Bohomaz - Jacek Ostrowski - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Bohomaz ebook i audiobook

Jacek Ostrowski

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Najnowsza sprawa mecenas Zuzy Lewandowskiej!

Płock staje się areną krwawych wydarzeń. Zuza zostaje adwokatem swojego najgorszego wroga - kapitana Mariańskiego. Z dnia na dzień jego życie zawisło na przysłowiowym włosku, a wszystko to przez przypadkowe odnalezienie skarbu popa i związane z tym wydarzenia z porucznik Pawłowicz w tle.

Czy mecenas Lewandowska oczyści kapitana z zarzutów? Czy uda jej się rozwiązać zagadkę zabójstw młodych kobiet? A może cała sprawa ma związek z jej poprzednim dochodzeniem? Dlaczego zaginął rękopis autobiografii Zuzy? Czy maczał w tym palce niejaki Bielski, podejrzany typ, prezes spółdzielni wydawniczej „Kacze pióro”?

W „Bohomazie” pojawia się plejada nowych postaci, a każda z nich jest barwna niczym kolorowy ptak. Mnóstwo zagadek, a na dodatek ta największa , ostatnia tajemnica Ambrożego Lewandowskiego, ojca Zuzy.

Jacek Ostrowski kolejny raz zabiera nas do pokręconego i często absurdalnego świata Zuzy Lewandowskiej, okraszając wszystko dawką humoru i niespodziewanych zwrotów akcji!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 361

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 46 min

Oceny
4,6 (289 ocen)
206
63
17
0
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
magdala36

Nie oderwiesz się od lektury

"Po­ga­daj ze Zbysz­kiem z ko­mendy głów­nej. On tam od lat sie­dzi i zna to śro­do­wi­sko. Po­wiedz mu, że my w za­mian za­ła­twimy tego ko­no­wała, co wy­słał jego ojca na tam­ten świat". Za takie smaczki jak ten albo ten o węglu kocham te książki. I jeszcze za kapitan Pawłowicz. No i za mecenas Lewandowską która klnie, pali Extra Mocne bez filtra, pije Stocka, ostatnio czyta Prousta, bez mrugnięcia okiem korzysta z przywilejów jakie daje jej pozycja zawodowa i na swój sposób niszczy komunę. Mimo obietnicy że będzie tylko brała sprawy proste, Zuza znów czuje wewnętrzy przymus rozwikłana sprawy seryjnych morderstw młodych kobiet. I jeszcze kapitan Mariański, ten to nie umie być wdzięczny po chwilowym zawieszeniu broni znów walczy z elementem antykomunistycznym czyli gwiazdą płockiej palestry.  Interpretacja Ewy Abart jak zawsze cudowna, zaś moment w którym pojawia się Piosik ze swoim "pani mecenas" jest mistrzowski.
20
Kasiakop

Nie oderwiesz się od lektury

No ale z tym Mariańskim to dajcie spokój.. 😄😄👍
20
Fortunaeb

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna jest, trzyma w napięciu do końca
10
krematoriummilosci

Dobrze spędzony czas

super!
10
jpuszek

Nie oderwiesz się od lektury

Swietna,jak cała seria o Zuzannie Lewandowskiej. Polecam.
00

Popularność




Re­dak­cjaMo­nika Or­łow­ska
Ko­rektaJa­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładki, skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Zdję­cia na okładce© Yuriy She­vt­sov/Ado­be­Stock, Anna Isma­gi­lova/Ado­be­Stock, Ben­nia­n_1/Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Ja­cek Ostrow­ski, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83291-36-9
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Wszyst­kie po­sta­cie wy­mie­nionew tej książce są wy­my­ślone przez au­tora,a ich ewen­tu­alne po­do­bień­stwo do ko­go­kol­wiekjest zu­peł­nie przy­pad­kowe i nie­za­mie­rzone.

Dwu­dzie­sty czwarty grud­nia do­bie­gał końca. Nie­ludzki krzyk ko­biety ro­ze­rwał ci­szę nocną ni­czym nie­miecki po­cisk ar­ty­le­ryj­ski ra­dziecką tan­kietkę.

W oknach ofi­cyny przy ulicy Sze­ro­kiej za­bły­sły świa­tła lamp naf­to­wych, a w nie­któ­rych, tych bo­gat­szych, ża­ró­wek. Część są­sia­dów ode­tchnęła z ulgą, męki la­dacz­nicy Ma­riań­skiej wresz­cie się skoń­czyły, bo w końcu ulę­gła na­stęp­nego bę­karta. Reszta lo­ka­to­rów była prze­ra­żona, bo każdy na­stępny po­miot tego babsz­tyla po­ja­wia­jący się na świe­cie wró­żył im nowe kło­poty.

Tak oto przy­szedł na świat Zyg­munt Ma­riań­ski, który ku za­sko­cze­niu wszyst­kich, co go znali, zro­bił osza­ła­mia­jącą ka­rierę i po wielu la­tach nie wia­domo ja­kim cu­dem do­chra­pał się stop­nia ka­pi­tana w ko­mu­ni­stycz­nych or­ga­nach ści­ga­nia. Kim byli jego ro­dzice? Matka, znana w Płocku pro­sty­tutka, za pie­nią­dze ni­komu nie ża­ło­wała swo­ich mocno wąt­pli­wych wdzię­ków, żyła w cią­głym roz­kroku, pusz­czała się na okrą­gło, jakby chciała prze­ści­gnąć słynną Mes­sa­linę, żonę ce­sa­rza Klau­diu­sza. Z na­ci­skiem na słowo „jakby”, bo ona ni­gdy o tam­tej nie sły­szała, mało tego, na­wet nie wie­działa, że kie­dy­kol­wiek ist­niało Ce­sar­stwo Rzym­skie, jak zresztą więk­szość lo­ka­to­rów tej ka­mie­nicy. Kim był oj­ciec Zyg­munta? Od­po­wiedź na to py­ta­nie była skom­pli­ko­wana, bo tak na­prawdę nikt tego nie wie­dział. Można by okre­ślić ogól­nie, że spło­dził go Kraj Rad. Pod­czas wojny bol­sze­wic­kiej, pod­czas bo­ha­ter­skiej obrony Płocka, Ma­riań­ska jak wiele ko­biet do­stała się do so­wiec­kiej nie­woli. Inne płoc­czanki były przez jur­nych czer­wo­no­ar­mi­stów gwał­cone, ale nie ona. Ona sta­wiła im bo­ha­ter­ski opór i to ona ich bru­tal­nie gwał­ciła. Długo jesz­cze po od­par­ciu bol­sze­wi­ków za­sta­na­wiano się, kto w isto­cie ich prze­pę­dził? Woj­skowi czy może Ma­riań­ska? Świad­ko­wie tych zda­rzeń po­wia­dali, że na­wet Ko­zacy nie oka­zali się ko­za­kami i wszy­scy na wi­dok Ma­riań­skiej pierz­chali na­zad do Kraju Rad. Za­tem wra­ca­jąc do sprawy oj­co­stwa, nic tu nie było pewne, poza tym, że plem­nik był czer­wony jak sztan­dar re­wo­lu­cji.

I tak oto w brzu­chu Ma­riań­skiej za­lę­gła się nowa istota, krzy­żówka kurwy i bol­sze­wika, a za­tem nic do­brego z tego nie mo­gło się wy­kluć. I tak też się stało, co póź­niej w ca­łej roz­cią­gło­ści po­twier­dziło ży­cie.

Sam po­ród był bar­dzo bo­le­sny, bo dziecko miało szyję owi­niętą pę­po­winą. Tro­chę pod­du­szone, z nie­do­tle­nio­nym mó­zgiem po trzy­go­dzin­nych per­tur­ba­cjach w końcu uj­rzało świat, ale chyba mu się na nim nie spodo­bało, bo od razu roz­ry­czało się okrop­nie. Chciało wra­cać, lecz uda Ma­riań­skiej za­trza­snęły się przed nim ni­czym wrota do raju i po­wrotu do ma­cicy nie było. Tak oto Zyg­munt Ma­riań­ski był zmu­szony roz­po­cząć swoją długą wę­drówkę przez ży­cie. Był szó­stym dziec­kiem w ro­dzi­nie. Miał dwie sio­stry i trzech braci. Naj­star­szy z nich, Alojzy, wy­kluł się z plem­nika je­zu­ity, który przy­był do Płocka na na­uki. Le­żał krzy­żem, ale nie w ko­ściele, tylko na Ma­riań­skiej. Fak­tycz­nie, wiele się od niej na­uczył. Po­był mie­siąc i znik­nął. Po­noć za­mknął się w mu­rach klasz­tor­nych i tam od­pra­wiał po­kutę. Chyba bez końca, bo na­wet się nie po­fa­ty­go­wał, żeby zo­ba­czyć syna, nie mó­wiąc o ło­że­niu na jego wy­cho­wa­nie.

Drugi z braci, Ste­fan, wy­kluł się z plem­nika me­ce­nasa Ro­lec­kiego. To była chwila unie­sie­nia na biurku ad­wo­kata, kiedy Ma­riań­ska przy­szła do niego po po­radę. Wtedy była jesz­cze względ­nie ładna, młoda i wzbu­dzała mę­skie po­żą­da­nie. Z cza­sem było już co­raz go­rzej, co się od­biło i na plem­ni­kach, ale o tym póź­niej. Choć Ro­lecki nie pła­cił, w ja­kimś sen­sie po­czuł się jak oj­ciec i przez wiele lat za darmo był peł­no­moc­ni­kiem Ste­fana, który już od wcze­snej mło­do­ści wciąż po­pa­dał w kon­flikt z pra­wem. Trzeci brat miał na imię Jó­zef. Tego matka spło­dziła z po­lic­maj­strem Szul­cem. Po­noć był z niego ka­wał sa­dy­sty i wie­lo­krot­nie gwał­cił Ma­riań­ską swoją długą pałą po­li­cyjną. Tak mó­wili inni, bo sama po­szko­do­wana wcale się na niego nie skar­żyła, ra­czej spra­wiała wra­że­nie za­do­wo­lo­nej. Po­li­cjant chło­pa­kiem się nie in­te­re­so­wał, a py­tany o do­mnie­mane oj­co­stwo je­dy­nie par­sk­nął śmie­chem. Co do plem­ni­ków od­po­wie­dzial­nych za po­wsta­nie Frani i Anieli, to one po­cho­dziły z plebsu. Wsko­czyły do ma­cicy Ma­riań­skiej w jed­nej z oko­licz­nych bram, a być może na scho­dach lub w ko­ry­ta­rzu. Tego ko­bieta do­brze nie pa­mię­tała, bo wtedy była mocno wsta­wiona. Czę­sto była wsta­wiona i wtedy wszyst­kie oko­liczne lumpy ko­rzy­stały z oka­zji i się z nią za­ba­wiały gra­tis.

Zyg­munt miał cięż­kie dzie­ciń­stwo. Czy miał do szkoły pod górkę, nie wia­domo, bo do niej nie cho­dził. Ro­dzeń­stwo zo­rien­to­wało się w mig, że durny jak mało kto, więc na­gmin­nie go wy­ko­rzy­sty­wało. Za­częło się od za­bie­ra­nia je­dze­nia, bo to był w tej ro­dzi­nie pro­dukt co­raz bar­dziej de­fi­cy­towy. Ma­riań­ska była co­raz star­sza, a więc co­raz mniej atrak­cyjna. To prze­kła­dało się na mniej­sze za­robki, a do wy­kar­mie­nia była szóstka gęb. Wpraw­dzie starsi sy­no­wie już cha­dzali na sza­ber z mniej­szym lub więk­szym po­wo­dze­niem, ale córki jesz­cze były za młode, żeby je za­wodu matki na­uczyć. Zyg­munt, jako nie­do­ro­zwój, nie był do żad­nego fa­chu przy­uczany. Raz za­bły­sła dla niego na­dzieja, kiedy w ich progi za­wi­tał ksiądz do­bro­dziej. Pew­nie się tu przy­pad­kiem za­pu­ścił, in­nej przy­czyny trudno by szu­kać. Długo przy­glą­dał się chło­pa­kowi, gła­skał go po główce, jego lo­sem się in­te­re­so­wał, ale na tym się skoń­czyło.

Mi­jały lata. Alojzy i Ste­fan dość wcze­śnie prze­szli na wię­zienny gar­nu­szek, Jó­zef zmarł na su­choty, Fra­nia i Aniela w końcu po­szły na ulicę za­ra­biać. W domu zo­stał je­dy­nie Zyg­munt, bo wciąż się do ni­czego nie nada­wał, na­wet ksiądz go nie chciał. Są­siadki ra­dziły, żeby go do szkół wy­słać, bo skoro nie­zdatny do ni­czego, to może ja­kimś urzęd­ni­kiem zo­sta­nie, ale Ma­riań­ska na­wet sły­szeć o tym nie chciała, bo to by­łyby nie­po­trzebne koszta. W su­mie po ci­chu ża­ło­wała, że to Jó­zef zmarł na su­choty, a nie naj­młod­szy. Tam­ten przy­naj­mniej miał za­datki na do­brego kie­szon­kowca. Fach to ry­zy­kowny, ale do­brze płatny. Tego syna zaś mu­siała utrzy­my­wać, a z tym był co­raz więk­szy pro­blem. Zyg­munt całe dnie pa­łę­tał się bez celu po mie­ście i co ja­kiś czas wra­cał z pod­bi­tym okiem, roz­cię­tymi war­gami, a kilka razy z roz­bitą głową. Ni­gdy nic nie ukradł, i to nie dla­tego, że nie chciał, ale dla­tego, że nie umiał. Wy­buch dru­giej wojny świa­to­wej po­cząt­kowo nie­dużo zmie­nił w jego ży­ciu. Wtedy ko­le­go­wał się z An­zel­mem Blum­ste­inem z dziel­nicy ży­dow­skiej. Tam­temu, tak jak jemu, matka na­tura nie dała zbyt lot­nego ro­zumu i być może dla­tego ła­two zna­leźli wspólny ję­zyk. Kiedy Niemcy za­częli eks­ter­mi­na­cję Ży­dów, ro­dzina Blum­ste­inów po­pro­siła Zyg­munta o prze­cho­wa­nie ich co cen­niej­szych rze­czy, na co chło­pak się ocho­czo zgo­dził. Pod osłoną nocy prze­nie­siono ży­dow­skie do­bra do piw­nicy w ka­mie­nicy przy ulicy Sze­ro­kiej i tam je zło­żono, a Zyg­munt i An­zelm dla bez­pie­czeń­stwa za­mu­ro­wali wej­ście. Tak miało trwać aż do za­koń­cze­nia wojny, ale nie trwało. Wszystko po­szło nie tak. An­zelm ani nikt z jego ro­dziny nie wró­cił do Płocka, zaś piw­niczkę ktoś do­szczęt­nie ogra­bił i Zyg­munt jak zwy­kle zo­stał z ni­czym. Oku­pa­cja nie­miecka była prze­ło­mo­wym okre­sem w ży­ciu przy­szłego ka­pi­tana mi­li­cji. Jego matkę za­strze­lił wach­mistrz we­rmachtu pod­czas mi­ło­snego unie­sie­nia, po­noć zde­spe­ro­wany chciał roz­strze­lać swo­jego pe­nisa, ale po pi­jaku źle tra­fił. Chło­pak mu­siał so­bie te­raz ja­koś sam ra­dzić, więc ru­szył na sza­ber do by­łej dziel­nicy ży­dow­skiej. Szu­kał złota i in­nych kosz­tow­no­ści. Jako kom­pana do­brał so­bie nie­ja­kiego Ba­ryłę, ta­kiego sa­mego przy­głupa jak on, ale przy tym jesz­cze okrop­nie pa­zer­nego. Ba­ryła był na tyle bez­czelny w swoim dzia­ła­niu, że prze­szu­ki­wał miesz­ka­nia pod sa­mym no­sem nie­miec­kich żan­dar­mów i za­wsze mu się uda­wało zwiać w od­po­wied­nim mo­men­cie. W ten oto spo­sób Zyg­munt, przy­głup i nie­udacz­nik ży­ciowy, z dnia na dzień się wzbo­ga­cił. Pie­niądz robi pie­niądz, tak po­wia­dają i jest w tym dużo prawdy. Ba­ryła jako ciut by­strzej­szy za­rzą­dzał ich biz­ne­sem, a Ma­riań­ski był od czar­nej ro­boty. To on w piw­ni­cach ży­dow­skich do­mów ko­pał doły, to on wy­ko­ny­wał wszyst­kie naj­cięż­sze prace. Han­dlo­wali z Niem­cami, Po­la­kami, z kim się dało, byle za­ro­bić. Zyg­munt, jak tylko sta­nął na no­gach, chciał ścią­gnąć sio­stry z ulicy, ale było na to za późno, bo zdą­żył już je sy­fi­lis ze­żreć. Braci nie szu­kał, bo pa­stwili się nad nim w dzie­ciń­stwie. Nie­któ­rzy twier­dzili, że na­wet przy­słu­żył się do ich śmierci, de­nun­cju­jąc ich do ge­stapo. Ile było w tym prawdy? Trudno po­wie­dzieć. Od­no­śnie do ge­stapo, fak­tem jest to, że pew­nego dnia po­li­cja nie­miecka aresz­to­wała wspól­ni­ków, na­kryto ich pod­czas wła­ma­nia do miesz­ka­nia po­rucz­nika Abwehry Wer­nera Rolfa. Wy­da­wało się, że ich los jest prze­są­dzony, ale po trzech dniach zo­stali wy­pusz­czeni na wol­ność, co ro­dziło mnó­stwo do­my­słów, choć współ­pracy z oku­pan­tem nikt im nie udo­wod­nił. Zło­śliwi po­wia­dali, że Zyg­munt wpadł w oko sze­fowi ge­stapo i ten w za­mian za wol­ność po pro­stu go wy­dup­czył. Inni twier­dzili, że prze­szli na drugą stronę i trzeba z nimi uwa­żać. Jak było na­prawdę, wie­dzieli tylko Zyg­munt i Ba­ryła. Być może było jesz­cze ina­czej – ostro syp­nęli kasą i się wy­ku­pili. Tak czy owak, po uwol­nie­niu dzia­łali da­lej, i to ze wzmo­żoną in­ten­syw­no­ścią. Po za­koń­cze­niu wojny sy­tu­acja dia­me­tral­nie się zmie­niła. Ko­mu­ni­ści po­cząt­kowo nad do­bra ma­te­rialne przed­kła­dali ide­olo­gię, a to był już bar­dzo grzą­ski grunt. Dla­tego też Ba­ryła wpadł na iście sza­tań­ski plan. Ka­zał Ma­riań­skiemu zgło­sić się do służby w mi­li­cji, bo wtedy bę­dzie miał na nich oko. Tak też się stało. Zyg­munt do­stał biało-czer­woną opa­skę na rękę, pe­pe­szę w dłoń i za­czął kłaść pod­wa­liny pod bu­dowę so­cja­li­stycz­nej oj­czy­zny, czyli za­my­kał i tor­tu­ro­wał tych, co się temu sprze­ci­wiali. Tak mu się spodo­bała ta ro­bota, że za­czął za­nie­dby­wać Ba­ryłę. Ten się naj­pierw na niego je­dy­nie bo­czył, ale z cza­sem jego gniew na­ra­stał i wspól­nik po­su­nął się do szan­tażu. Je­śli Zyg­munt de­fi­ni­tyw­nie nie wy­cofa się z ich in­te­resu, to on go za­de­nun­cjuje do Urzędu Bez­pie­czeń­stwa za współ­pracę z Niem­cami, a za to w tam­tych cza­sach była jedna kara – czapa. Ma­riań­ski spa­ni­ko­wał. Z jed­nej strony ku­sił go bar­dzo do­cho­dowy, acz­kol­wiek ry­zy­kowny biz­nes z Ba­ryłą, a z dru­giej praca, w któ­rej się od­na­lazł, bo tu jego mierny umysł wy­star­czał, mało tego, wielu mi­li­cjan­tów było dużo głup­szych od niego, a za­tem jego in­te­lekt błysz­czał na ko­mi­sa­ria­cie ni­czym słońce w środku lata. W końcu Zyg­munt pod­jął de­cy­zję, wy­brał służbę na rzecz no­wej wła­dzy, a za­tem Ba­ryła mu­siał znik­nąć. I tak też się nie­ba­wem stało. Pew­nej nocy na płoc­kim mo­ście do­szło do spo­tka­nia by­łych wspól­ni­ków. Było krót­kie i bar­dzo tre­ściwe, a za­koń­czył je wy­strzał, ale nie z bu­telki szam­pana, tylko z pi­sto­letu, a po­tem gło­śny plusk wody. Nikt ni­gdy już nie zo­ba­czył Ba­ryły. Plotka gło­siła, że uciekł na Za­chód. Je­śli ciało spły­nęło do Bał­tyku, a prądy mor­skie po­nio­sły je w stronę Born­holmu, to było w tym stwier­dze­niu sporo prawdy.

I tak już bez więk­szych prze­szkód Ma­riań­ski piął się po szcze­blach mi­li­cyj­nej ka­riery. Je­dyną prze­szkodą, na którą tra­fił na swo­jej dro­dze, było wy­kształ­ce­nie. Wła­dza ewo­lu­owała, krze­pła i żą­dała co­raz wię­cej od swo­ich pod­wład­nych. Nie było rady, na­le­żało i tę sprawę ja­koś za­ła­twić. Kie­row­nik szkoły pod­sta­wo­wej do­stał pilne we­zwa­nie na prze­słu­cha­nie. Wy­star­czyło wy­rwać je­den pa­zno­kieć i zda­rzył się cud: Zyg­munt zo­stał jej ab­sol­wen­tem. Te­raz mógł do­stać awans na sier­żanta, ale było mu mało, bo chciał zo­stać ofi­ce­rem. Po­trze­bo­wał ma­tury. Li­ceum od­pu­ścił, to były sta­now­czo za wy­so­kie progi, jego spoj­rze­nie po­wę­dro­wało w stronę jed­nego z tech­ni­ków. Dy­rek­tor był od­da­nym par­tii to­wa­rzy­szem. Wy­star­czyła to­wa­rzy­ska po­ga­wędka z per­spek­tywą wsa­dza­nia pa­lu­chów mię­dzy za­wiasy drzwi w tle i ma­tura była w kie­szeni. Ma­riań­ski do dziś pa­mię­tał dzień, kiedy otrzy­mał awans na sier­żanta. Wtedy to w ga­lo­wym mun­du­rze dum­nie kro­czył ulicą Tum­ską. W pew­nym mo­men­cie zwró­cił uwagę na ko­bietę z wóz­kiem. Wy­dała mu się po­dobna do Anieli Strze­lec­kiej, po­szu­ki­wa­nego wroga kla­so­wego. Trzeba było to spraw­dzić, a przede wszyst­kim prze­szu­kać wó­zek. Być może pod nie­mow­la­kiem ukryto broń lub, co gor­sza, an­ty­pań­stwowe ulotki. Pod­szedł do wózka i wy­szarp­nął z niego nie­mow­laka, małą, może pół­roczną dziew­czynkę. Ta, wi­dząc przed sobą jego pa­skudną gębę, ze stresu zwró­ciła na niego całą za­war­tość żo­łądka.

Tak wy­glą­dało pierw­sze spo­tka­nie przy­szłego ka­pi­tana Ma­riań­skiego z Zuzą Le­wan­dow­ską, przy­szłą gwiazdą płoc­kiej pa­le­stry.

Ponury je­sienny dzień, sala prze­słu­chań płoc­kiego aresztu. Zgrzyt­nął klucz w zamku. Drzwi się roz­warły z okrop­nym ło­sko­tem, kla­wisz wpro­wa­dził za­trzy­ma­nego. Przy­kuł go do blatu stołu i wy­szedł.

Po do­brym kwa­dran­sie zja­wiła się Zuza Le­wan­dow­ska. Po­de­szła do krze­sła sto­ją­cego po prze­ciw­nej stro­nie stołu, zdjęła płaszcz i po­wie­siła go na opar­ciu, po­woli usia­dła. Z to­rebki wy­jęła no­tes i dłu­go­pis. Do­piero te­raz spoj­rzała uważ­niej na męż­czy­znę. Na jej twa­rzy za­go­ścił szy­der­czy uśmiech.

– Po­cząt­kowo my­śla­łam, że to ja­kiś durny żart, a kiedy się oka­zało, że nie, to długo się za­sta­na­wia­łam, czy przy­jąć to zle­ce­nie, bo przez wiele lat ma­rzy­łam o tym, że­byś sie­dział w pier­dlu i ni­gdy z niego nie wy­szedł. Te­raz kiedy moje ma­rze­nie może się zre­ali­zo­wać, mam sta­nąć na gło­wie, żeby temu za­ra­dzić? Jak mam to wszystko po­go­dzić? Czemu aku­rat mnie wy­bra­łeś? Jest tylu in­nych ad­wo­ka­tów.

– Bo mó­wią na Płocku, że je­ste­ście naj­lepsi – wy­mam­ro­tał.

– No pro­szę, i kto to mówi? Nie wie­rzę wła­snym uszom. Zuza Le­wan­dow­ska jest naj­lep­szą pa­pugą w mie­ście. Kurwa mać, z wra­że­nia mu­szę za­pa­lić.

Z to­rebki wy­jęła paczkę eks­tra moc­nych bez fil­tra.

– Chce­cie, oby­wa­telu ka­pi­ta­nie, pa­pie­rosa?

– Tak.

Za­pa­lili. Zuza na­tar­czy­wie wpa­try­wała się w swo­jego no­wego klienta, jakby się jesz­cze upew­niała, czy to fak­tycz­nie się dzieje, czy może to tylko głupi sen. W końcu przy­ga­siła peta i się­gnęła po no­tat­nik.

– A za­tem, oby­wa­telu ka­pi­ta­nie Ma­riań­ski – za­częła drwią­cym gło­sem – opo­wiedz­cie mi wszystko, nie po­miń­cie ni­czego, bo nie­raz drobny szcze­gół może mieć de­cy­du­jące zna­cze­nie dla sprawy. Chyba wie­cie to do­brze jako szef do­cho­dze­niówki? A wła­ści­wie jako były szef, bo o ile wiem, to was tego sta­no­wi­ska już po­zba­wiono. – Nie omiesz­kała mi­mo­cho­dem wbić mu szpili.

Ka­pi­tan nic na to nie od­po­wie­dział, je­dy­nie spu­ścił głowę. On wie­dział jedno: jego sy­tu­acja była pra­wie bez­na­dziejna i je­śli kto­kol­wiek mógł go z tego wy­cią­gnąć, to tylko Le­wan­dow­ska.

– A za­tem? Chyba wam mowy nie od­jęło? – Zuza spoj­rzała na niego wy­cze­ku­jąco.

– Nic nie wiemy – bąk­nął.

– Jak to nic nie wiesz? Oskar­żają cię o za­bój­stwo i przy­własz­cze­nie mie­nia ogrom­nej war­to­ści, a ty mó­wisz, że nic nie wiesz? Co ty, chło­pie? Masz mnie za idiotkę?

Ka­pi­tan rę­ka­wem zgar­nął pot z czoła.

– To wszystko wina tej Paw­ło­wicz, ona nas wro­biła. Pod­rzu­ciła nam to do biurka.

– Co ci pod­rzu­ciła? Kon­kret­nie?

Zuza się­gnęła po dru­giego pa­pie­rosa. Tym ra­zem ka­pi­tana nie po­czę­sto­wała, i to z pre­me­dy­ta­cją.

– To był złoty kie­lich.

Zuza za­gwiz­dała z wra­że­nia.

– Pro­szę, pro­szę, co za czasy. Mi­li­cjanci piją ze zło­tych kie­li­chów. A co pi­je­cie? Pew­nie bim­ber albo czy­stą z czer­woną kartką.

– To nie na­sze, my to pierw­szy raz wi­dzie­li­śmy.

– A ta Paw­ło­wicz to przy­pad­kiem nie była wy­rzu­cona z mi­li­cji? Skąd ona się tam znów wzięła? Wraca jak bu­me­rang.

– Ow­szem, była wy­rzu­cona, ale od­wo­łała się do mi­ni­stra i ją przy­wró­cili. Po­noć jej ku­zyn pra­cuje w Ko­mi­te­cie Cen­tral­nym.

– No tak, te­raz wszystko ja­sne. – Zuza ze zro­zu­mie­niem po­ki­wała głową. – Ale czemu się na cie­bie aż tak uwzięła, że pod­rzu­ciła ci tak cuch­nący fant? Jaki miała w tym cel?

Ma­riań­ski się za­czer­wie­nił.

– No bo, chciała... – za­czął du­kać. – No wie­cie, to, czego baby chcą od chło­pów, a ja nie chcia­łem.

– Co? No pro­szę. – Z tru­dem ha­mo­wała ogar­nia­jącą ją we­so­łość. – Nie my­śla­łam, że ktoś może o to­bie my­śleć w ten spo­sób. Co za jurny mi­li­cjant. A tak z in­nej beczki. Ka­pi­ta­nie, po­wiedz mi raz jesz­cze, czemu mnie wy­bra­łeś? Nie ukry­wam, że wciąż je­stem tym za­sko­czona. Prze­cież ty mnie szcze­rze nie­na­wi­dzisz, zresztą i ja cie­bie też.

Ma­riań­ski mil­czał.

– No, po­wiedz. Aż tak cię to boli? – Da­lej się nad nim pa­stwiła.

– Bo je­ste­ście naj­lepsi – mruk­nął pod no­sem.

– Mów gło­śniej, bo nie usły­sza­łam. – Chciała się tym jak naj­dłu­żej de­lek­to­wać.

– Bo je­ste­ście naj­lepsi! – wy­krzyk­nął.

– Wy­star­czy, mo­żemy wra­cać do sprawy. Opo­wiedz mi wszystko, i to do­kład­nie, bo ja do­tąd je­dy­nie sły­sza­łam plotki.

– Ale my nic nie wiemy. Na­wet nie zna­li­śmy ofiary. Wro­biono nas.

– Skoro tak, to co, do cho­lery, twój pi­sto­let ro­bił w jej miesz­ka­niu? Nie wci­skaj mi tu kitu, że nic nie wiesz. Tego nie ku­puję. Je­śli mam być twoim ad­wo­ka­tem, to mu­szę znać prawdę.

Się­gnęła po pa­pie­rosy i po­now­nie za­pa­liła. Od czasu rze­ko­mej cho­roby nie mo­gła się nimi ura­czyć do syta.

– Te­tetkę zgu­bi­li­śmy, kiedy spo­tka­li­śmy ko­legę z dzie­ciń­stwa i po­szli­śmy do Ko­lo­ro­wej na kie­li­cha.

– A tak na­prawdę to ile było tych kie­li­chów? Ile bu­te­lek opróż­ni­li­ście?

– Dwie flaszki, nie wię­cej. Wtedy mu­sieli nam skraść broń. Jak oprzy­tom­nie­li­śmy, to ka­bura była pu­sta.

– Za­wia­do­mi­łeś prze­ło­żo­nych? Zgło­si­łeś kra­dzież?

– No nie. – Ma­riań­ski z za­kło­po­ta­niem po­dra­pał się po gło­wie. – Wo­le­li­śmy za­ła­twić to po ci­chu.

– No i wy­szło jak wy­szło. Po­daj mi na­zwi­sko tego ko­legi i jego ad­res.

Ka­pi­tan spoj­rzał na nią zdzi­wiony.

– A po co? On mi jej nie buch­nął, to do­bry kum­pel.

– Na­zwi­sko i ad­res – po­wtó­rzyła Zuza bez­na­mięt­nym gło­sem.

– Nie znamy jego na­zwi­ska. Prze­zy­wa­li­śmy go Bok­ser, bo był skory do bitki jak mało kto.

– Gdzie mieszka?

– Nie wiemy. Mó­wił nam, ale wy­le­ciało nam to z pa­mięci. Chyba nie w Płocku. Może w Ło­dzi.

– Może w Ło­dzi? – Zuza smęt­nie po­ki­wała głową. Wła­ści­wie nie po­winna się dzi­wić, to prze­cież kom­pletny idiota. – Bok­ser z Ło­dzi, po­wia­dasz? A w dzie­ciń­stwie, to gdzie miesz­kał? Może cho­ciaż to pa­mię­tasz? – spy­tała z re­zy­gna­cją.

– Na Sze­ro­kiej, w „że­la­znej bra­mie”.

– Może coś bli­żej? Tam jest dużo miesz­kań, to kilka spo­rych ka­mie­nic.

– Całe dnie wy­sta­wał w bra­mie.

– To mi bar­dzo po­może. Bok­ser z Ło­dzi sto­jący w bra­mie przy Sze­ro­kiej. My­ślę, że wszy­scy go ko­ja­rzą – szy­dziła. – Zna­łeś tego za­bi­tego, An­drzeja Błasz­czaka?

– Nie, my znamy tylko no­to­wa­nych.

– A znasz może Teo­fila Or­ganka?

– Nie przy­po­mi­namy so­bie.

– On twier­dzi, że wraz z tym Błasz­cza­kiem i jesz­cze jed­nym o do dziś nie­usta­lo­nym na­zwi­sku pod­czas wy­ko­ny­wa­nia wy­ko­pów w miej­scu, gdzie kie­dyś stała cer­kiew, zna­leźli skrzy­nię pełną zło­tych przed­mio­tów. Wśród nich miał być ów kie­lich, który nie wia­domo ja­kim cu­dem wy­lą­do­wał w twoim biurku. A może ten trzeci to ten ko­lega o ksywce Bok­ser? Schla­łeś się jak świ­nia, a on ukradł ci te­tetkę i puk­nął z niej jed­nego ze wspól­ni­ków? Może mie­li­ście kie­dyś ze sobą na pieńku? Przy­po­mnij so­bie. Może w pia­skow­nicy za­bra­li­ście mu wia­derko lub, co gor­sza, szpa­de­lek?

– Nie, kum­plo­wa­li­śmy się. Mó­wię wam, że to Paw­ło­wicz. Od­gra­żała się nam.

– Po­szła za wami do Ko­lo­ro­wej, ukra­dła to­bie broń, za­strze­liła z niej Błasz­czaka, a póź­niej złoty kie­lich pod­rzu­ciła ci do biurka? Mocno na­iwne i bar­dzo na­cią­gane. No i skąd wzięła ten kie­lich? To też jest bar­dzo cie­kawa za­gadka. Może od tego Or­ganka? Już samo na­zwi­sko mówi, że to ka­wał łap­ciu­cha. Przy Kró­le­wiec­kiej pełno ich mieszka i co drugi sie­dzi lub sie­dział w kry­mi­nale.

– Uwa­ża­cie, że to my? Wciąż nie wie­rzy­cie nam! To nie my! Po co mie­li­śmy to ro­bić?

Zuza wzru­szyła ra­mio­nami.

– Nie wiem. Nie­raz po­dej­rzany do końca twier­dzi, że jest nie­winny, i do­piero po ogło­sze­niu wy­roku przy­znaje się do winy, a nie­raz ni­gdy, mimo że fak­tycz­nie do­pu­ścił się prze­stęp­stwa. Za długo, ka­pi­ta­nie, cię znam, żeby bez­gra­nicz­nie ci ufać. Po­niu­cham w spra­wie, po­py­tam o tego Bok­sera i zo­ba­czymy, co bę­dzie da­lej. Te­raz bar­dziej niż o do­cho­dze­nie martw się o swoje dup­sko, bo tu nie jest bez­pieczne – rze­kła drwiąco, po czym zgar­nęła no­tat­nik i pa­pie­rosy do to­rebki i pod­nio­sła się po­woli z krze­sła.

– Zo­sta­wi­cie mi pa­pie­rosy? – za­skom­lał Ma­riań­ski.

Bez słowa rzu­ciła paczkę eks­tra moc­nych na sto­lik i po­de­szła do drzwi. Kilka razy ude­rzyła w nie ręką, przy­wo­łu­jąc w ten spo­sób kla­wi­sza.

Na ulicy Zuza na­tknęła się na Ko­la­siń­ską, ko­le­żankę z pod­sta­wówki. Tamta od razu ją za­cze­piła.

– Do­brze, że cię wi­dzę, mam prośbę. Oczy­wi­ście za wszystko za­płacę. Nie chcę nic za darmo, wszystko mi się wali, a to przez...

– Może po­wiedz w końcu, o co cho­dzi – we­szła jej w słowo Zuza, ner­wowo zer­ka­jąc na ze­ga­rek, bo za pół go­dziny miała sprawę w są­dzie. Mu­siała jesz­cze po dro­dze wstą­pić po togę do kan­ce­la­rii, a tamta gada jak po­tłu­czona.

– Moja mama chce prze­pi­sać dom na Ko­ściół. Nie­ważne, że my się nią opie­ku­jemy, że tam miesz­kamy. Biega co­dzien­nie do ko­ścioła i jest wpa­trzona w pro­bosz­cza jak w święty ob­raz.

– Tylko nie mów, że do fary, bo tam­tej­szy sze­ryf wy­glą­dem nie przy­po­mina żad­nego świę­tego, choć to w grun­cie rze­czy po­rządny fa­cet.

– Nie, to pa­ra­fia u Świę­tego Jana.

– Czego ocze­ku­jesz ode mnie? Prze­pi­sa­nie domu to sprawa dla no­ta­riu­sza, nie dla ad­wo­kata.

– Matka cie­bie sza­nuje i po­dzi­wia. Przyjdź do nas i z nią po­roz­ma­wiaj. Może cie­bie po­słu­cha.

– A je­śli nie? Starsi lu­dzie są jak ka­seta ma­gne­to­fo­nowa z wy­rwa­nym cyp­kiem za­bez­pie­cza­ją­cym przed ska­so­wa­niem da­nych. Jed­nym sło­wem: nic no­wego do nich nie do­ciera. Moż­liwe, że przy­zna mi ra­cję, ale jak tylko wyjdę z wa­szego domu, wszystko od­woła.

– Bła­gam, cho­ciaż spró­buj! Z Ko­ścio­łem w są­dzie nie wy­gramy.

– Tu się z tobą zgo­dzę. Ich pa­zer­ność nie zna gra­nic. Zo­staw mi swój nu­mer te­le­fonu, to za­dzwo­nię i się umó­wimy.

– Jesz­cze nie mamy te­le­fonu. Po­noć za dwa lata mamy go do­stać. Dam ci nu­mer do pracy.

– Niech bę­dzie.

Ko­la­siń­ska na skrawku pa­pieru za­no­to­wała dane kon­tak­towe i się roz­stały.

Zuza wró­ciła z sądu i za­raz za­wo­łała Jolkę do sie­bie.

– Zro­bić her­batę? Może pójść do cu­kierni po ja­kieś ciastko? – spy­tała apli­kantka.

– Ja­sne, no, prze­cież nie ziółka. Sło­dy­cze so­bie od­puść, od­chu­dzam się. Mam dla cie­bie za­da­nie. Wsiądź w au­to­bus nu­mer sie­dem i jedź do Gór. Do­wiedz się wszyst­kiego o nie­ja­kim Błasz­czaku: z kim się ko­le­go­wał, z kim kłó­cił, z kim spał, komu w mordę dał, od kogo obe­rwał, zbierz plotki, na­wet ab­sur­dalne. I jesz­cze jedno, czym far­bo­wa­łaś włosy?

– To farba z Pe­wexu, ju­tro przy­niosę opa­ko­wa­nie, bo na­zwa po an­giel­sku i nie pa­mię­tam.

– No tak, Po­lacy po­li­glo­tami nie są, zresztą na cho­lerę uczyć się ję­zy­ków, skoro i tak sie­dzimy w klatce? Żeby cho­ciaż ona była złota jak w tej bajce. Oni nas za­mknęli w klatce zro­bio­nej z drutu zbro­je­nio­wego, a frag­men­tami z kol­cza­stego.

Dziew­czyna wy­szła, Zuza po­sta­wiła na biurku bu­telkę stocka i kie­li­szek. Dło­nią spraw­dziła tem­pe­ra­turę trunku, była ide­alna. Zer­k­nęła na por­tret ojca. I znów mar­sowa mina, no tak, jesz­cze nie ma po­łu­dnia, a ona sięga po al­ko­hol. Ale on też już od rana za koł­nierz nie wy­le­wał.

– Nie prze­sa­dzaj. Pra­wie pół roku by­łam abs­ty­nentką. Na­wet nie wiesz, jak cier­pia­łam. To była praw­dziwa droga przez mękę. Mo­głam so­bie gol­nąć je­dy­nie we śnie.

Wy­piła kie­li­cha i od razu po­czuła się le­piej. Za­dzwo­nił te­le­fon, to No­wak. Miała się do niego ode­zwać i zu­peł­nie o tym za­po­mniała.

– Do­brze, że dzwo­nisz. Wy­obraź so­bie, że mam no­wego klienta. Nie zgad­niesz, kto to.

– Ma­riań­ski.

– Cho­lera, skąd wiesz? – Nie kryła za­wodu.

– Wszy­scy wie­dzą, to na ko­men­dzie chyba więk­sza sen­sa­cja niż jego aresz­to­wa­nie. Każdy wie, że on na twoim punk­cie ma praw­dziwą ob­se­sję. Wa­sza współ­praca to tak, jakby dia­beł po­szedł z anio­łem na wódkę.

– Dziwne po­rów­na­nie. Tym bar­dziej że da­leko mi do anioła, a jesz­cze da­lej do dia­bła. Wła­śnie wró­ci­łam z aresztu i mu­szę po­wie­dzieć, że sprawa wy­gląda cie­ka­wie. Albo w Ma­riań­skim obu­dziła się naj­mrocz­niej­sza część jego du­szy, albo go ktoś or­dy­nar­nie wra­bia. Mi­li­cja ma mocne po­szlaki, bo do­wo­dami to bym tego nie na­zwała, i trudno bę­dzie mi je oba­lić. Wy­obraź so­bie, że ten cym­bał po­szedł do Ko­lo­ro­wej i tam się uchlał jak świ­nia. Miał wtedy przy so­bie pi­sto­let i ktoś mu go zwę­dził albo, czego nie wy­klu­czam, po pro­stu go zgu­bił. Mógł­byś tam zaj­rzeć i po­py­tać. Na pewno coś wie­dzą o jego wy­pa­dzie, prze­cież go znają, a nie są­dzę, żeby mu się czę­sto ta­kie po­pi­jawy przy­tra­fiały.

– A to bę­cwał. Ile mu­siał wy­pić, że padł pod stół? – zdzi­wił się sier­żant. – On sły­nie z moc­nej głowy. Zresztą przy jego po­kaź­nej tu­szy to nor­malne. Pew­nie oba­lili z cztery flaszki.

– Nie­ważne ile. Ważne, że się za­chlał do nie­przy­tom­no­ści. Ustal coś od­no­śnie do jego to­wa­rzy­sza i daj mi pil­nie znać.

Za­koń­czyła po­łą­cze­nie. Wtedy ktoś za­pu­kał do drzwi.

To była ja­kaś ko­bieta. Zuza jej nie znała, przy­szła tu pierw­szy raz.

– Pani me­ce­nas, szu­kam po­mocy.

– Jak każdy, co tu przy­cho­dzi – mruk­nęła pod no­sem Le­wan­dow­ska, wska­zu­jąc krze­sło i się­ga­jąc po eks­tra mocne. – Za­pali pani?

– Nie dzię­kuję. Ja nie palę, mój chłop za to przy­pala jed­nego od dru­giego.

Zuza spoj­rzała wy­mow­nie na ze­ga­rek.

– Do­bra, nie bę­dziemy tu ga­dać o pa­pie­ro­sach, co pa­nią spro­wa­dza?

– Pani me­ce­nas, niech pani ra­tuje mo­jego syna. Wsa­dzili go nie­bo­raka do kry­mi­nału, a on nie­winny.

– Jak każdy w pace – za­kpiła. – A kon­kret­nie co mu za­rzu­cają?

– Sły­szała pani o tym wy­padku na Ko­le­gial­nej? Chło­pacy byli na prze­pu­stce z woj­ska i jak to mło­dzi, tro­chę po­sza­leli. Wzięli na­szego fiata i się nim roz­bili. No i wy­da­rzyła się tra­ge­dia, je­den z nich zgi­nął. Oskar­żają Franka, że to on pro­wa­dził i że to jego wina.

– A pro­wa­dził?

– Ależ skądże, pani me­ce­nas, on nie ma prawa jazdy.

– To kto pro­wa­dził?

– No jak to kto? Ten, co zgi­nął. On miał zły wpływ na mo­jego Fra­nu­sia, to wszystko przez niego. Od kiedy za­częli się ko­le­go­wać, mój syn się zmie­nił.

– Czy byli po al­ko­holu?

– Wy­pili może po piwku. Co to jest na ta­kich chło­pa­ków?

– A może po kilka pi­wek?

– No na­wet, ale czy to dużo? To prze­cież nie wódka.

– Prze­pis to prze­pis, ale zo­ba­czę, czy da się coś w tej spra­wie zro­bić. Pro­szę po­dać mi wszyst­kie dane syna i przyjść za dwa dni.

Kiedy ko­bieta wy­szła, Zuza na­tych­miast pod­nio­sła się zza biurka i po­de­szła do okna. No tak, pa­protka gubi li­ście, ale jak ma tego nie ro­bić, skoro Jolka znów jej nie pod­lała? Już jej się znu­dziło wciąż o tym przy­po­mi­nać apli­kantce. Się­gnęła po bu­telkę po mleku słu­żącą za ko­newkę.

Po opusz­cze­niu kan­ce­la­rii udała się na Grodzką. Mu­siała ko­niecz­nie spo­tkać się z Pio­si­kiem. Ostat­nio wi­dy­wała go pod trzy­nastką z jedną ze słyn­nych Ły­zi­nia­nek z par­teru.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki