Raczycho - Jacek Ostrowski - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Raczycho ebook i audiobook

Jacek Ostrowski

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Najnowszy tom przygód rezolutnej Zuzy Lewandowskiej! Tym razem przed Zuzą wielkie wyzwania nie tylko w życiu zawodowym, ale także prywatnym. Sprawa tajemniczych zaginięć dzieci sekretarza partii przeplata się z wiadomością o stanie zdrowia Zuzy. Jak bowiem odmówić sobie palenia ekstra mocnych bez filtra i popijania stocka, gdy organizm atakuje nowotwór kości? Raczycho powoduje w życiu Zuzy prawdziwe trzęsienie ziemi. Kobieta spieszy się, żeby zdążyć zamknąć najważniejsze sprawy. Rozwiązując zagadki kryminalne jednocześnie zmaga się z postępującą chorobą i przygotowuje się na odejście, bo wie, że nie ma lekarstwa... Jacek Ostrowski kolejny raz udowadnia, że tworząc postać Zuzy doskonale wiedział, gdzie chce by ta historia nas zaprowadziła...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 331

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 19 min

Lektor: Jacek Ostrowski
Oceny
4,7 (485 ocen)
379
85
20
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nodla

Nie oderwiesz się od lektury

Od krasnoludków, po kolejkę do grabarza i zdziwionej miny z portretu Ambrożego… Cztery lata temu powstała pierwsza część „Serii z papugą” pt. „Paragraf 148”, której główną bohaterką jest Pani Mecenas Zuzanna Lewandowska. Przez ten czas wiele się wydarzyło, sporo postaci się przetoczyło, a i Zuzannie domowników przybyło. Do znudzenia powtarzać jak mantrę będę, że uwielbiam jej przygody. Łaknę wciąż kolejnych historii jak kania dżdżu. Jak ryba wody. Wyczekuję jak karpia na święta. Jedyna, niezastąpiona seria kryminalna, w której jak wystrzelona z katapulty wraz z pierwszym zdaniem każdego tomu, przenoszę się do komunistycznej Polski. Do Płocka. To co, zaczynamy od śniadania w barze mlecznym? Serwują kakao i bułkę z marmoladą. Do tego koniecznie w towarzystwie „Trybuny Mazowieckiej”. „Zawsze mówiła, że zejdzie z tego świata z papierosem w ustach i kieliszkiem w dłoni, i to ma się spełnić”. Mecenasce nigdy się nie nudzi. Najpierw sześćdziesięcioletnia kobieta od milicji woli pomoc Zu...
10
emerytka1950

Nie oderwiesz się od lektury

Następna świetna książka.
00
Ohacisujep

Dobrze spędzony czas

co za zakręcona fabuła. polecam
00
krawczykmm

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
EwusiaKruczek

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna ja wszystkie poprzednie tomy. Nie można się oderwać. Autor i lektor to mistrzowie w swojej profesjie. Gorąco polecam 🤗
00

Popularność




Re­dak­cjaMo­ni­ka Orłow­ska
Ko­rek­taBo­że­na Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki, skład i ła­ma­nieAgniesz­ka Kie­lak
Zdjęcia na okład­ce©PR Ima­ge Fac­to­ry/Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skar­pa War­szaw­ska, War­sza­wa 2022 © Co­py­ri­ght by Ja­cek Ostrow­ski, War­sza­wa 2022
Ze­zwa­la­my na udo­stęp­nia­nie okład­ki ksi­ążki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67343-89-3
Wy­daw­ca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mo­wa Skar­pa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skie­go 2 lok. 24 03-475 War­sza­wa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.
.

Wszyst­kie po­sta­cie wy­mie­nio­ne w tej ksi­ążce są wy­my­ślo­ne przez au­to­ra, a ich ewen­tu­al­ne po­do­bie­ństwo do ko­go­kol­wiek jest zu­pe­łnie przy­pad­ko­we i nie­za­mie­rzo­ne.

Zaskrzy­pia­ły za­wia­sy drzwi, do izby wsze­dł przy­stoj­ny mło­dy mężczy­zna.

– Dziś twój wiel­ki dzień, szma­to – zwró­cił się do ko­bie­ty sku­lo­nej na podło­dze i przy­ku­tej ła­ńcu­chem za nogę do łó­żka. – Co? Nie cie­szysz się? – za­py­tał ze śmie­chem.

– Bła­gam, wy­pu­ść mnie. Ni­ko­mu o to­bie nie po­wiem, obie­cu­ję – wy­szep­ta­ła.

– A komu mia­ła­byś po­wie­dzieć? Wy­mień mi tu ko­goś.

Pod­sze­dł do niej i przy­kuc­nął. Ko­bie­ta rap­tow­nie cof­nęła się i przy­wa­rła ple­ca­mi do ścia­ny.

Wy­ci­ągnął rękę i po­pra­wił wło­sy opa­da­jące jej na czo­ło.

– Ład­na je­steś, ale nie bój się, bu­źki ci nie po­kan­ce­ru­ję. Roz­pru­ję ci je­dy­nie brzuch i usu­nę wnętrz­no­ści. Na co ci one, kie­dy już cię szlag tra­fi?

Uwi­ęzio­na ko­bie­ta wy­bu­chła pła­czem.

– Dla­cze­go? Dla­cze­go ja? – łka­ła. – Nie zro­bi­łam ci nic złe­go, nie znam cię.

– Ale ja cie­bie znam. Masz dwa­dzie­ścia osiem lat, je­steś na­uczy­ciel­ką, po­lo­nist­ką, i na­zy­wasz się Agniesz­ka Mar­ci­niak. Wy­star­czy?

– Skąd to wiesz?

– Ob­ser­wo­wa­łem cię. Nie myśl, że tra­fi­łaś je­dy­nie los na lo­te­rii. Je­steś wy­bran­ką, a to coś wi­ęcej, do­ceń to.

– Nie chcę być tą wy­bran­ką, chcę żyć, bła­gam – skam­la­ła. – Zro­bię, co ze­chcesz, tyl­ko mnie nie za­bi­jaj.

– Spo­koj­nie, nie de­ner­wuj się, za­raz będzie po wszyst­kim. Le­piej nie tra­ćmy cza­su na ja­ło­we dys­ku­sje.

Po­kle­pał ją przy­ja­ciel­sko po ra­mie­niu i pod­sze­dł do sza­fy, by wy­do­być z niej dużą fo­lię.

– Pew­nie cie­ka­wi cię, na co mi ona. Już spie­szę wy­ja­śniać. Dzi­ęki niej nie po­pla­mię two­imi wnętrz­no­ścia­mi podło­gi. Jesz­cze przy­nio­sę wia­dra na je­li­ta. Na­kar­mię nimi ryby w po­bli­skim je­zio­rze. One to uwiel­bia­ją.

Ko­bie­ta zbla­dła, ogar­ni­ęta śmier­tel­ną trwo­gą, ręce za­częły jej drżeć. Szarp­nęła ła­ńcu­chem we wszyst­kie stro­ny w ge­ście roz­pa­czy, ale na pró­żno.

Mężczy­zna po­wo­li roz­ło­żył fo­lię na środ­ku po­miesz­cze­nia. Na jej brze­gach usta­wił dwa wia­dra ocyn­ko­wa­ne. Na ko­niec z tor­by wy­jął dłu­gi, za­krzy­wio­ny nóż. Prze­je­chał po jego ostrzu pal­cem. Z za­do­wo­le­niem po­ki­wał gło­wą.

Spoj­rzał na Mar­ci­niak.

– Je­stem go­tów. To co? Za­czy­na­my?

– Bła­gam! Nie! – krzyk­nęła.

– Nie drzyj mor­dy! – ryk­nął na nią. Jego twarz, do tej pory ema­nu­jąca spo­ko­jem, zmie­ni­ła się dia­me­tral­nie – wy­ra­ża­ła fu­rię, a w oczach po­ja­wi­ło się sza­le­ństwo.

Z kie­sze­ni wy­ci­ągnął sznu­rek i za­czął nim pętać ko­bie­tę. Szar­pa­ła się, wy­ry­wa­ła, ale da­rem­nie. Był za sil­ny, żeby mo­gła mu się sku­tecz­nie prze­ciw­sta­wić.

– Nie sta­wiaj się, suko – mru­czał pod no­sem. – To nic nie da.

Wresz­cie się upo­rał z wi­ąza­niem. Te­raz Mar­ci­niak le­ża­ła na ple­cach na środ­ku fo­lii i nie była w sta­nie się po­ru­szyć. W usta wci­snął jej ka­wał szma­ty.

Za­ło­żył na sie­bie dłu­gi far­tuch rze­źni­czy, chwy­cił nóż i ukląkł na podło­dze. Wsu­nął go Mar­ci­niak pod ubra­nie i po­wo­li je roz­ci­nał, ob­na­ża­jąc jej cia­ło. Na­wet na chwi­lę nie spu­ścił wzro­ku z oczu ofia­ry, de­lek­to­wał się jej stra­chem. Kie­dy sko­ńczył, ostrze do­tknęło brzu­cha nie­szczęśni­cy. Czuł, jak pręży się pod jego na­ci­skiem. Wi­dział kro­pel­ki potu spły­wa­jące z czo­ła ko­bie­ty.

– Bo­isz się? I słusz­nie, bo będzie cho­ler­nie bo­leć – szep­tał jej do ucha. – Mu­sisz cier­pieć, bar­dzo cier­pieć.

Rap­tow­nie wy­rwał jej kne­bel, po czym gwa­łtow­nym ru­chem wbił nóż nie­du­żo po­ni­żej pęp­ka. Ko­bie­ta za­wy­ła z bólu, a on nie­śpiesz­nie roz­ci­nał jej brzuch, nie zwa­ża­jąc przy tym na wy­pły­wa­jące z nie­go wnętrz­no­ści.

Był śro­dek nocy, Płock spał i tyl­ko w nie­licz­nych oknach ja­rzy­ło się sła­be świa­tło. Zuza sie­dzia­ła na ka­na­pie i trzy­ma­ła w dło­niach zdjęcie. Wci­ąż nie wie­rzy­ła wła­snym oczom, choć fo­to­gra­fia była wy­ra­źna i nie mo­gło być mowy o żad­nej po­my­łce – to na pew­no był Le­szek Ja­rzębow­ski. No­wak też od razu go po­znał. Ja­kim cu­dem żył? Prze­cież wy­ko­na­no na nim wy­rok śmier­ci, w pa­pie­rach mia­ła do­ku­ment, któ­ry to po­twier­dzał. Do­pusz­czo­no się mi­sty­fi­ka­cji? Oszu­ka­no ją? Je­śli tak, to w ja­kim celu? Tyl­ko jed­no mo­gło to tłu­ma­czyć: mu­siał być na ich usłu­gach, mu­siał być ich czło­wie­kiem. W su­mie do nich pa­so­wał, i to jak ulał. A to su­kin­sy­ny. Pój­dzie do Mar­cin­kow­skie­go, on musi coś wie­dzieć na ten te­mat, cie­ka­we, co jej po­wie. Dużo się po tej wi­zy­cie nie spo­dzie­wa­ła, bo pew­nie i tak jak pi­skorz wy­kręci się od od­po­wie­dzi. Si­ęgnęła po kie­li­szek, ale za­raz na po­wrót go od­sta­wi­ła. Wy­star­czy na dziś, ju­tro za­po­wia­da się pra­co­wi­ty dzień, więc musi być w for­mie. Spoj­rza­ła na ze­gar, trze­cia rano, czas iść spać. Pod­nio­sła się z ka­na­py i po­de­szła do okna, wyj­rza­ła na ze­wnątrz i zim­ny dreszcz ni­czym bły­ska­wi­ca prze­mknął jej po kręgo­słu­pie. Po dru­giej stro­nie uli­cy, nie­opo­dal la­tar­ni doj­rza­ła mężczy­znę w dłu­gim płasz­czu i ty­rol­skim ka­pe­lu­szu. Stał opar­ty o ścia­nę po­bli­skiej ka­mie­ni­cy i pa­trzył w jej okno. Twa­rzy nie wi­dzia­ła, bo skry­wa­ła się w cie­niu bu­dyn­ku. Z syl­wet­ki bar­dzo przy­po­mi­nał Lesz­ka, ale nie była do ko­ńca pew­na, czy to on. Szyb­ko cof­nęła się w głąb po­miesz­cze­nia. Zga­si­ła świa­tło i zno­wu wyj­rza­ła. Mężczy­zna znik­nął.

– Cho­le­ra! – za­klęła. – Kosz­mar po­wró­cił. Czy on mi ni­g­dy nie od­pu­ści? Wra­ca na­wet po śmier­ci.

Spraw­dzi­ła drzwi we­jścio­we, czy aby do­brze za­mkni­ęte, i po­szła spać.

Dłu­go się męczy­ła, nim za­snęła, co chwi­la prze­kręca­ła się z boku na bok, na­wie­dza­ły ją wspo­mnie­nia, te złe, krwa­we sce­ny z le­śni­czów­ki, te, o któ­rych przez lata sta­ra­ła się tak usil­nie za­po­mnieć. Te­raz jej wy­si­łki wzi­ęły w łeb, zda­ły się na nic. Wszyst­ko odży­ło, jak­by mia­ło miej­sce wczo­raj.

W miesz­ka­niu roz­le­gł się świ­dru­jący w uszach dźwi­ęk bu­dzi­ka. Zuza, wy­rwa­na z głębo­kie­go snu, ze­rwa­ła się na rów­ne nogi, nie wie­dzia­ła, co się dzie­je, w pa­ni­ce roz­gląda­ła się po po­ko­ju. Po­trze­ba było dłu­ższej chwi­li, nim do­ta­rło do niej, że to tyl­ko kosz­mar­ne sny.

Wsta­ła z okrop­nym bó­lem gło­wy, łyk­nęła trzy pa­styl­ki z krzy­ży­kiem, i po­mo­gło. Idąc do kan­ce­la­rii, po dro­dze wstąpi­ła do ra­tu­sza, do Mar­cin­kow­skie­go. Kie­dy we­szła, czy­tał ga­ze­tę, oczy­wi­ście „Try­bu­nę Ludu”, dzien­nik z że­la­znej li­sty obo­wi­ąz­ko­wych lek­tur dzia­ła­czy par­tyj­nych i bez­pie­ki. Był wy­ra­źnie za­do­wo­lo­ny z jej nie­spo­dzie­wa­nej wi­zy­ty, odło­żył ga­ze­tę, uśmiech­nął się sze­ro­ko, ręką wska­zał krze­sło i od razu wy­jął ko­niak.

– Za wcze­śnie! – za­re­ago­wa­ła ener­gicz­nie Zuza.

– Ale ja się na­pi­ję. Co cię spro­wa­dza? Chy­ba coś wa­żne­go, bo wi­zyt kur­tu­azyj­nych to mi ra­czej nie skła­dasz.

Nic nie mó­wi­ąc, po­ło­ży­ła mu na biur­ku fo­to­gra­fię. Rzu­cił na nią okiem i za­raz jej od­dał.

– Je­śli chcesz za­py­tać o tego czło­wie­ka, to go nie znam, a po­wi­nie­nem?

– Ow­szem, to Le­szek Ja­rzębow­ski, mówi ci coś to na­zwi­sko?

– Nie, a kto to taki?

– On nie żyje, ale jak się oka­zu­je, tyl­ko teo­re­tycz­nie. Mam w domu do­ku­men­ty stwier­dza­jące, że go po­wie­szo­no, a to zdjęcie wy­ko­na­no kil­ka dni temu. Jak to wy­tłu­ma­czysz? Re­in­kar­na­cja, cu­dow­ne zmar­twych­wsta­nie? Nie wiem, ja­kie­go jesz­cze okre­śle­nia mo­żna tu użyć. Co tu jest gra­ne, do cho­le­ry?

Osten­ta­cyj­nie wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Za­da­jesz mi dziw­ne py­ta­nie. Skąd mam to wie­dzieć, sko­ro go nie znam? Ale te­raz przy­naj­mniej już wiem, o kogo cho­dzi, o mo­je­go nie­do­szłe­go zi­ęcia. Spo­ro o nim sły­sza­łem, pa­so­wa­łby do na­szej ro­dzin­ki – za­drwił. – Mu­szę z przy­kro­ścią stwier­dzić, że nie masz szczęścia do fa­ce­tów. Z ka­żdym coś było nie tak, ale ten cho­ciaż miał jaja, mimo że w gło­wie miał nie­źle po­rąba­ne. Po­wo­li tra­cę na­dzie­ję, że zo­sta­nę dziad­kiem – da­lej kpił.

Zuzą za­trzęsło ze zło­ści, ale jego cham­skie do­cin­ki pu­ści­ła mimo uszu.

– Sko­ro uwa­żasz się za mo­je­go ojca, to cze­mu po­zwa­lasz, żeby czło­wiek, któ­ry chciał mnie za­mor­do­wać, te­raz cho­dził bez­kar­nie po Płoc­ku? Wspo­mi­nasz o ja­jach? Ty też ich nie masz. Moc­ny je­steś tyl­ko w gębie i nic wi­ęcej. A w ogó­le to idź w dia­bły.

Pod­nio­sła się z krze­sła i wy­szła bez sło­wa po­że­gna­nia.

Mar­cin­kow­ski chwi­lę sie­dział za­my­ślo­ny, po czym si­ęgnął po słu­chaw­kę i wy­kręcił zna­ny so­bie nu­mer.

– Tu pu­łkow­nik Mar­cin­kow­ski, po­łącz­cie mnie z ge­ne­ra­łem Ma­tu­sia­kiem, i to pil­nie.

Zuza bez­po­śred­nio po opusz­cze­niu ra­tu­sza uda­ła się do baru mlecz­ne­go na śnia­da­nie. Le­d­wie umo­ści­ła się przy sto­li­ku, gdy przy­sia­dła się do niej ja­kaś ko­bie­ta. Zuza rzu­ci­ła jej nie­chęt­ne spoj­rze­nie, bo ni­cze­go in­ne­go te­raz nie pra­gnęła, jak w spo­ko­ju zje­ść śnia­da­nie, gdyż po­wie­dzieć „de­lek­to­wać się nim” by­ło­by spo­rym nad­uży­ciem.

– Tam są wol­ne sto­li­ki. – Zuza wska­za­ła ręką inną część sali i za­bra­ła się do lek­tu­ry „Try­bu­ny Ma­zo­wiec­kiej”.

– Ale ja do pani na słów­ko, pani me­ce­nas. Bar­dzo prze­pra­szam, że prze­szka­dzam, ale to spra­wa nie­cier­pi­ąca zwło­ki.

– Wszyst­ko jest nie­cier­pi­ące zwło­ki, a tym bar­dziej moje ka­kao. Zim­ne ob­ra­sta obrzy­dli­wy­mi ko­żu­cha­mi i nie da się go pić.

– Pro­szę mnie wy­słu­chać, obie­cu­ję, że będę się stresz­czać.

– Na to li­czę, ko­cha­nie­ńka. – Wes­tchnęła gło­śno. – A więc o co cho­dzi? Tyl­ko same kon­kre­ty.

Te­raz do­pie­ro przyj­rza­ła się ko­bie­cie. Ubra­na do­brze jak na pro­win­cjo­nal­ne mia­stecz­ko, wiek bli­sko sze­śćdzie­si­ąt­ki, dło­nie nad wy­raz gład­kie, a więc in­te­li­gent­ka albo żona ja­kie­goś par­tyj­ne­go dup­ka, tak zwa­na czer­wo­na lala.

– Zna pani se­kre­ta­rza Gut­kow­skie­go?

Zuza na szyb­ko prze­szu­ka­ła pa­mi­ęć, ale bez re­zul­ta­tu.

– Nie, nie ko­ja­rzę tego typa. A o co cho­dzi? Co prze­skro­bał? No bo ka­żdy z nich to ka­wał su­kin­sy­na.

– Nie on, cho­dzi mi o jego żonę, Na­ta­szę.

– A co z nią nie tak? Łaj­da­czy się z in­nym par­tyj­nia­kiem, a może z ksi­ędzem?

Ko­bie­ta ro­zej­rza­ła się pło­chli­wie po sali.

– Ona za­bi­ja dzie­ci – wy­szep­ta­ła.

Zuza spoj­rza­ła na nią ba­daw­czo, a po chwi­li par­sk­nęła gło­śnym śmie­chem.

Nie­zna­jo­mą wy­ra­źnie spe­szy­ła jej re­ak­cja.

– Cze­mu się pani śmie­je? Nie wie­rzy mi pani?

– Czy­je to dzie­ci? Pew­nie je­ździ tą słyn­ną czar­ną wo­łgą. To jest ci­ężkie oska­rże­nie. Nie sły­sza­łam ostat­nio, żeby ktoś mor­do­wał dzie­ci. Nie lubi jej pani? Ma na imię Na­ta­sza, więc może jest Ro­sjan­ką. Pew­nie dla­te­go krzy­wo pani na nią pa­trzy. Mam ra­cję? Ja też ich nie lu­bię, ale nie mo­żna ni­ko­go bez­kar­nie oska­rżać. Na to jest pa­ra­graf i mo­żna sko­ńczyć w kry­mi­na­le.

– Pani me­ce­nas, ja nie wiem, czy to Ro­sjan­ka, czy nie, ale to praw­da.

– Może same umie­ra­ją?

– Nie, nie. Mó­wię pani, ona je za­bi­ja.

Zuza zer­k­nęła tęsk­nie na ka­kao. Zo­ba­czy­ła, jak za­czy­na­ją się two­rzyć na nim ko­żu­chy.

– Cóż mogę po­ra­dzić? Niech pani idzie na mi­li­cję i tam to zgło­si. Naj­le­piej po­roz­ma­wiać z ka­pi­ta­nem Ma­ria­ńskim. To jest do­świad­czo­ny mi­li­cjant. Ła­two go pani po­zna, ma strasz­nie po­kan­ce­ro­wa­ną fa­cja­tę. A przy oka­zji, jak już pani tam będzie, to pro­szę go ode mnie po­zdro­wić. On od lat czu­je do mnie praw­dzi­wą mi­ętę.

– By­łam, ale mi nie uwie­rzy­li, prze­słu­chał mnie ofi­cer, taki gru­by, spo­rządził no­tat­kę i na tym ko­niec. Nie wiem, czy to ten Ma­ria­ński, bo się nie przed­sta­wił, ale ma okrop­ne bli­zny na twa­rzy.

– To on, znam go jak wła­sną kie­szeń, a może i le­piej. – Zuza uśmiech­nęła się ta­jem­ni­czo. – Do­brze, przyj­rzę się spra­wie, ale nic nie obie­cu­ję. Te­raz pro­szę iść do domu i po­zwo­lić mi w spo­ko­ju zje­ść śnia­da­nie.

– W pani na­dzie­ja, pani me­ce­nas. To ja przyj­dę za kil­ka dni spy­tać, cze­go się pani do­wie­dzia­ła.

– Nie, pro­szę się nie fa­ty­go­wać. Sama pa­nią znaj­dę. – Zuza już raz była w ten spo­sób nęka­na, i to przez wie­le mie­si­ęcy. Do­pie­ro wy­rok sądo­wy ostu­dził jej prze­śla­dow­cę. Wo­la­ła tego po­now­nie nie prze­ra­biać.

– Dzi­ęku­ję.

Ko­bie­ta wsta­ła z krze­sła i się od­da­li­ła.

Ka­kao wy­sty­gło i całe po­kry­ło się gru­by­mi ko­żu­cha­mi, obrzy­dli­stwo. Zuza od­sta­wi­ła ku­bek, zja­dła bu­łkę z mar­mo­la­dą, po czym uda­ła się do kan­ce­la­rii. Apli­kant­ka na jej wi­dok na­tych­miast po­sta­wi­ła czaj­nik na ga­zie. Dziew­czy­na sta­ra­ła się, a Zuza co­raz bar­dziej się do niej prze­ko­ny­wa­ła. Czu­ła, że będą z niej lu­dzie, mimo że jej wu­jem był ten su­kin­syn Lu­dwic­ki, co sta­no­wi­ło spo­ry ba­last przy ich wza­jem­nych re­la­cjach. Le­d­wie się roz­pa­ko­wa­ła i roz­sia­dła w fo­te­lu, a już szklan­ka z go­rącą her­ba­tą sta­ła przed nią na biur­ku. Zuza wy­jęła z szu­fla­dy akta dzi­siej­szej spra­wy. Mu­sia­ła je jesz­cze przej­rzeć na szyb­ko, bo ten du­pek sędzia No­wac­ki tyl­ko cze­kał na jej ja­kieś po­tkni­ęcie. Tym­cza­sem dziew­czy­na, za­miast wy­jść z po­ko­ju, tkwi­ła w miej­scu ni­czym słup soli. Dziw­ne za­cho­wa­nie. Zuza spoj­rza­ła na nią z nie­po­ko­jem.

– Co się sta­ło? Ga­daj szyb­ko, bo mam spo­ro pra­cy.

– Chcia­łam prze­pro­sić – za­częła du­kać apli­kant­ka. – Przez to zdjęcie pani się bar­dzo zde­ner­wo­wa­ła, może nie­po­trzeb­nie je zro­bi­łam. To się wi­ęcej nie po­wtó­rzy, obie­cu­ję.

– Co ty mi tu pie­przysz ta­kie far­ma­zo­ny? – ryk­nęła na nią Zuza. – Je­stem ci za nie bar­dzo wdzi­ęcz­na. Przy­naj­mniej nie żyję w bło­giej nie­świa­do­mo­ści. Wiem, że gdzieś w mie­ście czai się taki je­den skur­wy­syn i coś knu­je, ale sko­ro tu je­steś, to mam dla cie­bie za­da­nie.

– Co po­trze­ba zro­bić? – Dziew­czy­nie z cie­ka­wo­ści aż oczy za­bły­sły.

– Do­wiedz się cze­goś o ro­dzi­nie se­kre­ta­rza Gut­kow­skie­go, a zwłasz­cza o jego żo­nie, Na­ta­szy.

– Nie sły­sza­łam o nim, kto to?

– Tak jak ja i dla­te­go tu i ów­dzie za­si­ęgnij języ­ka na ich te­mat. My­ślę, że coś znaj­dziesz, bo jak już zdąży­łam za­uwa­żyć, masz bar­dzo sze­ro­kie zna­jo­mo­ści.

– Ale o co kon­kret­nie mam py­tać? Cze­go mam szu­kać?

– Nie wiem cze­go, ja­ki­chś plo­te­czek, cze­goś o ich dzie­ciach. Ile ich jest, gdzie cho­dzą do szko­ły. Szcze­gól­nie in­te­re­su­je mnie Na­ta­sza, choć... – Zuza się za­wa­ha­ła. Czy fak­tycz­nie ją to za­in­te­re­so­wa­ło? Ra­czej nie, ale dziew­czy­na mu­sia­ła coś ro­bić, nie będzie wci­ąż flir­to­wać z tymi sta­ry­mi ko­zła­mi No­wa­kiem i Ko­wal­skim. Jesz­cze ją któ­ryś zba­ła­mu­ci. – Po­py­taj o wszyst­kich. Po­roz­ma­wiaj z se­kre­tar­ką pierw­sze­go se­kre­ta­rza, ma wo­bec mnie dług wdzi­ęcz­no­ści. Gdy­by nic nie wie­dzia­ła, idź do se­kre­ta­rza od spraw pro­pa­gan­dy, na­zy­wa się Nie­gór­ski, jak się na mnie po­wo­łasz, to pew­nie nie od­mó­wi ci po­mo­cy. Jest ośli­zły jak wąż, ale tym się nie przej­muj, u nich to w za­sa­dzie po­wszech­na ułom­no­ść.

Apli­kant­ka wy­szła, Zuza si­ęgnęła po słu­chaw­kę. Po­trze­bo­wa­ła No­wa­ka, i to na gwa­łt. Pe­cho­wo tra­fi­ła, bo aku­rat po­sze­dł na ry­nek po kurę. Żona mia­ła mu prze­ka­zać, że dzwo­ni­ła Le­wan­dow­ska, ale czy ta cza­row­ni­ca mu to po­wie? Wąt­pli­we. Od za­wsze nie cier­pia­ła Zuzy, pew­nie była o nią za­zdro­sna. Trze­ba za­dzwo­nić pó­źniej.

Trza­snęły drzwi we­jścio­we, to pew­nie Ko­wal­ski. Na­le­ża­ło mu przy­znać, że od po­wro­tu bar­dzo się sta­rał, nie przy­pro­wa­dzał pa­nie­nek do biu­ra i na ka­żdym kro­ku sta­rał się być usłu­żny. Raz na­wet wy­ręczył ją w sądzie. Cie­ka­we, jak dłu­go po­trwa ta sie­lan­ka. Pew­nie do pierw­szej za­rwa­nej cizi.

Ktoś za­pu­kał do drzwi, któ­re za­raz po­tem się uchy­li­ły. Zuza uj­rza­ła Te­re­sę, psy­chia­trę, sta­rą przy­ja­ció­łkę. Bar­dzo się ucie­szy­ła, bo daw­no się nie wi­dzia­ły.

– Wcho­dź! Mam mało cza­su, ale choć chwil­kę po­ga­da­my. – Za­pro­si­ła ją do środ­ka.

Uści­ska­ły się ser­decz­nie.

– Co u cie­bie? – spy­ta­ła Zuza. – Mam na­dzie­ję, że le­piej niż ostat­nio. Wte­dy by­łaś w pa­skud­nym na­stro­ju.

– Bez zmian. Fa­ce­ci prze­sta­li mnie kręcić, za dużo przez nich pro­ble­mów. Dzie­ci ro­sną. W szpi­ta­lu sto­sun­ki pa­skud­ne. Jest nowy or­dy­na­tor, ka­wał szui. To tak w skró­cie.

– Wi­dzę, że Ko­wal­ski moc­no ci za­la­zł za skó­rę. Mu­szę cię uprze­dzić, że wró­cił do kan­ce­la­rii.

Te­re­sa po­kręci­ła gło­wą, nie kry­jąc dez­apro­ba­ty. Za­pew­ne nie chcia­ła się z nim wi­dzieć twa­rzą w twarz, co było zro­zu­mia­łe.

– Co ta­kie­go oni mają w so­bie, że wci­ąż im ule­ga­my? Chy­ba źle zro­bi­łaś, przyj­mu­jąc go z po­wro­tem, znów zro­bi ci z kan­ce­la­rii dom scha­dzek.

– Może nie. Bądźmy do­brej my­śli. Nie mo­głam dłu­żej pa­trzeć, jak się sta­cza, jak zmie­rza do ka­ta­stro­fy. Wy­znał mi ostat­nio, że tam w No­wym Ryn­ku głów­nie pi­sy­wał pi­sma pro­ce­so­we za kurę, mało tego, za żywą kurę. To prze­cież praw­dzi­wy upa­dek ad­wo­ka­ta. To tak jak pro­sty­tut­ka, któ­ra daje dupy za pa­pie­ro­sa.

– Nie prze­sa­dzaj, ty też nie­raz pi­sa­łaś za dar­mo, sama mi o tym mó­wi­łaś.

– Ow­szem, ale tyl­ko cza­sa­mi i w uza­sad­nio­nych sy­tu­acjach. Cze­go się na­pi­jesz?

– Ni­cze­go, je­stem sko­na­na po noc­nym dy­żu­rze. Wstąpi­łam do cie­bie w dro­dze do domu. Mam spra­wę.

– Ty? Do mnie? Prze­cież już się szczęśli­wie roz­wio­dłaś. Chy­ba że ner­wy ci pu­ści­ły i udu­si­łaś ja­kie­goś czub­ka. Pa­ra­graf sto czter­dzie­ści osiem, ko­cham to.

– Nie, to nie to, choć nie­raz mam wiel­ką ocho­tę.

Te­re­sa wy­jęła pa­pie­ro­sy i za­pa­li­ła. Zuza na­tych­miast uchy­li­ła okno, bo nie cier­pia­ła za­pa­chu ze­fi­rów.

– Mam na od­dzia­le pa­cjent­kę, któ­ra twier­dzi, że jej syn kon­stru­uje bom­bę i chce ją podło­żyć w sej­mie.

– Po­wa­żnie? Ręce same ukła­da­ją się do okla­sków, ta ko­bie­ta ma mądre­go syna. Też bym to z chęcią roz­wa­li­ła, ale bra­ku­je mi od­wa­gi i wie­dzy pi­ro­tech­nicz­nej.

– Pro­szę, nie żar­tuj. Le­czę ją od lat i przez to znam bar­dzo do­brze. Mam pod­sta­wy, żeby jej wie­rzyć.

Zuza spoj­rza­ła na nią zdzi­wio­na.

– Na­wet je­śli tak, to cze­go ode mnie ocze­ku­jesz? Niech się do mnie zgło­si, ale już po fak­cie, po wiel­kim bum! Będę go bro­nić za dar­mo, sło­wo.

Te­re­sa wy­jęła z to­reb­ki kart­kę i po­ło­ży­ła ją na biur­ku.

– To są na­mia­ry na tego mężczy­znę, po­ga­daj z nim, oceń jego za­mie­rze­nia. Pro­szę cię.

– A cze­mu ty tego nie zro­bisz?

– Zna mnie, wie, że je­stem le­kar­ką jego mat­ki, i nie chce ze mną ga­dać. Często sło­wo „psy­chia­tra” źle dzia­ła na lu­dzi i tu aku­rat mamy do czy­nie­nia z ta­kim przy­pad­kiem.

Zuza zer­k­nęła na ad­res i na jej twa­rzy po­ja­wił się gry­mas nie­za­do­wo­le­nia.

– To prze­cież Łąck.

– Jak nie masz czym do­je­chać, to cię tam za­wio­zę.

– Spo­koj­nie, dam radę, ale nie obie­cu­ję, że go od­wio­dę od tego po­my­słu, bo nie ukry­wam, że bar­dzo mi on przy­pa­dł do gu­stu, a w ta­kiej sy­tu­acji trud­no jest zna­le­źć moc­ne ar­gu­men­ty na nie. Mu­sia­ła­bym spo­ro na­kła­mać.

– Po­ra­dzisz so­bie, wie­rzę w cie­bie. Ka­żdy ad­wo­kat to no­to­rycz­ny kłam­ca. – Za­śmia­ła się. – Te­raz za­bie­ram się stąd, bo po dwu­dzie­stocz­te­ro­go­dzin­nym dy­żu­rze już le­d­wie na no­gach sto­ję. Jak tam będziesz, to przy oka­zji ro­zej­rzyj się po jego miesz­ka­niu. Po­noć w kuch­ni zro­bił la­bo­ra­to­rium i mie­sza w nim skład­ni­ki.

– To wszyst­ko wiesz od jego mat­ki, no­ta­be­ne wa­riat­ki? – za­drwi­ła Zuza.

– Uwa­żasz, że wa­ria­ci nie mają mo­men­ta­mi prze­bły­sków świa­do­mo­ści? Wi­ęk­szo­ść z nich je ma.

– Wiem jed­no: te wa­sze ko­lo­ro­we pi­gu­łki po­tra­fią z ludz­kim umy­słem czy­nić cuda. Za do­brze mi utkwi­ła w gło­wie spra­wa Pia­sec­kie­go. Ju­tro mam wy­jazd do sądu w Go­sty­ni­nie, to w dro­dze po­wrot­nej do nie­go zaj­rzę. Może mu się do­rzu­cę na te skład­ni­ki.

– Na­wet w żar­tach o tym nie mów. – Te­re­sa nie kry­ła obu­rze­nia. – Tu cho­dzi o ży­cie se­tek lu­dzi.

– A co ty? Za­pi­sa­łaś się do PZPR? Żal ci to­wa­rzy­szy par­tyj­nych?

– Idę już le­piej do domu, bo się jesz­cze po­kłó­ci­my. Z góry dzi­ęku­ję.

– Nie ma spra­wy. – Zuza pu­ści­ła do niej oko. – Mam w piw­ni­cy dwa wia­dra pro­chu, pod­rzu­cę mu przy oka­zji.

– Wa­riat­ka!

Le­kar­ka chwy­ci­ła to­reb­kę i opu­ści­ła kan­ce­la­rię.

W chwi­lę po­tem zja­wił się li­sto­nosz.

Do cho­le­ry, gdzie się po­dzia­ła apli­kant­ka? – za­sta­na­wia­ła się Zuza, kwi­tu­jąc od­biór li­stu po­le­co­ne­go. Spoj­rza­ła na pie­cząt­kę nadaw­cy. „Przy­chod­nia Re­jo­no­wa uli­ca Kró­le­wiec­ka RENT­GEN”.

Dziw­ne, prze­cież nie­daw­no była na prze­świe­tle­niu, na ma­łym ob­raz­ku, więc cze­go mogą jesz­cze od niej chcieć? Ro­ze­rwa­ła ko­per­tę, a w środ­ku zna­la­zła we­zwa­nie na po­wtór­ne prze­świe­tle­nie, ale tym ra­zem na duży ob­ra­zek. Po­czu­ła nie­po­kój, czy­żby coś zna­le­zio­no? Cho­le­ra, byle nie gru­źli­ca. Do­brze wie­dzia­ła, jak się No­wak z nią męczył. Nie chcia­ła­by tego prze­cho­dzić, a co naj­gor­sze, rzu­cać pa­pie­ro­sów. Nie, to ka­te­go­rycz­nie od­pa­da. Za­wsze mó­wi­ła, że zej­dzie z tego świa­ta z pa­pie­ro­sem w ustach i kie­lisz­kiem w dło­ni, i to ma się spe­łnić.

Ko­wal­ski zaj­rzał do jej po­ko­ju, aku­rat kie­dy stu­dio­wa­ła we­zwa­nie. Zer­k­nął na ko­per­tę.

– Co? Znów coś zła­pa­łaś? – spy­tał, śmie­jąc się.

– Wi­dzę, że jak ty do­sta­jesz pi­smo z ośrod­ka zdro­wia, to tyl­ko z po­rad­ni we­ne­ro­lo­gicz­nej – od­gry­zła mu się. – Wy­obraź so­bie, że są jesz­cze inni spe­cja­li­ści. – Scho­wa­ła we­zwa­nie do to­reb­ki, bo zna­jąc go, wie­dzia­ła, że za­raz po jej wy­jściu prze­trząsnąłby wszyst­kie szu­fla­dy. – Co cię spro­wa­dza? – spy­ta­ła za­czep­nie.

– Spo­tka­łem Te­re­sę i opo­wie­dzia­ła mi o za­baw­nym zda­rze­niu. U niej na od­dzia­le jest dwóch Chry­stu­sów. No i do­szło do ręko­czy­nów, bo je­den za­rzu­cił dru­gie­mu, że się pod nie­go pod­szy­wa.

– Fak­tycz­nie, za­baw­ne – od­pa­rła bez­na­mi­ęt­nym gło­sem, gło­śno wzdy­cha­jąc. – Su­char. Wiesz, ile ja już sły­sza­łam ta­kich hi­sto­rii? Mnó­stwo! Mnie to prze­sta­ło ba­wić. Ci wa­ria­ci przy­naj­mniej są tam, gdzie po­win­ni. Pa­mi­ętam spra­wę nie­ja­kie­go An­to­nie­wi­cza. Ubz­du­rał so­bie, że przy­czy­ną roz­bi­cia się iła, któ­rym le­cia­ła Anna Jan­tar, był za­mach. Cho­dził po mie­ście, za­cze­piał lu­dzi, ro­bił ja­kieś eks­pe­ry­men­ty na pa­rów­kach i pusz­kach po kon­ser­wach. W ko­ńcu pod­czas jed­ne­go z eks­pe­ry­men­tów wy­fru­nął z okna swo­je­go miesz­ka­nia i sko­ńczył jak ci z iła. Wszy­scy wie­dzie­li, że ma nie­rów­no pod su­fi­tem, ale nikt nie za­wia­do­mił psy­chia­trów. Nie dali mu od­po­wied­nich ko­lo­ro­wych pa­sty­lek i sko­ńczył tak jak sko­ńczył, amen. Mu­szę te­raz wy­jść, bo sędzia No­wac­ki znów mnie opier­do­li, że się spó­źni­łam. Gdy­by mnie ktoś szu­kał, to będę za dwie go­dzi­ny.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki