Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Najnowsza sprawa mecenas Zuzy Lewandowskiej!
Płock staje się areną krwawych wydarzeń. Zuza zostaje adwokatem swojego najgorszego wroga - kapitana Mariańskiego. Z dnia na dzień jego życie zawisło na przysłowiowym włosku, a wszystko to przez przypadkowe odnalezienie skarbu popa i związane z tym wydarzenia z porucznik Pawłowicz w tle.
Czy mecenas Lewandowska oczyści kapitana z zarzutów? Czy uda jej się rozwiązać zagadkę zabójstw młodych kobiet? A może cała sprawa ma związek z jej poprzednim dochodzeniem? Dlaczego zaginął rękopis autobiografii Zuzy? Czy maczał w tym palce niejaki Bielski, podejrzany typ, prezes spółdzielni wydawniczej „Kacze pióro”?
W „Bohomazie” pojawia się plejada nowych postaci, a każda z nich jest barwna niczym kolorowy ptak. Mnóstwo zagadek, a na dodatek ta największa , ostatnia tajemnica Ambrożego Lewandowskiego, ojca Zuzy.
Jacek Ostrowski kolejny raz zabiera nas do pokręconego i często absurdalnego świata Zuzy Lewandowskiej, okraszając wszystko dawką humoru i niespodziewanych zwrotów akcji!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 361
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 8 godz. 46 min
Wszystkie postacie wymienionew tej książce są wymyślone przez autora,a ich ewentualne podobieństwo do kogokolwiekjest zupełnie przypadkowe i niezamierzone.
Dwudziesty czwarty grudnia dobiegał końca. Nieludzki krzyk kobiety rozerwał ciszę nocną niczym niemiecki pocisk artyleryjski radziecką tankietkę.
W oknach oficyny przy ulicy Szerokiej zabłysły światła lamp naftowych, a w niektórych, tych bogatszych, żarówek. Część sąsiadów odetchnęła z ulgą, męki ladacznicy Mariańskiej wreszcie się skończyły, bo w końcu ulęgła następnego bękarta. Reszta lokatorów była przerażona, bo każdy następny pomiot tego babsztyla pojawiający się na świecie wróżył im nowe kłopoty.
Tak oto przyszedł na świat Zygmunt Mariański, który ku zaskoczeniu wszystkich, co go znali, zrobił oszałamiającą karierę i po wielu latach nie wiadomo jakim cudem dochrapał się stopnia kapitana w komunistycznych organach ścigania. Kim byli jego rodzice? Matka, znana w Płocku prostytutka, za pieniądze nikomu nie żałowała swoich mocno wątpliwych wdzięków, żyła w ciągłym rozkroku, puszczała się na okrągło, jakby chciała prześcignąć słynną Messalinę, żonę cesarza Klaudiusza. Z naciskiem na słowo „jakby”, bo ona nigdy o tamtej nie słyszała, mało tego, nawet nie wiedziała, że kiedykolwiek istniało Cesarstwo Rzymskie, jak zresztą większość lokatorów tej kamienicy. Kim był ojciec Zygmunta? Odpowiedź na to pytanie była skomplikowana, bo tak naprawdę nikt tego nie wiedział. Można by określić ogólnie, że spłodził go Kraj Rad. Podczas wojny bolszewickiej, podczas bohaterskiej obrony Płocka, Mariańska jak wiele kobiet dostała się do sowieckiej niewoli. Inne płocczanki były przez jurnych czerwonoarmistów gwałcone, ale nie ona. Ona stawiła im bohaterski opór i to ona ich brutalnie gwałciła. Długo jeszcze po odparciu bolszewików zastanawiano się, kto w istocie ich przepędził? Wojskowi czy może Mariańska? Świadkowie tych zdarzeń powiadali, że nawet Kozacy nie okazali się kozakami i wszyscy na widok Mariańskiej pierzchali nazad do Kraju Rad. Zatem wracając do sprawy ojcostwa, nic tu nie było pewne, poza tym, że plemnik był czerwony jak sztandar rewolucji.
I tak oto w brzuchu Mariańskiej zalęgła się nowa istota, krzyżówka kurwy i bolszewika, a zatem nic dobrego z tego nie mogło się wykluć. I tak też się stało, co później w całej rozciągłości potwierdziło życie.
Sam poród był bardzo bolesny, bo dziecko miało szyję owiniętą pępowiną. Trochę podduszone, z niedotlenionym mózgiem po trzygodzinnych perturbacjach w końcu ujrzało świat, ale chyba mu się na nim nie spodobało, bo od razu rozryczało się okropnie. Chciało wracać, lecz uda Mariańskiej zatrzasnęły się przed nim niczym wrota do raju i powrotu do macicy nie było. Tak oto Zygmunt Mariański był zmuszony rozpocząć swoją długą wędrówkę przez życie. Był szóstym dzieckiem w rodzinie. Miał dwie siostry i trzech braci. Najstarszy z nich, Alojzy, wykluł się z plemnika jezuity, który przybył do Płocka na nauki. Leżał krzyżem, ale nie w kościele, tylko na Mariańskiej. Faktycznie, wiele się od niej nauczył. Pobył miesiąc i zniknął. Ponoć zamknął się w murach klasztornych i tam odprawiał pokutę. Chyba bez końca, bo nawet się nie pofatygował, żeby zobaczyć syna, nie mówiąc o łożeniu na jego wychowanie.
Drugi z braci, Stefan, wykluł się z plemnika mecenasa Roleckiego. To była chwila uniesienia na biurku adwokata, kiedy Mariańska przyszła do niego po poradę. Wtedy była jeszcze względnie ładna, młoda i wzbudzała męskie pożądanie. Z czasem było już coraz gorzej, co się odbiło i na plemnikach, ale o tym później. Choć Rolecki nie płacił, w jakimś sensie poczuł się jak ojciec i przez wiele lat za darmo był pełnomocnikiem Stefana, który już od wczesnej młodości wciąż popadał w konflikt z prawem. Trzeci brat miał na imię Józef. Tego matka spłodziła z policmajstrem Szulcem. Ponoć był z niego kawał sadysty i wielokrotnie gwałcił Mariańską swoją długą pałą policyjną. Tak mówili inni, bo sama poszkodowana wcale się na niego nie skarżyła, raczej sprawiała wrażenie zadowolonej. Policjant chłopakiem się nie interesował, a pytany o domniemane ojcostwo jedynie parsknął śmiechem. Co do plemników odpowiedzialnych za powstanie Frani i Anieli, to one pochodziły z plebsu. Wskoczyły do macicy Mariańskiej w jednej z okolicznych bram, a być może na schodach lub w korytarzu. Tego kobieta dobrze nie pamiętała, bo wtedy była mocno wstawiona. Często była wstawiona i wtedy wszystkie okoliczne lumpy korzystały z okazji i się z nią zabawiały gratis.
Zygmunt miał ciężkie dzieciństwo. Czy miał do szkoły pod górkę, nie wiadomo, bo do niej nie chodził. Rodzeństwo zorientowało się w mig, że durny jak mało kto, więc nagminnie go wykorzystywało. Zaczęło się od zabierania jedzenia, bo to był w tej rodzinie produkt coraz bardziej deficytowy. Mariańska była coraz starsza, a więc coraz mniej atrakcyjna. To przekładało się na mniejsze zarobki, a do wykarmienia była szóstka gęb. Wprawdzie starsi synowie już chadzali na szaber z mniejszym lub większym powodzeniem, ale córki jeszcze były za młode, żeby je zawodu matki nauczyć. Zygmunt, jako niedorozwój, nie był do żadnego fachu przyuczany. Raz zabłysła dla niego nadzieja, kiedy w ich progi zawitał ksiądz dobrodziej. Pewnie się tu przypadkiem zapuścił, innej przyczyny trudno by szukać. Długo przyglądał się chłopakowi, głaskał go po główce, jego losem się interesował, ale na tym się skończyło.
Mijały lata. Alojzy i Stefan dość wcześnie przeszli na więzienny garnuszek, Józef zmarł na suchoty, Frania i Aniela w końcu poszły na ulicę zarabiać. W domu został jedynie Zygmunt, bo wciąż się do niczego nie nadawał, nawet ksiądz go nie chciał. Sąsiadki radziły, żeby go do szkół wysłać, bo skoro niezdatny do niczego, to może jakimś urzędnikiem zostanie, ale Mariańska nawet słyszeć o tym nie chciała, bo to byłyby niepotrzebne koszta. W sumie po cichu żałowała, że to Józef zmarł na suchoty, a nie najmłodszy. Tamten przynajmniej miał zadatki na dobrego kieszonkowca. Fach to ryzykowny, ale dobrze płatny. Tego syna zaś musiała utrzymywać, a z tym był coraz większy problem. Zygmunt całe dnie pałętał się bez celu po mieście i co jakiś czas wracał z podbitym okiem, rozciętymi wargami, a kilka razy z rozbitą głową. Nigdy nic nie ukradł, i to nie dlatego, że nie chciał, ale dlatego, że nie umiał. Wybuch drugiej wojny światowej początkowo niedużo zmienił w jego życiu. Wtedy kolegował się z Anzelmem Blumsteinem z dzielnicy żydowskiej. Tamtemu, tak jak jemu, matka natura nie dała zbyt lotnego rozumu i być może dlatego łatwo znaleźli wspólny język. Kiedy Niemcy zaczęli eksterminację Żydów, rodzina Blumsteinów poprosiła Zygmunta o przechowanie ich co cenniejszych rzeczy, na co chłopak się ochoczo zgodził. Pod osłoną nocy przeniesiono żydowskie dobra do piwnicy w kamienicy przy ulicy Szerokiej i tam je złożono, a Zygmunt i Anzelm dla bezpieczeństwa zamurowali wejście. Tak miało trwać aż do zakończenia wojny, ale nie trwało. Wszystko poszło nie tak. Anzelm ani nikt z jego rodziny nie wrócił do Płocka, zaś piwniczkę ktoś doszczętnie ograbił i Zygmunt jak zwykle został z niczym. Okupacja niemiecka była przełomowym okresem w życiu przyszłego kapitana milicji. Jego matkę zastrzelił wachmistrz wermachtu podczas miłosnego uniesienia, ponoć zdesperowany chciał rozstrzelać swojego penisa, ale po pijaku źle trafił. Chłopak musiał sobie teraz jakoś sam radzić, więc ruszył na szaber do byłej dzielnicy żydowskiej. Szukał złota i innych kosztowności. Jako kompana dobrał sobie niejakiego Baryłę, takiego samego przygłupa jak on, ale przy tym jeszcze okropnie pazernego. Baryła był na tyle bezczelny w swoim działaniu, że przeszukiwał mieszkania pod samym nosem niemieckich żandarmów i zawsze mu się udawało zwiać w odpowiednim momencie. W ten oto sposób Zygmunt, przygłup i nieudacznik życiowy, z dnia na dzień się wzbogacił. Pieniądz robi pieniądz, tak powiadają i jest w tym dużo prawdy. Baryła jako ciut bystrzejszy zarządzał ich biznesem, a Mariański był od czarnej roboty. To on w piwnicach żydowskich domów kopał doły, to on wykonywał wszystkie najcięższe prace. Handlowali z Niemcami, Polakami, z kim się dało, byle zarobić. Zygmunt, jak tylko stanął na nogach, chciał ściągnąć siostry z ulicy, ale było na to za późno, bo zdążył już je syfilis zeżreć. Braci nie szukał, bo pastwili się nad nim w dzieciństwie. Niektórzy twierdzili, że nawet przysłużył się do ich śmierci, denuncjując ich do gestapo. Ile było w tym prawdy? Trudno powiedzieć. Odnośnie do gestapo, faktem jest to, że pewnego dnia policja niemiecka aresztowała wspólników, nakryto ich podczas włamania do mieszkania porucznika Abwehry Wernera Rolfa. Wydawało się, że ich los jest przesądzony, ale po trzech dniach zostali wypuszczeni na wolność, co rodziło mnóstwo domysłów, choć współpracy z okupantem nikt im nie udowodnił. Złośliwi powiadali, że Zygmunt wpadł w oko szefowi gestapo i ten w zamian za wolność po prostu go wydupczył. Inni twierdzili, że przeszli na drugą stronę i trzeba z nimi uważać. Jak było naprawdę, wiedzieli tylko Zygmunt i Baryła. Być może było jeszcze inaczej – ostro sypnęli kasą i się wykupili. Tak czy owak, po uwolnieniu działali dalej, i to ze wzmożoną intensywnością. Po zakończeniu wojny sytuacja diametralnie się zmieniła. Komuniści początkowo nad dobra materialne przedkładali ideologię, a to był już bardzo grząski grunt. Dlatego też Baryła wpadł na iście szatański plan. Kazał Mariańskiemu zgłosić się do służby w milicji, bo wtedy będzie miał na nich oko. Tak też się stało. Zygmunt dostał biało-czerwoną opaskę na rękę, pepeszę w dłoń i zaczął kłaść podwaliny pod budowę socjalistycznej ojczyzny, czyli zamykał i torturował tych, co się temu sprzeciwiali. Tak mu się spodobała ta robota, że zaczął zaniedbywać Baryłę. Ten się najpierw na niego jedynie boczył, ale z czasem jego gniew narastał i wspólnik posunął się do szantażu. Jeśli Zygmunt definitywnie nie wycofa się z ich interesu, to on go zadenuncjuje do Urzędu Bezpieczeństwa za współpracę z Niemcami, a za to w tamtych czasach była jedna kara – czapa. Mariański spanikował. Z jednej strony kusił go bardzo dochodowy, aczkolwiek ryzykowny biznes z Baryłą, a z drugiej praca, w której się odnalazł, bo tu jego mierny umysł wystarczał, mało tego, wielu milicjantów było dużo głupszych od niego, a zatem jego intelekt błyszczał na komisariacie niczym słońce w środku lata. W końcu Zygmunt podjął decyzję, wybrał służbę na rzecz nowej władzy, a zatem Baryła musiał zniknąć. I tak też się niebawem stało. Pewnej nocy na płockim moście doszło do spotkania byłych wspólników. Było krótkie i bardzo treściwe, a zakończył je wystrzał, ale nie z butelki szampana, tylko z pistoletu, a potem głośny plusk wody. Nikt nigdy już nie zobaczył Baryły. Plotka głosiła, że uciekł na Zachód. Jeśli ciało spłynęło do Bałtyku, a prądy morskie poniosły je w stronę Bornholmu, to było w tym stwierdzeniu sporo prawdy.
I tak już bez większych przeszkód Mariański piął się po szczeblach milicyjnej kariery. Jedyną przeszkodą, na którą trafił na swojej drodze, było wykształcenie. Władza ewoluowała, krzepła i żądała coraz więcej od swoich podwładnych. Nie było rady, należało i tę sprawę jakoś załatwić. Kierownik szkoły podstawowej dostał pilne wezwanie na przesłuchanie. Wystarczyło wyrwać jeden paznokieć i zdarzył się cud: Zygmunt został jej absolwentem. Teraz mógł dostać awans na sierżanta, ale było mu mało, bo chciał zostać oficerem. Potrzebował matury. Liceum odpuścił, to były stanowczo za wysokie progi, jego spojrzenie powędrowało w stronę jednego z techników. Dyrektor był oddanym partii towarzyszem. Wystarczyła towarzyska pogawędka z perspektywą wsadzania paluchów między zawiasy drzwi w tle i matura była w kieszeni. Mariański do dziś pamiętał dzień, kiedy otrzymał awans na sierżanta. Wtedy to w galowym mundurze dumnie kroczył ulicą Tumską. W pewnym momencie zwrócił uwagę na kobietę z wózkiem. Wydała mu się podobna do Anieli Strzeleckiej, poszukiwanego wroga klasowego. Trzeba było to sprawdzić, a przede wszystkim przeszukać wózek. Być może pod niemowlakiem ukryto broń lub, co gorsza, antypaństwowe ulotki. Podszedł do wózka i wyszarpnął z niego niemowlaka, małą, może półroczną dziewczynkę. Ta, widząc przed sobą jego paskudną gębę, ze stresu zwróciła na niego całą zawartość żołądka.
Tak wyglądało pierwsze spotkanie przyszłego kapitana Mariańskiego z Zuzą Lewandowską, przyszłą gwiazdą płockiej palestry.
Ponury jesienny dzień, sala przesłuchań płockiego aresztu. Zgrzytnął klucz w zamku. Drzwi się rozwarły z okropnym łoskotem, klawisz wprowadził zatrzymanego. Przykuł go do blatu stołu i wyszedł.
Po dobrym kwadransie zjawiła się Zuza Lewandowska. Podeszła do krzesła stojącego po przeciwnej stronie stołu, zdjęła płaszcz i powiesiła go na oparciu, powoli usiadła. Z torebki wyjęła notes i długopis. Dopiero teraz spojrzała uważniej na mężczyznę. Na jej twarzy zagościł szyderczy uśmiech.
– Początkowo myślałam, że to jakiś durny żart, a kiedy się okazało, że nie, to długo się zastanawiałam, czy przyjąć to zlecenie, bo przez wiele lat marzyłam o tym, żebyś siedział w pierdlu i nigdy z niego nie wyszedł. Teraz kiedy moje marzenie może się zrealizować, mam stanąć na głowie, żeby temu zaradzić? Jak mam to wszystko pogodzić? Czemu akurat mnie wybrałeś? Jest tylu innych adwokatów.
– Bo mówią na Płocku, że jesteście najlepsi – wymamrotał.
– No proszę, i kto to mówi? Nie wierzę własnym uszom. Zuza Lewandowska jest najlepszą papugą w mieście. Kurwa mać, z wrażenia muszę zapalić.
Z torebki wyjęła paczkę ekstra mocnych bez filtra.
– Chcecie, obywatelu kapitanie, papierosa?
– Tak.
Zapalili. Zuza natarczywie wpatrywała się w swojego nowego klienta, jakby się jeszcze upewniała, czy to faktycznie się dzieje, czy może to tylko głupi sen. W końcu przygasiła peta i sięgnęła po notatnik.
– A zatem, obywatelu kapitanie Mariański – zaczęła drwiącym głosem – opowiedzcie mi wszystko, nie pomińcie niczego, bo nieraz drobny szczegół może mieć decydujące znaczenie dla sprawy. Chyba wiecie to dobrze jako szef dochodzeniówki? A właściwie jako były szef, bo o ile wiem, to was tego stanowiska już pozbawiono. – Nie omieszkała mimochodem wbić mu szpili.
Kapitan nic na to nie odpowiedział, jedynie spuścił głowę. On wiedział jedno: jego sytuacja była prawie beznadziejna i jeśli ktokolwiek mógł go z tego wyciągnąć, to tylko Lewandowska.
– A zatem? Chyba wam mowy nie odjęło? – Zuza spojrzała na niego wyczekująco.
– Nic nie wiemy – bąknął.
– Jak to nic nie wiesz? Oskarżają cię o zabójstwo i przywłaszczenie mienia ogromnej wartości, a ty mówisz, że nic nie wiesz? Co ty, chłopie? Masz mnie za idiotkę?
Kapitan rękawem zgarnął pot z czoła.
– To wszystko wina tej Pawłowicz, ona nas wrobiła. Podrzuciła nam to do biurka.
– Co ci podrzuciła? Konkretnie?
Zuza sięgnęła po drugiego papierosa. Tym razem kapitana nie poczęstowała, i to z premedytacją.
– To był złoty kielich.
Zuza zagwizdała z wrażenia.
– Proszę, proszę, co za czasy. Milicjanci piją ze złotych kielichów. A co pijecie? Pewnie bimber albo czystą z czerwoną kartką.
– To nie nasze, my to pierwszy raz widzieliśmy.
– A ta Pawłowicz to przypadkiem nie była wyrzucona z milicji? Skąd ona się tam znów wzięła? Wraca jak bumerang.
– Owszem, była wyrzucona, ale odwołała się do ministra i ją przywrócili. Ponoć jej kuzyn pracuje w Komitecie Centralnym.
– No tak, teraz wszystko jasne. – Zuza ze zrozumieniem pokiwała głową. – Ale czemu się na ciebie aż tak uwzięła, że podrzuciła ci tak cuchnący fant? Jaki miała w tym cel?
Mariański się zaczerwienił.
– No bo, chciała... – zaczął dukać. – No wiecie, to, czego baby chcą od chłopów, a ja nie chciałem.
– Co? No proszę. – Z trudem hamowała ogarniającą ją wesołość. – Nie myślałam, że ktoś może o tobie myśleć w ten sposób. Co za jurny milicjant. A tak z innej beczki. Kapitanie, powiedz mi raz jeszcze, czemu mnie wybrałeś? Nie ukrywam, że wciąż jestem tym zaskoczona. Przecież ty mnie szczerze nienawidzisz, zresztą i ja ciebie też.
Mariański milczał.
– No, powiedz. Aż tak cię to boli? – Dalej się nad nim pastwiła.
– Bo jesteście najlepsi – mruknął pod nosem.
– Mów głośniej, bo nie usłyszałam. – Chciała się tym jak najdłużej delektować.
– Bo jesteście najlepsi! – wykrzyknął.
– Wystarczy, możemy wracać do sprawy. Opowiedz mi wszystko, i to dokładnie, bo ja dotąd jedynie słyszałam plotki.
– Ale my nic nie wiemy. Nawet nie znaliśmy ofiary. Wrobiono nas.
– Skoro tak, to co, do cholery, twój pistolet robił w jej mieszkaniu? Nie wciskaj mi tu kitu, że nic nie wiesz. Tego nie kupuję. Jeśli mam być twoim adwokatem, to muszę znać prawdę.
Sięgnęła po papierosy i ponownie zapaliła. Od czasu rzekomej choroby nie mogła się nimi uraczyć do syta.
– Tetetkę zgubiliśmy, kiedy spotkaliśmy kolegę z dzieciństwa i poszliśmy do Kolorowej na kielicha.
– A tak naprawdę to ile było tych kielichów? Ile butelek opróżniliście?
– Dwie flaszki, nie więcej. Wtedy musieli nam skraść broń. Jak oprzytomnieliśmy, to kabura była pusta.
– Zawiadomiłeś przełożonych? Zgłosiłeś kradzież?
– No nie. – Mariański z zakłopotaniem podrapał się po głowie. – Woleliśmy załatwić to po cichu.
– No i wyszło jak wyszło. Podaj mi nazwisko tego kolegi i jego adres.
Kapitan spojrzał na nią zdziwiony.
– A po co? On mi jej nie buchnął, to dobry kumpel.
– Nazwisko i adres – powtórzyła Zuza beznamiętnym głosem.
– Nie znamy jego nazwiska. Przezywaliśmy go Bokser, bo był skory do bitki jak mało kto.
– Gdzie mieszka?
– Nie wiemy. Mówił nam, ale wyleciało nam to z pamięci. Chyba nie w Płocku. Może w Łodzi.
– Może w Łodzi? – Zuza smętnie pokiwała głową. Właściwie nie powinna się dziwić, to przecież kompletny idiota. – Bokser z Łodzi, powiadasz? A w dzieciństwie, to gdzie mieszkał? Może chociaż to pamiętasz? – spytała z rezygnacją.
– Na Szerokiej, w „żelaznej bramie”.
– Może coś bliżej? Tam jest dużo mieszkań, to kilka sporych kamienic.
– Całe dnie wystawał w bramie.
– To mi bardzo pomoże. Bokser z Łodzi stojący w bramie przy Szerokiej. Myślę, że wszyscy go kojarzą – szydziła. – Znałeś tego zabitego, Andrzeja Błaszczaka?
– Nie, my znamy tylko notowanych.
– A znasz może Teofila Organka?
– Nie przypominamy sobie.
– On twierdzi, że wraz z tym Błaszczakiem i jeszcze jednym o do dziś nieustalonym nazwisku podczas wykonywania wykopów w miejscu, gdzie kiedyś stała cerkiew, znaleźli skrzynię pełną złotych przedmiotów. Wśród nich miał być ów kielich, który nie wiadomo jakim cudem wylądował w twoim biurku. A może ten trzeci to ten kolega o ksywce Bokser? Schlałeś się jak świnia, a on ukradł ci tetetkę i puknął z niej jednego ze wspólników? Może mieliście kiedyś ze sobą na pieńku? Przypomnij sobie. Może w piaskownicy zabraliście mu wiaderko lub, co gorsza, szpadelek?
– Nie, kumplowaliśmy się. Mówię wam, że to Pawłowicz. Odgrażała się nam.
– Poszła za wami do Kolorowej, ukradła tobie broń, zastrzeliła z niej Błaszczaka, a później złoty kielich podrzuciła ci do biurka? Mocno naiwne i bardzo naciągane. No i skąd wzięła ten kielich? To też jest bardzo ciekawa zagadka. Może od tego Organka? Już samo nazwisko mówi, że to kawał łapciucha. Przy Królewieckiej pełno ich mieszka i co drugi siedzi lub siedział w kryminale.
– Uważacie, że to my? Wciąż nie wierzycie nam! To nie my! Po co mieliśmy to robić?
Zuza wzruszyła ramionami.
– Nie wiem. Nieraz podejrzany do końca twierdzi, że jest niewinny, i dopiero po ogłoszeniu wyroku przyznaje się do winy, a nieraz nigdy, mimo że faktycznie dopuścił się przestępstwa. Za długo, kapitanie, cię znam, żeby bezgranicznie ci ufać. Poniucham w sprawie, popytam o tego Boksera i zobaczymy, co będzie dalej. Teraz bardziej niż o dochodzenie martw się o swoje dupsko, bo tu nie jest bezpieczne – rzekła drwiąco, po czym zgarnęła notatnik i papierosy do torebki i podniosła się powoli z krzesła.
– Zostawicie mi papierosy? – zaskomlał Mariański.
Bez słowa rzuciła paczkę ekstra mocnych na stolik i podeszła do drzwi. Kilka razy uderzyła w nie ręką, przywołując w ten sposób klawisza.
Na ulicy Zuza natknęła się na Kolasińską, koleżankę z podstawówki. Tamta od razu ją zaczepiła.
– Dobrze, że cię widzę, mam prośbę. Oczywiście za wszystko zapłacę. Nie chcę nic za darmo, wszystko mi się wali, a to przez...
– Może powiedz w końcu, o co chodzi – weszła jej w słowo Zuza, nerwowo zerkając na zegarek, bo za pół godziny miała sprawę w sądzie. Musiała jeszcze po drodze wstąpić po togę do kancelarii, a tamta gada jak potłuczona.
– Moja mama chce przepisać dom na Kościół. Nieważne, że my się nią opiekujemy, że tam mieszkamy. Biega codziennie do kościoła i jest wpatrzona w proboszcza jak w święty obraz.
– Tylko nie mów, że do fary, bo tamtejszy szeryf wyglądem nie przypomina żadnego świętego, choć to w gruncie rzeczy porządny facet.
– Nie, to parafia u Świętego Jana.
– Czego oczekujesz ode mnie? Przepisanie domu to sprawa dla notariusza, nie dla adwokata.
– Matka ciebie szanuje i podziwia. Przyjdź do nas i z nią porozmawiaj. Może ciebie posłucha.
– A jeśli nie? Starsi ludzie są jak kaseta magnetofonowa z wyrwanym cypkiem zabezpieczającym przed skasowaniem danych. Jednym słowem: nic nowego do nich nie dociera. Możliwe, że przyzna mi rację, ale jak tylko wyjdę z waszego domu, wszystko odwoła.
– Błagam, chociaż spróbuj! Z Kościołem w sądzie nie wygramy.
– Tu się z tobą zgodzę. Ich pazerność nie zna granic. Zostaw mi swój numer telefonu, to zadzwonię i się umówimy.
– Jeszcze nie mamy telefonu. Ponoć za dwa lata mamy go dostać. Dam ci numer do pracy.
– Niech będzie.
Kolasińska na skrawku papieru zanotowała dane kontaktowe i się rozstały.
Zuza wróciła z sądu i zaraz zawołała Jolkę do siebie.
– Zrobić herbatę? Może pójść do cukierni po jakieś ciastko? – spytała aplikantka.
– Jasne, no, przecież nie ziółka. Słodycze sobie odpuść, odchudzam się. Mam dla ciebie zadanie. Wsiądź w autobus numer siedem i jedź do Gór. Dowiedz się wszystkiego o niejakim Błaszczaku: z kim się kolegował, z kim kłócił, z kim spał, komu w mordę dał, od kogo oberwał, zbierz plotki, nawet absurdalne. I jeszcze jedno, czym farbowałaś włosy?
– To farba z Pewexu, jutro przyniosę opakowanie, bo nazwa po angielsku i nie pamiętam.
– No tak, Polacy poliglotami nie są, zresztą na cholerę uczyć się języków, skoro i tak siedzimy w klatce? Żeby chociaż ona była złota jak w tej bajce. Oni nas zamknęli w klatce zrobionej z drutu zbrojeniowego, a fragmentami z kolczastego.
Dziewczyna wyszła, Zuza postawiła na biurku butelkę stocka i kieliszek. Dłonią sprawdziła temperaturę trunku, była idealna. Zerknęła na portret ojca. I znów marsowa mina, no tak, jeszcze nie ma południa, a ona sięga po alkohol. Ale on też już od rana za kołnierz nie wylewał.
– Nie przesadzaj. Prawie pół roku byłam abstynentką. Nawet nie wiesz, jak cierpiałam. To była prawdziwa droga przez mękę. Mogłam sobie golnąć jedynie we śnie.
Wypiła kielicha i od razu poczuła się lepiej. Zadzwonił telefon, to Nowak. Miała się do niego odezwać i zupełnie o tym zapomniała.
– Dobrze, że dzwonisz. Wyobraź sobie, że mam nowego klienta. Nie zgadniesz, kto to.
– Mariański.
– Cholera, skąd wiesz? – Nie kryła zawodu.
– Wszyscy wiedzą, to na komendzie chyba większa sensacja niż jego aresztowanie. Każdy wie, że on na twoim punkcie ma prawdziwą obsesję. Wasza współpraca to tak, jakby diabeł poszedł z aniołem na wódkę.
– Dziwne porównanie. Tym bardziej że daleko mi do anioła, a jeszcze dalej do diabła. Właśnie wróciłam z aresztu i muszę powiedzieć, że sprawa wygląda ciekawie. Albo w Mariańskim obudziła się najmroczniejsza część jego duszy, albo go ktoś ordynarnie wrabia. Milicja ma mocne poszlaki, bo dowodami to bym tego nie nazwała, i trudno będzie mi je obalić. Wyobraź sobie, że ten cymbał poszedł do Kolorowej i tam się uchlał jak świnia. Miał wtedy przy sobie pistolet i ktoś mu go zwędził albo, czego nie wykluczam, po prostu go zgubił. Mógłbyś tam zajrzeć i popytać. Na pewno coś wiedzą o jego wypadzie, przecież go znają, a nie sądzę, żeby mu się często takie popijawy przytrafiały.
– A to bęcwał. Ile musiał wypić, że padł pod stół? – zdziwił się sierżant. – On słynie z mocnej głowy. Zresztą przy jego pokaźnej tuszy to normalne. Pewnie obalili z cztery flaszki.
– Nieważne ile. Ważne, że się zachlał do nieprzytomności. Ustal coś odnośnie do jego towarzysza i daj mi pilnie znać.
Zakończyła połączenie. Wtedy ktoś zapukał do drzwi.
To była jakaś kobieta. Zuza jej nie znała, przyszła tu pierwszy raz.
– Pani mecenas, szukam pomocy.
– Jak każdy, co tu przychodzi – mruknęła pod nosem Lewandowska, wskazując krzesło i sięgając po ekstra mocne. – Zapali pani?
– Nie dziękuję. Ja nie palę, mój chłop za to przypala jednego od drugiego.
Zuza spojrzała wymownie na zegarek.
– Dobra, nie będziemy tu gadać o papierosach, co panią sprowadza?
– Pani mecenas, niech pani ratuje mojego syna. Wsadzili go nieboraka do kryminału, a on niewinny.
– Jak każdy w pace – zakpiła. – A konkretnie co mu zarzucają?
– Słyszała pani o tym wypadku na Kolegialnej? Chłopacy byli na przepustce z wojska i jak to młodzi, trochę poszaleli. Wzięli naszego fiata i się nim rozbili. No i wydarzyła się tragedia, jeden z nich zginął. Oskarżają Franka, że to on prowadził i że to jego wina.
– A prowadził?
– Ależ skądże, pani mecenas, on nie ma prawa jazdy.
– To kto prowadził?
– No jak to kto? Ten, co zginął. On miał zły wpływ na mojego Franusia, to wszystko przez niego. Od kiedy zaczęli się kolegować, mój syn się zmienił.
– Czy byli po alkoholu?
– Wypili może po piwku. Co to jest na takich chłopaków?
– A może po kilka piwek?
– No nawet, ale czy to dużo? To przecież nie wódka.
– Przepis to przepis, ale zobaczę, czy da się coś w tej sprawie zrobić. Proszę podać mi wszystkie dane syna i przyjść za dwa dni.
Kiedy kobieta wyszła, Zuza natychmiast podniosła się zza biurka i podeszła do okna. No tak, paprotka gubi liście, ale jak ma tego nie robić, skoro Jolka znów jej nie podlała? Już jej się znudziło wciąż o tym przypominać aplikantce. Sięgnęła po butelkę po mleku służącą za konewkę.
Po opuszczeniu kancelarii udała się na Grodzką. Musiała koniecznie spotkać się z Piosikiem. Ostatnio widywała go pod trzynastką z jedną ze słynnych Łyzinianek z parteru.