Śmierć na bogato - Jacek Ostrowski - ebook + audiobook + książka

Śmierć na bogato ebook i audiobook

Jacek Ostrowski

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Czy można sam moment zejścia z tego świata skomercjalizować? Na taki pomysł wpada pewien duchowny, który pod kuratelą Watykanu zakłada zagadkową firmę o nazwie „Pomocna dłoń”. Bogaci klienci na finiszu życia za grube pieniądze zaspakajają swoje nawet najskrytsze marzenia. Wszystko wygląda na pozór ładnie i legalnie, ale czy za tym wszystkim nie kryje się jakaś mroczna tajemnica? Agata, Polka urodzona w Płocku, ale wychowana w Stanach Zjednoczonych Ameryki, weteranka amerykańskiej armii, kobieta po przejściach, walcząca z zespołem stresu pourazowego. Kobieta jest na życiowym zakręcie, kiedy dostaje propozycję pracy w „ Pomocnej dłoni”. Przyjmuje ją skuszona zaskakująco wysokim wynagrodzeniem, ale szybko pożałuje swojej decyzji. Problem tkwi w tym, że bardzo potrzebuje tych pieniędzy, jest to dla niej sprawa życia i śmierci… „Śmierć na bogato” to mroczny thriller o bardzo zaskakującym zakończeniu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 367

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 58 min

Lektor: Anna Szymańczyk
Oceny
4,1 (241 ocen)
116
66
39
9
11
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MALGORZATTTA

Całkiem niezła

Pani lektorka czytała chyba a vista i do tego z malutkiego czytnika.
10
ewkaj

Nie oderwiesz się od lektury

Trochę "inny" kryminał-- świetnie napisany, czyta się jak literaturę przygodowo- sensacyjną. Przeczytałam z przyjemnością i polecam!
10
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

akcja I fabuła książki na wysokim poziomie. polecam
10
ArkoP20

Nie oderwiesz się od lektury

Super!!!
00
EwusiaKruczek

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna bardzo wciągająca książka , z wątkiem Zuzy Lewandowskiej. Czekam na kolejne. Serdecznie polecam.
00

Popularność




Re­dak­cjaMo­nika Or­łow­ska
Ko­rektaJa­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Ja­cek Ostrow­ski, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83293-82-0
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
.

Ta po­wieść nie jest oparta na fak­tach,

ta po­wieść uprze­dza fakty.

ROK 2024

Wcze­snym ran­kiem 17 maja agenci Cen­tral­nego Biura Śled­czego Po­li­cji oto­czyli jedną z nie­ru­cho­mo­ści przy ulicy Wer­ny­hory w War­sza­wie. Daw­niej w tym bu­dynku mie­ściły się biura am­ba­sady Kuby, a ostat­nio firma „Po­mocna dłoń”, bo­ha­ter gło­śnej sprawy do­ty­czą­cej za­bój­stwa zna­nego pol­skiego po­li­tyka. To była sprawa z pierw­szych stron ga­zet. Pro­ku­ra­tura wraz z po­li­cją zde­cy­do­wała się na tę ak­cję po otrzy­ma­niu kilku ano­ni­mo­wych do­no­sów. Ta­jem­ni­czy nadawca, pod­pi­su­jący się jako Me­sjasz w swo­ich ma­ilach wy­sła­nych z nie­usta­lo­nego ad­resu, twier­dził, że w sie­dzi­bie „Po­moc­nej dłoni” ukry­wają się osoby za­mie­szane w to za­bój­stwo. Po­dane przez niego ry­so­pisy ide­al­nie pa­so­wały do po­szu­ki­wa­nych li­stem goń­czym Adama P. oraz jego wspól­niczki Agaty R. 

Punkt szó­sta rano uzbro­jeni po zęby funk­cjo­na­riu­sze sfor­so­wali furtkę i we­szli na te­ren po­se­sji, ale za­nim do­tarli do drzwi wej­ścio­wych, roz­le­gła się po­tężna eks­plo­zja, która za­trzę­sła oko­licą. Z po­bli­skich bu­dyn­ków wy­le­ciały szyby, zaś sama sie­dziba firmy „Po­mocna dłoń” w jed­nej chwili za­mie­niła się w dy­miące gru­zo­wi­sko. Kiedy w końcu po wielu go­dzi­nach ak­cji straży po­żar­nej do­ga­szono po­go­rze­li­sko, roz­po­częto prze­cze­sy­wa­nie te­renu w po­szu­ki­wa­niu ewen­tu­al­nych ofiar. To była ciężka, mo­zolna praca, spraw­dzano gruz cen­ty­metr po cen­ty­me­trze, by w końcu zna­leźć zwę­glone zwłoki męż­czy­zny i dru­gie, przy­pusz­czal­nie ko­biety. Nie­stety, stan tych dru­gich zwłok unie­moż­li­wiał po­bra­nie pró­bek DNA w celu iden­ty­fi­ka­cji, ale zna­le­ziono to­rebkę, szczę­śli­wie je­dy­nie nad­pa­loną, w niej zaś do­ku­menty, w tym ir­landzki pasz­port. Z tru­dem od­czy­tano na­zwi­sko: Agata Reck. Sce­na­riusz tego, co się tu nie­dawno wy­da­rzyło, był pro­sty do od­gad­nię­cia. Po­szu­ki­wani Adam P. i Agata R., uj­rzaw­szy po­li­cjan­tów i nie chcąc się pod­dać, wy­sa­dzili się w po­wie­trze.

Ty­dzień póź­niej, po po­twier­dze­niu przez la­bo­ra­to­rium kry­mi­na­li­styki, że zna­le­ziony nie­bosz­czyk to Adam P., śled­czy uznali rów­nież, że drugą ofiarą wy­bu­chu jest Agata R., a za­tem po­szu­ki­wa­nia od­wo­łano, sprawa zo­stała de­fi­ni­tyw­nie za­mknięta.

ROK 2023

WŁO­CHY

Póź­nym wie­czo­rem po zim­nym wcze­sno­je­sien­nym dniu We­ne­cja po­woli ukła­dała się do snu. Już tylko po­je­dyn­czy miesz­kańcy prze­my­kali jej wą­skimi ulicz­kami i zni­kali w ciem­nych cze­lu­ściach kla­tek scho­do­wych ka­mie­nic, a za­cu­mo­wane u wy­brzeża gon­dole bu­jały się sen­nie na le­ni­wej mor­skiej fali. Z od­dali sły­chać było po­nure po­mruki okrę­to­wych sy­ren, co i raz prze­ry­wane gło­śnym skrze­kiem ry­bitw kłó­cą­cych się o resztki je­dze­nia z prze­peł­nio­nych miej­skich śmiet­ni­czek. Chwi­lami mię­dzy nimi do­cho­dziło do praw­dzi­wych bi­tew o resztki ka­na­pek czy okru­chy cze­ko­la­do­wego ba­to­nika. W po­wie­trzu fru­wały pióra, do­koła czuć było za­pach świe­żej krwi.

Na na­brzeżu bli­sko słyn­nego i ma­sowo od­wie­dza­nego przez tu­ry­stów Pa­łacu Do­żów stało dwóch męż­czyzn ubra­nych w dłu­gie, ciemne płasz­cze prze­ciw­desz­czowe. Młod­szy z nich, atle­tycz­nie zbu­do­wany, co chwila za­cią­gał się pa­pie­ro­sem, zaś drugi, który z ra­cji wieku mógłby być jego oj­cem, ćmił fajkę. To był praw­dziwy wilk mor­ski z gę­stą siwą brodą i twa­rzą zo­raną głę­bo­kimi bruz­dami, którą oka­lały dłu­gie kę­dzie­rzawe włosy.

Młod­szy z męż­czyzn wciąż drep­tał w miej­scu i chu­chał w dło­nie, co rusz roz­glą­da­jąc się ner­wowo.

– Długo jesz­cze mamy tu stać? Jest cho­ler­nie zimno. Może klient się roz­my­ślił? Pew­nie te­raz sie­dzi w ja­kiejś re­stau­ra­cji i się z nas śmieje. – Nie­cier­pli­wił się.

Jego to­wa­rzysz uśmiech­nął się do­bro­dusz­nie. Pew­nie w jego wieku był tak samo po­ryw­czy, ale z cza­sem się zmie­nił.

– Spo­koj­nie, chłop­cze, nie ma­rudź. Na pewno przyj­dzie. Znam lu­dzi tego typu. Lu­bią, kiedy się na nich czeka, ale ni­gdy nie za­wo­dzą.

– A kto to jest? Ja­kaś znana po­stać? Może ja­kaś gwiazda fil­mowa? Sły­sza­łem, że ktoś wi­dział tego Ame­ry­ka­nina, no jak mu tam?... Tom Hanks. Mają tu film krę­cić. Nie wiem, czy panu mó­wi­łem, ale mój oj­ciec wiele lat temu za­ła­pał się na sta­ty­stę, kiedy krę­cili Bonda. Dwa dni pły­wał gon­dolą od jed­nego mo­stu do dru­giego i z po­wro­tem. Gdyby ka­zali mu jesz­cze z dzień tak pły­wać, to miał rzu­cić to w cho­lerę, i to mimo że do­brze pła­cili. Po pro­stu miał dość.

– To nie Tom Hanks.

– No to może Bra­dley Co­oper? Sio­stra mi mó­wiła, że wi­dzieli go w ho­telu.

– Za­mknij się w końcu! – Stary się zde­ner­wo­wał. – Nie znam żad­nego Co­opera. Pa­mię­tam jed­nego, ale to był Gary Co­oper i, o ile wiem, od dawna nie żyje. To ża­den bła­zen te­le­wi­zyjny, tylko nor­malny fa­cet z kupą forsy. Młody, na­ucz się w końcu cier­pli­wo­ści. Tyle razy ci mó­wi­łem, że je­śli chcesz być do­brym ma­ry­na­rzem, to mu­sisz uspo­koić nerwy, bo z nich jest zły do­radca, kiedy mu­sisz po­dej­mo­wać na­głe i czę­sto brze­mienne w skutki de­cy­zje. Praca na mo­rzu to ciąg sy­tu­acji eks­tre­mal­nych, gdzie drobny błąd może cię kosz­to­wać ży­cie. Za­wsze kal­ku­luj na zimno. Za­pa­mię­taj to!

Wy­jął fajkę z zę­bów i za­czął ją czy­ścić. Szło mu to nad wy­raz spraw­nie, w jego ru­chach wi­dać było lata prak­tyki. Po­stu­kał cy­bu­chem w słup po­bli­skiej la­tarni, po­zby­wa­jąc się resz­tek po­piołu. Się­gnął za pa­zu­chę po nowy ty­toń i za­czął od nowa na­peł­niać główkę. Młody przy­glą­dał się temu z iro­nicz­nym uśmie­chem na twa­rzy. Jemu by się nie chciało tak ba­wić, stwier­dził. Pa­pie­ros jest dużo wy­god­niej­szy.

Ktoś prze­biegł ulicą, na chwilę sku­pia­jąc ich uwagę. To tylko zwy­kły wiel­bi­ciel jog­gingu, ta­kich tu ostat­nio nie bra­ko­wało. Jak szybko się po­ja­wił, tak też znik­nął. Stary je­dy­nie po­krę­cił głową z po­gardą, bo on co­raz mniej ro­zu­miał mło­dych. Kiedy miał dwa­dzie­ścia kilka lat, już od dawna był na mo­rzu. Naj­pierw pły­wał na sta­rym pa­rowcu, wrzu­cał wę­giel do ko­tła, bo wtedy wszystko od­by­wało się ręcz­nie. Zda­rzało się, że przez wiele dni nie wi­dział mo­rza, bo cały dzień trzy­mał szu­flę w gar­ści, a wie­czo­rem pa­dał ze zmę­cze­nia. Póź­niej przy­szła re­wo­lu­cja tech­no­lo­giczna, pa­rowce po­cięli na ży­letki, ale i tak w jego ży­ciu nie­wiele się zmie­niło, bo ro­bota go za­wsze ko­chała, dużo bar­dziej niż ko­biety. Nie ina­czej było dziś, bo na sta­rość za wszyst­kie oszczęd­no­ści ku­pił mo­to­rówkę, a te­raz co­dzien­nie ob­wo­ził nią pu­stych, dur­nych tu­ry­stów po We­ne­cji. W ten oto spo­sób zbu­rzył ro­dzinną tra­dy­cję, bo od nie­pa­mięt­nych cza­sów męż­czyźni z rodu Bot­tów jak nie pa­rali się żoł­nierką, to byli gon­do­lie­rami, ale tym się ni­gdy zbyt­nio nie przej­mo­wał. Na żoł­nie­rza był za stary, na gon­do­liera już za słaby, a z cze­goś mu­siał żyć.

Po­goda za­częła się rap­tow­nie po­gar­szać. De­li­katny po­cząt­kowo desz­czyk po­woli prze­kształ­cał się w praw­dziwą na­wał­nicę. Nie wia­domo kiedy wiatr się wzmógł i za­czął z dziką fu­rią ata­ko­wać po­wierzch­nię mo­rza i oko­liczne drzewa. Męż­czyźni za­rzu­cili kap­tury na głowy i cze­kali da­lej. W pew­nym mo­men­cie ktoś zwró­cił ich uwagę.

Kor­pu­lentny męż­czy­zna, odziany w długi fo­liowy płaszcz prze­ciw­desz­czowy, ener­gicz­nym jak na swoją tu­szę kro­kiem zbli­żał się do nich od strony Pa­łacu Do­żów. Nie­udol­nie omi­jał ka­łuże, co i raz w któ­rąś wdep­tu­jąc i roz­bry­zgu­jąc wodę na wszyst­kie strony. W końcu do­tarł na na­brzeże i się za­trzy­mał. Zmie­rzył ma­ry­na­rzy czuj­nym, nie­spo­koj­nym wzro­kiem, co miało swoje uza­sad­nie­nie, bo co rusz w We­ne­cji do­cho­dziło do na­pa­dów na tu­ry­stów, nie­które z nich były bru­talne, a kilka za­koń­czyło się tra­gicz­nie. W świe­tle po­bli­skiej la­tarni do­brze wi­dział ich twa­rze. Star­szy wzbu­dzał jego za­ufa­nie, praw­dziwy wilk mor­ski, przy­po­mi­nał mu tro­chę z wy­glądu książ­ko­wego ka­pi­tana Ahaba z po­wie­ści Moby Dick au­tor­stwa Her­mana Me­lville’a. Drugi zaś nie wy­róż­niał się ni­czym, zwy­kły chły­stek, ja­kich tu na uli­cach pełno z te­le­fo­nami ko­mór­ko­wymi przy­kle­jo­nymi do uszu. Mu­siał tym dwóm za­ufać, gdyż nikt inny nie chciał się pod­jąć tego zle­ce­nia. Każdy po­rządny we­ne­cja­nin o tej po­rze śpi lub wy­ta­cza się pi­jany z ja­kiejś por­to­wej ta­werny, a nie wy­pływa w mo­rze, nie mó­wiąc już o celu tego rejsu.

– Długo ka­zał nam pan na sie­bie cze­kać – przy­wi­tał go star­szy z męż­czyzn.

– Prze­pra­szam, ale na dro­dze był wy­pa­dek i utwo­rzył się okropny ko­rek.

– Do­bra, wsia­daj pan, szkoda czasu, bo po­goda się psuje. Do­kąd mamy pły­nąć?

– Tam! – Zle­ce­nio­dawca wska­zał pal­cem ja­kiś nie­okre­ślony punkt za ple­cami ma­ry­na­rzy, gdzieś da­leko na ho­ry­zon­cie.

Wilk mor­ski wbił w przy­by­sza cie­kawe, a jed­no­cze­śnie ciut roz­draż­nione spoj­rze­nie. Po­goda psuła się z mi­nuty na mi­nutę i każdy rejs poza oko­liczne ka­nały sta­wał się nie lada wy­zwa­niem, a jesz­cze go­dzinę temu sy­tu­acja wy­glą­dała zu­peł­nie ina­czej.

– „Tam” ma ja­kąś na­zwę? Moja łajba, mimo że nie jest tak stara jak ja, to do Ame­ryki nie do­pły­nie, do Afryki też nie. A więc do­kąd kon­kret­nie mamy, nasz ła­skawco, pły­nąć?

– Pły­niemy na Po­ve­glię.

Twarz sta­rego po­kryła się bla­do­ścią. Ża­den inny kie­ru­nek by go nie za­sko­czył, ale ta­kie zle­ce­nie? Czy ten męż­czy­zna wie, o co prosi? To jest prze­cież czy­ste sza­leń­stwo. Tam nikt nie pływa.

– Czy pan zwa­rio­wał?! – wy­buch­nął, ge­sty­ku­lu­jąc za­ma­szy­ście. – To jest nie­le­galne! Nie ma mowy!

– Nie ro­zu­miem. – Klient nie krył zdzi­wie­nia. – Twier­dził pan, że żadna trasa nie bę­dzie pro­ble­mem, wszystko za­leży od za­płaty. Tu cy­tuję je­dy­nie pań­skie słowa. Ja się od so­wi­tej za­płaty nie uchy­lam i chcę, że­by­ście mnie tam za­wieźli. Nic wię­cej.

– Nie wie pan, że Po­ve­glia jest wy­spą za­ka­zaną? Tam nikt nie ma wstępu za dnia, a cóż do­piero nocą. To jest prze­klęty ka­wa­łek lądu. To jest je­den wielki cmen­tarz. Tam miesz­kają je­dy­nie upiory... – tłu­ma­czył mu z prze­ję­ciem ma­ry­narz. Chwi­lami się ją­kał, a głos mu drżał. Za wszelką cenę chciał klien­towi wy­per­swa­do­wać ten rejs. Ach ci prze­klęci tu­ry­ści, szu­kają moc­nych wra­żeń. Wszystko by dali za ładną fo­to­gra­fię, którą się póź­niej po­chwalą w In­ter­ne­cie. Mło­dego by jesz­cze zro­zu­miał, ale żeby stary chłop był tak głupi?

Klient wy­słu­chał tego spo­koj­nie, po czym par­sk­nął śmie­chem.

– Sły­sza­łem co nieco. Wie­rzy pan w te bzdury? Ży­jemy w dwu­dzie­stym pierw­szym wieku, la­tamy w ko­smos, a pan mnie upio­rami stra­szy? Pro­szę nie żar­to­wać.

– Ja w to wie­rzę. Zresztą jest ofi­cjalny za­kaz. Nie wolno nam wo­zić tam tu­ry­stów, i to pod żad­nym po­zo­rem. Je­śli pana tam za­wiozę, to mogę stra­cić li­cen­cję. Nie mogę tak ry­zy­ko­wać. Nie ma mowy. Niech pan szuka ko­goś rów­nie sza­lo­nego jak pan. Ży­czę po­wo­dze­nia.

Ma­ry­narz uwa­żał roz­mowę za za­koń­czoną i spoj­rzał zna­cząco na swo­jego współ­to­wa­rzy­sza.

– Ni­g­dzie nie pły­niemy! – rzu­cił w jego stronę. – Idziemy!

Wol­nym kro­kiem ru­szyli w stronę mia­sta.

– Na­wet za trzy ty­siące euro w go­tówce?! – Usły­szeli okrzyk zza ple­ców.

Stary ma­ry­narz za­trzy­mał się rap­tow­nie, po czym wró­cił. Sta­nął przed nie­zna­jo­mym i spoj­rzał mu czuj­nie w oczy. Naj­wy­raź­niej upew­niał się, czy tam­ten aby nie żar­tuje, ale twarz klienta była śmier­tel­nie po­ważna.

– Ile? – upew­niał się, czy się przy­pad­kiem nie prze­sły­szał, bo wcze­śniej umó­wiona kwota była zna­cząco mniej­sza.

– Trzy ty­siące euro, i to go­tówką.

Nie­zna­jomy po­woli się­gnął ręką za pa­zu­chę. W chwilę po­tem w jego dłoni po­ja­wił się gruby plik bank­no­tów, same o no­mi­nale pięć­dzie­się­ciu euro. Oczy sta­rego wilka mor­skiego, do­tąd przy­ga­szone, na­tych­miast na­brały mło­dzień­czego bla­sku. Pa­trzył na pie­nią­dze ni­czym ko­bra na flet za­kli­na­cza węży. Taki za­ro­bek po se­zo­nie to była dla niego nie lada gratka, tym bar­dziej że w per­spek­ty­wie miał kosz­towny re­mont ło­dzi. Byłby idiotą, gdyby czymś ta­kim po­gar­dził.

– To nie­bez­pieczne. Wy­spa jest nie­go­ścinna, od lat jest nie­za­miesz­kana.

Tym ra­zem w jego gło­sie trudno było zna­leźć wcze­śniej­szą nutkę pro­te­stu.

– Do­dam jesz­cze ty­siąc euro.

Nie­zna­jomy po­now­nie się­gnął za pa­zu­chę i wy­jął nowy plik bank­no­tów, od­li­czył dwa­dzie­ścia i do­ło­żył je do pierw­szej kwoty.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki