Zaginiona kronika - Jacek Ostrowski - ebook + książka

Zaginiona kronika ebook

Jacek Ostrowski

3,9

Opis

Niektóre tajemnice nigdy nie powinny zostać odkryte.

Dziennikarz Jacek Krawczyk wchodzi w posiadanie tajemniczego sztyletu, co uruchamia nieoczekiwaną machinę wydarzeń. Tymczasem w Watykanie kardynałowie wpadają w panikę. Przeprowadzają dochodzenie i okazuje się, że zaginione dawno temu dokumenty są tak ważne, że w razie ich ujawnienia mogą zachwiać pozycją Kościoła. Jaki związek z poszukiwanymi dokumentami ma sztylet? Z kim przyjdzie zmierzyć się Jackowi w walce o prawdę oraz własne życie?

Jacek Ostrowski udowadnia, że każda jego kolejna książka jest jeszcze lepsza!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 338

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (295 ocen)
117
83
51
31
13
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lubka

Z braku laku…

Mimo ciągłej akcji książka jest nudna i nie potrafiłam się w nią wciągnąć. To niestety najgorsza książka tego autora
10
Bob25

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę wciągająca książka. Czyta się ją "jednym tchem".
10
michalkucharzyk

Nie oderwiesz się od lektury

spoko
00
Gosia_i_maleconieco_

Całkiem niezła

Powiem ze to moje pierwsze spotkanie z tym autorem . Fabuła fajna , coś w stylu Indiana Jonesa. Jest niebezpieczeństwo ze strony pewnego bractwa , wciągnięty tu tez jest Watykan a także służby Mosadu. Pogoń z czasem o przetrwanie i walka o życie , ale przyznam ze miałam z tym dylemat . Bo pierwsze skrzypce grał znany celebryta globalny . Główny bohater Jacek bardzo się obawiał tych którzy chodzili bez maseczki . I to psuło fabule , serio co strona to przypominajka bo swirus bo maseczki . Tyle ze już nie bal się gdy swojej partnerce robił dzidziusia 😉 I z tad moja ocena . Serio to chyba było większe zagrożenie niż tych służb wywiadowczych . Ale mamy w tle piękna historie Płocka jeszcze z czasów gdy był stolica Polski .I co nie co o Gallu Anonimie. Zreszta sami sprawdźcie czytając , cenna historia w tle .
00
mamczysko

Nie oderwiesz się od lektury

szkoda że w szkołach tak niie tak fajnie przedstawianej naszej historii tylko daty i nic więcej bardzo wciągająca historia
00

Popularność




RedakcjaMonika Orłowska
KorektaBożena Sigismund
Projekt graficzny okładkiMariusz Banachowicz
Zdjęcie wykorzystane na okładce© Iam Os/Unsplash© Ana Martinez de Mingo/Shutterstock
Skład i łamanieAgnieszka Kielak
© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2020 © Copyright by Jacek Ostrowski, Warszawa 2020
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-66644-39-7
Wydawca Agencja Wydawniczo-Reklamowa Skarpa Warszawska Sp. z o.o. ul. Borowskiego 2 lok. 24 tel. 22 416 15 81 03-475 [email protected]
Konwersja: eLitera s.c.

Książkę tę dedykuję mojej ukochanej żonie,która wspierała mnie dzielniew tym szalonym przedsięwzięciu.

.

Wszystkie wydarzenia historyczne wymienione w tej książce oraz postacie, daty i miejsca są prawdziwe.

Natomiast wszystkie postacie współczesne są wymyślone przez autora, a ich ewentualne podobieństwo do kogokolwiek jest zupełnie przypadkowe i niezamierzone.

PROLOG

Susza w Polsce trwała już od kilku lat. Stan wód z roku na rok zmniejszał się coraz bardziej, widmo jej braku zaglądało coraz śmielej Polakom w oczy. Szczególnie na Wiśle sytuacja była ciężka, a w Warszawie wyglądało to wręcz tragicznie.

Z nurtu rzeki zaczęły się wyłaniać wielkie ławice piasku i błota.

W końcu władze miasta zdecydowały się na drastyczne kroki, postanowiono poradzić sobie z płyciznami w prosty i dość skuteczny sposób. Na brzeg zjechały wielkie koparki na gąsienicach i zaczęły ryć dno, a dziesiątki wywrotek wywoziły piach.

Nie było łatwo, co chwila należało prace wstrzymywać, a to przez najróżniejsze znaleziska, jedne bardziej, inne mniej ważne.

Wydobyto zabytkowe rzeźby zrabowane przez Szwedów podczas słynnego potopu szwedzkiego, sporo elementów samolotów i dwa ruskie czołgi, czyli pozostałości po drugiej wojnie światowej.

Po tygodniu z dna wykopano wielką bryłę torfu, z której, ku przerażeniu robotników, wystawała ludzka ręka. W oczy rzucał się dziwny tatuaż na nadgarstku. Składał się z trzech swastyk, których granice były ułożone w okrąg tworzący obraz słońca.

Prace wstrzymano, wezwano policję i prokuratora. Obiekt pocięto ostrożnie na mniejsze kawałki, tak żeby wydobyć zwłoki, po czym przetransportowano je do miejskiego prosektorium. Tam miały czekać na sekcję, ale zanim do niej doszło, trup ku zaskoczeniu policji w tajemniczy sposób zniknął.

Przeprowadzono bardzo wnikliwe śledztwo, przesłuchano wszystkich mających jakikolwiek kontakt z nieboszczykiem, ale mimo to zwłok nie odnaleziono. Tak, jakby się rozpłynęły w powietrzu.

Po kilku miesiącach przysłowiowego dreptania w miejscu dochodzenie umorzono, sprawa trafiła do archiwum.

Minął rok.

Na Żoliborzu stała zapuszczona piętrówka. Chwasty sięgały okien, szyby zostały częściowo powybijane, a te, co jeszcze tkwiły w przegniłych ramkach, nie pamiętały wody i trudno było coś przez nie dojrzeć. Metalowe ogrodzenie, krwistoczerwone od wszechobecnej rdzy, wyglądało tak, jakby się miało za chwilę rozpaść. Na furtce wisiał łańcuch, a spinała go wielka staroświecka kłódka.

Sąsiedzi dobrze znali ten dom, mijając go, przechodzili na drugą stronę ulicy. Czasem zerkali z lękiem w jego okna i szeptali sobie do ucha niestworzone historie z nim związane.

Nikt tu nikogo nie widział od lat, nikt nieproszony nie odważył się przekroczyć jego progu.

Pewnej nocy, tuż przed północą, na posesję wtargnęło dwóch wyrostków. Rozpruli siatkę, łomem wyłamali zamek u drzwi i weszli do środka.

Długo tam nie zabawili. Po kwadransie uciekli w wielkim popłochu, z głośnym krzykiem.

Jeden z nich wskoczył do odjeżdżającego tramwaju, drugi nie zdążył. Pobiegł między pobliskie bloki, żeby tam się skryć.

Następnego dnia znaleźli go w czyjejś piwnicy, miał poderżnięte gardło, a twarz zastygła mu w tak potwornym wyrazie, jakby tuż przed śmiercią ujrzał prawdziwego upiora.

W innej części Warszawy, nieopodal Pola Mokotowskiego, mieszkanie na trzecim piętrze jednego z wieżowców zajmował Jacek Krawczyk, trzydziestopięcioletni dziennikarz, historyk z zamiłowania i tropiciel zagadek z przeszłości. Mężczyzna bezdzietny, od pięciu lat rozwiedziony.

– Znów pada, co za przeklęta pogoda! – mruknął Krawczyk pod nosem, zamknął z łoskotem okno i podszedł do biurka, na którym stał komputer z wielkim monitorem. Czas zajrzeć na portal aukcyjny.

Szperanie było jego hobby. Od wielu lat myszkował po internecie w poszukiwaniu skarbów. Niestety, wciąż bez spektakularnego sukcesu.

Inni coś znajdowali – a to obraz wybitnego malarza za psie pieniądze, a to komodę pamiętającą cesarza Napoleona za pół ceny czy wazę z czasów dynastii Ming półdarmo. Tylko on nigdy nic ciekawego nie miał w koszyku. Niemniej jednak nie tracił nadziei, codziennie włączając komputer, myślał: „może tym razem będzie lepiej”.

Przeglądanie zawsze zaczynał od swojego konika, portalu poświęconego białej broni. Przez ostatnie kilkanaście lat zgromadził dość sporą jej kolekcję.

Częściowo to przez nią Doroty i jego drogi się rozeszły. Żona miała serdecznie dość żelastwa w pawlaczach, pod stołem, pod łóżkiem, a nawet za sedesem. Kilka razy spadło jej coś ciężkiego na głowę, a raz została lekko ranna i wymagała kilkudniowej hospitalizacji.

Wtedy przelała się czara goryczy.

Któregoś razu Dorota pojechała na sympozjum do Gdańska, zauroczyła się kolegą po fachu, może dlatego, że nie miał żadnego hobby, i klamka zapadła.

Żona Krawczyka wróciła do Warszawy i powiedziała: „dość!”, po czym spakowała walizy i tyle ją widział.

Tym sposobem Jacek został sam.

Teraz mijała trzecia godzina poszukiwań i nic. Lewą ręką mieszał bodajże czwartą kawę, prawą trzymaną na myszy przewijał ekran.

Wtem coś mu przemknęło przed oczami, szybko cofnął pokrętło.

Był to sztylet o charakterystycznej głowni zakończonej podobizną gryfa. Opis nie zawierał nic ciekawego, przedmiot wykonano po roku tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym, a zatem żaden zabytek, artefakt niegodny uwagi.

Jacek chciał przejść do następnej oferty, ale zanim to uczynił, powiększył zdjęcie, tak dla uspokojenia.

Nagle gorąco uderzyło mu do czoła. Od razu zauważył wyszczerbione ostrze i mocno wytartą rękojeść. Ten sztylet nie był dziełem małych chińskich rączek, tego był pewny. Gdzieś już widział podobny, ale za cholerę nie mógł sobie przypomnieć gdzie.

Zerknął na cenę, dwieście złotych, niedużo, może zaryzykować, tym bardziej że sprzedawca mieszkał w Warszawie.

Postanowił, że pojedzie go obejrzeć, a decyzję podejmie na miejscu.

Napisał stosownego mejla i wyszedł z domu.

Na ulicy natknął się na Dąbrowską, sąsiadkę z przeciwka, bardzo gadatliwego babsztyla. Szybko założyła maseczkę i go zaatakowała.

– Witam, panie Jacku, jak zdrówko? Coś źle pan ostatnio wygląda. Tak to jest, jak nie ma kobiety w domu. Nie ma kto ugotować, zadbać o mężczyznę. – Widząc jego zdziwione spojrzenie, dodała śpiesznie: – Ostatnio narzekał pan na żołądek, martwiłam się o pana. A może dopadł pana ten okropny koronawirus? Mojej znajomej dalsza krewna złapała go na rynku. Trzy tygodnie leżała w szpitalu przez głupią główkę kapusty, ale, chwała Bogu, już jest lepiej. Może potrzebuje pan opieki?

Na jej twarzy pojawił się zalotny uśmiech.

Krawczyk zdenerwował się, bo nic go tak nie wkurzało jak nachalne kobiece zaloty. Jego nauczono, że to mężczyzna podrywa kobietę, a nie na odwrót. Albo go źle wychowano, albo czasy się zmieniły. Trudno było mu to jednoznacznie ocenić.

– Już wszystko w porządku – bąknął na odczepnego i minął kobietę.

– Gdyby chciał się pan napić dobrej kawy, to zawsze zapraszam – usłyszał za plecami.

– Jasne. Może kiedyś – rzekł. „Na pewno, ty stara czarownico, już lecę” – zaśmiał się w duchu.

Zbiegł schodami do metra i pojechał do centrum na zakupy.

Wciąż myślał o sztylecie, przed oczami miał jego fotografię. Czyżby wreszcie los się do niego uśmiechnął? Czuł, że to może być okazja jego życia.

Od rana nic nie jadł, nie miał na to czasu. Przy Marszałkowskiej dokonał szybkich zakupów spożywczych. Spieszył się, ale nie mógł się oprzeć, kiedy na wystawie księgarni zobaczył najnowszy album o Warszawie wydawnictwa Skarpa Warszawska. Musiał go mieć!

Wrócił do domu, usiadł przed komputerem i zalogował się na służbowe konto. Przez tego przeklętego koronawirusa musiał pracować zdalnie, a tego nie cierpiał. Męczyła go samotność, zawsze czuł silną potrzebę przebywania wśród ludzi, w towarzystwie czuł się jak ryba w wodzie.

Jeśli ta zaraza będzie dalej trwała, myślał, to za rok, może dwa, założy trepy na stopy, wciągnie na siebie zgrzebne odzienie i zostanie prawdziwym pustelnikiem.

Może czas na drastyczne decyzje, może trzeba kupić sobie psa? To było dobre pytanie i należało się nad nim pochylić.

Ładnego czworonoga miała Monika, koleżanka ze studiów. Mieszkała kilka bloków dalej. Nieraz widział, jak wyprowadzała na spacer Lunę, tak miał na imię jej pies; właściwie to była suczka, choć kawaler, to znaczy cavalier, czy jak mu tam. Nie znał się na rasach psów i przez to ciągle mu się myliły.

Kiedyś nawet zagadnął Monikę o szczeniaki, zaprosiła go do siebie, miała mu podać adres hodowli. Świetny pretekst, żeby się zintegrować, ale pilne wezwanie do pracy wszystko zepsuło. To było już jakieś przekleństwo.

Od studiów się w niej bujał. Próbował ją omotać, zauroczyć własną osobą i wtedy przydarzył mu się ten cholerny wypadek. Furmanka powożona przez jakiegoś dziadka wyjechała mu tuż przed maskę samochodu. Z całym impetem wbił się w wóz pełen siana i zatrzymał dopiero przy końskim ogonie. Pół roku przeleżał w gipsie, a kiedy wrócił ze szpitala, to było już pozamiatane. Pewien koleś z medycyny sprzątnął mu Monikę sprzed nosa, i to na amen, bo się z nią ożenił.

Małżeństwo, co za durny wynalazek.

Jacek spojrzał na zegarek, dochodziła osiemnasta. Stał przed mrówkowcem przy ulicy Wilanowskiej, gdzie mieszkał właściciel zagadkowego noża. Czuł silne podniecenie, oby się nie zawiódł.

Podszedł do wejścia. Bez trudu znalazł właściwy przycisk. Wcisnął go, elektrozaczep zamka zgrzytnął i drzwi stały przed nim otworem.

Wjechał windą na czwarte piętro. Numerem siedemdziesiąt osiem oznaczono drugie drzwi po lewej. Klatka schodowa była świeżo pomalowana, ale na ścianie widniał wykonany zielonym sprayem wielki napis: „Jebać Lecha”.

„Ktoś tu musi być oddanym kibicem Legii, a Lecha już niekoniecznie” – pomyślał Krawczyk.

Zapukał do drzwi.

W progu pojawił się chłopak, może szesnastoletni. Wygolona głowa, tatuaże na rękach. Nawet niezłe, Jacek sam kiedyś o tym myślał. Wytatuować sobie taki typu rękaw z motywem podróżniczym – starą mapą na przedramieniu – to by było coś. Pewnie gnojek maczał ręce w tej twórczości ściennej, wyglądał na blokowego artystę.

– Dzień dobry, byłem umówiony. Jestem z ogłoszenia.

– Wchodź pan.

Chłopak poprowadził go do pokoju, zapewne swojego. Na ścianach wisiały proporce Legii, a nad łóżkiem wielkie zdjęcie drużyny, ale nieaktualne, bo w składzie był Pazdan, a on kilka lat temu opuścił klub. Cienias z młodego, bo o tym nawet Jacek wiedział. Gospodarz podszedł do biurka i chwilę grzebał w szufladzie.

– To on. – Podał mu sztylet.

Jackowi serce mocniej zabiło. Nie musiał się szczególnie przyglądać, żeby zorientować się, co trzyma w ręku. To było dzieło sztuki, prawdziwy rarytas. Wprawdzie bardzo brudny, podniszczony i przez to na pierwszy rzut oka sprawiał złe wrażenie.

Miał w dłoni skarb wart fortunę, a wyceniony przez dyletanta na nędzne dwieście złotych. Jak ten chłopak go zdobył? To przecież nie wyglądało na pamiątkę rodzinną. Ten towar mógł być jeszcze gorący.

„Czy warto o to w ogóle pytać? Lepiej udawać naiwniaka”.

Musiał działać roztropnie. Zdecydował: kupi sztylet, sprawdzi jego pochodzenie, jeśli jest z kradzieży, to zwróci go właścicielowi, najwyżej straci w sumie nieduże pieniądze.

– Zniszczony, no nie wiem, czy warto? – bąknął, zerkając na chłopaka.

Ten nerwowo przestępował z nogi na nogę.

– Ile pan dasz?

– Stówkę?

– Dorzuć pan jeszcze dwie dyszki i dobrze będzie.

– Zgoda.

Sięgnął do portfela po banknoty. Nie spieszył się, żeby tylko nie spłoszyć sprzedawcy.

Wracał do domu cały podekscytowany. Czuł, że naprawdę dokonał zakupu życia, i to z głupia frant. Co dalej? Później na spokojnie pomyśli. Broń Boże nic pochopnie nie należy robić. Jak mawiają, szybkie działanie jest pożądane tylko przy łapaniu pcheł.

Był tak zaaferowany, że nie zauważył łaszącej się do niego Luny i niechcący na nią nadepnął. Piesek zapiszczał i pobiegł w stronę pobliskiej ławki.

Wtedy Jacek zobaczył Monikę. Miał ochotę podejść, pogadać, trochę po swojemu zabajerować, ale się spieszył. Jedynie pomachał jej ręką.

Nie zdjąwszy butów, poszedł do pokoju, rzucił zakupy na stół, a swoją zdobycz położył na biurku.

Zapalił lampkę i wziął lupę. Musiał dokładnie obejrzeć każdy fragment tego cacka. Działał ostrożnie, żeby przypadkiem bardziej go nie uszkodzić.

Delikatnie przetarł palcem głownię, srebrna, tego był pewien. Na jej końcu gryf z czerwonymi kamyczkami zamiast oczu. To przecież rubiny. Dziadek Jacka był jubilerem, znał się nieźle na kamieniach, a zatem potwierdziło się jego przypuszczenie co do wartości sztyletu. Był jeszcze jeden symbol, ale go nie znał.

Gdyby nie dwa wielkie wyszczerbienia na ostrzu, nie miałby żadnych zastrzeżeń. Przyjrzał się jeszcze raz tym uszkodzeniom. Pod szkłem powiększającym wyglądały na efekt celowego działania.

Bzdura, to nie miało żadnego sensu, no bo kto i po co miałby specjalnie niszczyć tak cenny okaz? Musiałby być niespełna rozumu.

Teraz należało sprawdzić, czy aby nie zginął z czyjejś kolekcji. To było bardzo stresujące zadanie. Z duszą na ramieniu usiadł przez komputerem, wszedł na odpowiedni portal i rozpoczął poszukiwania.

Po godzinie odetchnął z ulgą, nikt nie zgłosił zaginięcia, sztylet okazał się „czysty”.

Był cały w euforii, wreszcie szczęście mu dopisało. Wcześniej miał kilka wpadek, parę, wydawałoby się legalnych, zakupów musiał zwrócić właścicielom. Raz nawet stracił osiem tysięcy złotych, a to była dla jego kieszeni bardzo bolesna strata.

Ponownie wziął sztylet w ręce.

– Śliczny jesteś, skurczybyku – szepnął.

Wstał od stołu i poszedł schować go do skrytki za szafą. Tam trzymał wszystkie swoje skarby, dokumenty, pieniądze i inne artefakty. Dostęp do niej był sprytnie zamaskowany, ewentualny włamywacz musiałby się dobrze nagłowić, żeby ją odkryć.

Tego dnia Jacek wybrał się do redakcji i bardzo długo mu tam zeszło. Przez pandemię nazbierało się sporo zaległości, niestety nie wszystko dało się załatwić zdalnie.

Ściemniało się już, kiedy wracał.

Na trawniku przed domem zobaczył Lunę, była i jej pani. Przechadzała się, trzymając smycz w ręku. Dziś wyglądała jeszcze śliczniej niż zwykle. Poczuł silne łomotanie serca. Cholera, to jednak prawda, że stara miłość nie rdzewieje.

– Dobry wieczór! – Uśmiechnął się szeroko.

– Cześć – odparła i schyliła się, żeby uwiązać psa.

Zadzwonił jej telefon i zaczęła z kimś rozmawiać.

Nic tu po nim. Rad nierad poszedł do domu.

Wjechał windą na trzecie piętro.

Drzwi do jego mieszkania były naprzeciwko windy, więc od razu zauważył mnóstwo głębokich zarysowań na futrynie, ewidentne ślady włamania. Był przerażony. Ktoś się nie patyczkował, za pomocą łomu wyrwał zamki i wyważył drzwi z zawiasów.

Przesunął je po cichu na bok i zastygł w bezruchu.

Co tu robić? Przecież tam ktoś jeszcze mógł być. Zaczął nasłuchiwać, ale w mieszkaniu było cicho, żadnych, nawet najmniejszych, szmerów. Z duszą na ramieniu powoli zakradł się do środka.

Wszystko było wywrócone do góry nogami, szuflady wyrwane z regałów i opróżnione, krzesła poprzewracane, nawet spłuczka rozmontowana. Cennych grafik przedstawiających starą Warszawę też nie oszczędzono i pozbawiono je ram.

Z mocno bijącym sercem podszedł do szafy, by po chwili odetchnąć z ulgą – skrytki nie splądrowano, na szczęście.

Załamany rozmiarem szkód, usiadł w fotelu. Miał wielką pustkę w głowie. „Co teraz robić? Wezwać policję, ale po co?” – zastanawiał się. I tak nikogo nie złapią, a zarwie pół nocy.

Kto zadał sobie sporo trudu, żeby tu wejść i nic nie zabrać? Może ktoś go spłoszył, to było jedyne rozsądne wyjaśnienie.

Zadzwonił telefon. Jacek spojrzał na wyświetlacz, nie znał tego numeru.

– Słucham?

– Musimy się spotkać – powiedział męski głos.

– Kto mówi?

– Kupiłeś pan ode mnie sztylet, chcę go z powrotem, i to pilnie.

Teraz poznał głos chłopaka.

– Jak to z powrotem? – Zaśmiał się. – Zapłaciłem tyle, ile żądałeś. Nie można tak sobie anulować transakcji. Tak to nie działa, kolego.

– Muszę go mieć z powrotem. Koniecznie!

Nagle Jacka oświeciło.

– To ty mi splądrowałeś mieszkanie! Szukałeś sztyletu, nie znalazłeś, więc dzwonisz. To jest bezczelność. Zaraz powiadomię policję! – Zaczynał się coraz bardziej unosić.

– Nie spinaj się, facet, zapłacę za zniszczenia i dam pięć stówek za nóż. Muszę go mieć z powrotem. To gardłowa sprawa.

– Komu go zwędziłeś? Gorszemu bandziorowi od siebie, że teraz srasz w gacie ze strachu?

– Nieważne, komu go zajebałem. Facet, oddaj mi nóż, bo marnie skończysz.

– Grozisz mi? Chyba żartujesz?

– Nie grożę, ale dobrze radzę. Jak właściciel nie odzyska go ode mnie, to przyjdzie po niego do ciebie. Wierz mi, z nim nie ma żartów. Wczoraj zabił mojego kumpla, zaszlachtował go jak świniaka. – Chłopakowi zaczął się łamać głos. – Proszę, oddaj mi ten nóż.

To już było błaganie.

Jacek czuł, że to nie przelewki, że sprawa jest naprawdę gruba. Chcąc nie chcąc w nią wdepnął. Poczuł lęk, ale przecież nie chciał się pozbyć tak cennej zdobyczy.

– Przyjdź do mnie, to pogadamy – zaproponował po dłuższym zastanowieniu.

– Zaraz będę.

Musiał krążyć po okolicy, bo pojawił się po kilku minutach. Nieśmiało wszedł do środka. Jakoś brak mu było tej nieśmiałości, kiedy pruł zamki. Płochliwie rozejrzał się po mieszkaniu.

– Może weźmiesz się do porządków? – warknął Jacek i postawił krzesło. Tamten bez słowa sięgnął po następne.

– Kiedy naprawisz mi drzwi, a może zapłacisz za nie? Oczekuję jakiejś deklaracji.

– Wszystko zrobię, ale niech pan odda mi ten przeklęty nóż. – Z kieszeni wyjął plik banknotów. Odliczył pięć stuzłotowych. Wyciągnął rękę w stronę Jacka. – Wystarczy?

– Komu go zwędziłeś? Mów szczerze. Chyba mi się to należy.

– Nie wiem, kim on jest. Chata stała pusta od lat. Prosiła się, żeby ją wyczyścić. Poszliśmy z Marcinem, z moim kumplem. Weszliśmy przez okno, wszędzie pełno pajęczyn, wydawało się, że to prosty włam. Złapaliśmy to, co da się szybko spylić, i chcieliśmy wiać, kiedy się pojawił. Nie wiadomo skąd i nie wiadomo jak, bo drzwi wejściowe były zamknięte. Wystraszyliśmy się jak diabli. Rzuciliśmy łupy i wypierdalaliśmy stamtąd. Tamten ruszył za nami. Marcina dorwał w piwnicy jakiegoś bloku, ponoć rozpruł go jak prosiaka, ja uciekłem. Dziś zadzwonił do mnie. Nie mam pojęcia, skąd miał mój numer telefonu. Kazał odnieść kozik, bo inaczej i mnie załatwi. Dał mi czas do wieczora.

– Czemu nie poszedłeś na policję? Przecież zabił ci kumpla.

– Facet, chyba żartujesz? Nie kabluję psom. My swoje sprawy załatwiamy sami, między sobą.

– No to czemu nie wziąłeś kumpli i, jak powiadasz, nie załatwiłeś tego po swojemu?

– Kurwa, facet, ty wciąż nic nie rozumiesz. To nie jest zwykły frajer. Takiego się nie boję. Ten zaś wie o mnie takie rzeczy, że gdyby poszedł do glin, to ja bym nigdy z pierdla nie wyszedł. Skąd to wie? On musi być ze służb, od takich lepiej trzymać się z daleka. To są najgorsze bandziory.

– A ty jesteś niewiniątko. – Jacek zaśmiał się sarkastycznie. – Może da się z nim dogadać? – spytał.

Tamten spojrzał na niego jak na idiotę.

– Panie, chyba nie wiesz pan, co mówisz. To jest jakiś psychol. Podrzucę mu ten nóż, to może się ode mnie odpierdoli. Inaczej skończę jak Marcin, i to na bank. Sześć stów? Dobra, dam tysiaka, tylko oddaj mi go pan – skamłał.

Jacek wiedział, że musi się zgodzić. Nie chciał mieć chłopaka na sumieniu, ale i nie zamierzał zdradzić swojej skrytki.

– Wyjdź przed blok, wróć za kilka minut – rozkazał.

– Kumam, w czym rzecz. Dzięki. Dobra, idę.

Złodziejaszek pośpiesznie opuścił mieszkanie, jakby bał się, że gospodarz zaraz się rozmyśli.

Jacek wyjrzał przez okno, żeby się upewnić, i dopiero kiedy go zobaczył na dole, sięgnął za szafę.

Wyjął sztylet, chwilę mu się z nieskrywanym żalem przyglądał, po czym położył go na stole. Minęło pięć minut, dziesięć, a chłopak nie wracał.

Wyjrzał znów przez okno i na korytarz, a tam żywego ducha. Gdzie on się podział, do cholery? Przecież tak mu zależało. Odczekał jeszcze kwadrans, w końcu z powrotem schował swoją zdobycz i zabrał się do porządków.

Minął tydzień, mieszkanie wróciło do stanu sprzed włamania. Drzwi zostały naprawione, zamki wymienione. Jacek kilka razy dziennie wyjmował sztylet ze skrytki i cieszył nim swoje oczy, ale też nie mógł zapomnieć o chłopaku. Nie odzywał się od tego czasu, może podzielił los kumpla?

W piątek Monika zaprosiła go niespodziewanie na kawę. Poszli do pobliskiej kafejki. Ona – kobieta idealna: uroda, intelekt, figura modelki i wolna, co więcej potrzeba? On zaś facet wysportowany, elokwentny i ponoć przystojny, tak w każdym razie mawiały o nim kobiety. Powspominali studia, wspólne wypady nad morze, wypili wino i wszystko zepsuł jej kuzyn, który niespodziewanie przyjechał do niej w odwiedziny.

Jacek, idąc z kawiarni, skręcił do kiosku przy metrze. W kolejce przed sobą zobaczył znajomą postać. Dłuższą chwilę się przypatrywał i teraz był pewien. To ten złodziejaszek, co splądrował mu mieszkanie.

Poklepał go po ramieniu. Tamten odwrócił się w jego stronę. Maseczka zakrywała mu pół twarzy, ale mimo to zauważył wrogie spojrzenie. A jeśli to jednak nie on?

– Czego? – spytał zaczepnie, co mocno zbiło Jacka z tropu. Tym bardziej że jego głos świadczył, iż Krawczyk nie pomylił człowieka.

– Czekałem wtedy, czemu się nie pojawiłeś? Rozumiem, że zmieniłeś zdanie?

– Co ty facet pierdolisz? Nie znam cię – rzucił, po czym odwrócił się z powrotem do kioskarki.

Tym kompletnie Jacka zaskoczył. Czemu wyparł się ich znajomości? Może bał się, że będzie ścigany za włamanie i dlatego nakarmił go tą historyjką o zabójcy? Pewnie koleś zażywa dopalacze. Po nich ludzie wydłubują sobie wiewiórki z brzuchów i inne takie rzeczy, a później nic nie pamiętają. Tylko to tłumaczyło jego dziwne zachowanie.

Jacek kupił gazetę i poszedł w stronę domu. Był już blisko, kiedy nagle rozległ się huk.

To rama okienna wraz z szybą wypadła z jego bloku, i to prosto na blaszany dach śmietnika. Łoskot był przy tym ogromny. W zaparkowanych w pobliżu samochodach włączyły się alarmy.

„Czy to aby nie moje okno?” – pomyślał.

Spojrzał w tamtym kierunku i zobaczył w ścianie dziurę. To przecież było jego mieszkanie.

– Tylko nie to! – wykrzyknął.

W mieszkaniu zastał nienaganny ład. Pozostałe okna były szczelnie zamknięte, a zatem to nie była wina przeciągu. Jak w takim razie wytłumaczyć to, co się przed chwilą wydarzyło? Zajrzał do schowka. Wszystko w idealnym porządku.

– Znów ktoś u pana nabałaganił? – Usłyszał kobiecy głos zza pleców.

To sąsiadka, stała w progu i patrzyła na dziurę po oknie. A ta jędza skąd się tu wzięła? Pewnie zapomniał drzwi zamknąć.

– Tym razem to nie włamanie. Raczej przeciąg – odparł bez przekonania.

– Na pewno? Bo tu się jeden taki dziś kręcił. Nieciekawy typ. Owszem, przystojny, ale nie tak jak pan. Źle mu z oczu patrzyło. Jak mnie zobaczył, to się wypłoszył i poszedł szybko na górę. Więc ja, proszę sąsiada, ruszyłam za nim. Po tym pańskim włamaniu przyglądam się każdemu. Wczoraj pan, a dziś ja mogę się stać ofiarą włamywacza lub, co gorsza, gwałciciela. No, ale wracając do tego typka. To weszłam aż na samą górę, a jego nie było. Pomyślałabym, że wszedł na dach, ale na włazie była kłódka. Tak, jakby rozpłynął się w powietrzu.

– Lepiej niech pani uważa. Może trafić się jakiś oprych, co zepchnie panią ze schodów, a wtedy nieszczęście gotowe. Żaden majątek nie jest tego wart.

– Może i racja, ale czujnym trzeba być.

– Tak czy owak, nikt nie przyłożył do tego ręki, zwykła awaria.

– Jakby co, to może pan nocować u mnie. Gościny nie odmówię. – Sąsiadka uśmiechnęła się znacząco.

„Cholera, czy ona się nigdy nie odczepi ode mnie?”

– Nie, dziękuję. Dam sobie radę – odparł szybko i zatrzasnął drzwi tuż przed jej nosem.

Może to było nieeleganckie, ale skuteczne. Inaczej jak się bronić przed babskiem z szalejącymi hormonami?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki