Ostatnia wizyta - Jacek Ostrowski - ebook + audiobook + książka

Ostatnia wizyta ebook i audiobook

Jacek Ostrowski

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Zbigniew Pielach, sowiecki agent działający w powojennej Polsce ma głowę na karku i pistolet. Jak trzeba nie zawaha się użyć broni, nie zawaha się użyć siekiery, potrafi posłużyć się też szantażem. Po 13 latach od ostatniej tajnej misji w PRL, dostaje następne zlecenie od KGB. Ma porwać lekarkę Stanisławę Krzemińską. Tak się składa, że ją zna, kiedyś może nawet ją kochał. Wykonuje rozkaz, ale postanawia wszystko zrobić po swojemu, a przy okazji zarobić gruby szmal. Coś jednak poszło nie tak i sytuacja wymyka się spod kontroli. „Ostatnia wizyta” jest oparta na prawdziwych wydarzeniach, które w 1970 roku wstrząsnęły całą Polską. Bezlitosny zabójca, sowiecki agent Zygmunt Bielaj vel Iwan Ślezko porywa płocką lekarkę Stefanię Kamińską, byłą żołnierkę Armii Krajowej, uczestniczkę Powstania Warszawskiego. Motywy tej zbrodni do dziś są niejasne i budzą sporo emocji. Od ponad pół wieku do dziś nie odnaleziono ciała ofiary. Autor wnikliwie zapoznał się z aktami sądowymi, oraz przeprowadził długie rozmowy z prokuratorem, który kierował śledztwem. Jacek Ostrowski próbuje odpowiedzieć na wiele pytań dotyczących tej sprawy, przedstawia własną wersję wydarzeń i twierdzi, że jest bardzo prawdopodobna. „Ostatnia wizyta” to smutna, ale do bólu prawdziwa opowieść o mrocznych czasach PRL.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 318

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 33 min

Oceny
4,4 (102 oceny)
60
28
7
4
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kajtek72

Nie oderwiesz się od lektury

Przede wszystkim podziękowania Panu Januszowi Zadurze, zactak świetną interpretację tej Petardy kryminalno-historycznej. Panie Jacku, świetna robota. Mnóstwo włożonej pracy co daje taki niesamowity efekt. Dobra, bardzo dobra historia ujęta w tak literacki sposób. Będę szukała kolejnych tytułów z pańskiej kolekcji. Nie wielu mam ulubionych pisarzy takich z prawdziwego zdarzenia. Pan jest na mojej liście i ogromnie się cieszę. Pozdrawiam i życzę wszystkiego co najlepsze dla obu panów. P.S. Zawsze powinno się dziękować wydawnictwu za wydawanie takich perełek. I jeszcze Studiu nagraniowemy. Świetny Team!
20
Ringil

Nie oderwiesz się od lektury

Jacek Ostrowski tym razem serwuje czytelnikom historię, przeznaczoną dla osób o mocnych nerwach. Historię opartą na prawdziwych wydarzeniach, które w latach 70-tych wstrząsnęły całą Polską. Okres, w którym samo marzenie o wolności wprawiało w zakłopotanie, gdyż było ono sprzeczne z panującym przekonaniem ówczesnego systemu, który był podejrzliwy- wszędzie miał oczy i uszy. Cała sytuacja powodowała, że ludzie plotkowali, podsycali, ubarwiali fakty. Jacek Ostrowski dołożył wszelkich starań, by przedstawić wydarzenia w jak najbardziej prawdopodobny sposób, zaznaczając przy tym , że to są to hipotezy i założenia co do samego przebiegu wydarzeń i samej postaci. Czyniąc z książki gotowy scenariusz czekający tylko na reżysera. Zygmunt Pielach jest człowiekiem brutalnym, okrutnym, nie mającym poszanowania dla innych, nieprzebierający w środkach, bezwzględny, megaloman. Człowiek nie bojący się w zasadzie niczego, jednak wierzący w zabobony. Życiowe doświadczenia i przeszłość które definityw...
21
Jokajoka

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny kryminał. Wciągająca niewyjaśniona historia na tle mrocznego prl. Czekam na kolejne książki autora.. Polecam lekturę.
21
sylwiareszka73

Nie oderwiesz się od lektury

Super
11

Popularność




Re­dak­cjaPa­weł Wie­lo­pol­ski
Ko­rektaJa­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Zdję­cia na okładce© Na­resh Ra­ma­du­rai/Unsplash
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Ja­cek Ostrow­ski, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83291-60-4
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Książkę tę de­dy­kuję pa­mięci ofiar Zyg­munta Bie­laja

Ste­fa­nii Ka­miń­skiej

Bro­ni­sławy An­tosz

Cze­sława Stry­kow­skiego

żoł­nie­rza o nie­usta­lo­nym na­zwi­sku

1970

7 stycz­nia, środa

Mi­nęła go­dzina sie­dem­na­sta, mrok spo­wił Ko­nin i gdzie­nie­gdzie sto­jące la­tar­nie pró­bo­wały całą swoją mocą oświe­tlić za­mglone ulice. Stary, wy­słu­żony tra­bant po­woli to­czył się przez pu­ste mia­sto. Drzwi miał ob­dra­pane, lewy re­flek­tor świe­cił je­dy­nie ga­ba­ry­tem, tylny zde­rzak no­sił wy­raźne ślady spo­tka­nia z in­nym sa­mo­cho­dem.

Po­jazd co chwilę śli­zgał się na ob­lo­dzo­nej dro­dze, ale męż­czy­zna pro­wa­dził auto z dużą wprawą. Zręcz­nie kon­tro­lo­wał kie­row­nicę, dzięki czemu tra­bant wciąż upar­cie trzy­mał się jezdni. Sa­mo­chód mi­nął jedną prze­cznicę, póź­niej na­stępną, aż do­je­chał do celu, na ulicę Szpi­talną.

Kie­rowca miał pro­blem z za­par­ko­wa­niem, bo na chod­ni­kach za­le­gały zwały śniegu. Nie dość, że krót­ko­trwałe roz­topy nie zdą­żyły ich roz­pu­ścić, to jesz­cze utwar­dziły je nocne przy­mrozki. Kie­rowca za­par­ko­wał kil­ka­dzie­siąt me­trów od szpi­tala, tuż za starą cię­ża­rówką lu­blin, w sze­ro­kich śla­dach po jego opo­nach.

Z auta wy­gra­mo­lił się nie­wy­soki, za to ma­sywny męż­czy­zna, ubrany w długi ba­rani ko­żuch, z grubą fu­trzaną pa­pa­chą. Śnieg skrzy­piał płacz­li­wie, kiedy szedł w stronę szpi­tala, spo­rego kom­pleksu nie­wy­so­kich bu­dyn­ków pa­mię­ta­jące go za­bory i ce­sa­rza Wil­helma. Wej­ście na izbę przy­jęć znaj­do­wało się od strony ulicy, za pło­tem na te­re­nie sta­rego parku znaj­do­wały się po­zo­stałe pa­wi­lony.

Za­zgrzy­tały za­wiasy drzwi wej­ścio­wych, męż­czy­zna wszedł do holu. Kilka razy ener­gicz­nie ude­rzył bu­tami o po­sadzkę, zrzu­ca­jąc z nich zmar­z­nięte błoto i śnieg. Na ko­niec schy­lił się i strzep­nął biały puch z no­ga­wek spodni. Zu­peł­nie nie zwa­żał na to, że mógł to zro­bić na ze­wnątrz, jakby sprzą­taczki miały mało pracy z utrzy­ma­niem po­rządku.

Przy­bysz przyj­rzał się odra­pa­nej ta­blicy in­for­ma­cyj­nej z rzę­dami wy­bla­kłych na­pi­sów. W kilku wy­ra­zach bra­ko­wało li­ter, za­pewne od­kle­iły się i spa­dły. Nikt się nie po­fa­ty­go­wał i tego nie uzu­peł­nił. Przy odro­bi­nie wy­obraźni dało się wszystko od­czy­tać.

– In­terna, gi­ne­ko­lo­gia, la­ryn­go­lo­gia, neu­ro­lo­gia... – czy­tał po­woli, ale treść dużo mu nie mó­wiła.

Długi wą­ski ko­ry­tarz biegł w głąb bu­dynku, krę­ciło się w nim kilka osób. Nie­któ­rzy nie­śli wa­łówkę dla cho­rych, a inni ła­pówki dla ko­no­wa­łów. Męż­czy­zna wciąż się wa­hał, co da­lej ma ro­bić.

Ho­lem szła pie­lę­gniarka, wła­ści­wie to­czyła się, gruba, nie pierw­szej już mło­do­ści ko­bieta w bia­łym far­tu­chu z czep­kiem wpię­tym we włosy. Sa­pała przy tym ni­czym stary pa­ro­wóz. Męż­czy­zna za­stą­pił jej drogę, a ta spoj­rzała na niego wrogo.

– Dziś przy­wieźli moją żonę. W któ­rej sali leży?

– A skąd mam wie­dzieć?! – krzyk­nęła. – Tu co­dzien­nie przy­wożą czy­jeś żony. Pro­szę iść do re­je­stra­cji i tam za­py­tać.

Sio­stra ener­gicz­nym ru­chem ręki wska­zała małe okienko wi­doczne w od­dali na końcu ko­ry­ta­rza, po czym chciała omi­nąć na­tar­czy­wego nie­zna­jo­mego. Wszystko by­łoby w po­rządku, gdyby nie wi­jąca się tam ko­lejka. Męż­czy­zna nie za­mie­rzał tra­cić czasu. Zła­pał pie­lę­gniarkę za nad­gar­stek i ści­snął. Przy­cią­gnął do sie­bie po­bla­dłą ko­bietę i na­chy­lił się jej do ucha, tak że po­czuła od niego obrzy­dliwy smród prze­tra­wio­nego czosnku.

– Na­zy­wam się Pie­lach, dziś przy­wie­ziono tu moją żonę, pro­szę so­bie wy­obra­zić, o tym sa­mym na­zwi­sku. Tro­chę ład­niej­sza ode mnie i na pewno dużo głup­sza. Kurwa mać, gdzie ona leży, ty stara po­krako?! – wy­szep­tał.

Chciała mu się wy­rwać, ale wciąż trzy­mał ją w że­la­znym uści­sku.

– Ga­daj wy­włoko, bo po­ża­łu­jesz! – krzyk­nął. – Ze mną się nie za­dziera, bo wy­le­cisz na mordę z ro­boty! Znam to­wa­rzy­sza dy­rek­tora. I to bar­dzo do­brze.

Twarz pie­lę­gniarki po­kryły gę­ste kro­pelki potu.

– Pu­ści mnie pan, to boli! Pa­cjentka leży na pierw­szym pię­trze w sali dwa­dzie­ścia trzy – po­wie­działa drżą­cym gło­sem.

– No wi­dzisz, od razu pa­mięć ci wró­ciła.

Ro­ze­śmiał się, pu­ścił jej rękę. Ko­bieta na­tych­miast od­sko­czyła od niego jak opa­rzona i trzy­ma­jąc się za nad­gar­stek, po­bie­gła w stronę re­je­stra­cji. Po­pa­trzył chwilę za nią, jakby się upew­niał, czy nie za­alar­muje le­ka­rzy. Nie za­uwa­żył ni­czego po­dej­rza­nego, więc szyb­kim kro­kiem wspiął się na pię­tro po la­stry­ko­wych stop­niach wy­śli­zga­nych przez lata in­ten­syw­nej eks­plo­ata­cji. Te­raz wy­star­czyło zna­leźć od­po­wiedni nu­mer. Ru­szył ko­ry­ta­rzem, po ko­lei przy­glą­da­jąc się nu­me­rom. Zde­ze­lo­wane, brudne ja­rze­niówki da­wały tak słabe świa­tło, że le­dwo było coś wi­dać.

– Dzie­więt­na­ście, dwa­dzie­ścia, dwa­dzie­ścia je­den... – mam­ro­tał pod no­sem i wresz­cie za­trzy­mał się przed ob­dra­pa­nymi drzwiami z nie­chluj­nie na­ma­lo­wa­nym czarną farbą nu­me­rem dwa­dzie­ścia trzy.

Sala nie była duża, je­dy­nie dwa me­ta­lowe łóżka i dwie pa­cjentki. Pod­szedł do ko­biety le­żą­cej tuż przy oknie. Po­woli się zbli­żał, jakby nie chciał jej zbu­dzić, ob­ser­wo­wał ją w na­pię­ciu.

Pie­la­chowa była mało atrak­cyjną sta­rze­jącą się ko­bietą. Ni­ska i szczu­pła, można rzec, że fi­li­gra­nowa. Włosy miała za­nie­dbane, na twa­rzy na­wet śladu ma­ki­jażu. Rysy wy­ostrzone, czoło i po­liczki za­czer­wie­nione, być może od go­rączki.

Obok jej pry­czy na sta­lo­wym sto­jaku wi­siała kro­plówka, pod­łą­czona dłu­gim gu­mo­wym wę­ży­kiem do jej le­wej ręki. Męż­czy­zna ką­tem oka zer­k­nął na drugą ko­bietę. Spała. Sta­nął tuż przy łóżku, żona wciąż miała za­mknięte oczy. Też spała? A może nie od­zy­skała przy­tom­no­ści? Za­wa­hał się, spoj­rzał na po­duszkę pod jej głową, po­czuł cha­rak­te­ry­styczne, zna­jome swę­dze­nie w dłoni.

– To ty? – ode­zwała się nie­spo­dzie­wa­nie.

Nie za­re­ago­wał.

– Za­wsze cię roz­po­znam po cho­dzie. – Otwo­rzyła oczy. – Po co przy­sze­dłeś?

Męż­czy­zna po­now­nie spoj­rzał ukrad­kiem na drugą chorą, upew­niał się, czy śpi, po czym na­chy­lił się nad żoną. Ich spoj­rze­nia się spo­tkały. Próżno było w nich szu­kać mi­ło­ści, na­wet odro­biny sym­pa­tii. Jej oczy po­zba­wione bla­sku, przy­ga­szone, zaś jego błysz­czące, prze­peł­nione nie­na­wi­ścią.

– Co im po­wie­dzia­łaś? – szep­nął jej do ucha. – Co po­wie­dzia­łaś mi­li­cji? Pa­mię­taj, je­dziemy na jed­nym wózku, je­śli tylko coś pi­śniesz, to cię znisz­czę. Wszystko im po­wiem! To spo­koj­nie wy­star­czy na do­ży­wo­cie, a może na­wet na czapę. Wszy­scy cię opusz­czą, na­wet dzieci.

Twarz ko­biety przy­brała śnież­no­białą barwę, oczy za­szkliły się od łez.

– Je­steś zwy­kłym ban­dzio­rem, wy­noś się! – z tru­dem wy­rzu­ciła z sie­bie.

– Ni­gdy mnie tak nie na­zy­waj, suko, bo cię za­ła­twię i to na amen. Nie uciek­niesz przede mną. Je­steś na to za głu­pia, na­wet dziś spie­przy­łaś sprawę. Zwy­kłe sa­mo­bój­stwo cię prze­ro­sło, ty nie­dojdo ży­ciowa.

Z tru­dem ha­mo­wał ogar­nia­jące go wzbu­rze­nie, ale jego twarz wy­ra­żała dużo wię­cej niż słowa. Hanka pa­trzyła na niego otę­pia­łym wzro­kiem. Na­gle przez jej ciało prze­szły silne dresz­cze, na­pięło się ono do gra­nic moż­li­wo­ści, a po chwili roz­luź­niło. Stra­ciła przy­tom­ność.

Pie­lach wyj­rzał na ko­ry­tarz. Aku­rat nie­opo­dal prze­cho­dził wy­soki, chudy i wy­gięty do przodu ni­czym cza­pla star­szy męż­czy­zna w bia­łym far­tu­chu. Za­wo­łał go.

– Pa­nie dok­to­rze, szybko! Moja żona po­trze­buje po­mocy, pil­nie!

Le­karz wbiegł na salę.

– Co się dzieje? – za­py­tał.

– Nie wiem, stra­ciła przy­tom­ność. To chyba na mój wi­dok, pew­nie wzru­szyła się, bie­daczka.

Tam­ten pod­szedł do łóżka, na­chy­lił się, spraw­dził ko­bie­cie tętno, słu­chaw­kami wy­chwy­cił bi­cie serca.

– Pie­lę­gniarka do sali dwa­dzie­ścia trzy, na­tych­miast! – krzyk­nął w kie­runku drzwi.

Zja­wiła się bły­ska­wicz­nie. Młoda, szczu­pła, wąt­pli­wej urody, ale w przy­ku­sym far­tuszku. Naj­wy­raź­niej pró­bo­wała za po­mocą zręcz­nych sztu­czek, wy­do­by­wa­ją­cych ko­biece wdzięki omo­tać ja­kie­goś le­ka­rza i póź­niej wy­ko­rzy­stać go na noc­nym dy­żu­rze. Od lat co i raz w służ­bie zdro­wia wy­bu­chał ja­kiś skan­dal oby­cza­jowy.

– Prze­wieź­cie chorą na in­ten­sywną te­ra­pię i to mi­giem, nie za­po­mnij­cie po­wia­do­mić o tym dok­tora Le­siec­kiego. Mó­wi­łem mu, że to za wcze­śnie, ale mnie nie słu­chał – le­karz mó­wił spo­koj­nym, ale sta­now­czym gło­sem.

Prze­rzu­cił wzrok z pie­lę­gniarki na męża cho­rej, do­słow­nie prze­wier­cał go na wy­lot na­tręt­nym spoj­rze­niem. Z twa­rzy Pie­la­cha ni­czym za ude­rze­niem cza­ro­dziej­skiej różdżki znik­nęła po­sępna mina, a po­ja­wił się de­li­katny cy­niczny uśmie­szek.

– Kim pan jest dla cho­rej? Co pan tu robi, to nie jest pora od­wie­dzin na tym od­dziale. Kto pana wpu­ścił?

– Spo­koj­nie, je­stem jej mę­żem. – Wy­cią­gnął dłoń w ge­ście po­wi­ta­nia, ale me­dyk udał, że jej nie wi­dzi.

– Pro­szę do mo­jego ga­bi­netu.

Od­wró­cił się na pię­cie i wy­szedł z sali. Pie­lach rzu­cił żo­nie na po­że­gna­nie ostrze­gaw­cze spoj­rze­nie, tak na wszelki wy­pa­dek, gdyby uda­wała omdle­nie.

Był wście­kły. Nie cier­piał, kiedy go ktoś lek­ce­wa­żył, nie był byle kim. Każdy w Ko­ni­nie, kto nie chciał pod­paść wła­dzy lu­do­wej, mu­siał się z nim li­czyć. Znał wszyst­kich naj­waż­niej­szych pro­mi­nen­tów w oko­licy – se­kre­ta­rza par­tii, ko­men­danta i pre­zesa sądu re­jo­no­wego. Spo­ty­kał się z nimi i – co naj­waż­niej­sze – oni go sza­no­wali, a nie­któ­rzy na­wet się bali.

Prze­mie­rzali ko­ry­tarz w mil­cze­niu, szli wzdłuż brud­nych ścian z pę­ka­jącą, łusz­czącą się ja­sno­nie­bie­ską olejną lam­pe­rią. Mi­jali ko­lejne sale do gra­nic moż­li­wo­ści za­peł­nione pa­cjen­tami. Za ich ple­cami sły­chać było gło­śny ło­skot, za­pewne wy­ko­ny­wano po­le­ce­nie le­ka­rza i prze­wo­żono Hannę. Za­trzy­mali się przed drzwiami w końcu ko­ry­ta­rza z umiesz­czoną na nich wielką białą ta­bliczką „Po­kój le­kar­ski” z kra­wę­dziami prze­żar­tymi ko­ro­zją.

To był mi­kro­sko­pij­nych roz­mia­rów, za­gra­cony po­kój. Dwa stare roz­kle­ko­tane biurka stały przy po­dłuż­nej ścia­nie, na któ­rej umo­co­wano dużą ta­blicę ob­cią­gniętą ciem­no­zie­lo­nym suk­nem. Na niej za po­mocą szpi­lek z ko­lo­ro­wymi łeb­kami przy­twier­dzono mnó­stwo kar­tek. Jedne były za­pi­sane, na in­nych wy­ma­lo­wano ja­kieś ry­sunki, ta­bele. Przy prze­ciw­le­głej ścia­nie stała sta­lowa szafa i dwa fo­tele, oby­dwa mocno wy­słu­żone, a je­den z nich czę­ściowo za­rwany.

Le­karz usiadł na krze­śle przy biurku, ręką wska­zał fo­tele. Pie­lach rzu­cił czapkę na sto­lik i spo­czął na tym lep­szym z wy­glądu, ale za­raz tego po­ża­ło­wał, bo po­czuł sta­lową sprę­żynę wbi­ja­jącą mu się w po­śla­dek. Dok­tor tym­cza­sem jakby zu­peł­nie o nim za­po­mniał. Na­chy­lił się nad bla­tem biurka i za­brał się do wy­peł­nia­nia ja­kichś pa­pie­rów, było tego sporo.

W Pie­la­chu za­czy­nała na­ra­stać złość, znów ten ko­no­wał go lek­ce­wa­żył. Trzy­mał jed­nak emo­cje na wo­dzy, ha­mo­wał się i tylko gło­śno chrząk­nął. To nie po­dzia­łało, więc chrząk­nął drugi raz, tyle że gło­śniej.

– Nic mi pan nie ma do po­wie­dze­nia? – za­py­tał le­karz, pod­no­sząc wzrok znad pa­pie­rów.

– Nie ro­zu­miem, to wy mnie tu za­pro­si­li­ście.

Dok­tor odło­żył pióro, ele­ganc­kiego par­kera – ja­kim mało kto mógł się po­szczy­cić wśród oby­wa­teli – wcze­śniej skru­pu­lat­nie za­my­ka­jąc je skuwką. Prze­rzu­cił wzrok na ścianę. Ner­wowo się­gnął po pióro i za­czął nim ryt­micz­nie ude­rzać w blat biurka. Na­gle prze­rwał.

– Ile lat je­ste­ście pań­stwo mał­żeń­stwem? – za­py­tał.

Pie­lach chwilę się za­sta­no­wił, to był już szmat czasu.

– Będą dwa­dzie­ścia cztery lata i kilka mie­sięcy.

– Mają pań­stwo dzieci?

– Za­raz! Co to, prze­słu­cha­nie czy spo­wiedź? Przy­po­mnę wam, że je­ste­ście tylko zwy­kłym le­ka­rzyną w pod­rzęd­nym szpi­talu. Tak się składa, że wasz dy­rek­tor jest do­brym ko­legą mo­jego przy­ja­ciela. Wy­soko po­sta­wio­nego. Wy­star­czy je­den te­le­fon i oby­wa­tela dok­tora tu nie ma.

Męż­czy­zna za­czy­nał się na­krę­cać, mó­wił co­raz gło­śniej, jego głos na­bie­rał bar­dzo nie­przy­jem­nej chro­po­wa­tej barwy. Na le­ka­rzu jego groźby nie zro­biły więk­szego wra­że­nia.

– Pań­ska żona chciała so­bie ode­brać ży­cie, a pan za­miast się tym prze­jąć stra­szy mnie usto­sun­ko­wa­nymi ko­le­gami? Trzeba za­sta­no­wić się, co ją do tego skło­niło. To jest bar­dzo po­ważna sprawa, prze­cież chora może znów tar­gnąć się na swoje ży­cie, tyle że na­stęp­nym ra­zem może jej się to udać. Wtedy bę­dzie tra­ge­dia.

Twarz Pie­la­cha wy­krzy­wiła się w gry­ma­sie, osten­ta­cyj­nie wzru­szył ra­mio­nami.

– Jej ży­cie, jej sprawa. Chce ze sobą skoń­czyć, to trudno, nie będę jej za­trzy­my­wał siłą na tym świe­cie. A ty nie mu­sisz tego ro­zu­mieć, moja ro­dzina, mój pro­blem. Nie wci­skaj swo­jego za­sra­nego nosa w nie swoje sprawy, bo może ci go ktoś uciąć – po­wie­dział przez za­ci­śnięte zęby.

Me­dyk nie dał się spro­wo­ko­wać, wciąż mó­wił spo­koj­nym gło­sem, jakby bez emo­cji, choć na pewno w środku był wzbu­rzony.

– Fak­tycz­nie to nie moja sprawa, ale mi­li­cja wsz­częła do­cho­dze­nie. Je­śli jest prze­moc w tej ro­dzi­nie, to będą kło­poty i na­wet ko­lega zna­jący dy­rek­tora szpi­tala panu nie po­może.

– Czy stwier­dzi­li­ście ślady po­bi­cia na jej ciele?

– Nie, ale...

– Ale, ale! To czego się cze­pia­cie? O ja­kiej prze­mocy mó­wisz, czło­wieku? Puk­nij się fa­cet w głowę. Pie­przysz jak ja­kiś po­tłu­czony pro­stak, a nie wy­kształ­cony ko­no­wał.

Twarz le­ka­rza zro­biła się pur­pu­rowa, groź­nie zmarsz­czył czoło, ale po­ha­mo­wał się. Się­gnął do kie­szeni far­tu­cha i wy­jął z niej car­meny. Wy­cią­gnął paczkę do go­ścia, ale ten ener­gicz­nym ru­chem dłoni od­mó­wił. Za­iskrzył ka­mień za­pal­niczki, za­pach­niało ben­zyną. Cha­rak­te­ry­styczny aro­mat per­fu­mo­wa­nego ty­to­niu uniósł się w po­wie­trzu i na­tych­miast wy­peł­nił ga­bi­net.

– Nie trzeba ko­goś bić, żeby się nad nim znę­cać, i wy do­brze wie­cie, o czym mó­wię. Pań­ska żona po­bę­dzie w szpi­talu jesz­cze kilka dni. W tym cza­sie pro­szę so­bie wszystko do­brze prze­my­śleć.

– Szkoda mo­jego czasu! – Pie­lach po­de­rwał się z fo­tela, się­gnął po pa­pa­chę ze sto­lika. – Bę­dzie mnie tu ja­kiś ko­no­wał umo­ral­niać. Skła­dał przy­sięgę Hi­po­kra­tesa, a kie­sze­nie far­tu­cha ma pełne ko­pert od wdzięcz­nych pa­cjen­tów. W domu pie­ści żonę, a na noc­nych dy­żu­rach ska­cze po pie­lę­gniar­kach. Tfu! Je­ste­ście dia­bła warci!

Splu­nął na pod­łogę, rzu­cił ostrze­gaw­cze spoj­rze­nie le­ka­rzowi i trza­snął za sobą drzwiami.

Kiedy opu­ścił szpi­tal, oka­zało się, że znów się roz­pa­dało. Co chwilę mru­żył oczy, żeby ochro­nić się przed bia­łym pu­chem. Czuł płatki śniegu na karku, w rę­ka­wach ko­żu­cha, na­wet w mał­żo­wi­nach uszu. Od ziemi czuć było de­li­katny mróz. Nad­cho­dziło za­po­wia­dane przez pre­zen­tera Wi­cherka ozię­bie­nie.

Pró­bo­wał otwo­rzyć drzwi od sa­mo­chodu, jed­nak za­mar­z­nięty za­mek nie za­mie­rzał się ob­ró­cić. Po­chu­chał na niego i spró­bo­wał po­now­nie. Do­piero po kilku pró­bach za­mek w końcu za­sko­czył. Z dużą obawą wci­snął klu­czyk do sta­cyjki, bo aku­mu­la­tor li­czył so­bie kilka lat, a przez to mie­wał swoje hu­mory.

Za pierw­szym ra­zem roz­rusz­nik dziw­nie za­char­czał, po czym z tru­dem szarp­nął sil­ni­kiem. Przy dru­gim po­dej­ściu mo­tor za­ter­ko­tał nie­równo, ale jakże ty­powo dla dwu­suwa. Pie­la­chowi ka­mień spadł z serca. Wi­zja po­zo­sta­wie­nia sa­mo­chodu i po­wrotu pie­szo na szczę­ście się od­da­liła.

Za­pa­lił świa­tła, skro­baczką zdarł cienki szron po­kry­wa­jący od środka przed­nią i boczną szybę. Na­stęp­nie włą­czył wy­cie­raczki i ostroż­nie zje­chał na jezd­nię. Tra­bant po­je­chał kom­plet­nie pu­stą ulicą.

Pie­lach był wście­kły na żonę i zdaje się mniej zło­ści­łoby go, gdyby umarła. Ale już do pa­sji do­pro­wa­dzało go to, że czuł się po­ni­żony przez le­ka­rza. Jesz­cze go po­pa­mięta, on już tego do­pil­nuje. Jed­nak nie wszystko od razu, naj­pierw niech się sprawa uspo­koi, przy­schnie. Do­piero wtedy do­bie­rze mu się do dupy. Po­sta­no­wił, że po­gada z Hanną, obieca mu po­par­cie u se­kre­ta­rza par­tii, o które tam­ten od dawna tak za­bie­gał. Tak to ro­ze­gra, ale nie te­raz.

Do­tarł wresz­cie na Gro­dzi­sko. Wy­siadł z tra­banta i za­czął ze zło­ścią ko­pać w drzwi sta­rej skody. Sa­mo­chód są­siada wcale nie prze­szka­dzał mu wje­chać na pod­jazd do domu, ale je­dy­nie go tro­chę utrud­niał i to już do­pro­wa­dzało go do fu­rii.

„Stary ba­ran, nie ma gdzie sta­wiać tego ru­pie­cia?! – po­my­ślał. – Pa­skudna swo­łocz, szkoda, że czasy się zmie­niły, w czter­dzie­stym pią­tym było na nich le­kar­stwo. Pe­pe­szą zro­bił­bym po­rzą­dek...”.

Pod­szedł do bramy, od­cią­gnął dolną za­suwę i pchnął jej skrzy­dła. Tra­bant wolno wto­czył się na po­dwó­rze i za­trzy­mał się tuż przed wjaz­dem do ga­rażu. Nie mógł do niego wje­chać, bo był za­wa­lony drew­nem opa­ło­wym i to pod sam su­fit. Ju­tro ko­niecz­nie musi tam uprząt­nąć. Już ma dość co­dzien­nego ła­do­wa­nia ba­te­rii i tego kosz­mar­nego skro­ba­nia lodu z szyb.

Z tru­dem wy­jął aku­mu­la­tor z auta. Był dość nie­ty­powy: duży i cho­ler­nie ciężki, oło­wiany. Ku­pił go za flaszkę naj­tań­szej wódki, tej z czer­woną kartką, od cie­cia, który wy­rwał aku­mu­la­tor po ci­chu z trak­tora, z po­bli­skiej bazy Spół­dzielni Kó­łek Rol­nych. Tra­fiła się mu praw­dziwa oka­zja.

Na ganku otrze­pał ko­żuch ze śniegu i po­wie­sił go na wie­szaku, zdjął buty. Ba­te­rię po­sta­wił na pod­ło­dze i po­zba­wił rzędu pla­sti­ko­wych kor­ków. Na­stęp­nie pod­łą­czył ją do pro­stow­nika, spraw­dził, czy do­brze pod­łą­czył klemy, ina­czej aku­mu­la­tor mógł wy­buch­nąć. Do­piero wtedy włą­czył za­si­la­nie. Przy­ło­żył ucho do obu­dowy ba­te­rii, usły­szał ci­chy cha­rak­te­ry­styczny bul­got, to ozna­czało jedno – ła­do­wał się.

W kuchni za­pa­lił gaz pod czaj­ni­kiem, z szafki wy­jął szklankę i wsy­pał do niej her­batę ulung. Więk­szość uzna­wała ją za naj­gor­szą ta­nio­chę, ale on uwiel­biał jej cierpki smak po moc­nym za­pa­rze­niu. Oprócz wódki uzna­wał tylko her­batę. To­wa­rzy­szyła mu od dzie­ciń­stwa – w domu mo­gło za­brak­nąć mleka, sa­mo­gonu, ale sa­mo­war za­wsze był pełny. Po chwili po­krywka za­częła jak osza­lała ska­kać na czaj­niku. Wy­łą­czył pal­nik i za­lał wrząt­kiem li­ście her­ba­ciane.

Ze szklanką po­szedł do ja­dalni. Za­pa­lił górne świa­tło i wielki ży­ran­dol roz­świe­tlił się bla­skiem se­tek ma­łych so­pli krysz­tału. Ta lampa miała wo­jenną hi­sto­rię. Pie­lach bez­praw­nie za­re­kwi­ro­wał ją pod­czas służby w IV Ba­ta­lio­nie Eks­plo­ata­cji Dróg Woj­ska Pol­skiego, w 1945 roku na pod­war­szaw­skim trak­cie. Przez lata wę­dro­wała ra­zem ze swoim no­wym wła­ści­cie­lem, żeby na ko­niec za­wi­snąć w ja­dalni przy ulicy Gro­dzi­sko 1.

Po­cią­gnął spory łyk her­baty, po czym po­sta­wił szklankę na stole. Pod­szedł do szafy i wy­jął z niej ma­szynę do pi­sa­nia, sta­rego znisz­czo­nego mer­ce­desa. Słu­żyła mu wier­nie od lat. To była bar­dzo udana in­we­sty­cja. Naj­pierw chciał ją wy­mie­nić za kar­ton pa­pie­ro­sów, jed­nak tam­ten od­mó­wił. Stra­cił więc nie tylko ma­szynę, pa­pie­rosy, ale i zdro­wie – zła­mana szczęka, wy­bite trzy zęby i po­gru­cho­tane że­bra. Nie warto było ob­sta­wać przy swoim.

Po­cząt­kowo miał z ma­szyną spore pro­blemy, bo nie miała pol­skich czcio­nek. To kom­pli­ko­wało mu sprawę, a szcze­gól­nie pi­sa­nie ar­ty­ku­łów do „Ga­zety Po­znań­skiej”, kiedy zo­stał tam re­dak­to­rem. Po kilku mie­sią­cach po­ra­dził so­bie i z tym pro­ble­mem.

W Po­zna­niu zna­lazł rze­mieśl­nika, który za psie pie­nią­dze w miej­sce ty­powo nie­miec­kich li­ter wsta­wił mu pol­skie. Wpraw­dzie nowe czcionki róż­niły się kro­jem od po­zo­sta­łych, ale przy­naj­mniej ma­szyna nada­wała się do pracy.

Po­sta­wił ma­szynę na stole, usiadł przed nią i wpa­try­wał się jak urze­czony. De­li­kat­nie, nie­mal z czu­ło­ścią, prze­mknął ko­niusz­kami pal­ców po przy­ci­skach, ni­czym pia­ni­sta po kla­wi­szach for­te­pianu. Przez mo­ment jego su­rowa twarz na­brała ła­god­nego wy­razu, roz­ma­rze­nia, a może na­wet żalu. Lewa ręka męż­czy­zny się­gnęła do szu­flady i wy­jęła z niej kilka kar­tek pa­pieru. Jedną z nich wkrę­cił w ma­szynę i się za­wa­hał.

Ma­rzyła mu się po­wieść i to od dawna. Za­wsze cią­gnęło go w stronę kry­mi­nału, zbrodni, mrocz­nej strony du­szy czło­wieka.

Śmierć eks­pe­dientki – za­czął od ty­tułu.

Ostatni deszcz spadł na po­czątku czerwca, pro­mie­nie sło­neczne za­mie­niły zwy­kle zie­lony kra­jo­braz łąk w spa­lony step, zaś doj­rzałe zboże jak je­den mąż pa­dało na zie­mię, pod­da­jąc się ko­som żni­wia­rzy. Dzień chy­lił się za­cho­dowi. W ma­łym wiej­skim skle­piku na obrze­żach Żnina nie było już klien­tów. Eks­pe­dientka, młoda kor­pu­lentna dziew­czyna, myła po­sadzkę, przy­go­to­wy­wała lo­kal na na­stępny dzień.

Wła­śnie schy­liła się nad wia­drem i wy­ci­skała szmatę. Za­skrzy­piały drzwi wej­ściowe. Ko­bieta na­wet nie spoj­rzała w tam­tym kie­runku.

– Po­cze­kaj, Ja­nek, za­raz przyjdę! – za­wo­łała. Spo­dzie­wała się męża, który co­dzien­nie na ko­niec dnia po nią przy­jeż­dżał na sta­rej wu­efemce.

Nikt nie od­po­wie­dział. Na­gle uświa­do­miła so­bie, że nie sły­szała od­głosu sil­nika mo­to­cy­kla. Ze szmatą w dłoni wy­pro­sto­wała się i spoj­rzała z kie­runku wej­ścia. Zbli­żał się ja­kiś nie­zna­jomy, ka­wał chłopa, sze­roki w ba­rach, wy­soki pra­wie pod su­fit, w dłu­giej je­sionce i w woj­sko­wej pa­pa­sze na gło­wie. Słabo wi­działa jego twarz, silny czarny za­rost za­kry­wał mu po­liczki i brodę. Doj­rzała jego oczy, były straszne, coś w jego...

Palce za­wi­sły nie­ru­chomo nad kla­wia­turą. Pie­lach spoj­rzał z nie­za­do­wo­le­niem w lu­stro wi­szące na ścia­nie.

„Na­prawdę mam straszne spoj­rze­nie?” – za­sta­na­wiał się.

Nie, to było bez sensu, a tekst nada­wał się tylko do ko­sza.

Ener­gicz­nym ru­chem ręki wy­szarp­nął kartkę z ma­szyny. Z dziką pa­sją po­darł ją na drobne ka­wałki. Z szu­flady wy­jął nową ta­śmę bar­wiącą, bo stara była już mocno zu­żyta.

Na­gle usły­szał gło­śny ru­mor. To teść, pew­nie znów upadł. Sta­rzec zaj­mo­wał jedno po­miesz­cze­nie na pierw­szym pię­trze. Ko­lejny po­kój, który można by ko­muś wy­na­jąć, i za­ra­biać na nim kon­kretne pie­nią­dze. W Ko­ni­nie od lat pa­no­wało za­po­trze­bo­wa­nie na miesz­ka­nia, mia­sto roz­wi­jało się, po­wstała huta alu­mi­nium, elek­trow­nia, ko­pal­nia wę­gla bru­nat­nego. Wciąż na­pły­wali nowi miesz­kańcy, więc na wy­naj­mie można było nie­źle za­ro­bić.

Każdy nowy klient to spory grosz w kie­szeni, a w domu się nie prze­le­wało. Dwóch sy­nów na stu­diach, a w ban­kach kre­dyty do spła­ce­nia. Wszystko to przez mór dro­biu przed laty. Na spłatę za­le­głych zo­bo­wią­zań za­cią­gał nowe. Pró­bo­wał ra­to­wać się pie­czar­kami, ale tra­fił na kiep­skie grzyb­nie i to był gwóźdź do trumny jego no­wego przed­się­wzię­cia.

Teść to kula u nogi, ale był nie do ru­sze­nia. Ow­szem, kor­ciło Pie­la­cha, żeby to ja­koś roz­wią­zać. Nie­raz my­ślał o tym, żeby dys­kret­nie zdmuch­nąć pło­mień jego ży­cia. Jed­nak ze względu na swoją za­gma­twaną prze­szłość wo­lał nie bu­dzić za­in­te­re­so­wa­nia mi­li­cji i pro­ku­ra­tury. Bez­piecz­niej było trzy­mać ich wszyst­kich jak naj­da­lej od swo­jej ro­dziny.

Głu­pia Hanka, nie­po­trzeb­nie na­ro­biła za­mie­sza­nia, te­raz mogą paść nie­wy­godne py­ta­nia. Trzeba ko­niecz­nie ja­koś ukrę­cić łeb tej spra­wie.

Zer­k­nął na ze­ga­rek na ręku, ro­syj­skiego po­ljota. To były po­rządne cza­so­mie­rze, ja­ko­ścią do­rów­ny­wały le­gen­dar­nym szwaj­car­skim, a były od nich dużo tań­sze. Za ory­gi­nał omegi na ba­za­rze Ła­zar­skim w Po­zna­niu trzeba było dać bli­sko dzie­sięć ty­sięcy, a ru­ski ze­ga­rek kosz­to­wał nie­cały ty­siąc. Han­dlo­wano tam też nie­miec­kimi ener­dow­skimi ruh­lami z me­cha­ni­zmem o na­zwie ka­li­ber 24. Ale o nich iro­nicz­nie mó­wiono, że w środku za­miast ka­mieni mają wło­żone pu­staki. Je­dyną ich za­letą była ni­ska cena.

Do­cho­dziła dwu­dzie­sta, mu­siał dzia­łać, póki nie jest za późno. Wstał od stołu i wy­szedł do przed­po­koju do wi­szą­cego na ścia­nie te­le­fonu. Wy­krę­cił tar­czą czte­ro­cy­frowy nu­mer.

– Tak? – ode­zwał się mę­ski głos po dru­giej stro­nie słu­chawki.

– To ja. Zbi­gniew. Zbi­gniew Pie­lach. Prze­pra­szam, że dzwo­nię o tak póź­nej po­rze, ale mam pilną sprawę.

– Ser­wus, co tam u cie­bie? Dawno się nie wi­dzie­li­śmy, wpad­nij do mnie, po­ga­damy. Ty­dzień temu by­li­śmy na po­lo­wa­niu, szkoda, że z nami nie po­je­cha­łeś. Oj, działo się, szef sztabu po­strze­lił kie­rowcę. Miał­byś o czym pi­sać, choć nie do „Ga­zety Po­znań­skiej”, ale do Biu­le­tynu We­wnętrz­nego PZPR. Tak ku prze­stro­dze dla in­nych to­wa­rzy­szy.

– Nic o tym nie sły­sza­łem. Z chę­cią zaj­rzę do cie­bie, że­byś mi wszystko opo­wie­dział, ale te­raz mam pro­blem.

– Wal pro­sto z mo­stu! Je­śli tylko będę mógł, to ci po­mogę. Co się stało?

– Moja baba wy­lą­do­wała w szpi­talu.

– Cho­lera, za­cho­ro­wała czy miała wy­pa­dek?

– Nic z tych rze­czy.

– Kurwa mać, mów ja­śniej.

– Chciała po­peł­nić sa­mo­bój­stwo.

Ci­sza za­le­gła w słu­chawce.

– Je­steś tam? – za­py­tał Pie­lach.

– Je­stem, je­stem, ale mnie za­sko­czy­łeś. Czemu to zro­biła? Masz coś na su­mie­niu? Pew­nie nie­jedno by się zna­la­zło, he, he, w końcu nie na jed­nej im­pre­zie się po­sza­lało.

– Prze­cież mnie znasz, je­stem ostrożny, to nie to. Nie wiem, co jej od­biło, pew­nie prze­kwit ją bie­rze, sta­rzeje się...

– No tak, po­dobno to trudny okres dla ko­biet. Moja jest tro­chę młod­sza, pew­nie i ją to nie­ba­wem do­pad­nie. Mu­szę mieć na nią czujne oko. Nie daj Boże i jej coś głu­piego przyj­dzie do głowy. Wtedy na­tych­miast do­stanę kopa w dupę. Znasz za­sady: zero to­le­ran­cji dla afer oby­cza­jo­wych. Prze­niosą mnie do ja­kiejś dziury na sta­no­wi­sko dy­rek­tora szkoły i będę tam gnił do eme­ry­tury. Wtedy to tylko so­bie w łeb strze­lić. No do­bra, czego ode mnie ocze­ku­jesz?

– Ukręć łeb spra­wie. Nie chcę do­cho­dze­nia. Lu­dzie we­zmą mnie na ję­zyki, na co mi to? Od­wdzię­czę się.

– Od­wdzię­czysz się? – głos po dru­giej stro­nie wy­raź­nie się oży­wił. – No tak, mógł­byś na­pi­sać ja­kiś ar­ty­kuł o mnie i za­ła­twić, żeby uka­zał się w po­znań­skiej pra­sie. Wiesz, to mo­głoby mi po­móc. Sły­sza­łem co nieco o pla­no­wa­nych prze­ta­so­wa­niach w Ko­men­dzie Wo­je­wódz­kiej. Po­noć puł­kow­nik Tur­ski od­cho­dzi do War­szawy i w Po­zna­niu będą po­trze­bo­wali no­wych lu­dzi. Rzy­gam już tym Ko­ni­nem. Baba też mi żyć nie daje, bo dzie­ciaki na stu­diach w Po­zna­niu i ra­czej tam zo­staną. Wiesz, tam mają per­spek­tywy, duże mia­sto, Mię­dzy­na­ro­dowe Targi, za­kłady Ce­giel­skiego, a u nas? Duża wio­cha. W Po­zna­niu jest gdzie się za­ha­czyć na dłu­żej...

– Zgoda, bę­dziesz miał piękny ar­ty­kuł, tylko to za­łatw.

– Umowa stoi, mu­szę koń­czyć, bo ktoś dzwoni do drzwi.

– Do­bra, ju­tro wpadnę do cie­bie na kie­li­cha.

Pie­lach od­wie­sił słu­chawkę i ode­tchnął gło­śno z ulgą. Osią­gnął wszystko, co chciał, a cena za to nie była wy­gó­ro­wana. Się­gnął po „Try­bunę Ludu”. Co­dzien­nie czy­tał ją od de­ski do de­ski, od naj­waż­niej­szych in­for­ma­cji z po­li­tyki po dział spor­towy na ostat­niej stro­nie.

W tym nu­me­rze było pod­su­mo­wa­nie ubie­głego roku, same suk­cesy, nowe za­kłady wy­ra­stały ni­czym grzyby po desz­czu. Ro­bot­nicy bili wszel­kie re­kordy w wy­daj­no­ści pracy, opu­bli­ko­wano treść de­pe­szy, jaką wy­słał to­wa­rzysz Go­mułka do to­wa­rzy­sza Breż­niewa i brat­niego na­rodu ra­dziec­kiego z oka­zji ukoń­cze­nia pię­cio­latki i roz­po­czę­cia no­wej. To­wa­rzy­sze z Nie­miec­kiej Re­pu­bliki De­mo­kra­tycz­nej przy­słali de­pe­szę do to­wa­rzy­sza Cy­ran­kie­wi­cza, którą w ca­ło­ści przy­to­czono. Na Ślą­sku aresz­to­wano siatkę zło­dziei ko­le­jo­wych. To oni ukra­dli paczki świą­teczne prze­zna­czone dla dzieci przo­dow­ni­ków pracy z War­szawy. Wła­dza lu­dowa na pewno z całą su­ro­wo­ścią osą­dzi ra­bu­siów. W du­żych mia­stach na ba­lach syl­we­stro­wych ba­wiły się ty­siące ro­bot­ni­ków i chło­pów. Jac­kie Ste­wart, mistrz świata For­muły 1, być może przy­je­dzie do Pol­ski. Pił­ka­rze Cra­co­vii jak co roku jako pierwsi roz­po­częli se­zon pił­kar­ski, a ho­ke­iści Sza­ro­tek ob­jęli pro­wa­dze­nie w ta­beli, do Pol­ski przy­je­chał na to­ur­née ze­spół lu­dowy z Ha­wany. Opusz­cza­jąc lot­ni­sko, Ku­bań­czycy pierw­szy raz w ży­ciu zo­ba­czyli śnieg.

Odło­żył ga­zetę i spoj­rzał na ze­gar. Zbli­żała się dwu­dzie­sta druga, pora iść spać. Znów coś gruch­nęło na gó­rze, ale Pie­lach zu­peł­nie to zi­gno­ro­wał. Nie zno­sił sta­rych lu­dzi, we­dług niego po­winni jak naj­szyb­ciej umrzeć i ustą­pić miej­sca mło­dym.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki