Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Redaktor Adam Berg zostaje wynajęty przez grupę miliarderów, aby odnaleźć skarby, ukryte pod koniec wojny na zamku Czocha. Niemal natychmiast dziennikarz staje się obiektem tajemniczych prześladowań. Ktoś bezcześci grób jego matki, włamuje się do mieszkania, podrzuca narkotyki… Kim jest nieuchwytny wróg? Rywalem w dotarciu do skarbu, misyjnym zabójcą, a może naśladowcą seryjnego mordercy, którego zdemaskował niegdyś Berg?
Bohater rozpoczyna dziennikarskie śledztwo. Jego dochodzenie wykracza daleko poza granice Polski. Nic nie jest jednak oczywiste. Nikt też nie jest tym, za kogo się podaje… Ktoś nieustannie uprzedza ruchy Berga. W makabrycznych okolicznościach giną ludzie, którzy mogliby naprowadzić go na właściwy ślad.
Rozpoczyna się pojedynek na śmierć i życie. Bohater zaczyna rozumieć, że gra idzie o stawkę większą, niż początkowo sądził…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 396
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta książka jest fikcją literacką, mimo że w jej fabułę wplecione są prawdziwe postacie i zdarzenia, które miały miejsce naprawdę.
Mojemu zięciowi Michałowi,
Szpital w Gronau, Niemcy 22 lipca 2015
Wszystko było gotowe. Pacjent na stole operacyjnym już spał. Jego bladą twarz okalała broda. Pielęgniarka anestezjologiczna pomyślała, że nie wygląda na miliardera. Raczej na jednego z tych podstarzałych lowelasów stylizujących się na metroseksualnego drwala z ilustrowanych magazynów dla mężczyzn. Podłączyła kolejną pompę infuzyjną. W tym samym czasie anestezjolog, wpatrując się w monitor, korygował ustawienia respiratora.
– Możemy? – zapytał chirurg. Pielęgniarka wiedziała, że nazywa się Schwalbe. Przyjechał z Bostonu, podobno był świetnym specjalistą i już wcześniej operował swojego, leżącego właśnie na stole, pacjenta.
– Proszę – odpowiedział anestezjolog, nie odwracając głowy.
Do stołu operacyjnego podeszły trzy osoby: operator, asystent i instrumentariuszka. Umyli cały brzuch pacjenta żółtym płynem aseptycznym i okleili sterylnymi serwetami. Instrumentariuszka przysunęła niewielki stolik, na którym leżało tylko kilka narzędzi. Były potrzebne jedynie w początkowej fazie operacji. Te właściwe narzędzia i manipulatory robota leżały na oddzielnym dużym stole. Było ich sporo.
– Nóż proszę.
Instrumentariuszka podała chirurgowi skalpel. Schwalbe wykonał tuż nad pępkiem małe, półtoracentymetrowe nacięcie. Rozpreparował tkanki, kleszczykami złapał za powięź i uniósł ją do góry. Po drugiej stronie nacięcia to samo zrobił asystent. Chirurg przeciął nożyczkami powięź i otworzył otrzewną. Przez powstały mały otwór wprowadził do brzucha port z systemem zaworów i uszczelek, przez który wkłada się narzędzia operacyjne.
Przez troakar włożył kamerę i patrząc w monitor, obejrzał całe wnętrze brzucha.
– Nie jest źle – powiedział na głos. Nie było zrostów i nie widział żadnych zmian w otrzewnej i narządach jamy brzusznej. Wprawdzie badania wykazały obecność komórek nowotworowych jedynie w węzłach chłonnych leżących wzdłuż prawej tętnicy i żyły biodrowej, ale strzeżonego pan Bóg strzeże…
Lekarze oznaczyli miejsca pozostałych wkłuć i pod kontrolą kamery sprawnie założyli pozostałe cztery troakary.
– Poprosimy o pozycję Trendelenburga – powiedział Schwalbe. Anestezjolog zmienił położenie stołu tak, że pacjent leżał ukośnie głową w dół, co pozwoliło na takie ułożenie jelit, aby nie przeszkadzały w polu operacyjnym. Schwalbe pomyślał, że pierwszy etap operacji mają już za sobą. Teraz do akcji powinien wkroczyć boski robot da Vinci. Razem z asystentem ustawił odpowiednio ramiona aparatu, a następnie zaczęli podłączać je do troakarów i wkładać do nich narzędzia.
Chirurg zdjął fartuch i rękawiczki i usiadł przy konsoli robota. Stała pod ścianą w rogu sali operacyjnej. Stopy położył na pedałach, w ręce ujął znajdujące się pod blatem manipulatory. Były skonstruowane tak, że umożliwiały pełne ruchy nadgarstków, a końcówki narzędzi robota oddawały ten ruch z nieprawdopodobną precyzją, odwzorowując zręczność ludzkich dłoni.
Schwalbe ułożył głowę na miękkiej obudowie okularu. Zawsze fascynował go obraz, jaki zapewniał da Vinci. Nieco powiększony, niezwykle ostry, trójwymiarowy – dawał złudzenie znajdowania się tuż przy operowanym miejscu. Sprawdził poprawność podłączeń, pedałami ustawił kamerę i wybrał dwa z czterech dostępnych narzędzi. Delikatny grasper[1], którym będzie przytrzymywał tkanki i nożyczki.
Po kilku minutach chirurg dotarł do węzłów chłonnych. Manipulując robotem, wycinał je wraz z tkanką tłuszczową. Poniżej tętnicy leżała żyła biodrowa. Musiał zdjąć tkanki z jej ściany. Teraz jego ruchy stały się ostrożniejsze. Żyła ma ścianę dużo cieńszą niż tętnica biodrowa, łatwiej ją uszkodzić, a zszycie jest trudniejsze.
Po godzinie zakończył usuwanie tkanek zawierających węzły chłonne.
Pozostało jeszcze kilka ruchów nożyczkami, usunięcie wyciętych tkanek z brzucha, założenie drenu, wyjęcie narzędzi i portów oraz zaszycie ran w powłokach.
Asystenci skończyli poprawiać ramiona robota. Schwalbe pochylił głowę i wrócił do pracy. Wszystko szło zgodnie z planem. Przez głowę przemknęła mu myśl, szybka jak błyskawica. To był dobry dzień, zarówno dla niego samego, jak i jego pacjenta. Schwalbe od lat był chirurgiem polskiego miliardera. Na wykonanie zabiegu wybrali szpital w Gronau, bo ta placówka specjalizowała się w prostatektomii[2]i dysponowała odpowiednim zapleczem. To był dobry wybór pod każdym względem. Mógł spodziewać się sowitej gratyfikacji. Ten Polak był obrzydliwie bogaty, ale w przeciwieństwie do wielu podobnych sobie nababów potrafił być hojny. Schwalbe uśmiechnął się pod nosem. Tak, to był zdecydowanie dobry dzień…
Siedem dni później
Sala była klimatyzowana, ale doktor Poindexter czuł, że jest mu duszno. Był dyrektorem szpitala w Gronau zaledwie od pół roku, a tu już taki klops, prawie na samym starcie. Śmierć pacjenta po w sumie rutynowym zabiegu zdarzała się w Gronau naprawdę rzadko. A już na pewno nigdy nie zmarł w nim żaden krezus. Nic dziwnego, że wiadomość o niespodziewanym zgonie Michała Molczyka, najbogatszego Polaka, wysoko lokowanego na liście miliarderów magazynu „Forbes”, szybko obiegła świat.
Poindexter przetarł chusteczką spocone czoło i obrzucił przeciągłym spojrzeniem wypełnioną do ostatniego miejsca salkę konferencyjną. Podobno byli tu nawet dziennikarze z Polski. Już zdążyli tu dotrzeć? Nigdy nie lubił i nie rozumiał mediów. Łowcy sensacji, robiący ludziom wodę z mózgu. Starał się trzymać dziennikarzy z dala od swego szpitala, ale ten przypadek był wyjątkowy. Musieli stawić czoła sytuacji. Na szczęście nie był sam. Nie on nawarzył tego piwa. Spojrzał z ukosa na doktora Schwalbego, który przepraszając za spóźnienie, właśnie zajął miejsce obok niego. Już czas.
– Drodzy państwo, w imieniu dyrekcji szpitala odczytam komunikat. – Poindexter odchrząknął i sięgnął po szklankę wody. – Pacjent Michał Molczyk, lat sześćdziesiąt pięć, trafił do nas z rakiem prostaty po leczeniu onkologicznym. Rok temu w Nowym Jorku poddał się operacji z użyciem nanonoża, szerzej znanego jako NanoKnife. To mało inwazyjna metoda niszczenia komórek nowotworowych z wykorzystaniem silnego ładunku prądu, nawet do trzech tysięcy woltów. Zabieg zakończył się sukcesem. Jednak kilka miesięcy po operacji stężeniePSA zaczęło rosnąć. Badanie PET, czyli pozytonowa tomografia emisyjna z choliną, wykazało obecność komórek nowotworowych w węzłach chłonnych leżących w dole zasłonowym i wzdłuż żyły biodrowej prawej. Wtedy pan Molczyk zdecydował się poddać limfadenektomii. Chciał mieć pewność, że wszystkie komórki rakowe zostaną usunięte. Pacjent wybrał nasz szpital z uwagi na jego renomę. – Piondexter ponownie odchrząknął, jakby dopiero w tym momencie dotarła do niego niefortunność tego sformułowania. – Operację przeprowadził doktor Schwalbe, który już wcześniej operował pacjenta. Zgodziliśmy się na takie rozwiązanie ze względu na autorytet tego chirurga, który zresztą od lat współpracuje z naszą placówką. Sama operacja przebiegła bez zakłóceń. Niestety, w szóstej dobie po operacji doszło do komplikacji. Pacjent zmarł w wyniku powikłań pooperacyjnych. Mogę oficjalnie stwierdzić, że bezpośrednią przyczyną śmierci była zatorowość płucna, do której doszło już po zabiegu. To wszystko, co mamy do powiedzenia w tej sprawie.
Poindexter przerwał i odetchnął głęboko. Niemal natychmiast z pierwszego rzędu podniósł się wysoki młody mężczyzna w dżinsach i białej koszuli.
– Adam Berg, „Rzeczpospolita”. Pytanie do doktora Schwalbego…
– Uprzedzałem, że nie będziemy odpowiadać na żadne pytania z sali – zaprotestował Poindexter.
Odpowiedział mu szmer oburzonych głosów.
– To niesłychane, w takim razie po co nas tu zaprosiliście? – Otyły dziennikarz z „Bilda” nie krył swej dezaprobaty.
– Kontynuując… – Berg nie zamierzał rezygnować. – Pojawiły się doniesienia, że operacja miała trwać półtorej godziny, ale przeciągnęła się niemal do sześciu. Podobno podczas zabiegu doszło do uszkodzenia jednej z tętnic biodrowych Molczyka, a do akcji zaangażowano chirurga naczyniowego. Rozumiem państwa wstrzemięźliwość w tej kwestii – zwrócił się bezpośrednio do zatopionego w milczeniu Schwalbego – ale moi rodacy są wstrząśnięci niespodziewanym zgonem pana Molczyka, który należał do wybitnych postaci naszego życia publicznego. Ludzie w Polsce zadają sobie od wczoraj pytanie: jak to możliwe, że najbogatszy Polak zmarł w wyniku dość standardowego zabiegu w renomowanym, choć niewielkim, szpitalu poza granicami kraju? Chociażby z tego względu proszę o niechowanie głowy w piasek i odniesienie się do mojego pytania. Embargo na informacje nic tu nie da. Podobne pytania będą wracać. Czy nie lepiej powiedzieć prawdę i przeciąć wszelkie, być może nieuprawnione, spekulacje?
Poindexter pokręcił przecząco głową, ale niespodziewanie doktor Schwalbe pochylił się nad mikrofonem.
– Ma pan rację, ale tylko w jednej kwestii. Byłoby fatalnie, gdyby wokół feralnego przypadku zaczęły krążyć jakieś wyssane z palca przypuszczenia. Dobrze znałem pana Molczyka. Był nie tylko moim pacjentem, ale i przyjacielem. Jak państwo wiecie, to ja go operowałem, tu w Gronau. Powtarzam, przyczyna jego śmierci nie ma nic wspólnego z operacją. Wszystko poszło dobrze, pacjent był zadowolony. Przyczyną zgonu była niemożliwa do przewidzenia zatorowość płucna, która mimo zastosowania profilaktyki przeciwzakrzepowej pojawiła się już po zabiegu. To smutne, że próbuje się fałszywymi pogłoskami zdyskredytować mój zespół, bez szacunku dla cierpień rodziny!
– Jeśli wszystko poszło dobrze, to dlaczego pacjenta aż przez sześć dni trzymano w izolatce? – Dziennikarz z „Bilda” przyszedł w sukurs Bergowi. – To chyba nie jest standardowa procedura?
– Nie mam nic więcej do powiedzenia. Do widzenia państwu!
1.
Czwartek, 1 sierpnia 2019
Adam Berg był zły na siebie, że wyrwał się z domu tak późno. Sierpniowe dni były już krótsze. Zmierzch zapadał powoli, ale nieubłaganie, otulając całe miasto muślinem szarości i smogu płożącego się nad ulicami. Chciał umyć grobowiec matki i powyrywać chwasty, które zauważył podczas ostatniej bytności na cmentarzu. A do tego potrzebował choćby odrobiny światła, a nie egipskich ciemności.
Przyspieszył i wjechał w ulicę Łostowicką. Stada ciemnych ptaków omiatały stalowoszare niebo niczym kłęby dymu. Po dwóch minutach był na miejscu. W bramie minął zrozpaczonego mężczyznę, który bezradnie rozglądał się dokoła, tak jakby pierwszy raz trafił do tego przybytku żalu i boleści. Tak, śmierć nie bierze jeńców. Nie idzie na kompromisy i z nikim się nie układa. W życiu człowieka jest jedynym pewnikiem, którego nie można odwrócić.
Wysuszone liście pod jego stopami chrzęściły jak miażdżone skorupy czarnych żuków, których było tu pełno. Przemknęło mu przez głowę pytanie, skąd ta obfitość, ale szybko porzucił tę myśl.
Grobowiec matki wyrósł przed nim nagle jak starożytny obelisk wystający ponad otaczające go krzyże i lastrykowe monumenty. Granitowego olbrzyma wybrał ojciec. Obrobiony przez najlepszego kamieniarza na Łostowicach miał być wspólnym grobowcem dla całej rodziny Bergów. Godnym, wyrazistym i podkreślającym pozycję ojca. Los chciał inaczej. W grobie leżała od pięciu lat tylko jego matka, a ojciec nawet po śmierci na pewno nie chciałby symbolicznego pojednania z kobietą, którą porzucił jak znoszony łach.
Przykucnął z tyłu grobowca. Z torby wyciągnął znicz, podręczne grabki i środki czyszczące kupione w osiedlowym Netto. Już dawno powinien doprowadzić nagrobek do porządku. Był to winien matce. Jedynej osobie, która kochała go miłością bezwarunkową i całkowitą. Zawsze wybaczała mu wszystkie mniejsze i większe grzeszki. Przemknęła przez życie, jakby była tylko przechodniem. Całe życie podporządkowała mężczyźnie, który najpierw traktował ją jak trofeum, potem uczynił z niej służącą, a na koniec zdradził bez mrugnięcia okiem. A potem zgasła, nagle, jak zdmuchnięta świeca. I jedynym świadectwem, że kiedykolwiek istniała, było wspomnienie, które przechowywał w swojej pamięci.
Pomyślał, że najpierw się pomodli, a potem zajmie chwastami, póki nie zapadła jeszcze całkowita ciemność. Zamierzał wykarczować dzikie osty, które nie wiedzieć czemu wyrosły na żwirowej opasce otaczającej grób. Musiał się spieszyć, mrok gęstniał w oczach. Pomyślał, że w razie potrzeby wspomoże się światłem komórki. Musiał jeszcze umyć granitową płytę z napisem, którego sam był autorem: „Wszystko, co mieliśmy najcenniejszego, w tym grobie się mieści. Śmierć Cię zabrała, nie wzięła boleści”.
Zamknął oczy i zmówił modlitwę. Podniósł wzrok na grób i zamarł. Nieruchomym wzrokiem wpatrywał się w obelisk. W pierwszej chwili pomyślał, że ma omamy wzrokowe i to pobliskie drzewo rzuca na grobowiec swój ażurowy cień. Przysunął się bliżej. Ktoś czarnym sprayem narysował na nim odwrócony pentagram. Znał ten symbol. Szatański znak, podpis Lucyfera… Lucyfera? Jezu! To nie może się dziać naprawdę!
Dopiero teraz dostrzegł napis u podnóża obelisku. Czarny spray zlewał się z ziarnistą fakturą kamienia. Jedno słowo, osiem liter, z których każda krzyczała i dźwięczała niczym napięta struna. „WRÓCIŁEM”.
Przetarł ręką nagle spotniałe czoło. Co to oznacza, do kurwy nędzy?! Głupi żart czy coś więcej? Coś zdecydowanie więcej? Człowiek, który mógłby być autorem tego makabrycznego wybryku, od ponad roku spoczywał w rodzinnym grobowcu w Pruszczu Gdańskim. Widział jego ciało nabite na osinowy drąg w Karkonoszach. Martwi nigdy nie wracają, co najwyżej w koszmarnych snach.
Nagle zauważył coś jeszcze. Dziwny układ zniczy, które pozostawił tu dwa tygodnie temu. Zawsze kupował ich siedem, to była szczęśliwa liczba jego matki. Teraz było ich sześć, jeden odróżniał się od pozostałych. Ale nie to było najdziwniejsze. Lampki ułożone były w kształcie litery. Cztery ułożone jedna pod drugą, dałby głowę, że w precyzyjnie odmierzonych odległościach. I dwa tworzące boczne ramię. Litera L. L jak Lucyfer.
Coś spłoszyło stado czarnych kruków, które zerwały się do lotu, rozpraszając cmentarną ciszę. Wzdrygnął się. Ktoś nieźle bawił się jego kosztem. Na kilka sekund wróciły emocje związane z tym psychopatą, którego udało się wreszcie pogrzebać kilka metrów pod ziemią. Znowu poczuł zimny dreszcz i to uczucie paniki, które dławiło go wtedy, gdy leżał na stole przykrytym ceratą, szykowany na rytualną śmierć przez Lucyfera[3].
A potem zalała go fala wstrętu i nienawiści. Zbezcześcili grób jego matki, skalali grobowiec, jedyne miejsce na tym popieprzonym świecie, które z samej zasady powinno być wyłączone z ziemskiego hejtu i porachunków.
Czuł, jak mokra koszula przywiera mu do ciała. Musiał się uspokoić, trzymać nerwy na wodzy. O co w tym wszystkim chodzi? Na pewno nie było mowy o przypadku, o wybryku jakichś młodzieżowych satanistów grasujących na cmentarzu i ochlapujących farbą nagrobki na chybił trafił. Nie z tą literą ułożoną ze zniczy… I nie z tym napisem. A więc ktoś zrobił to celowo. Kto? I w jakim celu?
Ktoś wysyłał mu wiadomość? „Nie zaznasz spokoju. Pamiętam o tobie, nie schowasz się przede mną. Ani na tym, ani na tamtym świecie…”
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
1 grasper – jedno z narzędzi do operacji laparoskopowych
2 Prostatektomia – operacja usunięcia prostaty. Można ją wykonać w sposób klasyczny, metodą laparoskopową lub metodą laparoskopową z zastosowaniem robota (np. da Vinci).
3 Wydarzenia opisane w pierwszym tomie pt. Lista Lucyfera, Skarpa Warszawska 2019.
Pisanie jest czynnością bardzo intymną. Pisarz tworzy w samotności. Jego dzieło nie byłoby jednak możliwe bez wsparcia życzliwych osób, które pomagają mu uniknąć merytorycznych mielizn i błędów. Mam swoją prywatną listę takich osób, bez których nie powstałby Boski znak. Oto ona.
Bardzo dziękuję doktorowi nauk medycznych Markowi Krukowi, świetnemu specjaliście chirurgii ogólnej i chirurgii naczyniowej, który był moim przewodnikiem po świecie medycyny.
Moim korespondencyjnym przewodnikiem po zamku Czocha – niezależnie od własnych peregrynacji – był pan Janusz Skowroński, autor wielokrotnie wznawianych Tajemnic zamku Czocha, wielki miłośnik i pasjonat tego zabytku. Bardzo pomocne okazały się także książki pani Joanny Lamparskiej oraz Piotra Kucznira. Wszystkim wymienionym – bardzo dziękuję!
Ściskam moją siostrę, Teresę, która wdrażała mnie w arkana płetwonurkowania.
Oddzielne podziękowania składam mojej żonie, Urszuli, która nieomylnym zmysłem wykrywała w mojej prozie każde powtórzenie czy przesadę.
I na koniec kłaniam się nisko mojemu wydawcy Rafałowi Bielskiemu. Za to, że nigdy mnie w niczym nie ograniczał i zawsze we mnie wierzył.
Redakcja i korektaAnna Mieczkowska
Projekt graficzny okładkiAgnieszka Kielak
Zdjęcia wykorzystane na okładcestock.adobe.com: ©Claude Beaubien,©chatchawan,
Skład i łamanieAgnieszka Kielak
© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2020 © Copyright by Krzysztof Bochus Warszawa 2020
Wydanie pierwsze ISBN: 978-83-66195-66-0
Wydawca Agencja Wydawniczo-Reklamowa Skarpa Warszawska Sp. z o.o. ul. Borowskiego 2 lok. 24 03-475 Warszawa tel. 22 416 15 81 [email protected]
Dystrybutor Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. (+ 48 22) 733 50 31/32 e-mail: [email protected]