Bloody Island - Reiss Catherine - ebook + książka
NOWOŚĆ

Bloody Island ebook

Reiss Catherine

3,8

Opis

Elektryzująca opowieść inspirowana eksperymentem znanym jako mysia utopia Johna B. Calhouna. Popularna marka napoi energetycznych, Pure Eden, organizuje konkurs, w którym do wygrania są wakacje na tropikalnej wyspie. 20-letnia Sara Zarzycka mimo początkowych wątpliwości decyduje się wysłać zgłoszenie. Wkrótce kobieta odkrywa niepokojące połączenie między wyspą a własną mroczną przeszłością.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 296

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (13 ocen)
5
5
0
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AdoraDearheart

Z braku laku…

Można przeczytać, tylko po co?! Piramidalna bzdura, którą Autorka chce nam sprzedać jako intelektualne rozważania nad przyszłością ludzkości. Jest to źle napisane, niespójne i kompletnie nieciekawe, a rzekome nawiązania do autentycznego eksperymentu z przełomu lat 60. i 70. naciągane i pozostające raczej w sferze życzeń Autorki.
10
Ellza1505

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawa 🙂
00
lovebooks21300
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Lubicie thrillery psychologiczne pełne tajemnic i intryg? Jeśli tak, to książka jest zdecydowanie dla Was! „Bloody Island” to książka, która zabiera nas w mroczny świat, w którym nic nie jest takie, jakie się wydaje. Historia zaczyna się od konkursu znanej firmy napojów energetycznych Pure Eden, którego nagrodą jest wakacyjny wyjazd na tajemniczą wyspę. Główna bohaterka 20-letnia Sara, studentka z Krakowa nie ma łatwego życia, więc gdy nadarza się szansa na odmianę losu bez wahania zgłasza się do konkursu. Na początku Sara myśli, że wygrała podróż, od której jej życie zmieni się na lepsze, jednak to, co miało być spełnieniem marzeń, szybko zmienia się w koszmar. Czy Sarze uda się przetrwać na wyspie pełniej tajemnic i odkryć co naprawdę się na niej dzieje ? Na to pytanie znajdziecie odpowiedź czytając to niesamowitą książkę w której autorka zabiera nas w świat pełen tajemnic i intryg. Bloody Island, to książka, która wciągnie Was od pierwszej do ostatniej strony. To histori...
00
MagdaT89

Nie oderwiesz się od lektury

"Czasem myślimy, że naszym życiem rządzi przypadek. Łudzimy się, że zło, które nas spotyka, jest całkowicie losowe, ale prędzej czy później następuje moment, w którym zwyczajnie się budzimy i wtedy już wiemy, że... W ŻYCIU NIE MA PRZYPADKÓW". Kiedy popularna marka napoi energetycznych ogłasza konkurs, w którym do wygrania są wakacje życia na tropikalnej wyspie, ludzie zrobią wszystko, żeby się tam dostać. Każdy z nich chce spędzić wakacje życia. Tym bardziej, że wszystko wskazuje na to, że może to na zawsze odmienić ich życie. Sara Zarzycka na początku wcale nie ma zamiaru się zgłaszać. Wie, że nie wyróżnia się niczym wyjątkowym. Jednak jej życiowa sytuacja tak się komplikuje, że dziewczyna nie ma już nic do stracenia. Wysłanie zgłoszenia wprowadza w jej życie zmiany. Kiedy dostaje wiadomość zwrotną, jest najszczęśliwsza na świecie, kto by nie był. Jednak każdy kolejny dzień, odkrywa mroki wyspy. A te mroki, niepokojąco pokrywają się z jej mroczną przeszłością i lękami... C...
00
iter_per_libros

Nie oderwiesz się od lektury

Sara prawie całe swoje życie spędziła w sierocińcu. Po ukończeniu odpowiedniego wieku opuściła placówkę i wyjechała do Krakowa by studiować i poprawić jakość swojego życia. Nie oszukujmy się, pobyt w domu dziecka nie był usłany różami. W dużym mieście miała ciężej niż jej się początkowo wydawało. Wysokie koszty utrzymania i brak stałej pracy stały się dla niej udręką. Z wielkim trudem starczało jej do pierwszego. Pewnego dnia Sarze rzuciła się w oczy reklama napoju energetycznego Pure Eden. Wiedziała co to jest, ale nigdy nie piła, bo nie było ją na niego stać. Spot obejmował loterię, w której można było wygrać udział w reklamie najnowszego smaku energetyka, przy której można było zarobić 20 000 złotych. Druga taka szansa mogła jej się nie trafić. Pobrała formularz zgłoszeniowy i wysłała. Kiedy już szczęśliwcy dostali się na wyspę, trwała największa impreza jaką można było sobie wyobrazić. Darmowy alkohol, wszelakie narkotyki, seks bez zobowiązań. Kto by patrzył na konsekwencje, ki...
00

Popularność




BLOODY ISLAND

CATHERINE REISS

Copyright ©

Catherine Reiss

Wydawnictwo White Raven

Wszelkie prawa zastrzeżone

All rights reserved

Kopiowanie, reprodukcja, dystrybucja lub jakiekolwiek inne wykorzystanie niniejszej publikacji w całości lub w części, bez wyraźnej zgody autora lub wydawcy, jest surowo zabronione zgodnie z obowiązującymi przepisami prawa o prawach autorskich. Niniejszy tekst stanowi wyłączną własność autora i podlega ochronie zgodnie z przepisami międzynarodowymi oraz krajowymi dotyczącymi praw autorskich.

Redaktor prowadzący

Ewa Olbryś

Redakcja

Dominika Surma @pani.redaktorka

Korekta

Dominika Kamyszek @opiekunka_slowa

Redakcja techniczna i graficzna

Marcin Olbryś

www.wydawnictwowhiteraven.pl

Numer ISBN: 978-83-68175-20-2

Powieść inspirowana eksperymentem znanym jako mysia utopia Johna B. Calhouna, przeprowadzonym w latach 1968–1972.

Ludzie to nie szczury, lecz czasem zachowują się gorzej niż zwierzęta.

Przykucnęłam na środku drewnianej kładki. Wokół mnie unosiła się gęsta mgła w kolorze mleka. W oparach trudno było rozróżnić, gdzie kończy się konstrukcja, a gdzie zaczyna się woda.

Pochyliłam się. Oparłam obie dłonie na deskach i od razu poczułam dziesiątki małych, cienkich drzazg, które wbijały się w moją skórę. Zasyczałam z bólu. Uniosłam dłoń i znowu oparłam, tym razem odrobinę pewniej i dalej niż wcześniej. Powtarzałam całą tę sekwencję, dokładając do tego ruchy nóg. Na czworakach zbliżyłam się do kresu kładki. Wymacałam palcami miejsce, w którym grunt po prostu się urywał.

Mój plan był jasny: będę cierpieć jeszcze tylko przez moment. Będę dławić się wodą. Ona dostanie się do płuc, aż w końcu wypełni mnie całą. Szybko dojdzie do obkurczenia naczyń krwionośnych w mózgu. Zemdleję. Stracę świadomość, będę tonąć i umierać. Moje ciało, pozbawione tlenu, bezwładnie opadnie na dno.

Nerwowo oblizałam usta. Wzięłam ostatni głęboki oddech i wzdrygnęłam się, bo w morzu zobaczyłam coś wyjątkowo niepokojącego… Lekko pochyliłam się w kierunku wody i wytężyłam wzrok.

Moim oczom ukazała się granatowa puszka. Była zgnieciona, a napis na niej zniekształcony, ale mimo tego bez trudu rozpoznałam, czym jest ten przedmiot.

To napój, od którego wszystko się zaczęło – PURE EDEN.

„Najpopularniejsza marka napoi energetycznych w Europie – Pure Eden – zaprosi czterdziestu młodych i atrakcyjnych ludzi na niezapomniany wyjazd, podczas którego wybrańcy przeżyją wakacje życia. Popłyną jachtem na wyspę, której lokalizacja jest całkowicie utajniona. Szczęśliwcy będą mieli okazję spróbować najnowszego smaku i wziąć udział w klipie promującym napój. Organizator gwarantuje, że ten smak jest w stanie na zawsze odmienić życie. Zgłoś się już teraz, aby spróbować go jako pierwszy i pojechać na darmowe wakacje! Wypełnij krótki formularz i w 300 słowach opisz, dlaczego to właśnie Ty powinieneś popłynąć na wyspę. Pamiętaj o dołączeniu zdjęcia ukazującego Twoją twarz i sylwetkę. >>KLIKNIJ TERAZ<< Zegar tyka”.

Chwyciłam za telefon i oddzwoniłam do mojej siostry. Wystarczyła krótka chwila, zanim w słuchawce usłyszałam najpierw jej oddech, a później rozwlekłe mlaśnięcie.

– Na cholerę mi to wysłałaś, Julia? – Zawsze kiedy się na nią denerwowałam, używałam jej pełnego imienia, którego ona nie znosiła.

W odpowiedzi usłyszałam kolejne mlaśnięcie. Najwyraźniej moja młodsza siostra dopiero jadła śniadanie.

– Ooo, czyżbyś przeczytała ten artykuł, który wczoraj do ciebie wysłałam? – brzmiała nie do końca zrozumiale przez żarcie, które memłała w ustach. – Sama bym się zgłosiła, gdyby nie wymagali ukończenia osiemnastego roku życia.

– I niby co byś z tego miała? – Moja głowa samoistnie zaczęła kręcić się na boki.

– No jak to co? Pojechałabym na wakacje i wystąpiła w reklamie. Chociaż mnie wystarczyłby sam wyjazd. Opalałabym się. Jadła wszystko, na co miałabym ochotę. Piła drinki z taką fikuśną palemką. – Julka wyraźnie się ożywiła, lecz niespodziewanie ucichła. – Pojechałabym i już nigdy nie wróciła – wyszeptała myśl, której przenigdy nie chciałam usłyszeć.

Potrzebowałam kilku chwil, aby podjąć decyzję, czy powinnam nawrzeszczeć na nią, czy raczej wesprzeć na duchu.

– Przestań pleść od rzeczy, Julka – wycedziłam. W końcu nie byłam jej matką ani nawet biologiczną siostrą. – Skończ bredzić – powtórzyłam dosadniej.

Poznałyśmy się dwanaście lat temu w Domu Dziecka imienia Korczaka w Lublinie. Ja mieszkałam tam praktycznie od pierwszych dni życia, Kordel nie miała tyle szczęścia. Cztery lata wycierpiała w biologicznej rodzinie.

Nadal pamiętałam, jak wyglądała, kiedy dostrzegłam ją po raz pierwszy. W pamięci zostały mi te jej wielkie, wystraszone oczy, jak gdyby dosłownie przed momentem zobaczyła coś przerażającego. Nie potrafiła nawiązać relacji z żadnym dzieckiem. Stała z boku i przyglądała się wszystkiemu ciągle tym samym wzrokiem.

Ja miałam wtedy już skończone osiem lat. Chodziłam do szkoły, a kiedy z niej wracałam, próbowałam z nią rozmawiać. Najpierw tylko ja mówiłam. Opowiadałam jej, co robiłam i czego nowego się nauczyłam, a w końcu i ona zaczęła się przede mną otwierać. Nigdy nikomu nie wyznała, czego doświadczyła w swoim domu, ale ja wcale nie musiałam tego wiedzieć, aby zrozumieć, czego potrzebowała. Zasługiwała na kogoś, komu będzie mogła bezgranicznie zaufać, na kogoś, kto nigdy jej nie zrani. Przysięgłam jej, że jeśli da mi szansę, to poczuje się tak, jakby miała prawdziwą siostrę.

– No co?! Przecież nikomu nie jestem tu potrzebna. Ciebie nie ma. Znowu jestem sama.

Prawie dwa lata temu musiałam odejść z bidula. Zaczęłam studia w Krakowie, oddalonym o niemal trzysta kilometrów od Lublina, a Julka, biorąc pod uwagę, że weszła w ten trudny wiek dorastania, ciężko to przeżywała.

– Siora. – Westchnęłam przeciągle i przełknęłam gorzką ślinę. – Niedługo przyjadę, dobrze? Zostały mi jeszcze dwa egzaminy, jeśli uda mi się je zdać w pierwszym terminie, to wpadnę do Lublina. Zrobimy sobie babski weekend. Taki jak kiedyś. Pamiętasz?

– Okej – rzuciła całkowicie wyraźnie, co pozwoliło mi stwierdzić, że skończyła już swoje śniadanie.

– To teraz idź po plecak i zawijaj się do szkoły. Ach, i nie wysyłaj mi już takich głupot! – zawołałam, ale połączenie było zakończone.

Wierzchem dłoni przetarłam skórę pod powiekami. Moje oczy robiły się mokre na samo wspomnienie początków Julki w Korczaku.

Upiłam jeszcze jeden łyk czarnej, gorzkiej kawy i uniosłam się z krzesła. Moje pierwsze i jedyne zajęcia tego dnia zaczynały się o dziewiątej. Czekał mnie egzamin, na który wcale się nie przygotowywałam, bo przez ostatnie kilka dni siedziałam do późna w call center.

Mieszkałam w Atolu, w sąsiedztwie tej słynnej fabryki „Emalia” Oskara Schindlera. Miałam miejsce w pokoju dwuosobowym ze wspólną łazienką. Taki luksus to koszt czterystu czterdziestu złotych miesięcznie.

Moja współlokatorka wyszła już dobre pół godziny wcześniej. Ona studiowała animację kultury.

Zabrałam ze sobą plecak i zamknęłam pokój. Kubka nie odstawiałam do zlewu. Uznałam, że o tak wczesnej porze kuchnia na pewno jest oblegana niczym kawiarnia z najlepszymi świeżymi bułeczkami.

Z mojego domu studenckiego na uczelnię miałam ponad godzinę piechotą, a więc musiałam się streszczać, jeśli chciałam być na miejscu za piętnaście dziewiąta, zgodnie z prośbą naszego profesora.

Zawsze kiedy mijałam fabrykę, czyniłam znak krzyża. Wiedziałam, że niektórzy robili tak przy kościołach. Ja robiłam tak w miejscach, które naprawdę były święte.

Zmęczyłam się już na moście Powstańców Śląskich. Złapała mnie kolka, ale nie mogłam się zatrzymać. Nie chciałam patrzeć na Wisłę. Nienawidziłam wody. Przyśpieszyłam kroku.

W zeszłym miesiącu było mi o wiele lżej, bo miałam jeszcze wykupiony kwartalny bilet na jazdę komunikacją miejską, w czerwcu musiałam liczyć już każdy grosz, bo call center, w którym pracowałam poprzednio, ogłosiło upadłość, a mnie zajęło kilka dni, nim znalazłam kolejne. Znowu zaczynałam od zera i musiałam udowodnić pracodawcy, że jestem dobrym pracownikiem.

Godzinny przejazd tramwajem z ulgą studencką kosztował cztery złote, to równowartość kilku bułek kajzerek i jogurtu, a ja bardzo chciałam móc je zdobyć.

Zacisnęłam zęby i już niemal truchtem puściłam się w kierunku uczelni.

Pod gmach wydziału dotarłam cała spocona i zziajana. Mimo że włożyłam białą koszulkę, czułam, że pod pachami zmieniła już kolor na żółty. Jedną ręką spróbowałam ogarnąć moje rozwiane włosy i weszłam do środka.

Na wielkim, okrągłym zegarze zawieszonym na ścianie dostrzegłam, że się nie spóźniłam. Była za dwadzieścia dziewiąta. Kamień spadł mi z serca. Dziękowałam Bogu za to, że po drodze nikt mnie nie zaczepił ani że nie doszło do żadnego wypadku, który pokrzyżowałby moje plany. Dziękowałam mu też za to, że aula, na której miał się odbyć mój egzamin, znajdowała się na parterze. Nie miałam już sił, aby dodatkowo wbiegać po schodach.

Z w miarę ustabilizowanym oddechem skierowałam się pod salę. Już z daleka dostrzegłam stłoczonych studentów z mojego roku. Z jednej strony ich widok mnie ucieszył. Gdyby aula była otwarta, a oni już siedzieliby w ławkach, mnie zapewne do wyboru zostałby tylko pierwszy rząd, bez żadnych szans na ściąganie. Jednak z drugiej strony stali tak blisko drzwi, tworząc z ciał żywą barierę, że nie widziałam możliwości, aby wepchnąć się między nich.

– A więc już oblałam – wyszeptałam pod nosem i postarałam się jeszcze odrobinę zbliżyć do tłumu.

Wszyscy byli ubrani przepięknie. W eleganckie białe koszule i w czarne wyprasowane spodnie lub granatowe spódniczki. Tylko ja odstawałam. Nawet mimo wysokiej temperatury i stłoczenia pachnieli pięknie. Drogimi perfumami. Rozmawiali, chichotali. Tylko nieliczni powtarzali jeszcze materiał, mamrocząc pod nosem regułki wyryte na pamięć.

A ja stałam z tyłu i podsłuchiwałam ich wszystkich.

Żałowałam, że Julka nie jest choć trochę starsza. Nie mówię, że miałaby być od razu w moim wieku, ale może rok lub tylko dwa lata ode mnie młodsza. Wtedy poczekałabym na nią i razem poszłybyśmy na studia. Tymczasem kiedy ona je zacznie, jeśli w ogóle zacznie, ja będę już pisać, z Bożą pomocą, pracę magisterską.

– Ooo, Cindy! – Piskliwy dziewczęcy głos przeciął tłum i sprawił, że poczułam ukłucie, jak gdyby piorun przeszedł po moim kręgosłupie.

Na moment zacisnęłam powieki. Obie dłonie samoistnie zwinęły się w pięści.

Na uczelni tylko jedna osoba nazywała mnie Cindy, a ja robiłam wszystko, aby nie musieć z nią rozmawiać i przez to nie stracić panowania nad sobą.

– Cindy. – Usłyszałam to po raz drugi jednego dnia. – Choć do nas! – wołała zawzięcie.

Kolejne osoby z grupy posyłały w moim kierunku badawcze spojrzenia. Zaczynałam żałować, że jednak nie pojawiłam się po czasie. Siedzenie w pierwszym rzędzie nie wydawało się takie złe w porównaniu z konfrontacją z najbardziej złośliwą dziewczyną, jaką w życiu poznałam. Rozluźniłam dłonie.

Paula machała do mnie.

– Nie, dzięki. Mnie jest tutaj dobrze – odpowiedziałam ledwie słyszalnym głosem. Przycisnęłam ramiona do ciała, a później się nimi objęłam, próbując ukryć żółte plamy pod pachami.

– Wpuszczę cię na tyły sali. No chodź! – Nie dawała za wygraną, a przy tym robiła wszystko, aby brzmieć obślizgle miło.

Wiedziałam, że większość osób się na to nabierze, ale nie ja. Ja dobrze widziałam tę jej jedną, fioletową żyłkę pulsującą na upudrowanym czole.

Zawadzka stała tuż przy drzwiach do auli w towarzystwie swojej świty. Ona z pewnością przyszła na uczelnię niewiele wcześniej niż ja, a to właśnie jej koleżaneczki od szóstej trzymały dla niej miejsce.

Spojrzenia wszystkich osób zgromadzonych przed aulą były wycelowane prosto we mnie, niczym armaty, które miały lada moment wystrzelić pytaniem: „Niby dlaczego ktoś taki jak ona odmawia pięknej i życzliwej Pauli?”.

W końcu każdy ze studentów chciał zdobyć ławkę w ostatnim rzędzie, tymczasem ja, biedna spóźniona panienka, odrzucałam tak szczodrą propozycję.

Zmarszczyłam czoło i oblizałam usta. Chciałam tylko tego, aby przestali się gapić. Wcale nie uwierzyłam w dobre intencje gwiazdy tej uczelni i celebrytki znanej w połowie Polski. I wcale nie przesadzałam z tym stwierdzeniem. Otóż Paula Zawadzka zgromadziła na TikToku społeczność liczącą niemal milion osób, a jej wszystkie filmiki łącznie uzyskały przeszło dwadzieścia milionów polubień. Tak, DWADZIEŚCIA MILIONÓW.

– No dalej, przepuśćcie ją – ponagliła zebranych i machała przy tym prawą ręką, jakby opędzała się od muchy.

Szłam pomiędzy ludzkimi ciałami jak na skazanie. W głowie już widziałam obraz, jak zatykają swoje nosy od smrodu mojego potu, a później szepczą do siebie, że słyszeli, że ludzie mieszkający w Atolu nawet nie mają dostępu do ciepłej wody.

– Och, Cindy – wyjęczała tylko po to, aby znowu sprawić mi przykrość.

Gdzieś w połowie pierwszego roku studiów Paula prześledziła całą moją aktywność w social mediach. Nie miałam pojęcia, po co to zrobiła i co chciała tym osiągnąć, ale w tych czasach na każdego da się znaleźć brudy w necie. Wystarczy odpowiednio długo szukać i chcieć, a Zawadzka najwidoczniej bardzo chciała. Znalazła artykuł sprzed paru lat, traktujący o ucieczce piętnastolatki z domu dziecka. Szukał mnie cały Lublin. Nieskutecznie.

Wróciłam sama po dwóch dniach i przyznałam się mojej opiekunce, gdzie byłam. Pojechałam autobusem na konkurs piękności do Warszawy. Nie żebym uważała się za jakąś piękność. Nic w tym stylu. Po prostu w konkursie oferowali wysoką nagrodę pieniężną, a ja chciałam mieć w końcu swoje pieniądze, nie tylko skromne kieszonkowe, które otrzymywaliśmy w sierocińcu.

Wychowawczyni placówki musiała przekazać policji miejsce mojego pobytu, a policja, nie konsultując sprawy z opiekunką czy choćby ze mną, podała informację do lokalnej prasy. Kurier Lubelski wydrukował artykuł o biednej sierotce marzącej o karierze modelki. Nazwano mnie lubelską Cindy Crawford, bo tak jak ona miałam mały pieprzyk nad ustami po prawej stronie i brązowe włosy, które zawsze układały się w niesforne fale.

Oczywiście przydomek Cindy skutecznie do mnie przywarł i nigdy nie miał wydźwięku pozytywnego. Nienawidziłam tego i nie zamierzałam się do tego przyzwyczajać.

Miałam nadzieję, że jeśli wyjadę tyle kilometrów od domu i nie zabiorę ze sobą nikogo, kto znałby tę historię i tę ksywkę, to moja katorga w końcu się skończy. Niestety nawet tutaj musiała się znaleźć nadgorliwa tiktokerka, która z jakiegoś powodu zechciała odkopać wszystkie syfy na mój temat.

Zmarszczyłam twarz niczym porządnie ususzona śliwka, kiedy zdołałam już przepchnąć się przez wzdychających studentów i stanąć tuż przy drzwiach, za którymi za kilka minut miał się odbyć egzamin. Po drodze ktoś boleśnie trącił mnie w ramię. Był zazdrosny, że mnie uda się wejść do sali jako jednej z pierwszych i zająć najlepsze miejsce, mimo że na uczelni zjawiłam się najpóźniej.

– Przywitaj się z moimi obserwatorami, Cindy! – zaszczebiotała Paula i objęła mnie jedną ręką.

Tuż przed swoją twarzą dostrzegłam jej smartfona wielkości telewizora, który mieliśmy w sierocińcu w Lublinie.

– Hej – wydukałam do wyświetlacza, jeszcze zanim zdążyłam cokolwiek pomyśleć, a zaraz po tym automatycznie pokręciłam głową. – To leci na żywo?

– Jasne, że tak. Jestem w kontakcie z moimi followersami dwadzieścia cztery godziny na dobę – odpowiedziała i zacieśniła swój uścisk.

Zasyczałam, bo poczułam coś lodowatego na ramieniu. To było naprawdę niespodziewane, biorąc pod uwagę ukrop, jaki panował w tej zbieraninie studentów.

Spojrzałam w kierunku przedmiotu, który na moment mnie sparaliżował. To była puszka napoju Pure Eden.

W tamtych czasach wszystkie bogate dzieciaki to piły. Jedna puszka kosztowała niemal dziesięć złotych. Ja na coś takiego nigdy nie mogłam sobie pozwolić. Każdą złotówkę przeliczałam na liczbę bułek i jogurtów, które bym za to miała. Pure Eden to czternaście kajzerek i dwa duże jogurty.

Paula odsunęła ode mnie puszkę i zrobiła sztucznie strapioną minę, jak gdyby było jej przykro. W rzeczywistości żałowałam, że ją zabrała. Chłód metalu był rozkoszny.

– Zamierzasz się zgłosić?

– Gdzie?

– Nie słyszałaś? W Atolu naprawdę nie macie prądu? – Nie mogła sobie odpuścić, aby nie wbić mi szpilki. Gdzieś obok usłyszałam chichot jej koleżanek. – Pure Eden ogłosiło konkurs. – Jej twarz była skierowana nie ku mnie, lecz w stronę wyświetlacza. Każde jej słowo było rejestrowane i przekazywane w świat. – Czterdzieści osób będzie miało szansę popłynąć na wyspę! – Naprawdę było słychać, że to dla niej nie lada wydarzenie. – Jachtem! – podkreśliła to słowo, jak gdyby stanowiło dla niej wyznacznik najwyższego luksusu. – Będzie można spróbować nowego napoju i wziąć udział w reklamie.

– Taaa, słyszałam. Wszyscy o tym gadają. Powinnaś się zgłosić, to coś dla takich jak ty – przyznałam i naprawdę tak uważałam. To szansa dla takich lasek jak ona. Pięknych, bogatych i z ogromnymi zasięgami.

– Takich jak ja? Co masz na myśli? Chyba nie jesteś rasistką?

– Jak rasistką?

– Na pewno wiesz, że mam włoskie korzenie. To widać.

Zmierzyłam Paulę wzrokiem od góry do dołu. Miała złote włosy i nieskazitelnie jasną cerę.

– Nie zgadłabym – wydukałam z przekąsem.

– Jasne, że się zgłosiłam. Wysłałam już sześć maili. – Na szczęście nie chciała ciągnąć tematu wyimaginowanego rasizmu.

– Ja, nawet jeśli stanęłabym na głowie, nie miałabym szans, aby się zakwalifikować.

Zawadzka się zaśmiała, a zaraz potem śmiali się ze mnie wszyscy.

Mimowolnie zaczęłam przeliczać, ile słów musiała łącznie podać we wszystkich formularzach. Ja miałabym problem, aby opowiedzieć o sobie w tych wymaganych trzystu, natomiast jej życie było na tyle fascynujące, że opowiedziała o nim w trzystu słowach na sześć różnych sposobów.

– Powinnaś o tym pomyśleć, Cindy. Słyszałam, że za udział w klipie płacą niezłą kasę – sapnęła i zmierzyła mnie od stóp do głów, jak gdyby utwierdzając samą siebie w tym, że ja naprawdę potrzebuję pieniędzy.

– Nie widziałam w ogłoszeniu informacji o pieniądzach – wyznałam.

Paula upiła łyk napoju, a w chwili, w której jej grdyka zadrgała, ja sama poczułam się spragniona. Byłam też ciekawa, jak ten napój musi wspaniale smakować, skoro jego cena jest tak niebotycznie wysoka.

– I ile płacą za tę reklamę? – zająknęłam się. – Tak tylko z ciekawości pytam.

– Dwadzieścia tysięcy już po pominięciu wszelkich podatków.

– Ile?! – wypaliłam zdecydowanie zbyt głośno.

– No wiesz, w końcu musisz wyrazić zgodę na to, że marka wykorzysta twój wizerunek.

– Ale żeby dwadzieścia tysięcy? – Nie mogłam dać wiary jej słowom, a jednak szalenie chciałam wierzyć, że coś takiego jest możliwe: otrzymać tak wielką sumę, i to nie robiąc zupełnie nic, a dodatkowo będąc na wakacjach na pięknej wyspie.

– Tyle pieniędzy to będą państwo zarabiać, jeśli uda wam się ukończyć te studia. – Drzwi auli niespodziewanie się otworzyły, a tuż przede mną pojawił się profesor Baranowski.

Wszyscy zgromadzeni wybuchnęli śmiechem. Nie byłam pewna, czy to dlatego, że tak zareagowali na stres przed egzaminem, który miał się rozpocząć dosłownie za kilka sekund, czy po prostu uznali słowa Baranowskiego za doskonały żart.

Tylko ja się nie śmiałam. Stałam zupełnie nieruchomo, kalkulując, jak wiele bułek mogłabym kupić za dwadzieścia tysięcy.

– Panienka schowa ten telefon – nakazał ostro mężczyzna z bujną siwą brodą.

Oczywiście jego polecenie było skierowane do Pauli, która najwidoczniej zamierzała cały egzamin relacjonować na TikToku.

Tuż za Zawadzką do środka weszły jej koleżaneczki, między nimi do środka wepchnęło się jeszcze kilku zdesperowanych studentów, a ja… wciąż stałam. Tym samym częściowo blokowałam wejście, co od razu spowodowało podniesiony ton rozmów i kilka przekleństw rzuconych za moimi plecami.

– No chodź! – zawołała Paula w moim kierunku.

Naprędce oblizałam usta i nieufnie weszłam do środka.

– Zajęłam ci krzesło – oznajmiła dumnie.

Nie miałam już pomysłu, dlaczego to zrobiła. Przecież wtedy nikt już jej nie słuchał, a jej transmisja online została przerwana.

Rozejrzałam się badawczo. Wszystkie miejsca na tyłach sali były już zajęte. Oprócz tego jednego tuż obok Pauli.

Naprawdę mi się udało? Wygrałam los na loterii? Paula szczerze chce mi pomóc?

W mojej głowie trwało istne zamieszanie, ale nie miałam innego wyboru.

Niepewnie zajęłam wolne miejsce. Karta z egzaminem już czekała na blacie. Wiedziałam, że mogę ją odwrócić dopiero po wyraźnym poleceniu profesora. Kątem oka dostrzegłam, że niektórzy studenci nie trzymają się tej reguły, ale ja postanowiłam dzielnie wyczekać na sygnał.

– Szanowni państwo, witam was na egzaminie semestralnym z rozwoju form opieki nad dzieckiem – przemówił Baranowski. – Przypominam, że nie toleruję żadnych form oszustwa, a przyłapanie kogokolwiek z was na ściąganiu kończy się w wydaleniem z uczelni w trybie natychmiastowym.

Wypowiadając to ostatnie słowo, jakoś tak dziwacznie wygiął język, że kropelki śliny spadły na jego siwą brodę. Oczywiście mocno powątpiewałam w to, czy za ściąganie na egzaminie rzeczywiście można wylecieć z uczelni, a jednak słowa belfra skutecznie wzbudziły we mnie skrajną panikę.

– Nie ma co przedłużać, życzę wam połamania piór. Egzamin czas start.

Mocno wypuściłam powietrze ustami i odwróciłam kartkę, a później bezradnie oparłam głowę na koszyczku ze splecionych dłoni.

Kompletna klapa. Nawet nie rozumiałam pytań. Jeszcze raz wypuściłam powietrze ustami, a później wciągnęłam je nosem. Wiedziałam, że najpierw muszę się uspokoić, żeby móc cokolwiek zacząć.

Moje dłonie były lepkie i przyklejały się do kartki. To były tylko dwa pytania. Jedno na górze strony, drugie w jej połowie. Pomiędzy nimi pusta przestrzeń na udzielenie obszernej odpowiedzi.

Wszyscy wokół zawzięcie notowali w takim tempie, jak gdyby Baranowski powiedział, że na całość mamy tylko dziesięć minut. A przecież wcale tak nie powiedział.

Mamy całą godzinę wykładową, czyli dziewięćdziesiąt minut!, usiłowałam słać do mojego mózgu słowa wsparcia.

Dźwięk, który powodowały rysiki długopisów szurające po kartkach, był wręcz piekący.

Spojrzałam w kierunku profesora, licząc, że w jego oczach dostrzegę wszelkie odpowiedzi lub chociaż minimalne wskazówki. Cofnęłam żuchwę, zauważając, że oczy Baranowskiego są zmrużone. Wyglądał tak, jakby właśnie zasypiał. Rozejrzałam się więc po sali i szybko dostrzegłam telefony powpychane pomiędzy fotele. Niemal wszyscy ściągali i Baranowski nie zamierzał zwracać im uwagi. To znaczyło dla mnie tyle, że skoro oni mogą, to ja też powinnam ratować się w ten sposób.

Ostrożnie wysuwałam wysłużony smartfon, a przy tym nieustannie zerkałam, czy nauczyciel się nie obudził.

Kiedy usłyszałam tuż przy mnie nieoczekiwane chrząkniecie, niemal spadłam z krzesła. Gwałtownie schowałam telefon w obawie przed nakryciem i odwróciłam się w kierunku źródła nieprzyjemnego dźwięku.

Paula szczerzyła się do mnie. Uniosła palec wskazujący i pogroziła mi. Zerknęłam na jej kartkę. W bardzo krótkim czasie dziewczyna zdążyła zapełnić ją po brzegi. Najwidoczniej kuła przez kilka poprzednich wieczorów i była naprawdę doskonale przygotowana. To, że zaliczy na piątkę, było wręcz pewne.

Paula pochyliła się nad swoją kartką, odwróciła ją na drugą stronę. Pomyślałam, że dziewczyna chowa tym samym swój arkusz, abym z niego nie ściągnęła. Jednak ona wzięła do ręki ołówek i zaczęła nim coś pisać. Już po chwili miałam okazję przekonać się, co chciała mi przekazać.

Uniosła kartkę odrobinę nad blat, tak abym mogła odczytać tekst:

„NIE TOLERUJĘ ŻADNYCH FORM OSZUSTWA”.

Odłożyła kartkę i od niechcenia wzruszyła ramionami. Z wielkim zapałem zaczęła ścierać napis z odwrotu swojego egzaminu, a ja po raz kolejny rozejrzałam się po sali i spojrzałam na śpiącego profesora. To była bezapelacyjna szansa od losu i trzeba by być głupim, aby z niej nie skorzystać.

Zmarszczyłam czoło i patrzyłam na Paulę tak ostrym spojrzeniem, że powinno wypalić w jej głowie dziurę.

Kiedy jej kartka powróciła do stanu sprzed kilku chwil, Zawadzka ponownie zaszczyciła mnie swoją uwagą i z perfidnym uśmieszkiem układała usta w bezdźwięczne słowa:

„NIE WOLNO KŁAMAĆ”.

Po egzaminie, który z całą pewnością oblałam, musiałam mocno zacisnąć zęby i pójść do pracy. Nie było mowy o dniu wolnym z powodu złego samopoczucia. Nie chciałam stracić tej posady, a wciąż przebywałam na okresie próbnym. Bardzo żałowałam, że call center, w którym pracowałam wcześniej, przestało funkcjonować. Tam miałam już bazę swoich stałych klientów. Tutaj musiałam budować ją od zera.

Choć powinnam skupić się na najefektywniejszej sprzedaży garnków, myślami ciągle byłam na auli wykładowej, w której dałam się tak perfidnie podejść. Okazało się, że nawet gdybym siedziała w pierwszej ławce, w której powinnam siedzieć, biorąc pod uwagę, że przyszłam na wydział jako jedna z ostatnich, mogłabym bez problemu spisać wszystkie odpowiedzi z telefonu. Tymczasem ja poszłam za Paulą, bo tak bardzo chciałam, żeby przestała nazywać mnie „Cindy”, żeby wszyscy przestali się ze mnie śmiać. Usiadłam tuż obok gniazda żmij w ostatnim rzędzie, a ona urządziła sobie wyborną zabawę, czekając tylko na to, aż spojrzę w telefon, aby zgłosić to do profesora.

Oddałam pustą kartkę i uciekłam z sali z taką prędkością, jakby podłoga zamieniła się w drobinki ostrego szkła.

– Halo? – To słowo zdołało przywołać mnie do rzeczywistości.

Znowu byłam w dusznym pokoju, w którym znajdowało się trzynaście biurek ciasno poustawianych obok siebie. Ktoś w końcu odebrał ode mnie telefon, a bałam się, że wyjdę z pracy z zerem sprzedanych garnków na koncie.

Po drugiej stronie był dojrzały męski głos. To był dla mnie dobry znak. Jak zawsze wyobraziłam sobie, jak wygląda osoba, z którą rozmawiałam. Ujrzałam siedemdziesięcioletniego mężczyznę z zaawansowaną łysiną i pogodną twarzą pokrytą zmarszczkami. Właśnie takie osoby były w grupie najbardziej podatnej na propozycję, którą za moment miałam złożyć.

– Dzień dobry, z tej strony Sara Zarzycka. Ten numer został wytypowany do odbioru bezpłatnego upominku, jakim jest multicooker. Dwudziestego ósmego sierpnia, godzina jedenasta czy czternasta? Na czternastą mogę pana zapisać, prawda?

– Ale o co chodzi? – Mężczyzna głośno odchrząknął. – To ma być jakieś spotkanie czy co? – Jego głos nagle stał się czystszy, a obraz dziadka zaczął falować przed moimi oczami. Zmieniał się.

– Nie, żadne spotkanie. Po prostu odbiór prezentów. Poproszę o pana nazwisko i adres, od razu zapiszę na listę. Na adres prześlemy voucher.

– A to pani nie wie, do kogo dzwoni?

– Wiem, do dżentelmena, który otrzyma prezent.

– Tak, podam – dotarło do moich uszu i cichutko odetchnęłam przepełniona ulgą.

Już chwyciłam za długopis i zbliżyłam go do pola koło numeru telefonu, na który się dodzwoniłam.

Zaraz, zaraz…

Zadziwiłam się i jeszcze raz spojrzałam na ekran komórki. Na mojej kartce nie było numeru telefonu, na który się dodzwoniłam. Wtedy uznałam, że musiałam dzwonić do tego mężczyzny wcześniej, a on do mnie po prostu oddzwaniał. Nagryzmoliłam jego numer pod wydrukowaną tabelką.

– Już zapisują, słucham – ponagliłam i końcówką języka oblizałam wargi.

– Ale te dane będą tylko dla ciebie. Zapisz je w zeszycie.

– Słucham? – wypaliłam i rozejrzałam się po sali, aby sprawdzić, czy nie ściągnęłam na siebie uwagi którejś z pozostałych dziewcząt pracujących razem ze mną, ale każda z nich była pogrążona w prowadzeniu rozmów. Wypuściłam powietrze ustami, a wtedy obraz starego pomarszczonego mężczyzny, który stworzyłam w swojej głowie, całkowicie się rozpłynął i w jego miejscu pojawił się zgoła odmienny.

Kiedy mężczyzna, z którym rozmawiałam, odchrząknął, jego głos stał się o wiele mocniejszy, a to nie nastąpiłoby, gdyby żył już od pół wieku.

– Oczywiście, zapiszę w innym zeszycie – oznajmiłam pewnym siebie tonem i nie poruszyłam się z miejsca.

– Marnujesz się w tej pracy. Ile ty masz lat? Osiemnaście? – Jego głos był już wyjątkowo niski. On wręcz mruczał do słuchawki. – Możesz zarobić znacznie więcej w krótkim czasie. Wiesz o tym?

– To jak mam pana zapisać? Proszę powtórzyć nazwisko.

– Zapisz: mój nowy szef. – Niski śmiech wręcz łaskotał moje uszy. Przez moment rozważałam wyjęcie słuchawki i podrapanie się.

– Przepraszam. Nie dosłyszałam.

– Powiem ci, a ty zrobisz z tym, co chcesz. – Moje serce zaczęło dudnić, sama nie wiedziałam dlaczego. – Miron Kamiński.

– Bardzo mi miło, panie Kamiński. – Od ataku paniki dzieliła mnie dosłownie sekunda. – Teraz poproszę pana adres. – Musiałam ważyć każde słowo. Nie chciałam go stracić, niezależnie od tego, co wygadywał i co sobie wyobrażał na mój temat. Rozmawiałam już z o wiele gorszymi niż on. Liczyło się tylko zdobycie adresu.

– Tadeusza Kościuszki trzy, Kraków.

– Kraków? – powtórzyłam i głośno przełknęłam ślinę. – Skąd wiesz, że jestem z Krakowa?

Poczułam się nieswojo, że osoba, z którą rozmawiam, znajduje się w tym samym mieście co ja.

– A jesteś?

Po moim kręgosłupie przebiegły dreszcze, zupełnie tak, jakby właśnie groziło mi realne niebezpieczeństwo. Chciałam zakończyć to połączenie i w zasadzie już mogłam to zrobić, w końcu zdobyłam wszystko, czego potrzebowałam.

– No to umawiam pana na czternastą, szczegóły odbioru nagrody dostanie pan SMS-em.

– Czternasta mi nie pasuje. Wolałbym wieczorową porą i nie wiem, czy dam radę czekać do dwudziestego ósmego sierpnia. Proponuję pojutrze, o dwudziestej drugiej. Nagrody będą obustronne.

– Serdecznie dziękuję i jeszcze raz gratuluję. Do widzenia – zakończyłam standardową regułką i mimo wyraźnego zakazu ze strony przełożonego, aby to konsultantka kończyła połączenie, wcisnęłam czerwoną słuchawkę.

Wyjęłam z uszu odbiornik i przyłożyłam jedną dłoń do serca. Waliło jak szalone. Naprawdę się bałam. Nawet nie powiedziałam, skąd dzwonię. Adres, w którym odbywają się spotkania, miał zostać przesłany do Kamińskiego dopiero następnego dnia, a wtedy on nawet nie będzie pamiętał, że rozmawiał z kimś takim jak ja. Jeśli zdecydowałby się przyjść na spotkanie, kuszony otrzymaniem wartościowych upominków, prawdopodobnie zostanie nakłoniony do podpisania wcześniej przygotowanych dokumentów z danymi, które mi podał.

Ten jeden podpis obciąży go finansowo na następnych kilka dobrych lat, ale to już nie był mój problem i nie moja decyzja. Ja tylko dzwoniłam, a to konsumenci sami decydowali, czy pójdą na ewidentnie podejrzane spotkanie i podpiszą ewidentnie podejrzane dokumenty. Mnie wtedy przy nich nie było i wszystko, co miało wydarzyć się po zakończeniu rozmowy ze mną, nie było już moją odpowiedzialnością.

Za oknem robiło się czarno, a ja byłam skrajnie wycieńczona. Następnego dnia miał się odbyć mój ostatni egzamin, na który, podobnie jak na pierwszy, nie miałam czasu się przygotować. Wiedziałam, że tego dnia nie zdobędę już żadnych innych danych, dlatego wyłączyłam służbowy telefon.

Zabrałam swoją kartkę, która praktycznie cała wypełniona była krzyżykami oznaczającymi, że nie udało mi się pozyskać danych rozmówcy, a na samym dole widniało nazwisko Mirona Kamińskiego wraz z pełnym adresem.

Kiedy wstałam, przed moimi oczami zrobiło się ciemno, a nogi zadrżały. Nie wstawałam już od wielu godzin, aż w końcu zrobiłam to zdecydowanie zbyt gwałtownie. Musiałam chwycić się biurka, aby nie upaść. Zajęło mi dobrą minutę, nim ostrość widzenia powróciła, i dopiero wtedy byłam w stanie podejść do stanowiska mojego przełożonego, które znajdowało się na drugim końcu sali.

– Szefie – zaczęłam ostrożnie, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę. On wciąż przepisywał do komputera adresy z kartek, które uzupełniły dziewczęta z pierwszej zmiany.

Zauważyłam, że na stronie, która była na samej górze, znajdowało się aż dwanaście pełnych adresów, co sprawiło, że przez myśl przeszło mi, aby jednak wrócić do biurka i próbować dalej.

Mój przełożony, Wiktor Strych, łaskawie uniósł na mnie swoje mętne spojrzenie. Podobnie jak ja był wykończony. Oczy miał podkrążone, a skórę szarą i szorstką. Z tego, co zdążyłam zauważyć, był w biurze zarówno rano, jak i wieczorem. W tej firmie nie istniało coś takiego jak kierownik pierwszej i drugiej zmiany. Był tylko wszechmogący Wiktor Strych.

Zrobiło mi się go naprawdę żal.

– Na dziś już kończę. Mam jutro ostatni egzamin. Kiedy go zaliczę, będę mogła pracować dłużej, tak jak zapewniłam na rozmowie kwalifikacyjnej – oznajmiłam na jednym wdechu i wystawiłam w jego kierunku kartkę.

Przejął ją ode mnie bez słowa, a kiedy zauważył na niej tylko jedno nazwisko, uniósł kącik ust, później ściągnął je w wąski dzióbek i zaczął wygwizdywać jakąś głupkowatą melodyjkę. Miałam ochotę zmusić go, aby przestał to robić, albo chociaż docisnąć dłonie do uszu, aby nie musieć tego słuchać. To był chyba najbardziej irytujący dźwięk, jaki słyszałam w życiu.

Odgiął się na obrotowym krześle i splótł dłonie z tyłu głowy, nieprzerwanie przy tym gwiżdżąc.

– Nie będzie takiej potrzeby – poinformował.

– To nie problem, w poprzedniej pracy też zostawałam dłużej, aby móc więcej zarobić.

– Nie chodzi o to… Nie ma potrzeby, abyś ty już tu przychodziła.

– C-co? – zająknęłam się. – Ale ja chętnie przyjdę. – Nie byłam pewna, czy dobrze go zrozumiałam.

– Dziękujemy za twoje usługi. Nie sprawdziłaś się, Saro. To koniec twojego okresu próbnego.

Żal, który wcześniej poczułam w stosunku do Strycha, szybko przemienił się w uczucie niepokojąco bliskie nienawiści.

– Przecież udało mi się zdobyć adres, a wczoraj nawet dwa. Będzie szło mi coraz lepiej. Proszę tylko dać mi szansę.

– Tu nie ma adresu.

Szeroko otworzyłam oczy. Byłam w sytuacji, w której patrzyłam na czarną ścianę, a ktoś próbował mi wmówić, że jest ona biała.

– Jest. Proszę spojrzeć. – Wiedziałam, że nie mogę wybuchnąć. – Ulica Tadeusza Kościuszki… – Nie dane było mi dokończyć.

– Proszę, weź to sobie – mówił, już niemal skowycząc. – Możesz się tym podetrzeć. To jest adres dyskoteki. Jeśli już chciałaś wpisywać wymyślone bzdury, mogłaś chociaż sprawdzić w internecie, czy pod takim adresem rzeczywiście jest blok mieszkalny.

– Nie… – jąkałam się. – Nie zmyśliłam tego. Taki adres podał mi…

– No to zostałaś wydymana – wypowiedział twardo, rzucając kartkę w moją stronę. – Zabierz rzeczy i wynocha.

– Ja… – zaczęłam, ale szybko ucichłam.

Wiktor Strych już podjął decyzję. Niezależnie od tego, co jeszcze bym powiedziała, on nie dałby mi kolejnej szansy. Mogłam go tylko dodatkowo rozzłościć.

Podniosłam z podłogi kartkę, którą we mnie rzucił. Wsunęłam ją w kieszeń moich czarnych spodni i skierowałam się do wyjścia.

– Ach, jeszcze lista. – Przypomniałam sobie w ostatniej chwili. – Muszę wpisać moje godziny za dzisiaj.

– To był okres próbny, więc i tak nie dostaniesz za to wypłaty.

– Słucham?! – Cienka granica, która trzymała mnie w ryzach, abym nie wybuchnęła, właśnie została przekroczona. – Musisz mi zapłacić!

– Nic nie muszę. Nie masz umowy, a dziewczęta przyznają, że nigdy cię tutaj nie widziały.

– Moje wszystkie rozmowy były nagrywane.

– Zgadza się i stąd też wiem, że łamałaś zasady. Rozłączałaś się pierwsza, choć wyraźnie powiedziałem, że nie macie do tego prawa. To klient powinien kończyć połączenie, a jeśli on chce jeszcze gadać, to macie gadać. Dokładnie tym kliknięciem – w sali rozbrzmiał najgłośniejszy enter, jaki kiedykolwiek słyszałam – wszystkie nagrania z twoim udziałem zostały skasowane.

– Zgłoszę to na policję. – Moje serce biło jak obłąkane, a w brzuchu burczało, zupełnie tak jakby żyła w nim inna istota, która tak samo jak ja wściekła się, że nie zostanie nakarmiona.

– I co im powiesz? Że pracowałaś na czarno? Wiesz, co za to grozi? Kara może wynieść od pięciuset do pięciu tysięcy złotych. Tak patrzę na ciebie i sądzę, że nie możesz sobie na to pozwolić.

– Powiem, że to ty nie chciałeś dać mi umowy. Powiem, że wszyscy tutaj są zatrudnieni na czarno. Zniszczę cię! – krzyczałam i nie dowierzałam w to, co słyszałam.

– A ktoś oprócz ciebie tutaj nie dostał umowy? Sylwia, ty nie masz umowy? – Strych rzucił pytanie. Nie miałam pojęcia, która z dziewcząt to Sylwia.

Odpowiedziała mu blondynka siedząca najbliżej szefa.

– Ja mam umowę zlecenie, już od prawie roku.

– A ty, Karolina? Może ty przebywasz tu nielegalnie?

– Nie, u mnie też jest zleceniówka – odkrzyknęła szczupła kobieta z końca sali.

– Widzisz, Saro? – Strych znowu spojrzał prosto na mnie. – Lepiej przestań się pogrążać i zachowaj resztki klasy.

Jeszcze przez kilka sekund nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Były ciężkie i nieruchome jak u marmurowego posągu. W mojej głowie wciąż rozlegał się wrzask, który za żadne skarby nie chciał ucichnąć. Czułam się samotna, bezradna i na wskroś zagubiona.

Zastanawiałam się, jak uda mi się przeżyć, jeśli Strych, tak jak zapowiedział, nie wypłaci mi tych pieniędzy. Co będę musiała zrobić, aby zdobyć jedzenie?

Wątpliwości piętrzyły się w mojej głowie, a ja, marząc o tym, aby je uciszyć, po prostu stamtąd wybiegłam.

To i tak nie była praca dla mnie, usiłowałam dodać sobie otuchy, a wtedy przypomniałam sobie, że tamtego dnia już słyszałam podobne słowa.

„Możesz zarobić znacznie więcej w krótkim czasie. Wiesz o tym?”

Kiedy tylko opuściłam mury budynku, a w moje włosy wkradł się czerwcowy wieczorny wiatr, pozwoliłam sobie na płacz. Wkrótce łzy spływały po moich policzkach dwoma wartkimi strumieniami. Nie miałam sił na to, aby biec ani nawet iść. Przeraźliwie burczało mi w brzuchu.

Właśnie tego dnia wydałam swoje ostatnie pieniądze, które powinny wystarczyć mi do końca miesiąca.

Wiedziałam, że w lipcu mam otrzymać kieszonkowe z domu dziecka oraz stypendium socjalne, które regularnie spływało na moje konto. Byłam spokojna o to, że opłacę akademik i kupię podstawowe artykuły spożywcze. Jednak czy starczy mi na bilet do Lublina, aby odwiedzić Julkę i spędzić z nią babski weekend, tak jak obiecałam? Czy znowu będę musiała chodzić ponad godzinę, aby móc pracować w centrum? Nie miałam na naprawę laptopa, który działał coraz wolniej. Nie stać mnie było na kupno kremu z filtrem, mimo że z dnia na dzień robiło się coraz goręcej.

Wierzchem dłoni wytarłam nos. Niosłam w jednej ręce przezroczystą reklamówkę z bułkami i wymarzonym jogurtem. Toczyłam wewnętrzną walkę, czy zjeść je od razu, czy poczekać, aż dotrę do akademika, usiądę, i dopiero wtedy zjeść jak człowiek.

Im byłam bliżej Atola, tym mój krok stawał się szybszy. Robiłam tak, ponieważ na moście Kotlarskim zawsze kręciły się typy spod ciemnej gwiazdy. Dopiero po drugiej stronie Wisły czułam się bezpieczna. Jednak tamtego dnia naprawdę nie miałam sił na to, by iść szybciej. Sunęłam niczym upiór. Ledwo unosiłam nogi. Nie było nawet mowy o tym, aby biec.

Zacisnęłam dłoń mocniej na mojej reklamówce i odtworzyłam w głowie maksymę z dzieciństwa: „Jesteś straszniejsza niż wszystkie twoje lęki. Jesteś bardziej szalona niż wszystkie świry razem wzięte”. Niczym zdarta płyta powtarzałam te dwa zdania na zmianę z prośbami wysyłanymi do Boga, abym nikogo nie spotkała na moście. Naprawdę jak na jeden dzień miałam już nadmiar atrakcji.

Jednorazówka z zakupami szeleściła od wiatru, co wprawiało mnie w niepokój. Powinnam upchać ją w plecaku, ale było już za późno. Z całą pewnością nie mogłam się zatrzymać i otworzyć torby. Takie działanie byłoby równoznaczne z napisaniem sobie na czole: „Okradnijcie mnie z tego, co mi w życiu pozostało”.

Nie udało mi się dojść nawet do połowy mostu, gdy zauważyłam ludzką, zgarbioną sylwetkę, zbliżającą się do mnie. Mózg momentalnie podpowiedział mi, abym zawróciła, ale przecież nie mogłam go posłuchać. Musiałam wrócić do akademika, bo niby gdzie indziej miałam spędzić noc?

Nieustępliwie modliłam się, aby ta persona po prostu minęła mnie bez słowa. Niemal przywarłam do barierki po prawej stronie, aby znaleźć się możliwie jak najdalej. Wstrzymałam oddech i zacisnęłam szczęki.

– Przepraszam – rozległo się w chwili, w której naprawdę zaczynałam wierzyć, że uda mi się przejść przez most bez żadnego uszczerbku. – Jak się pani nazywa?

Nie zwalniałam. Udawałam, że nie usłyszałam pytania. W końcu mogłam mieć w uszach słuchawki bezprzewodowe i bardzo głośno słuchać muzyki. Szłam dalej i nasłuchiwałam, czy kroki nieznajomego cichną.

– Przepraszam, jak ma pani na imię? – Pytanie wybrzmiało ponownie tuż za mną.

Okazało się, że napastnik nie da mi tak łatwo odejść.

– Cindy – wypaliłam drżącym głosem, ale nie zatrzymałam się.

– Cindy, czy masz pieniądze? Potrzebuję ich.

– Nie mam – powiedziałam. – Naprawdę.

– Jestem głodna, potrzebuję na jedzenie. Nie kupię alkoholu, obiecuję.

Kobieta zrównała się ze mną i szarpnęła za rękawek mojej bluzki, zmuszając, abym się zatrzymała.

– Ja też – wypaliłam, po raz pierwszy patrząc jej prosto w oczy.

Most Kotlarski mieszczący się w Krakowie ma tylko sto sześćdziesiąt sześć metrów i sześćdziesiąt centymetrów długości. Dlaczego więc zdawało mi się, że szłam nim dobrych kilka godzin?

– Masz pieniądze. Jesteś młoda i ładna. W dodatku niesiesz zakupy.

– Dziś wylali mnie z kolejnej pracy. Bułki kupiłam za ostatnie grosze. Nie wierzysz? To sama posłuchaj – poleciłam hardo, a na burczenie mojego brzucha nie trzeba było długo czekać.

Wyraźnie słyszalne bulgotanie w moich wnętrznościach sprawiło, że wcześniej stężała twarz kobiety raptownie się zmieniła. Jej zapał przemienił się w coś na kształt współczucia. A może tylko ja chciałam w to wierzyć, żeby nieco ograniczyć własny strach?

Zakapturzona postać mogła mieć zarówno trzydzieści, jak i pięćdziesiąt lat. Wiedziałam, że używki zażywane nawet przez krótki czas radykalnie zmieniają ludzki wygląd, a w dodatku mieszkanie, z tego, co wydedukowałam, pod mostem również zostawia na człowieku niezmywalne piętno, zarówno na psychice, jak i na wyglądzie.

Mimo że kaptur rzucał cień na skórę kobiety, to i tak bez trudu dało się dostrzec liczne cienkie blizny, zadrapania i rany. Szczególnie w okolicach ust. Wyglądały, jakby powstały w wyniku zawziętego drapania się. Pamiętałam, że jest taki narkotyk, nie byłam pewna, czy heroina, czy coś innego, którego zażycie wywołuje uczucie, jakby pod skórą chodziły robaki, przez co człowiek drapie się obsesyjnie, aż do krwi.

Wpatrywałam się w nią tylko przez krótką chwilę. Szybko uznałam, że mogę ruszyć naprzód.

Kobieta nie poszła już za mną. Nie powiedziała też choćby jednego słowa, a jednak ja… Z jakiegoś powodu, zanim zeszłam z mostu, zawróciłam. Może dlatego, że postać, która mnie zaczepiła, była kobietą, a przez to wyobraziłam sobie, że w podobnej sytuacji za jakiś czas mogę być ja sama: żebrać na moście. Mówić, że jestem głodna, gdy wszyscy będą omijać mnie niczym trędowatą.

Być może swój udział w mojej decyzji miał również fakt, że przez poprzednich kilka godzin dzwoniłam do Bogu ducha winnych ludzi i próbowałam nakłonić do przyjścia na spotkanie pod przykrywką odebrania nagrody, na którym mieli zostać wplątani w bardzo poważne problemy finansowe. Skąd miałam wiedzieć, czy tej kobiety z mostu również nie spotkał właśnie taki los: zadzwoniła do niej słodka studentka i oznajmiła, że zaprasza po odbiór mulicookera?

– Proszę pani! – zawołałam w jej kierunku. Podeszłam do niej kilka kroków i od razu złapałam zadyszkę. Przełknęłam ślinę, a później zaproponowałam: – Może zjemy razem?

***

Siedziałam na moście razem z bezdomną kobietą pod rozgwieżdżonym niebem i zajadałam się suchą bułką. Później wypiłam pół jogurtu i podałam jej resztę.

Nie zamierzałam pytać, co się stało, że skończyła w taki sposób, i byłam jej wdzięczna za to, że ona również nie pytała o to mnie.

Do akademika weszłam bardzo późno. Gdyby przyłapali mnie na korytarzu, mogłabym dostać naganę.

Ostrożnie zamknęłam za sobą drzwi i wsunęłam się do pokoju, który dzieliłam z jedną współlokatorką. Zdjęłam tylko buty i w przepoconej koszulce i spodniach weszłam pod kołdrę. Było gorąco i duszno. W dodatku w naszym pokoju pachniało czymś dziwnym… Odwróciłam się na prawy bok, twarzą w kierunku łóżka Kaśki, i wtedy zrozumiałam, że nie jesteśmy same. Obok niej leżał starszy chłopak. A więc jednak dobrze, że nie wróciłam wcześniej, bo zapewne wtedy byłabym, wbrew woli, świadkiem ich igraszek.

Odwróciłam się na lewy bok, twarzą do ściany. Miałam przy sobie telefon i zamierzałam go użyć. Nie chciałam, aby blask wyświetlacza obudził Kaśkę lub, co gorsza, jej chłopaka i zmusił nas wszystkich do krępującej rozmowy.

Zauważyłam, że mam nieodebrane połączenie od Julki i kilka SMS-ów. Zalogowałam się na wirtualny profil studenta, aby sprawdzić, czy jakimś cudem profesor Baranowski nie wpisał mi trójki. Moja nadzieja prysła szybko, bo już po chwili w oczy poraziła mnie czerwona dwója. Nawet nie stęknęłam. Wiedziałam, że szanse na to, że zaliczę, były równe zeru. Szybko przeniosłam się na Messengera, gdzie mieliśmy utworzony czat grupowy służący do szybkiej wymiany informacji między studentami z roku. Byłam pewna, że ktoś już zadał fundamentalne dla mnie pytanie: „Kiedy poprawa?”.

Scrollowałam przez równe dziesięć sekund, nim się na nie natknęłam, a odpowiedź wręcz mnie sparaliżowała.

„Nie ma poprawy. Baranowski zawsze robi tylko jedno podejście. Ci, co nie zdali, muszą wykupić warunek, aby przejść na trzeci rok”.

Czyli czekał mnie kolejny porządny wydatek. Nie mogłam wylecieć ze studiów, bo wtedy straciłabym stypendium socjalne i wsparcie ze strony sierocińca. Nie wiedziałam jeszcze tylko, jak duża jest kwota, którą musiałam zapłacić. Postanowiłam poszukać informacji w internecie. Natknęłam się na stronkę, na której znalazłam następujące dwa zdania: „Warunek wiąże się z dodatkowymi opłatami, które zależą od liczby punktów ECTSE. Zazwyczaj mieszczą się one w przedziale od dwustu pięćdziesięciu do nawet sześciuset złotych”.

Nie miałam pojęcia, dlaczego to wszystko spotkało właśnie mnie. Przecież dawałam z siebie wszystko. Próbowałam łączyć studiowanie z pracą. Naprawdę starałam się być dobrym i uczciwym człowiekiem, choć wiedziałam, że nie zawsze mi to wychodziło. No ale przysięgam, STARAŁAM SIĘ. Prawdziwi zwyrole i oszuści mogli wieść sielankowe życie, a ja niesprawiedliwie otrzymywałam od losu najcięższe baty.

Postanowiłam, że tylko zerknę na SMS-y od siostry i pójdę spać. Sen wydawał się w tej sytuacji jedyną drogą ucieczki. Poprawiłam pozycję i weszłam w wiadomości.

Julka: Wysłałam zgłoszenie. Podałam fałszywy rok urodzenia. Bardzo chcę pojechać na wyspę.

Julka: Ty też powinnaś się zgłosić. Popłyńmy tam razem.

***

Kolejnego dnia nie miałam ani pracy, ani zajęć na uczelni.

Przypomniałam sobie, że miałam oddzwonić do Julki, ale było jeszcze przed dwunastą, a więc zapewne była w szkole. Odpaliłam więc mój laptop, który w tamtym czasie jakby obraził się na cały świat, a przede wszystkim na mnie, i włączał się z prędkością żółwia.

Upiłam łyk wody, którą nalałam z kranu we wspólnej kuchni, i skrzywiłam się. Woda w Krakowie była wyjątkowo twarda, między innymi właśnie przez to ciągle zatykały się słuchawki w prysznicach i musieliśmy je przetykać patyczkami do uszu. Nie powinnam jej pić. To nie było dla mnie zdrowe, ale nie mogłam wydać ostatniego grosza na coś, co płynęło za darmo w kranie, po prostu w nieco gorszej jakości.

Zacisnęłam zęby i postanowiłam, że nie będę więcej marudzić. Moim priorytetem było to, aby jak najszybciej znaleźć pracę i uzyskać jakikolwiek grosz. Przyszło mi do głowy, aby zgłosić się do pilnowania dzieci. W końcu miałam w tym aspekcie bardzo duże doświadczenie, praktycznie to ja wychowałam Julkę. Zajmowałam się też innymi dzieciakami z sierocińca. Gdyby ktoś zechciał nająć mnie do opieki nad swoim dzieckiem, miałabym dostęp do jego lodówki i jakoś przetrwałabym do końca miesiąca.

Dobrą godzinę zajęło mi, aby na tym gruchocie wysłać dosłownie trzy maile z załączeniem mojego CV i listu motywacyjnego stanowiącego o tym, że potrafię zaopiekować się dosłownie każdym dzieckiem, od noworodka po krnąbrnego trzynastolatka.

Dołączyłam również moje najlepsze zdjęcie i notkę, że jestem w stanie przez pierwsze dni pracować w okresie próbnym za darmo. W końcu na tamten moment chodziło mi tylko o jedzenie, abym mogła jakoś przetrwać do chwili, kiedy na moje konto wpłynie stypendium socjalne i zapomoga z domu dziecka.

Kiedy traciłam już cierpliwość do mojego sprzętu, weszłam tylko na Messengera, aby dać znać Julce, że dziś nie pracuję i że po szkole może do mnie zadzwonić.

Przed moimi oczami znowu pojawiła się wiadomość, którą wysłała do mnie rankiem poprzedniego dnia.

„Najpopularniejsza marka napoi energetycznych w Europie – Pure Eden – zaprosi czterdziestu młodych i atrakcyjnych ludzi na niezapomniany wyjazd, podczas którego wybrańcy przeżyją wakacje życia”.

Pokręciłam głową. To było niepojęte, że wszyscy wierzyli, że to właśnie oni zostaną wybrani. Julka podobno nawet wysłała zgłoszenie. Tak samo zrobiła Paula Zawadzka i zapewne cała jej świta.

Napisałam na czacie krótką wiadomość do mojej siostry, a później postanowiłam wykorzystać fakt, że akademik jest jeszcze w miarę pusty. Zebrałam z szafki wszystkie śmierdzące ciuchy i zabrałam je ze sobą do studenckiej pralni.

Rzuciłam stertę ubrań na podłogę i zaczęłam wywracać wszystko na lewą stronę. Od zawsze dbałam o swoje rzeczy. Nie mogłam ich wymieniać co miesiąc na nowe tak jak inne dzieciaki w moim wieku. Przegrzebałam kieszenie i w czarnych spodniach, które miałam na sobie poprzedniego dnia, znalazłam złożoną kartkę.

Cała była wypełniona krzyżykami oznaczającymi, że nie udało mi się pozyskać nowych adresów. Na samym dole mieściło się tylko jedno nazwisko. Kamiński.

Miron Kamiński zamieszkały w Krakowie. Dobrze pamiętałam jego słowa, które skierował do mnie poprzedniego dnia: chciał, abym zapisała go jako mojego nowego szefa. Tadeusza Kościuszki 3 – Kamiński poprosił, abym zjawiła się w tym miejscu dwa dni po naszej rozmowie o godzinie dwudziestej drugiej.

Wiedziałam, że jeśli żadna osoba, do której tamtego dnia wysłałam moje CV na stanowisko niani, nie oddzwoni, to będę musiała spotkać się z Kamińskim i nikt z moich bliskich nie będzie mógł się o tym dowiedzieć.