje do domu we wrześniu przyjechała, to nie poszła matce w wykopkach pomagać, tylko w kuchni przy stole paznokcie na czerwono malowała, pewnie tylko po to, żeby we wsi mówili, że na komunizm przeszła. Odpowiedziała mu, że on, to znaczy brat, pewnie już z pięć snopowiązałek do tej pory przepił i od tego picia to żniwa mu się z siewami pomyliły, bo po co mu ta maszyna, jak już dawno po dożynkach. I że on więcej pieniędzy w jednym miesiącu z tą zdzirą z gminy przehulał, niż ona na jedzenie przez całe swoje studia wydała. Z tymi paznokciami to nie była jej wina, bo w kiosku tylko czerwony lakier sprzedawali, a na bordowy to musiałaby czekać, aż się wykopki skończą. Zakończyła list tym, że ona ma już tego wszystkiego dość i niech się od niej wszyscy, a szczególnie najbliższa rodzinka, odczepią, bo jak nie, to… Ale sama nie wiedziała jeszcze co.

Listy od ojca i brata do tej pory trzyma w pudełku z pierścionkami. Nie dlatego, że takie cenne, i nie po to, żeby pamiętać, bo te listy na pamięć od częstego czytania same się w głowie zalęgły. Trzyma je dlatego, żeby innym pokazać, gdyby jej nie wierzyli. A kopie też zrobiła i może je zademonstrować, jak byłoby trzeba.

Wsiąść do samolotu byle jakiego

Tak to wyglądało… Plotek co niemiara, rodzina skłócona, widowisko dla sąsiadów w bloku, pielęgniarek w ośrodku i uczniów w liceum. Gdy szła do pracy, to się jej wydawało, że nawet przypadkowo spotkani, których nigdy przedtem nie widziała, wiedzieli, co się w jej rodzinie dzieje, i głowę odwracali, żeby nie zobaczyła, jak się cieszą.

I nawet ksiądz też się już nie uśmiechał, gdy stułę całowała, chociaż rozgrzeszenie jeszcze jej dawał. Może dlatego, że na wszelki wypadek o wszystkich swoich myślach i uczynkach spowiednikowi nie opowiadała, żeby zła nie kusić… Ekspedientki też jakieś takie nieuprzejme i towar już nie taki świeży jak zwykle bywało, a kontrole z Sanepidu jakby coraz częstsze, dłuższe i dokładniejsze… Żyć było coraz trudniej, a z czasem to i żyć się już nie dawało... I lekarz miejski kilkakrotnie dzwonił, żeby przypomnieć, co jej przykazał po tej sprawie z nocnym telefonem. Już nie nazywał ją Alunią, tylko panią doktor, jakby zapomniał, ile mu zwolnień na melancholię wystawiła, gdy mu żona w rewanżu rogi z weterynarzem przyprawiła.

Wyjazd do innego miasta, miasteczka, a nawet województwa może byłby i rozwiązaniem, ale pewnie na krótką metę, bo rodzinka i fałszywi przyjaciele wszędzie człowieka znajdą, jak poczują kasę... Pieniądze nie cuchną, ale produkują pewnie feromony, co przyciągają chciwych i zazdrosnych, tak jak miód przyciąga pszczoły. Innego wyjścia poza wyjazdem – dalekim wyjazdem – w jej pojęciu już nie było. Odjazd albo odlot to ucieczka od pomówień, oskarżeń, fałszywych świadków i szansa, żeby zacząć od nowa, od zera, sama i bez niczyjej, to znaczy rodzinki, pomocy.

O Ameryce ludzie zawsze dużo mówili, konto dewizowe żyło zasilane częstymi wpłatami i z zaproszeniem nie będzie problemu, bo krewni za granicą, do których wieści o rodzinnych swarach jeszcze nie dotarły, mogli w każdej chwili je przysłać. A nawet jeżeli nie, to jeszcze są koleżanki i znajomi, co tam od lat siedzą i kartkę zawsze na urodziny albo na święta przysyłali, bo tam imienin nie obchodzą... Tylko na parę tygodni, no, może parę miesięcy, żeby zapomnieć, no i trochę zarobić, na życie odłożyć, a potem się zobaczy – planowała.

Lekarze wizy otrzymywali bez problemu, bo na zarobek przecież nie jadą... Pokazała więc konsulowi wyciągi z Pekao SA i ten tylko zapytał ją, po co tam jedzie, skoro tutaj wszystko ma, a szczególnie tyle dolarów na koncie. Na to ona szybko wyrecytowała: Żeby USA i Florydę zobaczyć... A i też żeby na Alaskę skoczyć, panie ambasadorze. Alaska nie była w repertuarze przygotowanych odpowiedzi, ale że czekała kilka godzin w kolejce przed ambasadą w dużym upale, to ta Alaska z lodami i śniegiem jakoś tak wyszła sama z siebie... Czuła, że jest na fali, chociaż przez moment to krew jej z głowy jakby odeszła, bo nie była pewna, czy ta Alaska to już Ameryka, czy jeszcze nie. Konsul się tylko uśmiechnął, tak po amerykańsku, nie za dużo, ale i nie za mało, już nie wróg, ale jeszcze nie przyjaciel, i pieczęć przybił tam, gdzie trzeba, i klamka zapadła…

Czas akcji

Lataj LOT-em

Nie było łatwo od samego początku. Zaczęło się jeszcze w samolocie, kiedy zrozumiała, że siedzenie przy oknie, chociaż z dobrym widokiem, to ma też swoją wadę.

Było to tak. Obok niej po prawej usiadł gość z zagranicy, a po jego prawej jeszcze jeden, co też po polsku nie mówił. Pewnie się znali, bo wkrótce po wystartowaniu samolotu zaczęli ze sobą rozmawiać. Nie rozumiała, o czym mówią, no bo skąd mogła rozumieć, skoro nie tylko ich języka nie znała, ale nawet nie wiedziała, jaki to był język. Na pewno nie rosyjski, bo ten w szkołach był obowiązkowy i go pamiętała, ani łaciński, bo ten na studiach zdążyła z grubsza poznać. Tak na oko to mógłby być francuski albo niemiecki. Ale na ucho to pewno nie angielski, bo przed wyjazdem słuchała na okrągło piosenek Beatlesów, żeby się z mową osłuchać, ale teraz żadne słowo nie wydawało się jej znajome, chociaż prawie przez dziesięć minut konwersacji dyskretnie się przysłuchiwała.

Więc na wszelki wypadek, żeby jej do rozmowy nie próbowali wciągnąć, to zanurzyła się w czytaniu nowego numeru „Przyjaciółki”, który za namową koleżanki w kiosku na lotnisku kupiła. Współtowarzysze podróży szanowali jej prywatność i nie próbowali nawiązać konwersacji, tylko od czasu do czasu ukradkiem i kątem oka spoglądali w jej stronę. Może przez jej popiersie, którego nie tylko nie starała się zasłaniać, a nawet je dyskretnie odsłaniała. Nie żeby specjalnie, tylko tak jak zawsze z nawyku, zupełnie odruchowo i bez namysłu. Nie dla flirtu, ale tak jakoś z samej siebie dla dobrego samopoczucia. Dobrze też, że po jej prawicy siedzieli, bo zawsze uważała, że jej lewy profil twarzy i reszta nie są tak atrakcyjne jak prawy, chociaż to ta sama osoba, tylko z innej strony.

Na swoje potrzeby

Po kilku godzinach lotu sytuacja trochę się skomplikowała, gdyż chciała skorzystać z toalety. Zrozumiała, że musi współpodróżników poprosić, żeby wstali i udostępnili jej przejście, bo nawet na bezdechu nie da się między fotelami i kolanami prześlizgnąć. Ale jak rozmowę nawiązać, skoro przedtem ich gruntownie ignorowała. No i najważniejsze, jak to powiedzieć w ich mowie, skoro nawet nie wiedziała, w jakim języku rozmawiali. Na migi nie będzie pokazywać i głupka z siebie robić, bo pewnie słyszeli, że mówić umie, ponieważ stewardessę o godzinę pytała.

Wtedy odważnie zdecydowała, że na suchym prowiancie do tej Ameryki doleci. Dziesięć godzin to nie doba, a czas i samolot szybko lecą. Żeby tylko o tym nie myśleć i turbulencje, to znaczy wstrząsy, były jak najmniejsze.

Po wylądowaniu była tak dumna z siebie, że przez chwilę myślała, że owacyjne oklaski, które wnętrze maszyny nagle wypełniły, to były dla niej za upór i wytrwałość. Dopiero po chwili zrozumiała, że to pewnie dla kogoś innego, bo na nią nikt uwagi nie zwracał i wszyscy pędzili do przodu, jakby się tył maszyny palił. Tylko ona spokojnie czekała na swoją kolejkę, bo skoro dwanaście godzin wytrzymała, to i dziesięć minut nie zrobi jej większej krzywdy.

Nie myślała jednak ani o wendecie rodzinnej, ani o dolarach, ani nawet o urzędniku emigracyjnym, co pytał, na jak długo i po co tutaj przyleciała. Nawet nie pamięta, co mu odpowiedziała, ale chyba dobrze, bo dostała odpowiedni stempel w paszporcie. Może widział udrękę na jej twarzy i chciał jej cierpieniu ulżyć. A może dlatego, że jej lęk przed tym, że już nie wytrzyma, był większy od obawy przed umundurowanym przedstawicielem rządu amerykańskiego i ta jej pewność zmyliła funkcjonariusza…

Jeszcze bagaże. Razem ze wszystkimi i teraz w pośpiechu, jakby ta niecierpliwość mogła procedurę odprawy przyspieszyć. Korytarzem albo tunelem, na którego końcu zielone neony oświetlały stanowiska do odbioru toreb i walizek. Tylko do przodu można było iść, bo gospodarze pewnie nie chcieli, żeby im ktoś na boki albo z powrotem do ojczyzny czmychnął. Ale komu tam ucieczki w głowie, jak w walizkach było wszystko, co do życia, przeżycia i na prezenty przeznaczone było. Bo gdyby tych bagaży nie odnaleźli, to tak jakby do Ameryki nie przylecieli.

Alicja nie dbała ani o bagaż, ani o bilet, tylko szukała znajomego oznaczenia albo napisu. Ale lepiej, żeby to był rysunek, bo języka jeszcze nie zdążyła opanować. Przyszło łatwiej niż myślała, bo inni też taki sam problem mieli, co łatwo było po minach odgadnąć. Pewnie nie pierwszy raz na lotnisku byli, bo wiedzieli, gdzie idą, i wystarczyło za nimi pójść. Podróże szkolą i doszkalają, a że młoda była, to zdążyła jeszcze kilku do niej podobnych po drodze wyprzedzić. Zanim dotarła tam, gdzie ją natura od sześciu godzin wołała, to przygotowała w ręku one dollar, żeby za toaletę zapłacić i na miejscu czasu nie tracić. A że ani przed pomieszczeniem, ani przy drzwiach, ani też w środku nikogo nie było, to nie licząc się z konsekwencjami, kabinę bez pytania i za darmo odemknęła.

Po wszystkim wcześniej przeznaczony na straty banknot na uchwycie z papierem toaletowym położyła. Nie dlatego, że taka uczciwa, i nie dlatego, że chciałaby do tego miejsca wrócić. Ale z wdzięczności, że jej się udało. I już nie po raz pierwszy uświadomiła sobie, że wcale nie tak dużo trzeba, żeby czuć się jak w niebie. Miała tylko cichą nadzieję, że nie było to już ostatnie, siódme niebo, bo ona plany i oczekiwania miała dużo większe.

Krewka krewna

Po przylocie do wietrznego miasta kilka dni spędziła u kuzynki matki, której nie tylko w prezencie kryształową cukiernicę, ale i słoik miodu prosto z pasieki przywiozła. Kuzynka o perypetiach rodzinnych słyszała i czytała, zanim jeszcze Alicja się o nich dowiedziała, bo dobre plotki to do Ameryki płynęły statkiem, a złe latały samolotami albo nawet rakietami. Krewna matki nie przepadała za jej ojcem, którego podejrzewała o to, że on na posag, a nie na urodę panny poleciał. Alicja wiedziała, że to wszystko były pomówienia, bo ojciec wódkę to tylko na roczne święta pił, a w posagu matka to tylko pierzynę, dwie poduszki i swoją uczciwość przyniosła. Ale nie zamierzała wyprowadzać kuzynki z błędu, bo zrozumiała, że krewnej złość jest jej na rękę, bo ta miała okazję, żeby się na chłopie przez jego córkę odegrać, a Alicji jej pomoc była potrzebna.

Było za co kuzynce dziękować, bo nie tylko że na lotnisku ją przywitała, to jeszcze na kilka dni do siebie zaprosiła i zaproponowała, że może u niej zamieszkać, dopóki nie znajdzie pracy i mieszkania. Albo mieszkania i pracy, bo Alicja miała polskie dolary ze sobą i zanim pracę dostanie, to stać ją było, aby wynająć pokój z kuchnią, gdyby zaszła taka potrzeba. A nawet dwa pokoje, gdyby się jej spodobały.

Oferta za ofertę

Żeby jednak tych zaskórniaków nie ruszać, to lekarka zdecydowała, żeby tę Amerykę jak najszybciej rozpocząć. Krewka krewna szybko pomogła znaleźć oferty pracy i musiały tylko postanowić, którą z czterech propozycji wybrać. Kuzynki doświadczenie z pracami na domkach, przy sprzątaniu i przy starszych osobach na opiece okazało się wówczas bezcenne.

Pierwsza i druga propozycja to było sprzątanie odpowiednio w wersji biurowej albo domowej. Trzecia i czwarta to opieka nad chorą osobą płci męskiej albo żeńskiej. Propozycje trzecia i czwarta Alicji najbardziej odpowiadały. Ze szczotką albo za odkurzaczem bieganie z jej wykształceniem i pozycją nie wyglądałoby najlepiej, gdyby znajomego lub znajomą spotkała. Nie powie przecież, że u siebie sprząta, bo nikt jej nie uwierzy. A poza tym zbytniego osobistego doświadczenia ze sprzątaniem nie miała, a na przyuczanie nie miała ani chęci, ani czasu.

A opieka nad chorymi to prawie jak praktyka medyczna, z tą tylko różnicą, że nie będzie mogła podopiecznemu albo podopiecznej leków wypisywać. Taki jednoosobowy, domowy szpital, w którym będzie ordynatorem, lekarzem prowadzącym, pielęgniarką, salową, kucharką i sprzątaczką w jednej osobie.

Dodatkowym atutem było to, że gdy na opiece, to z zamieszkaniem. A z zamieszkaniem oznaczało, że pokoju albo pokojów z kuchnią na swoje potrzeby wynajmować nie będzie musiała. A gdy będziesz miała wolne na Wielkanoc albo na indyka, to u mnie będziesz zawsze mogła przenocować – zapewniała kuzynka. Ale o tym nawet nie myślała, bo chciała pracować 24/7/52/365. Będzie mieszkać za darmo i chociaż u obcych, to tak jak u rodziny. Nie takiej jak ta, którą w kraju zostawiła i która by ją ze skóry obdarła, żeby tylko mieć więcej od sąsiadów. A tutaj nie dość, że dach nad głową i jedzenie za darmo, to jeszcze będą jej pobory płacić.

No to na pewno na opiekę. Z mężczyznami nie chciała mieć do czynienia, bo to nie dość, że dniami i nocami kaczkę chcą, to jeszcze czasami proszą, żeby im potrzymać, bo ręce im się trzęsą. I jak wieść niosła, a krewna potwierdziła, to niektórzy z nich nawet chcieli, żeby opiekunka od czasu do czasu po domu tylko w majtkach albo bez biustonosza paradowała. Niektórych to nawet palce swędziały i próbowali za piersi łapać. Przyłapani na gorącym uczynku, twierdzili, że to z choroby, a nie z chuci im tak ręce latają. Ale ona nie jest żadnym eksponatem do oglądania, a tym bardziej do obmacywania. I z góry mówi, że na takie coś to ona się nie pisze i striptizów robić nie będzie. Nawet za pieniądze.

Z kobietami pracować to co innego, bo te to tylko co najwyżej pokrzyczeć mogą. Gdy z głową coś nie tak mają, to krzyczą sobie, żeby im ona od myślenia i ciśnienia nie pękła. A jeżeli im tylko nerwy szwankują, to też chcą sobie pomóc i wrzeszczą na wszystko i na wszystkich, kto się na słuch nawinie. Żeby duszy ulżyć i niemoc zagłuszyć. Tak czy siak, to nie trzeba na to zwracać uwagi, bo to jest tak jak choroba. Sama przyszła i sama pójdzie – powiedziała kuzynka. Żeby tylko rodzina się nie wtrącała, czego i im, i przede wszystkim tobie życzę – dodała.

Po rozważeniu wszystkich za i przeciw zadecydowały, że opieka domowa i że nad kobietą będzie najlepszym rozwiązaniem. Opiekunka domowa nad chorą kobietą – taki będzie teraz jej tytuł. I zawód, chociaż ona o tym jeszcze nie wiedziała. Może by się zawiodła, gdyby ktoś jej to wtedy powiedział.

Agent specjalny

Pośrednik lub po amerykańsku agent zaproponował pracę ze starszą panią, która była, jak to mówią, na chodzie, nie wymagała za dużo, mało krzyczała, mieszkała sama w bezpiecznej odległości od rodziny i rozumiała trochę po polsku. A że najbliżsi na obchodach i inspekcjach rzadko się pojawiali, to Alicja ofertę z ukrywaną wdzięcznością przyjęła. Moją babcią ją nazwała, chociaż staruszki na oczy jeszcze nie widziała ani na uszy nie słyszała. Od razu lżej się jej na sercu zrobiło i zrozumiała, że tęskniła za ciepłem rodzinnym, a nie za robotą i zielonymi.

Chociaż pośrednictwo kosztowało tygodniową wypłatę, której jeszcze nie miała, to agent powiedział, że zaczeka, bo on chce takim ludziom jak ona pomagać. I że inne narody to sobie pomagają, a Polak Polaka w łyżce wody by utopił i jeszcze kamień do szyi przywiązał, żeby nie uciekł, jak się z tego topienia uratuje. On jest inny i na niego może zawsze liczyć, ale i on też liczy na nią, że nie przyniesie wstydu Polonii. Dodał też, że jeżeli nie dostanie pieniędzy, to wyrzuci ją z roboty, bo chętnych jest dużo, a pracy mało. No i jeszcze innym agentom przekaże, że jest nieuczciwa, i ona pracy nawet na sprzątaniu nie dostanie.

Alicja mogła użyć swoich zaskórniaków, żeby za usługę pośrednictwa zapłacić, ale to nie był jej sposób na zarządzanie funduszami. Bo jeżeli na przykład zachoruje albo, co gorsza, nogi po kilku dniach w tej pracy wyciągnie, to wtedy zainwestowane pieniądze przepadną jak kamień w wodę. A poza tym pośrednik przecież powiedział, że to ma być jej pierwsza tygodniówka, a nie oszczędności, to niech będzie tak, jak sobie życzył.

Na bank słuszny wybór

Po dwóch tygodniach pracy otrzymała pierwszą wypłatę. Spodziewała się zielonych, a tu niespodzianka, bo pierwszy raz w życiu otrzymała wynagrodzenie, które nie było ani rzeczą, ani złotówką, ani nawet dolarem. Chociaż o nich słyszała, to nigdy nie widziała ani czeku, ani książeczki czekowej i nie była zaznajomiona z tą formą obrotu bezgotówkowego. Niemądrze by było do gospodarza płatnika pretensje wnosić i narzekać, że gotówki nie przyniósł, bo może o tych czekach było w umowie napisane. A ona jej nie czytała i tylko sprawdziła, za ile i od kiedy do kiedy ma pracować, i podpisała tam, gdzie jej pośrednik wskazał.

Więc Alicja ten kwit wzięła i w tym samym dniu do agenta zaniosła, żeby należność za usługę uregulować, bo jeżeli sam namieszał, to niech sam ten kompot pije. Nigdy w życiu długów nie miała i od pożyczki amerykańskiej przygody nie zamierzała rozpoczynać. Agent wyjaśnił, że to nie takie proste, bo ten papier jest na nią, a on to jest on, a nie ona. Musi ten czek zanieść do banku, założyć konto dolarowe i gdy bank stwierdzi, że czek jest dobry, a jego wystawca prawdziwy i wiarygodny, to wypłaci jej pieniądze. Tyle, ile tam na tym czeku napisane. Taka przejściowa gotówka, ale jeszcze nie dolary, bo chodzenie po mieście i sklepach z kasą w portmonetce to nie jest najlepszy pomysł. Nawet w Ameryce – uświadomił ją pośrednik. Koncept byłej lekarce, a teraz opiekunce, przypadł do gustu i po kilku godzinach agent już liczył swoją dolę w dwudziestodolarówkach, a ona otworzyła bieżący rachunek bankowy z zamiarem uruchomienia oszczędnościowego, a może i innych, jak jej się trochę grosza, to znaczy centów, a w przyszłości nawet i dolarów uzbiera.

Pierwszą pracę to będzie pamiętała tak długo, jak będzie żyła, a może nawet i po śmierci, jak jej będzie dane. Po pierwsze dlatego, że to była jej pierwsza praca na nowym stanowisku, a po drugie – ponieważ miała w niej dobrze, a można nawet powiedzieć, że bardzo dobrze. Najważniejsze było to, że miała darmowe jedzenie w kuchni i dach nad głową. Dachu było dużo, bo duży pokój, dwie sypialnie, dwie łazienki i garaż, a w nim samochód, który nie był ani jej, ani babci do niczego potrzebny. Auto było poobijane, ale na chodzie, staruszka już nie miała prawa jazdy, bo jej zabrali z powodu wieku i wypadków. Alicja posiadała prawo jazdy, ale o prowadzeniu pojazdów mechanicznych nie miała zielonego pojęcia, bo prawko zdobyła tylko dlatego, że kurs na kierowcę na studiach był obowiązkowy, a ona do tego ani powołania, ani ochoty nie miała. Można było oczywiście rozważyć posadzenie Alicji za kierownicą wehikułu babci, ale nikt tego nie zaproponował. I wszyscy zdawali się być z tego zadowoleni.

Kuchnia była mała, ale jeść w niej mogła tyle, ile była w stanie i chciała. Bała się tylko, żeby nie przytyć, bo wtedy w swoje sukienki by nie weszła. A na kupowanie nowych nie miała ochoty, bo co to za przyjemność kupować kieckę czy sweterek, który nie jest spod lady i każdy klient mógł go sobie zafundować. Innym powodem było to, że postanowiła najpierw swoje pieniądze sobie zaoszczędzić, bo tych, co z kraju przywiozła, nie chciała dotykać, jakby złą moc miały. Ale gdyby nawet się na wydatek zdecydowała, to i tak nie miała możliwości do sklepu z ciuchami dojechać, bo kuzynka służbowo do innego stanu wyjechała.

A spać mogła tak długo, że wreszcie udało jej się nadrobić wszystkie nieprzespane noce, co w kraju najpierw przez naukę, a potem przez rodzinę, pomówienia i nocne telefony straciła.

Głucha babcia i głośny telewizor

Ale wszystko kręciło się wokół babci, która była sprawna umysłowo i fizycznie. Stosownie do wieku, jak miejscowy i domowy lekarz napisał, i co mogło oznaczać zarówno dobrą, jak i złą diagnozę. Dla Alicji była to jednak dobra diagnoza, bo jej podopieczna była samowystarczalna na tyle, że do chodzenia do łazienki towarzystwa nie wymagała i tylko dwa razy w tygodniu prosiła, żeby jej plecy wyszorować, jak była w wannie w kąpieli.

W ciągu dnia i do późnych godzin nocnych staruszka tylko siedziała wpatrzona w skrzynkę telewizora. Nie miało znaczenia, jaki kanał był włączony i jaka stacja oszukuje, bo polityka nie była jej w głowie. O rozrywki pewnie też nie dbała, bo nieważne było, czy to teleturniej, czy koncert rockowy. Wystarczyło jej tylko to, że coś tam na ekranie drga i podskakuje.

Wieczorami w czasie telewizyjnego oglądania po godzinie lub dwóch oczy zamykała i na fotelu pochrapywała i miała wtedy taki grymas na twarzy, jakby anioły widziała. I zaraz jej głowa jakoś tak śmiesznie do tyłu opadała, że Alicja myślała, że się jej od szyi oderwie i niebiosa jej nie pomogą. Na początku próbowała poduszkę pod jej głowę podkładać, żeby nieszczęściu zapobiec, ale zrezygnowała po kilku podejściach, bo z każdą taką próbą poducha lądowała na podłodze, zanim Alicja jeszcze do swego pokoju doszła.

Potem to opadanie głowy, które nie trwało nigdy dłużej niż pięć i nie krócej niż trzy minuty, było dla niej jak dzwonek w pracy. Po pierwszym serwowała kolację, po drugim przygotowywała dla babci łóżko, a po trzecim układała ją do spania. I dopiero wtedy mogła wyłączyć odbiornik. Nigdy przed trzecim opadaniem, bo kilka razy próbowała, ale babcia zawsze, wiedziona chyba szóstym albo siódmym zmysłem, niebezpieczeństwo ciszy odkrywała i głośno swoje niezadowolenie wyrażała. To najpierw do łóżka, a wyłączanie dopiero potem – taki był rytuał.

Ponieważ słuch babci szwankował, to odbiornik zawsze musiał grać tak głośno, jak tylko mógł. Miało to i dobre, i złe strony, ale więcej tych dobrych. Alicja przekrzyczeć go nie mogła, więc gdy chciała mieć czas dla siebie, to pokazywała babci książkę, że niby musi czytać. A ta kiwała głową ze zrozumieniem i wszystko było, jak to mówią Amerykanie, OK. Czytanie książek nie było jej tam w głowie i wtedy więcej czasu spędzała na telefonie albo przy lusterku, ale o tym to tylko ona i lustro wiedzieli, bo babcia nawet się nie domyślała. Tak jak i o wizytach narzeczonego, który wieczorami do niej wpadał i nawet chować się za bardzo nie musiał, ale o nim to ona opowie później. Może tylko teraz powiedzieć, że to był jeszcze jeden powód, dla którego ten telewizor miał swoje dobre strony.

Zakupów Alicja robić nie musiała, bo syn babci w każdy wtorek i piątek przywoził to, co trzeba, albo i jeszcze więcej. Wychodzić nie miała potrzeby, to i nie było pokusy, żeby swoje pieniądze na jakieś głupoty wydawać. Zostawało jej gotowanie, swoje malowanie i swoje i babci czesanie. I od czasu do czasu ze szczotką albo z odkurzaczem po mieszkaniu musiała się przelecieć, ale to bardziej z nudów i dla fizycznego ćwiczenia aniżeli z potrzeby.

Wolnego czasu nie miała dużo, ale i go nie potrzebowała, no bo i gdzie miała pójść. Kuzynka co mogła, to pomogła, a inni, może przez rodzinkę nastawieni, nie kwapili się jakoś z zaproszeniami i nawet nie dzwonili, żeby zapytać, czy żyje i jak ona sobie na obczyźnie radzi. A może z obawy, że będzie o coś prosić i jeżeli pomogą, to będą mieli przerąbane u jej ojca, a jeżeli nie pomogą, to u miejscowej rodziny, bo nie wsparli kuzynki, która o pomoc błagała. Ponieważ każdy tak samo myślał, to i do niej nie dzwonili, żeby się sobie samemu nie narazić.

Synalek babci obiecał wprawdzie, że może GPS pożyczyć, ale ona wiedziała, że bez samochodu to on nie działa. Na szczotce albo na odkurzaczu nie mogłam polecieć ani pojechać – dodaje z humorem, bo Alicja umie na siebie z dystansem patrzeć. Z drugiej strony te kilka godzin wolnego w weekend wystarczyło, żeby do banku skoczyć, na mszę zdążyć, sprawdzić skrzynkę, list na poczcie wrzucić, no i ewentualnie jakiś krem albo perfumy na kosmetykach w spożywczym kupić. A ona więcej niczego wtedy nie potrzebowała.

Lubliniak