Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Twoje dziecko znika. A teraz, gdy wraca po latach do domu, czujesz, że to chyba jakiś blef...
Twoje dziecko zniknęło bez śladu.
Miało wtedy zaledwie sześć lat. Wszędzie rozwieszono plakaty, policja prowadziła śledztwo.
Niestety bez skutku.
Ale teraz, po dwunastu latach, twoje dziecko wraca do domu.
Po prostu puka do drzwi.
Umierasz ze szczęścia, że masz je z powrotem przy sobie.
Ale wkrótce zaczynasz się zastanawiać, dlaczego nie potrafi odpowiedzieć na tak wiele pytań.
Gdzie było przez cały ten czas? Jakim cudem udało mu się wydostać i wrócić do domu?
I nie są to jedyne wątpliwości…
Jenny zaginęła, gdy miała sześć lat. Po prostu zniknęła, idąc do mieszkającej po sąsiedzku koleżanki. Zdarzenie wstrząsnęło całą okolicą; to była taka spokojna i bezpieczna dzielnica, nigdy nie zdarzyło się tam nic złego. Jednak dziewczynka przepadła bez śladu.
Dwanaście lat później, kiedy wiszące na słupie ogłoszenie o jej zaginięciu dawno już wyblakło, Jenny nieoczekiwanie pojawia się w domu. Rodzice witają ją z otwartymi ramionami. Córka twierdzi, że została porwana i cudem zdołała się wyrwać z rąk ludzi, którzy zgotowali jej prawdziwe piekło. Przedstawiana przez Jenny wersja wydarzeń nie przekonuje jednak jej starszego brata, wątpliwości mają też policjanci i przesłuchujący dziewczynę agenci FBI. Wkrótce okazuje się, że po powrocie do domu ktoś bacznie obserwuje jej każdy krok. Zaczynają się mnożyć pytania: co naprawdę działo się z Jenny przez te lata? Dlaczego wróciła akurat teraz? Czy jej dom to rzeczywiście miejsce, w którym może się czuć bezpieczna? I czy bezpieczni są pozostali członkowie jej rodziny?
WKRÓTCE EKRANIZACJA POWIEŚCI.
Fantastyczna książka. Mroczna i niesłychanie wciągająca. Trzyma w niesamowitym napięciu.
Lee Child
Intensywna, mroczna, pełna nieprzewidywalnych zwrotów akcji. Nie przegapcie tej powieści.
Samantha Downing, autorka "Mojej doskonałej żony"
Fenomenalna eksploracja rodzinnych sekretów. Thriller o zacierających się granicach pomiędzy fantazją a rzeczywistością, ofiarą a oprawcą.
"Kirkus Reviews"
Doskonale wykonany i prowokujący do myślenia thriller o dziecku, które widziało o wiele za dużo.
"Booklist"
S.K. Barnett to pseudonim literacki autora bestsellerów "New York Timesa", którego poprzednia powieść została przeniesiona na ekrany.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 307
Tytuł oryginału
SAFE
Copyright © 2020 by Jamememes Sis Sies Sieegggeelell
All rights reserved
Projekt okładki
Emma Grey Gelder
Zdjęcie na okładce
© Karina Vegas/Arcangel Images
Redaktor inicjująca
Magdalena Gołdanowska
Redakcja
Aneta Kanabrodzka
Korekta
Maciej Korbasiński
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8234-689-3
Warszawa 2021
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Dla Laury,
z którą kiedyś uniosłem się
na diabelskim młynie do gwiazd
i już stamtąd nie wróciłem.
PROLOG
Pierwsze ogłoszenie pojawiło się nazajutrz po zaginięciu. Ostatecznie wywieszono ich ponad półtora tysiąca, oklejono nimi prawie każdą wolną powierzchnię w miasteczku. Wszystkie wyprodukował właściciel miejscowej drukarni, który prawie nie znał przerażonych rodziców, ale doszedł do wniosku, że może zrobić przynajmniej tyle.
Ogłoszenie zostało przybite do słupa telefonicznego przed Słynną Pizzerią Freda, której nazwa mogła służyć za przykład podwójnie fałszywej reklamy, bo serwowana w niej pizza nie była słynna ani nawet znana, a lokal nie należał do żadnego Freda. Właścicielem był Serb, niejaki Milche, który uznał, że włoskie imię przyciągnie więcej klientów. Jako wielbiciel Ojca chrzestnego wybrał Freda, bo doszedł do wniosku, że Michael ma zbyt angielskie brzmienie. Jak wiele pizzerii na Long Island, lokal stał się ulubionym punktem spotkań miejscowego towarzystwa w wieku przedalkoholowym i gdy Milche przed zamknięciem wyganiał ostatnich młodocianych klientów, ich czternastoletni przemądrzały herszt odwracał się i cytował, choć odrobinę niedokładnie, słynną kwestię: „Złamałeś mi serce, Fredo, złamałeś mi serce”.
Serce mogła z pewnością złamać treść ogłoszenia umieszczonego na słupie przed pizzerią Freda 10 lipca 2007 roku. Pod czarnym napisem ZAGINIONA, wydrukowanym pogrubioną czcionką Helvetica, widniało zdjęcie sześcioletniej Jennifer Kristal. Szkolna fotografia z pierwszej klasy, na której wystrojona mała dziewczynka uśmiechała się do obiektywu.
Ten dziwny rozdźwięk trudno było pojąć zwłaszcza rodzicom, którzy tędy przechodzili – co robi ta niewinna buzia na słupie? Słupy telefoniczne to było odpowiedniejsze miejsce na ogłoszenia o wyprzedaży używanych rzeczy, ulotki wyborcze miejscowych polityków i reklamy usług fachowców ozdobione szeregiem pasków z numerem telefonu, przypominających frędzle striptizerki. Na żadnej z nich nigdy nie było twarzy sześcioletniej dziewczynki o promiennym, ujmującym uśmiechu, która pewnego dnia poszła do swojej najlepszej przyjaciółki mieszkającej na tej samej ulicy – owszem, miała zaledwie sześć lat, ale zamierzała iść tylko dwa domy dalej, było lato i nie działo się to na żadnym szemranym osiedlu. Na litość boską, to było przedmieście zamieszkiwane przez zamożną klasę średnią; jej mama, Laurie, odprowadziła dziewczynkę do drzwi i nawet stała przez chwilę, patrząc, jak córka zeskakuje ze schodków przed domem – a potem Jenny zniknęła. Nigdy nie dotarła do swojej najlepszej przyjaciółki Toni, nigdy nie wróciła do domu.
Kamień w wodę.
Ludziom nie mieściło się to w głowie. Żeby dziecko tak po prostu zniknęło – jak jakaś ubrana w cekiny asystentka magika w trakcie występu. Zdarzenie uświadomiło im ulotność istnienia, kazało kwestionować dotychczasowe podejście do życia. Bo skoro małe dziewczynki mogą rozpłynąć się w powietrzu, to co jeszcze może się stać?
Nie bardzo też wiedzieli, co powiedzieć Laurie i Jake’owi – to Jake powiesił pierwsze ogłoszenie. Ludzie na ogół ich unikali, jeśli tylko zdążyli w porę ich zauważyć. Sąsiedzi skręcali do sklepu albo odgrywali pantomimę, że zostawili coś w samochodzie – aby mieć pretekst do zrobienia w tył zwrot, by pójść po zapomnianą rzecz. Zachowywali się, jakby rozpacz była zaraźliwa. Ale co można powiedzieć rodzicom, którym ukradziono dziecko, których jedyną córkę uprowadzono Bóg wie gdzie – może wywieziono już cztery stany dalej, a może siedziała gdzieś w wilgotnej piwnicy albo w miejscu, którego nikt nie miał ochoty nawet sobie wyobrażać.
Początkowo z zapałem podejmowano godne podziwu solidarne wysiłki, by pomóc zrozpaczonym rodzicom. Do poszukiwań włączył się nie tylko właściciel drukarni, ale także grono bliższych znajomych Laurie i Jake’a: rodzice Toni Kelly, najlepszej przyjaciółki, do której Jennifer szła tamtego popołudnia, a prócz nich Shapirowie, Kleinowie i Mooneyowie – stali bywalcy przyjęć przy grillu, które w Dzień Niepodległości urządzali Laurie i Jake. Nieodłącznym elementem tych hucznych imprez zawsze były niesamowite pokazy fajerwerków urządzane dzięki przyrodniemu bratu Jake’a, Brentowi, który przywoził z Karoliny Północnej cały samochód petard i rakiet. Krążyły nawet plotki, że oddaje je w komis nastolatkom z dzielnicy.
Mało tego, włączyli się też ludzie, którzy nigdy nie poznali Kristalów, mieszkańcy przedmieścia mający dzieci w tej samej klasie albo w tej samej drużynie piłki nożnej co Jennifer. Ludzie, którzy w ogóle nie znali zaginionej dziewczynki, ale mieli syna czy córkę w podobnym wieku i zdobywali się na refleksję: „Boże, przecież to samo mogło spotkać mnie”. Pomagali też ci, których po prostu przyciągały tego rodzaju działania.
Organizowano akcje poszukiwania Jennifer w parku. Zaspani ochotnicy zbierali się o szóstej rano w Hunter Park, ustawiali się w tyralierę przypominającą formację drużyny futbolowej przy wykopie, a potem przeczesywali gęste zarośla aż do stawu. W ciągu kilku pierwszych tygodni działała całodobowa telefoniczna Linia Specjalna Jennifer, której operatorzy pochłaniali cysterny kawy dostarczanej gratis przez miejscowy lokal Dunkin’ Donuts. W domu Kristalów przy Maple Street uruchomiono rotacyjną grupę wsparcia, która przynosiła zapiekanki z makaronem, gulasze, bajgle i inne wiktuały, by Laurie, Jake i ich syn Ben mieli co jeść. Wprawdzie Laurie i Jake przez pierwszy tydzień nie potrzebowali zbyt wielu kalorii, ale ośmioletni wówczas Ben wiecznie miał lukier z pączków na górnej wardze.
W auli miejscowej szkoły odbyło się nawet spotkanie, na którym zapłakani rodzice wystąpili w przepełnionej sali i błagali wszystkich, którzy coś zauważyli, cokolwiek – obcy samochód, osobę o dziwnym wyglądzie – albo usłyszeli jakąś uwagę, choćby odrobinę podejrzaną, by koniecznie zgłosili to pod numer Linii Jennifer. Prowadzący śledztwo detektyw Looper, weteran z dwudziestoletnim stażem, wtrącił dość posępną przestrogę, że kluczowe dla szczęśliwego zakończenia sytuacji takiej jak ta jest kilka pierwszych dni – powiedział to, mimo że te pierwsze dni właśnie dobiegały końca.
Kiedy dochodzenie Loopera utknęło w martwym punkcie, miejsce nominalnego eksperta zajęli inni: wynajęty przez Kristalów prywatny detektyw Lundowski, który brał pięćset dolarów dziennie za „wytrwałe poszukiwania”; jasnowidząca, madame Laurette, która twierdziła, że pomogła policji rozwiązać wiele spraw w związku z tajemniczymi zaginięciami; a później – dużo później – detektyw od spraw niewyjaśnionych, Joe Pennebaker, który skrupulatnie od nowa badał każdy dowód. Brzmi to szumnie w zderzeniu z rzeczywistością, bo właściwie nie było żadnych dowodów – w każdym razie fizycznych.
Jak to bywa w takich okolicznościach, odnotowano parę fałszywych alarmów – ustalono, że w pobliżu domu Kristalów mieszka człowiek notowany za przestępstwa seksualne, potem do winy przyznał się niejaki Ton Doak, starszy mężczyzna, który w piwnicy trzymał pornografię z udziałem dziewczynek w nieokreślonym wieku. Okazało się jednak, że przestępca seksualny ma niezbite alibi, a Doak wielokrotnie przyznawał się policji do różnych czynów, między innymi do zabójstwa Medgara Eversa, Johna Lennona, a nawet samego prezydenta Kennedy’ego, choć wtedy chyba dopiero zaczynał chodzić do drugiej klasy.
Po pewnym czasie pierwsze ogłoszenie na słupie, podobnie jak zainteresowanie zniknięciem Jennifer, zaczęło blaknąć. Pogrążonym w żalu rodzicom trudno było to pojąć, ale tak już jest. Wdziera się zwyczajne życie; trzeba się zmierzyć z różnymi sprawami rodzinnymi – tragicznymi, dobrymi albo banalnymi, jak ukończenie szkoły, rozwody, rocznice i pogrzeby. Zresztą w tym kraju wyraźnie nasilają się objawy społecznego deficytu uwagi – prawdopodobnie z winy Internetu, gdzie w zasięgu kliknięcia jest kolejne zdjęcie dziecka palącego papierosa czy historia upadku następnej celebrytki. Ludzie tracą zainteresowanie z prędkością światła.
Wokół wiele się działo i amatorzy tragedii mieli co przeżywać. Dla zdeklarowanych republikanów w dzielnicy – a Long Island pozostała jednym z ich ostatnich bastionów na południu stanu – taką tragedią była przegrana w wyborach prezydenckich bohatera wojennego Johna McCaina z liberałem z Chicago, który ledwie chwilę zdążył pobyć senatorem. Plakat wyborczy McCain/Palin pojawił się na słupie tuż pod ogłoszeniem ze zdjęciem Jenny, która mimo półtora roku niepogody zachowała promienny uśmiech, choć oczy mocno wyblakły i upodobniły się do matowych monet. Ktoś niebieskim sprayem skreślił nazwiska MCCAIN/PALIN i zastąpił je hasłem NADZIEJA I ZMIANA, SKARBIE.
Nadzieja prawie już wygasła w domu przy Maple Street, gdzie wciąż mieszkali Laurie i Jake. Nie chcieli porzucić miejsca zbrodni, bo przecież wiązało się z nim całe życie Jennifer – tu obchodziła pierwsze urodziny, wypowiedziała pierwsze słowa, stawiała pierwsze kroki. Zostali także dlatego, że to naturalne zachowanie rodziców zaginionych dzieci – gdyby się wyprowadzili, jak odnalazłaby drogę do domu?
Do 2012 roku ocalała tylko połowa ogłoszenia, a resztę przykryły ulotki Mitta Romneya i Chucka Schumera. To była górna połowa, nadal było widać oczy Jennifer Kristal, które jak u Mona Lisy zdawały się patrzeć na obserwatora bez względu na to, z której strony ulicy zbliżał się do słupa. Niektórzy mijali go, nie wiedząc, kim jest osoba ze zdjęcia – ludzie, którzy niedawno sprowadzili się do dzielnicy, a nawet część dawnych mieszkańców, którzy po prostu zapomnieli o zaginionej dziewczynce.
Jej rodzice nie mieli tego szczęścia. W piątą rocznicę zaginięcia Jenny Jake wystąpił w miejscowej telewizji na Long Island z nową prośbą – przypominało to wiadomości, które NASA wysyłała w wystrzeliwanych w przestrzeń sondach międzyplanetarnych, mimo wątpliwości, czy ktokolwiek je odczyta, ale uznał, że warto spróbować: „Jenny, jeżeli mnie słyszysz, chcę ci powiedzieć, że nigdy nie przestaliśmy cię szukać. A jeżeli ogląda to jej porywacz, niech wie, że zależy nam tylko na jej powrocie. Proszę, niczego więcej nie chcemy. Nie zawiadomimy policji. Chcemy tylko odzyskać córkę”.
Lokalny dziennikarz uzupełnił ten apel przygnębiającymi danymi statystycznymi, które pokazywały, jakie jest prawdopodobieństwo, że Jennifer – lub inne zaginione dziecko – nadal żyje po upływie tak długiego czasu. Szanse wynosiły mniej więcej tyle, co wygrana w loterii nowojorskiej (według Urzędu Statystycznego Stanu Nowy Jork – jeden do 3 838 380). Aby jednak nie pozostawiać widzów bez okrucha nadziei, wspomniano o kilku sprawach, na przykład Elizabeth Smart, dziewczynki znalezionej w Utah, i paru innych, gdzie zaginione dziecko zostało cudem odnalezione albo samo zgłosiło się pewnego dnia na posterunek policji i potwierdziła się jego tożsamość. Na ekranie wyświetlono to samo zdjęcie, które było wydrukowane na ogłoszeniu przybitym do słupa, a obok niego dzieło policyjnego portrecisty przedstawiające, jak dziś mogła wyglądać Jennifer. Nastolatka niezbyt przypominała Jenny, nie miała tego czarującego uśmiechu i radości w oczach, jak gdyby autor portretu starał się odcisnąć w jej rysach niezliczone okropności, których ofiarą mogła paść w ciągu tych lat.
Siedem lat później, kiedy tamto ogłoszenie stało się ledwie widoczne i prawie zupełnie wyblakło – został tylko zarys bladego widma czającego się pod innymi – gdy deszcz, śnieg, błoto i czas prawie zupełnie mnie zatarły, w końcu wróciłam do domu.
1
Forest Avenue, centralna oś dzielnicy z trzema pasami ruchu w każdą stronę, i Forest Avenue Diner – knajpka, gdzie od piątej po południu dostawało się zniżki na kolację, łącznie z deserem i kawą – stała na północno-zachodnim rogu jak na posterunku… A może to był róg północno-wschodni? Uwaga: sprawdzić kierunki. Nieważne, tego lokalu przecież nie zapomniałam.
Jadałam w nim, to była niedzielna tradycja rodziny Kristalów, która zaczęła się, gdy byłam tak mała, że mieściłam się w czerwonym plastikowym krzesełku dla dzieci.
Ciekawe, czy jeszcze tam chodzą – mam na myśli mamę, tatę i Bena – na przekór wszystkiemu podtrzymując tradycję, a jeżeli dawno ją porzucili, to czy wybrali jakąś inną restaurację, w której jadali niedzielne śniadania, a może w ogóle przestali wychodzić.
Gdy przechodziłam obok lokalu, otworzyły się drzwi. Poczułam dobiegający zza nich zapach naleśników, syropu i smażonych jajek. Fakt, byłam głodna. Ale z drugiej strony zawsze byłam głodna – odkąd pamiętam, czułam głód.
W kieszeni dżinsów miałam zmięte banknoty, chyba dwa dolary. Za mało na muffinkę czy nawet jajko. Może wystarczyłoby na kawę, ale co mi po kawie?
Poszybowałam dalej – właśnie tak się czułam, jakbym unosiła się nad tym małym przedmieściem, jak we śnie, kiedy równocześnie jest się w środku i patrzy się z góry, wszystko na wpół się przypomina, na wpół nie, wszystko wygląda dokładnie tak samo i zarazem niepokojąco inaczej. Jak ja.
Była późna jesień, ale tak ciepła, że chciało się rozpiąć i zrzucić kurtkę. Suche brązowe liście na chodniku kruszyły się w pył pod moimi butami.
Zrobiłam sobie nawet z tego zabawę, nie tyle szłam ulicą, ile oznajmiałam swoją obecność każdym krokiem, który miażdżył liście. Cześć, wróciłam. Poruszałam się trochę zygzakiem – niektórzy sklepikarze zgarnęli liście na sterty, musiałam więc od czasu do czasu skakać w bok, żeby nie przerywać chrzęszczącego rytmu. Zastanawiałam się, czy wyglądam jak na haju, jak gdybym wracała chwiejnym krokiem z całonocnej imprezy.
Właśnie wtedy je zobaczyłam – spojrzałam w oczy dawnej sześcioletniej sobie. Ledwie widoczne oczy – trzeba było naprawdę wytężyć wzrok, by je dostrzec w białej pustce. Ogłoszenie wisiało na słupie telefonicznym przed pizzerią. Dół słupa obwąchiwał pies, nie mogąc się zdecydować, czy okrasić go moczem, a jego właścicielka, kobieta w średnim wieku, flegmatycznie przeglądała coś w telefonie i zachowywała się tak, jak gdyby wcale nie trzymała smyczy z uwiązanym na końcu psem.
Chciałam podejść do słupa i przyjrzeć się uważniej, ale bałam się psów. Zaczekałam więc, aż kobieta wreszcie przestanie gapić się w ekran komórki i pociągnie ulubieńca, mimo że nie skończył sikać.
To trochę przypomina spoglądanie w lustro, pomyślałam, stając przed ogłoszeniem, ale lustro magiczne, które pokazuje wydarzenia z przeszłości – po drugiej stronie czaił się równoległy obłąkany świat. Właśnie wracałam z tego świata. I zamierzałam przestąpić próg swojego pokoju sześciolatki, gdzie wszystkie zabawki stały tak, jak je zostawiłam. Pamiętaj: lalka Bratz. Elmo. Dwie Barbie. Stado plastikowych koni – wśród nich palomino, któremu dałam na imię Goldy.
Pamiętaj…
– Siema.
Dopiero po drugim nosowym „siema” zorientowałam się, że ktoś zwraca się do mnie.
Chłopak. Nic nowego. Kiedy pojawiam się gdzieś na chodniku, często podchodzi jakiś gość i próbuje mnie zagadnąć. Ten mógł być starszy ode mnie, chociaż nosił się bardziej młodzieżowo: z tylnej kieszeni wystawała czerwona bandanka, a dżinsy biodrówki niebezpiecznie nisko wisiały na kościach miednicy, ukazując parę centymetrów paskudnych brązowych bokserek.
– Masz fajkę? – zapytał.
– Nie.
Nie odszedł. Może próbował się popisać przed kumplami, bo od wejścia do pizzerii przyglądała się nam publiczność złożona z chłopaków – wyglądali na młodszych od niego.
– Nie jesteś stąd. – Stwierdzenie zabrzmiało trochę jak pytanie.
– Kto tak powiedział?
– No bo nigdy cię tu nie widziałem…
Próbował zapuścić bródkę – z naciskiem na „próbował”, bo wyglądała jak nieregularne kępki włosów, jakie można zobaczyć u chorych na raka.
– Fakt, trudno powiedzieć – odparłam.
– Czyli nie jesteś…
– Co nie jestem?!
– Z tej dzielni.
– Jestem. Tyle że ostatnio mnie nie było.
– Aha…
Widziałam, że nie bardzo rozumie. Przez chwilę gapił się na słup i zauważyłam, że spojrzał w moje oczy. Te dawne oczy. Zanim zobaczyły masę rzeczy, których nie powinny oglądać.
Przestąpił z nogi na nogę, bo wyraźnie wyczerpał mu się repertuar.
Odwróciłam się od niego i znowu utkwiłam wzrok w słupie, dając mu jasny komunikat: spadaj. Po kilku sekundach zrozumiał aluzję – no dobrze, raczej polecenie – i chyłkiem się wycofał, ale zadanie chyba zostało wykonane, bo z loży komentatorów usłyszałam przytłumione okrzyki i odgłos przybijanych piątek.
Kiedy skończyłam spotkanie twarzą w twarz z resztkami własnej twarzy, zerknęłam w jego stronę i zobaczyłam, że ciągle się na mnie gapi, tym razem jednak bez udawanej drwiny. Miał w oczach coś innego. Przez moment wydawało mi się, że wiem, co to jest. Błysk rozpoznania, ale tego rodzaju, gdy człowiek nie wie, co właściwie poznaje.
Nie. Niemożliwe.
Ruszyłam w dalszą drogę, szybciej, niż zamierzałam, mimo że wciąż szłam jakby bez celu, chociaż miałam w głowie mglisty cel. Nie miałam już wrażenia, że się unoszę. Stąpałam twardo po ziemi. Nagle żołądek zmroziła mi panika, bo z obu stron mijali mnie ludzie – to była sobota, prawda? Mnóstwo ludzi wyszło z domu, żeby się nacieszyć zaskakująco ciepłym dniem.
Pochłaniała mnie ta ludzka fala przewalająca się chodnikiem, jakby się dokądś spieszyła i koniecznie chciała mnie zabrać ze sobą, ale znałam to, już tego próbowałam, dzięki, nie miałam ochoty skorzystać. Przestawałam panować nad sytuacją. Nie mogłam o sobie decydować.
Stój.
Głębokie oddechy. Wdech, wydech. Głęboko…
Zorientowałam się, że stoję oparta o szary samochód zaparkowany na środku chodnika. To dziwne uczucie, gdy człowiek stwierdza, że robi coś, nie mając pojęcia, że to robi, jak gdyby lunatykował i ktoś zapalił światło.
Zobaczyłam, że ktoś mi się przygląda – kobieta z wózkiem spacerowym, w którym siedział dzieciak z niebieskim smoczkiem w buzi. Niebieski jest dla chłopców. Wahała się, pewnie dlatego, że widziała, co się ze mną dzieje.
– Czy, hm, wszystko w porządku? – Nagle znalazła się tuż obok mnie, zostawiwszy wózek parę metrów dalej, żeby się zająć dziewczyną w beżowej kurtce i brudnych dżinsach. Chciałam jej powiedzieć: nie, nie zostawiaj tego wózka. Nie masz pojęcia, co się może stać. Myślisz pewnie, że jesteś blisko dziecka, ale tak samo blisko może być coś innego, może się zdarzyć coś niewyobrażalnego. Niewybaczalnego. Wracaj.
Właśnie to chciałam jej powiedzieć.
Powiedziałam jednak:
– Muszę się widzieć z policjantem. Proszę. Jestem Jenny Kristal i muszę porozmawiać z policjantem.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI