Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowa książka autorki wydawniczego fenomenu „Cudowny chłopak”. Oparta na powieści graficznej R.J. Palacio pod tym samym tytułem. Na podstawie „Białego ptaka” powstał film z "Helen Mirren" i "Gillian Anderson" (polska premiera w 2024 roku).
Powieść o harcie ducha, odwadze i dobroci, które nie umierają nawet w najmroczniejszych czasach. Julian, który w „Cudownym chłopaku” jest jednym z prześladowców Auggiego, poznaje poruszającą historię swojej babci z czasów II wojny światowej. Sara Blum wiedzie idylliczne życie z uwielbiającymi ją rodzicami. Są jednak Żydami i ich świat wali się w gruzy, gdy do Francji wkraczają Niemcy. Oddzielona od rodziny Sara, która musi uciekać przed nazistami, otrzymuje pomoc z zupełnie niespodziewanej strony. Od niepełnosprawnego chłopca o imieniu Julian, gotowego zaryzykować wszystko, by ją uratować. Choć ona nigdy nie stanęła w jego obronie, gdy był wyśmiewany w szkole przez kolegów. Ukryta w jego domu, odcięta od wszystkiego, znajduje ucieczkę w przyjaźni z Julianem i w świecie, który wspólnie odkrywają.
Ta historia, choć jej akcja rozgrywa się kilkadziesiąt lat temu, jest wciąż aktualna, bo przypomina, że warto być dobrym, mimo że czasem wymaga to wielkiej odwagi.
"Powieść jednocześnie wyrazista i subtelna. Idealna kombinacja."
„The New York Times”
"Autorka wyraźnie łączy faszyzm i potworności II wojny światowej z tym, co się dzieje w dzisiejszym świecie."
„The Hollywood Reporter”
"R.J. Palacio, pokazuje rzeczywistość bez owijania w bawełnę, szanując zdolność młodych czytelników do radzenia sobie z mocnym tekstem."
„Forbes”
"Rozdzierająca serce i niosąca nadzieję."
„Kirkus Reviews”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 220
DOBRO ZAWSZE WRACA.
Powieść o poświęceniu i szlachetności nawet w najmroczniejszych czasach.
Przypomina, że warto być dobrym, nawet jeśli wymaga to wielkiej odwagi.
R.J. Palacio
Amerykańska pisarka pochodzenia kolumbijskiego, mieszkająca w Nowym Jorku, autorka bestsellera Cudowny chłopak, powieści, która rozeszła się w nakładzie 15 milionów egzemplarzy i została przetłumaczona na 55 języków. Kolejne książki Palacio – Cudowny chłopak i ja, Trzy cudowne historie, 365 dni cudowności i najnowsza, Pony – przez długi czas gościły na liście bestsellerów „New York Timesa”.
Erica S. Perl
Autorka ponad 40 książek dla dzieci i młodzieży. Jej powieść All Three Stooges nagrodzono National Jewish Book Award oraz Sydney Taylor Honor Book Award. Pisarka mieszka w Waszyngtonie.
Poznaj cudowny świat Auggiego Pullmana!
CUDOWNY CHŁOPAK
CUDOWNY CHŁOPAK I JA. TRZY CUDOWNE HISTORIE
CUDOWNY CHŁOPAK. WSZYSCY JESTEŚMY WYJĄTKOWI
365 DNI CUDOWNOŚCI
CUDOWNY DZIENNIK
Polecamy także
PONY
BIAŁY PTAK
Tytuł oryginału:
WHITE BIRD: A WONDER STORY
Tekst i ilustracje © R.J. Palacio 2022
Posłowie © Ruth Franklin 2019
All rights reserved
Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2023
Polish translation copyright © Maria Olejniczak-Skarsgård 2024
Redakcja: Anna Walenko
W książce wykorzystano fragment wiersza Fourth Elegy: The Refugees, autorstwa Muriel Rukeyser, ze zbioru The Collected Poems.
Copyright © 2005 by Muriel Rukeyser. Reprinted by permission of ICM Partners.
Projekt okładki: Motion Picture Artwork @ 2022 Lions Gate Entertainment Inc.
All Rights Reserved.
Zdjęcie na okładce: Larry Horricks
ISBN 978-83-8361-103-7
Wydawca
WYDAWNICTWO ALBATROS SP. Z O.O.
Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa
www.wydawnictwoalbatros.com
Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Konwersja do formatu EPUB oraz MOBI
Jan Żaborowski
Dla Mollie,
jej przodków i potomków
R.J.P.
Dla tych, którzy rozpościerają opiekuńcze skrzydła i dążą do pokoju
E.S.P.
Są dziećmi. Mają swoje zabawy.
Narysowały koło na mapie czasu,
Rozbawione wskoczyły do środka i podniosły kamyk.
Dam ci pomarańczowego kota i świnkę Klementynkę.
Ptak radości uderza skrzydłami w matową szybę.
Biały ptak siedzi na czubku drzewa.
Dzieci przerywają zabawę i odchodzą.
Muriel Rukeyser, ”Fourth Elegy: The Refugees”
Kto nie pamięta o przeszłości, jest skazany na jej powtórne przeżycie. George Santayana
– Koniec z grami wideo, Julianie. Weź się do lekcji.
Julian nie odrywał wzroku od iPhone’a.
– Właśnie odrabiam lekcje – odparł. – Przygotowuję projekt z historii i muszę porozmawiać z grandmère na FaceTimie.
Mama Juliana ze zdziwieniem uniosła brwi. Jej syn rzadko znajdował powód, żeby zadzwonić do babci, i wcześniej w ogóle nie wspominał o jakimś szkolnym projekcie. Miała ochotę sprawdzić, czy Julian jej nie nabiera, ale usłyszała sygnał oczekiwania na połączenie, więc wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Dłuższą chwilę nikt nie odpowiadał i Julian już chciał rozpocząć nową grę wideo, kiedy rozległ się znajomy głos.
– Allô? Allô?
Na ekran wypłynęła twarz – bez wątpienia babci. Całą sobą dawała do zrozumienia, że mimo swojego wieku nie zamierza żyć w wolniejszym tempie. Dla niej było to kwestią honoru. Intensywnie czerwona szminka i szykowne stroje pokazywały światu, że wciąż ma w sobie siłę, z którą należy się liczyć. I podobnie, jasno i dobitnie, wygłaszała swoje opinie. A była kobietą o zdecydowanych poglądach.
– Cześć, grandmère!
– Allô? – usłyszał w odpowiedzi Julian. – Allô? To ty, Julianie?
Oczywiście wiedziała, kto dzwoni – nikt inny nie nazywał jej grandmère. Reszta świata zwracała się do niej po nazwisku: madame Albans, lub po imieniu: Saro. Zirytowana, stukała w ekran, słysząc, ale nie widząc wnuka. Jednak nowoczesna technika na różne sposoby torpedowała wszelkie wysiłki starszej pani. Zdarzało się, że przypadkowo dotknęła niewłaściwego przycisku i połączenie natychmiast się urywało. Kiedy indziej miała wrażenie, że głos rozmówcy dochodzi z głębokiej studni. Właściwie nie było to takie zaskakujące, jeśli rozmówca, tak jak Julian, mieszkał w Nowym Jorku. W końcu między jego domem a jej mieszkaniem w Paryżu rozpościerał się cały ocean.
– Grandmère, patrz w ekran! – pouczył ją Julian. – I załóż okulary!
Posłusznie wykonała polecenie i w nagrodę zobaczyła słodkie brązowe oczy wnuka. A właściwie jedno. Julian powinien iść do fryzjera, stwierdziła. Grzywka zasłaniała połowę jego ładnej twarzy. Gdyby przebywali w tym samym pokoju, odgarnęłaby mu włosy z czoła. Może nawet zaprowadziła do swojego fryzjera, Marcela, na szybkie podstrzyżenie. Zważywszy jednak na dzielącą ich odległość, postanowiła się nie przejmować podobną do mopa czupryną wnuka i tylko cieszyć się rzadką przyjemnością, jaką sprawiał jej telefon od niego.
– O, jesteś! – powiedziała radośnie. – Już cię widzę. Allô, mon cher! Co słychać? Jak ci się podoba nowa szkoła?
Ostatnie pytanie było naładowane znaczeniem. Julian został niedawno przeniesiony do nowej szkoły, i to z niezbyt chlubnego powodu. W ten sposób otrzymał szansę na nowy start. Ale czy ją wykorzysta, zależało w dużej mierze od niego. Oboje o tym wiedzieli.
– Jest w porządku. Podoba mi się. To znaczy tęsknię za podstawówką Beechera i w ogóle. Tylko wciąż gnębi mnie… no wiesz… – Spojrzał w bok, jakby szukał odpowiednich słów. A może pogrążył się we wspomnieniach. – To, co zrobiłem – wykrztusił w końcu.
Babcia współczuła mu całym sercem. O tym, co dokładnie się działo podczas tamtego fatalnego roku w piątej klasie, wiedziała od syna i synowej, którzy prędko obwinili inne dzieci. Twierdzili, że doszło do pewnych incydentów – w zasadzie nieporozumień, jak sugerowali– a dyrekcja szkoły okazała pobłażliwość kilkorgu uczniom, tylko nie Julianowi. Pełną prawdę, ze szczegółami, poznała dopiero podczas pobytu całej rodziny w Paryżu. Historia, którą opowiedział jej Julian, różniła się od wersji jego rodziców. Wyjaśniło się, że wcale nie został pokrzywdzony, lecz aktywnie uczestniczył w tamtych wydarzeniach. Jego skrucha zrobiła na niej duże wrażenie. Wzbudziła w niej również nadzieję, że chłopiec w pełni wykorzysta szansę nowego startu.
Julian podparł głowę ręką i westchnął.
– Wiesz, czasem chciałbym cofnąć czas. Albo zacząć od nowa.
Grandmère pokiwała głową. Najchętniej przeniknęłaby przez telefon i wzięła wnuka w ramiona. Bo sama aż za dobrze znała to pragnienie.
– Rozumiem cię, mon cher. Każdy z nas czegoś żałuje w swoim życiu. Ale pamiętaj, że nie błędy o nas świadczą, lecz to, czego się na nich uczymy. D’accord?
Julian odgarnął włosy do tyłu i na jego twarzy pojawił się wyraz ulgi.
– No tak, dzięki, grandmère. – Na chwilę zapadła cisza. – Dzwonię w szkolnej sprawie. Muszę zrobić projekt z historii. Napisać pracę o kimś, kogo znam. Pomyślałem, że napiszę o tobie.
– O mnie? Miło słyszeć! – odrzekła, zaskoczona.
Wydawało jej się zabawne, że w oczach młodzieży starsi nie nadążają za czasem, nie są na bieżąco, wypadli z obiegu. Nieraz mówiła Julianowi: „To, co dla twojego pokolenia jest nowe, my już poznaliśmy w naszym długim życiu. Jest odnowioną wersją tego, co widzieliśmy wielokrotnie”.
Teraz wnuk zaskoczył ją jeszcze bardziej.
– Chciałbym, żebyś opowiedziała mi swoją historię, zaczynając od czasów wojny, kiedy byłaś dzieckiem.
– Aha. Hm… – wyszeptała.
Julian wyczuł jej wahanie i zaczął trajkotać jak najęty.
– Pomyślałem, że napiszę o tobie i Tourteau. Pamiętam, co mi opowiedziałaś, gdy byłem u ciebie ostatnio. Ale tym razem wolałbym cię nagrać. Mam też nadzieję, że przypomnisz sobie szczegóły.
– Hm… – powtórzyła.
Zastanawiała się nad tym. Julian rozumował słusznie. Od dawna chciała mu opowiedzieć o swojej przeszłości i tylko czekała, kiedy wnuk trochę podrośnie. Stosowna okazja nadarzyła się, gdy byli ostatnio w Paryżu. Mimo to, choć uważała, że powinien poznać historię jej życia, nie wyjawiła mu wszystkiego. Pewne rzeczy zachowała dla siebie.
Czy on jest gotów poznać całą prawdę? – pomyślała. Czy ja jestem gotowa ją wyznać?
– Och, Julianie… – Szukała słów, żeby wyrazić swoje skomplikowane uczucia, i zdumiało ją, że ma z tym kłopot. – To wspaniały pomysł – powiedziała w końcu – ale… tak trudno mi o tym mówić.
– Przepraszam, grandmère, nie chciałem sprawić ci przykrości. – W oczach Juliana błysnęła troska. – W porządku. Nie musimy…
I wtedy babcia podjęła decyzję. Nie dlatego, że wnuk chciał oszczędzić jej bolesnych wspomnień. Wręcz przeciwnie – jego gotowość, by porzucić swój plan i przejść do przyjemniejszych tematów, dała jej impuls, na który czekała.
– Nie – odparła stanowczym tonem. – Powinniśmy o tym porozmawiać, mon cher. Nawet jeśli to jest trudne. A raczej właśnie dlatego, że jest trudne. Również dlatego, że twoje pokolenie powinno wiedzieć o tamtych wydarzeniach.
Zamilkła. Zdjęła okulary i przetarła oczy. Dobrze, zrobię to, podjęła w duchu decyzję. Tylko… jak?
– Zgadzam się, Julianie – oświadczyła, znów zakładając okulary i usiłując pozbyć się wrażenia, że porusza się we mgle. Gdzieś tu była ścieżka, ale czy znajdzie ją bez żadnej mapy? – Opowiem ci swoją historię. Całą. Także to, o czym nikomu jeszcze nie mówiłam.
– Jesteś pewna, grandmère?
– Całkowicie, mon cher. – Chciała, by zabrzmiało to przekonująco, choć tak naprawdę było jeszcze chwiejne. – Żyliśmy wtedy w mrocznych czasach, Julianie, bez wątpienia. A jednak przez te wszystkie lata, najmocniej utkwiło mi w pamięci wspomnienie wcale nie mroku, lecz światła. Właśnie tą opowieścią chciałabym się z tobą podzielić.
Wzięła głęboki oddech.
– „Dawno, dawno temu…” Tak zazwyczaj rozpoczynają się bajki – powiedziała. – Swoją historię też tak rozpocznę, ponieważ od najmłodszych lat żyłam naprawdę jak w bajce. Zauważ, że nie byłam księżniczką, nie mieszkałam w pałacu ani nie miałam szafy pełnej jedwabnych sukni balowych. Ale z perspektywy czasu widzę, że miałam wszystko, co jest istotne, a nawet więcej. Dużo więcej.
Upiła łyk wody, po czym nalała sobie do kieliszka odrobinę czerwonego wina.
– Dorastałam w Aubervilliers-aux-Bois, na francuskiej prowincji, niedaleko gór Margeride. – Sięgnęła po oprawioną w ramki fotografię, która stała na jej biurku, i przez chwilę trzymała ją w dłoniach. Uroczy rynek pośrodku miasteczka, widoczny na zdjęciu, przywołał wspomnienia tamtych czasów. – To były szczęśliwe lata. Miałam wspaniałych rodziców. Piękny dom. Wielu przyjaciół. Ładne ubrania. Zabawki. I nawet pianino, na którym grałam, a to już naprawdę był luksus. Prawdę mówiąc, chyba trochę mnie rozpieszczano.
– Tylko trochę? – zażartował Julian.
– Chyba więcej niż trochę – przyznała. – O tak, zdecydowanie więcej, mon cher.
Julian zauważył, że zmienił się jej głos: dochodził jakby z oddali, co nie było takie dziwne, bo rzeczywiście znajdowała się daleko. Ale gdy wspominała swoją przeszłość, można było odnieść wrażenie, że oddala się jeszcze bardziej.
– Mój tato nazywał się Max Blum i był słynnym chirurgiem. Pacjenci przybywali do niego zewsząd. – Mówiła tak cicho, że Julian musiał przysunąć się do telefonu. – Mama była nauczycielką. Wykładała matematykę na uniwersytecie. W tamtych czasach to było coś niezwykłego. Kobiety nie uczyły na uniwersytetach. Ale ona uczyła…
Babcia przymknęła oczy.
– Mieli w sobie tyle miłości, Julianie – wyszeptała. – Niezmierzone pokłady. Otoczona ich opieką, początkowo nie zdawałam sobie sprawy, że wokół nas coś się zmienia.
Ptaki widziały góry, o których nam się nie śniło… Muriel Rukeyser, Fifth Elegy: A Turning Wind
Lata trzydzieste XX wieku, Francja
– Saro? Jesteś gotowa?
Zirytowana, obróciłam się w koło, patrząc, jak faluje moja nowa sukienka.
– Jak możesz o to pytać, papo? Od dawna jestem gotowa.
– Od dawna? – Z powątpiewaniem uniósł brwi.
– Właśnie. – Kiwnęłam głową. – Idziemy?
– Jeszcze chwila. Twoja mama zaraz się wyszykuje. Gdzie masz płaszcz i kapelusz?
Westchnęłam teatralnie.
– Papo, jest wiosna. Nie będą mi potrzebne.
Papa włożył płaszcz i kapelusz, po czym skrzyżował ręce na piersi i spojrzał na mnie.
– Moje drogie dziecko – odezwał się – jestem człowiekiem nauki. Wedle kalendarza zapewne jest wiosna, ale jeśli wyjrzysz przez okno, sama zobaczysz, że drzewa mówią co innego.
– Drzewa mówią, że mogę wyjść bez płaszcza i kapelusza.
– Twoja matka uważa inaczej. Koniec dyskusji – rozległ się głos maman, która dołączyła do nas w holu.
W czerwonym wełnianym płaszczu i kapeluszu pod kolor prezentowała się tak elegancko, że już bez dalszych protestów wzięłam płaszcz i kapelusz.
Obróciłam się, żeby mama doceniła mój wygląd, a ona pocałowała mnie w czubek głowy i wyruszyliśmy na targ, całą trójką, ramię w ramię.
To był nasz weekendowy zwyczaj. Rankiem szliśmy raźnym krokiem na zakupy. Zawsze chciałam być w środku. Czułam się bezpiecznie, wpasowana między rodziców. Lubiłam sobie wyobrażać, że jesteśmy jak kanapka: wysoki, elegancki papa i śliczna, wytworna maman to były dwie połówki une baguette, które obejmowały un petit morceau de fromage, czyli mnie.
– Bonjour, doktorze! Bonjour, madame! – witali nas mijani po drodze znajomi i sąsiedzi.
Podobało mi się, jak patrzyli na nas mieszkańcy naszego miasteczka. Myślałam sobie, że gdy mieli gości, mówili im: „To doktor Blum. Doskonały chirurg. Ma równie utalentowaną żonę. Wykłada na uniwersytecie! Jako jedna z pierwszych kobiet w naszym miasteczku ukończyła studia podyplomowe z matematyki. Czyż nie są piękną parą? A to ich córka, Sara. Urocze dziecko. Gra na pianinie, ma wielu przyjaciół…”.
– Saro?
– Słucham? – Wyrwana z zadumy, uniosłam głowę.
Maman uśmiechnęła się do mnie z zakłopotaniem i pogroziła mi palcem.
– Znowu się rozmarzyłaś?
– Nie, nie! No… może trochę – przyznałam.
– To nie zbrodnia – pocieszył mnie papa. – Raczej oznaka inteligencji. Masz żywy umysł, Saro. Podobnie jak twoja matka.
– Sądzę, że skłonność do bujania w obłokach odziedziczyłaś po ojcu – wtrąciła maman.
Szliśmy dalej. Papa delikatnie wziął mnie za prawą rękę. Chwilę później moją lewą dłoń ujęła maman. Z nadzieją czekałam, kiedy rodzice wymienią porozumiewawcze spojrzenia. Jakżeby inaczej…
– Un… deux… trois! – powiedzieli chórem i z zamachem unieśli mnie za ręce, a ja na trzy odbiłam się od ziemi i pofrunęłam w powietrze.
– Niedługo będziesz za duża na takie zabawy – ze śmiechem zauważyła maman.
– Nigdy w życiu! – odparłam.
Wiedziałam jednak, że ma rację – już nie byłam małym dzieckiem. Ale wciąż lubiłam się bawić i nie zamierzałam rezygnować z naszych wspólnych żartów. Szybkim ruchem wyjęłam bagietkę z koszyka na zakupy i pognałam przed siebie, trzymając ją w górze i spodziewając się, że rodzice zaczną mnie gonić.
– Wróć! – wykrzyknął papa, ale nie ruszył za mną w pościg.
Zmarszczył brwi i szepnął coś do maman, a ona z poważną miną pokiwała głową, po czym coś odszepnęła. Zadawałam sobie pytanie, o czym rozmawiają. Może maman nie podobało się, że biegam w nowej sukience? Może tylko wyglądali na niezadowolonych, a w istocie ukrywali coś przede mną? Niedługo, w maju, przypadały moje urodziny, więc może zastanawiali się, jaki mi kupić prezent.
Bacznie przyglądałam im się, jak rozmawiali, głowa przy głowie, i postanowiłam mieć oczy szeroko otwarte, bo a nuż z czymś się zdradzą. Nie sprawiało mi to kłopotu, bo uwielbiałam na nich patrzeć. Łączyła ich nie tylko wielka miłość, lecz również pokrewieństwo umysłów. Chociaż lekarze z najróżniejszych krajów zwracali się do papy o porady, to nie oni, ale maman była jego zaufaną powierniczką.
Po kilku minutach papa pobiegł za mną, co oznaczało, że w niepamięć poszła sprawa, która go zajmowała. Pisnęłam z radości i schowałam się za drzewem. Wśród śmiechów rodzice uganiali się za mną, aż w końcu papa odzyskał bagietkę.
Kiedy przystanął, żeby odsapnąć, skorzystałam ze sposobności i rozwinęłam swój pomysł, na który wpadłam wcześniej.
– Mówiłeś, że jest już wiosna, prawda, papo? Moglibyśmy urządzić piknik w lesie?
– Nie teraz, ptaszyno, ale obiecuję, że niedługo – odrzekł i w jego oczach pojawiły się iskierki.
Las Mernuit znajdował się niedaleko naszego domu. Był ciemny i straszny, zwłaszcza dla nas, dzieci. Krążyły opowieści, jeszcze sprzed wieków, o przeogromnych wilkach, które tam mieszkały. Starsi mieszkańcy zawsze ostrzegali mnie i moich przyjaciół, żebyśmy po zmroku nie zbliżali się do lasu – właśnie z powodu wilków. Mówili, że te straszne bestie niepostrzeżenie wyłażą pod osłoną mgły, chwytają swoje ofiary i równie niepostrzeżenie odchodzą. Nie wiedziałam, czy wierzyć w te historie, ale i tak las zazwyczaj był dla mnie złowieszczym miejscem.
Tylko nie wiosną. Wtedy działo się tam coś magicznego. Obserwowanie tej zmiany, której co roku niecierpliwie wyczekiwałam, było kolejnym zwyczajem w naszej rodzinie.
Kilka dni później znowu wspomniałam o pikniku w lesie. Potem jeszcze raz i jeszcze raz, aż w końcu dostałam upragnioną odpowiedź.
– Zapytajmy twoją mamę – z uśmiechem powiedział tato.
To oznaczało, że wreszcie nadszedł czas.
Zapakowaliśmy jedzenie do wiklinowego kosza. Nic wymyślnego – po prostu kilka kanapek, czerwone wino dla rodziców, lemoniada dla mnie i owoce. Maman starannie złożyła koc piknikowy, błękitny jak niebo, na brzegach haftowany w różowe różyczki. Poszliśmy do lasu i zapuszczaliśmy się coraz dalej w głąb. W świetle dziennym las tak bardzo nie przerażał, zwłaszcza że byli przy mnie rodzice. Na wszelki wypadek bacznie się rozglądałam, czy nie wyskoczą skądś dzikie bestie.
Szczęśliwie nie natknęliśmy się na ścianę złowieszczej mgły ani na wygłodniałe wilki.
– Dzwonki! – zawołałam, wbiegając na polankę, uradowana jak na widok starych przyjaciół.
Powitał mnie dywan jasnobłękitnych i fioletowych kwiatów. Rodzice rozkładali na kocu jedzenie, ja tańczyłam dokoła polanki, rozkoszując się pięknem i zapachami, o jakich mi się nie śniło.
– To miejsce jest magiczne – powiedziałam do maman, gdy już nacieszyłam się odgrywaniem księżniczki wśród czarodziejskich kwiatów i opadłam na koc.
– Na to wygląda – przyznała.
Miała ścisły umysł i często zaprzeczała istnieniu czegoś niepotwierdzonego naukowo.
– Tak jest – oświadczyłam z uporem.
– Ona ma rację, Rose – wtrącił się papa, dolewając jej wina. Szeroko się uśmiechnęłam, zadowolona, że staje po mojej stronie. – Dzwonki rzadko występują tak daleko na południu. Nie ulega wątpliwości, że pojawiły się tutaj za sprawą czarów. Inaczej nie da się tego wyjaśnić.
– No właśnie! – wykrzyknęłam triumfalnie.
Maman upiła łyk wina i uniosła wolną rękę, niby na znak, że się poddaje. Odstawiła kieliszek i spoglądając na mnie, westchnęła i powiedziała:
– Popatrz na naszą córeczkę, Maxie. Jaka jest już duża!
Papa pokręcił głową.
– Ależ, Rose, ona wciąż jest naszą ptaszyną.
„Ptaszyna”. Poderwałam się na równe nogi, słysząc pieszczotliwe określenie, jakiego wobec mnie używał. Było również sygnałem do mojej ulubionej zabawy.
– Och, papo, zrobisz tak, żebym pofrunęła?
– Oczywiście. – Wstał z koca i wyciągnął do mnie ręce. – Jak wysoko chcesz polecieć?
– Do samego nieba!
Patrzyliśmy sobie w oczy, a ja przyłożyłam dłonie do jego policzków, zachwycona, że cała jego uwaga skupia się na mnie. Papa miał dużo siły i nie było takiej rzeczy, której by nie mógł zrobić.
– Jak szybko chcesz lecieć? – zapytał.
Na te słowa rozłożyłam szeroko ręce, a papa podniósł mnie i zaczął kręcić się w koło.
– Szybko jak ptak!
– Zamknij oczy… – powiedział papa.
Nabrałam powietrza, czując, jak wiruję coraz szybciej. To była moja prawie najulubieńsza chwila: tuż-tuż, ale jeszcze w mocnych objęciach, na sekundę przed…
– …i fruń! – wykrzyknął papa, podrzucając mnie w powietrze.
Zacisnęłam powieki i poszybowałam, lekka jak piórko. Wyobrażałam sobie, że jestem ptaszyną mojego taty, łapię wiatr w skrzydła i wznoszę się do nieba. Lądowanie zawsze było przebudzeniem, nagłym, ale niebolesnym. Tato podrzucał mnie tak delikatnie, że nigdy nic mi się nie stało. I za każdym razem prosiłam, by zrobił to znowu.
Uwielbiałam tę zabawę, tylko we dwoje, papa i ja.
Zachwycało mnie to, jak się wtedy czuję – szczęśliwa i beztroska jak ptak.
Upajałam się myślą, że tato, nawet gdy wypuszcza mnie z rąk, czuwa, żebym była całkowicie bezpieczna.
Dalsza część w wersji pełnej