Lista Lucyfera - Krzysztof Bochus - ebook + książka

Lista Lucyfera ebook

Krzysztof Bochus

4,3

Opis

Trójmiastem wstrząsa seria okrutnych, niewytłumaczalnych zabójstw. Morderca kontaktuje się z dziennikarzem, red. Adamem Bergiem. Za jego pośrednictwem informuje opinię publiczną o swoich kolejnych krokach. Od tej pory zaczyna się nierówny pojedynek pomiędzy życiem, a śmiercią. Co kieruje poczynaniami okrutnego mordercy, który sam siebie nazywa „Lucyferem“? Zemsta, nienawiść do świata, a może fascynacja dziełami pewnego artysty, który ze śmiercią był za pan brat? A gdy wydaje się, że jesteśmy już blisko rozwiązania tej ponurej zagadki, do akcji wkraczają kolejni nieznani sprawcy. W tle media goniące za sensacją i historia, która rzuca długi cień na współczesnych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 500

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (711 ocen)
357
244
79
24
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
coolturka

Dobrze spędzony czas

Wydawnictwo Skarpa Warszawska postanowiło wznowić cykl kryminałów z dziennikarzem Adamem Bergiem, a "Lista Lucyfera" jest jego pierwszym tomem. Seryjny morderca, sam siebie nazywający Lucyferem, kontaktuje się z redaktorem Adamem Bergiem i zapowiada kolejne zbrodnie. Na mieszkańców Trójmiasta pada blady strach i każdy zastanawia się: kto znajduje się na liście Lucyfera? Krzysztof Bochus stworzył rasowy kryminał, dodając do niego elementy sensacyjne, obyczajowe, a nawet historyczne. Sporym atutem jest niezwykła intryga kryminalna oraz zaskakujące zwroty akcji. Umiejętnie dawkowane nowe, niespodziewane dla sprawy fakty, wywołują szok i niedowierzanie, utrzymując naszą uwagę w stanie ciągłej gotowości. Niezwykle spójna trójtorowa fabuła (śledczy, dziennikarz i morderca) jest bardzo zajmująca i angażująca. Uczestniczymy w kolejnych etapach śledztwa, niestrudzenie podążając za nieuchwytnym mordercą, chcąc dowiedzieć się, co nim kieruje i jaki będzie finał tej historii.
10
Annqa

Z braku laku…

Kryminał z wątkiem polskich dzieł sztuk wykradzionych w czasie i po II wojnie światowej w tle, zapowiadało się super. Główny bohater- dość irytujący- James Bond, Harvey Specter w jednym, w dodatku super przystojny, najlepszy, najsprytniejszy, sam rozwiązał zagadkę, o 10 kroków przed nieudolną policją. Fabuła nawet w porządku, logika- leży. Gdzieś czytałam, że widać inpirację Millenium i nie mogę się nie zgodzić- genialna hakerka, dziennikarz śledczy, morderstwa i czyhanie na życie bohatera. Momentami mam wrażenie, że zabrakło korekty. Jeśli masz inną ksiązkę na półce, to wybierz ją zamiast "Listów...".
10
izakaz14

Dobrze spędzony czas

Interesująca, zwroty akcji. Mam tylko jedną uwagę do autora - nie odróżnia pitbulla od bulteriera 🤔 Nie jest to może istotne w całej tej historii, ale jednak... 🙂
10
szustylodz

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna,wciągająca powieść. Czyta się jednym tchem
10
AniaKon

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, ciągle zwroty akcji z historią w tle. Polecam! 😊
10

Popularność




Re­dak­cja i ko­rektaAnna Miecz­kow­ska
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Krzysz­tof Bo­chus War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie dru­gie wzno­wione i po­pra­wione
ISBN 978-83-66195-12-7
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Ta po­wieść jest fik­cją li­te­racką.

Wszel­kie po­do­bień­stwo do re­al­nych osób i zda­rzeń jest nie­za­mie­rzone i cał­ko­wi­cie przy­pad­kowe.

Ro­dzi­com i bratu Wie­sła­wowi,

moim naj­bliż­szym, któ­rzy nie do­cze­kali,

po­świę­cam

PRO­LOG

27 marca 1945, Gdańsk

Dniało. Z za­chodu sły­chać było równy po­mruk so­wiec­kich dział. W po­wie­trzu uno­sił się odór pa­lo­nej ropy prze­mie­szany ze smro­dem roz­kła­da­ją­cych się ciał. Sa­mo­chód gau­le­itera z trud­no­ścią prze­bi­jał się do za­tło­czo­nego portu. Na na­brzeżu kłę­biły się setki cy­wi­lów, zdez­o­rien­to­wa­nych żoł­nie­rzy, za­przę­gów kon­nych, aut, a na­wet wy­ła­do­wa­nych po brzegi wóz­ków dzie­cię­cych i na­prędce skon­stru­owa­nych ta­czek. Ucie­ki­nie­rzy z gi­ną­cego mia­sta pró­bo­wali prze­wieźć w nich resztki do­bytku, któ­rego nie stra­wiła jesz­cze wo­jenna po­żoga. Tak wy­glą­dała apo­ka­lipsa, ko­niec sta­rego świata, z któ­rym tak trudno było się roz­stać tym udrę­czo­nym lu­dziom.

Mo­to­rówka stała przy brzegu, ko­ły­sząc się na wo­dzie za­śmie­co­nej pu­stymi ka­ni­strami, lal­kami, od­pad­kami, wy­pa­tro­szo­nymi wa­liz­kami i pie­rzy­nami z gę­siego pie­rza, które uno­siły się na ole­istych wo­dach za­toki jak nie­rze­czy­wi­ste, białe wie­lo­ryby.

For­ster ode­tchnął głę­boko. Jesz­cze kilka mi­nut i znaj­dzie się na upra­gnio­nym po­kła­dzie. Na Helu cze­kała już przy­go­to­wana mo­to­rówka, którą miał uciec do Rze­szy. Dwaj se­kre­ta­rze za­częli wy­ła­do­wy­wać z cię­ża­rówki na brzeg cięż­kie skrzy­nie z mo­no­gra­mem „AF” na me­ta­lo­wej kla­pie.

Sta­nął obok i ner­wowo ob­cią­gnął płaszcz. Musi opa­no­wać drże­nie rąk. Ko­niecz­nie. Już raz stra­cił pa­no­wa­nie nad sobą w obec­no­ści ge­ne­rała Spechta. To nie może się po­wtó­rzyć.

– Nie może pan tego za­brać ze sobą. Po­trze­bu­jemy miej­sca dla lu­dzi – do­biegł go zde­cy­do­wany głos ofi­cera za­rzą­dza­ją­cego za­ła­dun­kiem na mo­to­rówkę.

– Pan chyba nie wie, z kim ma do czy­nie­nia! – For­ster nadał swemu gło­sowi me­ta­liczny, twardy ton, któ­rym tak sku­tecz­nie uwo­dził przez lata ty­siące lu­dzi.

– Do­brze wiem, kim pan jest. Ale to nie ma te­raz żad­nego zna­cze­nia. Od­po­wia­dam za ży­cie tych lu­dzi. – Ofi­cer wska­zał ręką tłum stło­czony na na­brzeżu.

Jesz­cze kilka ty­go­dni temu za po­dobną nie­sub­or­dy­na­cję ka­załby po­wie­sić tego chłystka na drze­wie na Hi­tler Al­lee. Jesz­cze kilka dni temu był tu sa­mo­wład­nym władcą, pa­nem ży­cia i śmierci mi­liona lu­dzi. Te­raz jed­nak jego je­dy­nym ce­lem było do­sta­nie się na tę cho­lerną mo­to­rówkę.

– W tych skrzy­niach jest do­ku­men­ta­cja nie­zmier­nie ważna dla Rze­szy – spró­bo­wał ostat­niej szansy.

– Do­prawdy? – Ofi­cer skrzy­wił się iro­nicz­nie. – Sły­szę to dzi­siaj już ja­kiś dzie­siąty raz. Zo­staje albo ba­gaż, albo pan.

– Czego chce ten ofi­cer, ko­cha­nie? – Ger­truda wy­chy­liła się z sa­mo­chodu. W jej gło­sie usły­szał ton pa­niki.

Tak, sta­now­czo zbyt długo zwle­kał z ucieczką. Wszystko przez te nerwy. Le­d­wie go­dzinę temu pod­czas przy­go­to­wy­wa­nia ewa­ku­acji z jego uko­cha­nej re­zy­den­cji na Wy­spie So­bie­szew­skiej inny ofi­cer We­hr­machtu po­sta­wił mu po­dobne ul­ti­ma­tum. Za­bro­nił za­ła­dunku cen­nych me­bli gdań­skich, rzeźb i ob­ra­zów, które Ger­truda chciała za­brać ze sobą. A te­raz to... Nerwy miał na­pięte jak po­stronki. To mia­sto za­wdzię­czało mu tak wiele, a te­raz trak­to­wało go jak zwy­kłego de­zer­tera.

– W po­rządku – po­wie­dział głu­cho. – Pro­szę za­dbać, aby te wa­lizki tra­fiły do ma­ga­zynu sztabu.

– Oczy­wi­ście – od­po­wie­dział leut­nant. – Tylko po­ko­namy Ru­skich, a po­tem na­tych­miast zajmę się pań­skim ba­ga­żem.

Al­bert For­ster udał, że nie sły­szy tej im­per­ty­nenc­kiej uwagi. Te­raz naj­waż­niej­sze było, żeby oca­lić ży­cie. I nie wpaść w ręce tych Azja­tów, któ­rzy za­mknę­liby go w że­la­znej klatce i ob­no­sili po Dłu­gim Targu jak zdo­byczną małpę. Bry­lanty i złote mo­nety i tak mieli za­szyte w płasz­czach. Wy­star­czy na po­czą­tek. A po­tem po­wróci po rze­czy cen­niej­sze...

Przy­na­glani przez ofi­cera we­szli na po­kład mo­to­rówki. For­ster sta­nął na ru­fie, aby jak naj­dłu­żej wi­dzieć miej­sce, nad któ­rym tak długo pa­no­wał i które przy­wró­cił Rze­szy. Na­wet Füh­rer mu wtedy gra­tu­lo­wał... Dymy po­ża­rów snuły się jak splą­tane war­ko­cze nad pło­ną­cym mia­stem. Ze ści­śnię­tym ser­cem pa­trzył, jak od­dala się brzeg, a wraz z nim strze­li­ste wieże ko­ścio­łów i da­chy ka­mie­ni­czek, które były świad­kami jego chwały.

Tylko on znał ta­jem­nicę, którą skry­wało to mia­sto. I tylko ta świa­do­mość trzy­mała go jesz­cze przy ży­ciu. Nie wie­dział, jak wy­glą­dać bę­dzie przy­szłość za pięć, dzie­sięć czy pięć­dzie­siąt lat. Ale wie­dział jedno: że Dan­zig był jego mi­ło­ścią i prze­zna­cze­niem, nie­wy­czer­pa­nym źró­dłem siły i nie­mal nad­ludz­kiej mocy. Niemcy prze­grały. Nie udało się, cho­ciaż zwy­cię­stwo było tak bli­sko. Ale była jesz­cze przy­szłość: nie­od­gad­niona i nie­za­pi­sana...

Spoj­rzał przed sie­bie. W od­dali, na ho­ry­zon­cie wi­dać było świa­tła Helu. Za nimi była już tylko wol­ność.

ROZ­DZIAŁ I

BLIND

1.

Nie­dziela, 13 maja 2018

Głos re­dak­tora Sto­lar­skiego za­mie­niony z fali dźwię­ko­wej w im­pulsy elek­tryczne po­mknął znad Wy­spy Spi­chrzów do naj­bliż­szej sta­cji ba­zo­wej w Gdań­sku, a na­stęp­nie do sta­cji kon­tro­l­nej. Uwiązł tam tylko na uła­mek se­kundy, by na­stęp­nie po­pę­dzić na po­łu­dnie kraju. Z szyb­ko­ścią la­sera gnał nad zie­mią, mi­ja­jąc po dro­dze ka­szub­skie je­ziora, wieże ko­ścio­łów i wiel­ko­pol­skie ni­ziny. Bły­ska­wicz­nie do­tarł do sta­cji prze­kaź­ni­ko­wej w Kar­ko­no­szach. Stam­tąd im­pulsy elek­tryczne z za­szy­fro­wa­nym gło­sem re­dak­tora na­czel­nego po­wę­dro­wały już bez­po­śred­nio na wzgó­rze i tra­fiły pro­sto do słu­chawki od­biorcy.

Adam Berg skoń­czył roz­mowę i we­tknął te­le­fon ko­mór­kowy do tyl­nej kie­szeni. Wia­do­mość była za­ska­ku­jąca, ale mówi się trudno. Sto­lar­ski do­ma­gał się jego po­wrotu do Gdań­ska, a on nie mógł tego we­zwa­nia zlek­ce­wa­żyć. Wy­skro­bał ostat­nią kępę bie­drzeńca z ka­mien­nego pod­łoża i odło­żył ło­patę. Czuł przy­jemne zmę­cze­nie, wła­śnie tego mu dzi­siaj było trzeba. Dzień był sło­neczny, ale rześki. Brudny pat­chwork po­szar­pa­nych chmur, za­le­ga­jący jesz­cze ran­kiem nad do­liną, roz­pły­nął się już w amal­ga­ma­cie błę­kitu i zło­tych roz­bły­sków, któ­rymi pło­nęło te­raz niebo. Berg wi­dział stąd ry­su­jące się w od­dali pio­nowe fi­lary Kru­czych Skał. Po le­wej ręce z po­ran­nej mgły wy­ła­niał się Kar­pacz. Lu­bił to miej­sce. Na­le­żało do niego. I tylko do niego.

Otarł pot z czoła i uważ­nie zlu­stro­wał swoje dzieło. Oczysz­czony z ka­mieni i trawy, względ­nie wy­rów­nany frag­ment skały two­rzył nie­wielki, zwę­ża­jący się klin do­cho­dzący do drzwi jego gór­skiej sa­motni na zbo­czu Kru­czej Kopy. „Gór­ską sa­mot­nią” na­zwał tę ru­derę Ju­rek Lo­dziarz, je­dyny czło­wiek, któ­rego tu za­pro­sił. Sie­dzieli na ła­wie, którą wła­sno­ręcz­nie zło­żył ze skal­nych cio­sów od­na­le­zio­nych na obrze­żach działki. Po­pi­jali al­ko­hol i cze­kali na za­chód słońca, który przy­cho­dził tu­taj na­gle jak za pstryk­nię­ciem włącz­nika, aby po­tem rów­nie szybko zga­snąć i roz­pły­nąć się w rdza­wym mroku. Drzewa na zbo­czu ob­ra­stały ci­szą i mil­cze­niem, a ich ob­le­piała ciem­ność, lepka od al­ko­holu, wie­czor­nej wil­goci i ostrego za­pa­chu mę­skich spo­co­nych ciał. Whi­sky wcho­dziła im gładko. Wy­pili całą bu­telkę osiem­na­sto­let­niego nie­bie­skiego chi­vasa, którą cho­mi­ko­wał na dnie ku­chen­nej szafki. Sto­jąc na skraju zbo­cza, darli się ile sił w płu­cach, jakby chcieli tym eks­ta­tycz­nym wrza­skiem za­krzy­czeć cały ten par­szywy czas, za­krzy­wić tę nie­ubła­ganą cza­so­prze­strzeń i po­wró­cić do sa­mego po­czątku, gdy wszystko było jesz­cze nie­do­okre­ślone i moż­liwe.

– Nie­źle się tu urzą­dzi­łeś – po­wie­dział Lo­dziarz i bek­nął przy tym po­tęż­nie. – Praw­dziwe gniazdko. Azyl tylko dla or­łów, można po­wie­dzieć.

– Nie pij wię­cej, chłop­cze, bo ci szko­dzi.

Berg zsu­nął się z ławy i po­ło­żył na ziemi. Była chłodna jak nóż przy­kła­dany do czoła. Pach­niała zio­łami i słodką wo­nią pa­ru­jącą z po­kry­tych wil­go­cią wzgórz, jaką wy­czu­wał za­wsze o zmierz­chu.

Ale to było wczo­raj. Po Lo­dzia­rzu po­zo­stała tylko pu­sta bu­telka pod zle­wem i wspo­mnie­nie kaca, który po­ja­wił się na­stęp­nego ranka. Sa­mot­nia, w któ­rej miesz­kał na tym wznie­sie­niu, tak na­prawdę była nie­wielką chatą wy­bu­do­waną z ka­mie­nia jesz­cze za cza­sów nie­miec­kich, gdy te te­reny pe­ne­tro­wali gór­nicy Got­t­frieda Exnera po­szu­ku­jący sza­fi­rów i szla­chet­nych ka­mieni. Od­krył ją przy­pad­kowo pięć lat temu pod­czas włó­częgi po ulu­bio­nych Kar­ko­no­szach. Oprócz chaty na wzgó­rzu przy­na­le­żał do tego miej­sca jesz­cze ka­wa­łek bu­ko­wego lasu za jego ple­cami.

Wła­ści­ciel, chy­try biz­nes­men ze Szklar­skiej Po­ręby, który prze­jął nie­ru­cho­mość po zmar­łej babce, nie miał serca do tego ka­wałka nie­wdzięcz­nej góry. Stała zbyt da­leko od jego domu i tu­ry­stycz­nych szla­ków. Do Kar­pa­cza można było do­je­chać tylko jedną, za­nie­dbaną drogą. W za­chwy­co­nych oczach Adama nie­omyl­nie zo­ba­czył szansę na osku­ba­nie fra­jera. Targi nie trwały długo. Berg po­je­chał do Gdań­ska, spie­nię­żył co się dało, sprze­dał dwa naj­cen­niej­sze ob­razy ze swo­jej ma­łej ko­lek­cji i po­kłu­so­wał z po­wro­tem do Szklar­skiej Po­ręby. Po dwóch ty­go­dniach stał się pa­nem na kar­ko­no­skich wło­ściach. Wszy­scy zna­jomi pu­kali się w czoło i py­tali, jak za­mie­rza – miesz­ka­jąc w Gdań­sku – spę­dzać wolny czas w od­le­głym o sie­dem­set ki­lo­me­trów miej­scu. Sam miał wiele wąt­pli­wo­ści. Ale, jak wszyst­kich lu­dzi znad mo­rza, cią­gnęło go w góry. Opra­co­wał trasę i naj­lep­sze go­dziny do­jazdu. Wy­ru­szał z Trój­mia­sta za­wsze w czwar­tek po po­łu­dniu, kiedy kraj do­piero za­czy­nał przy­po­mi­nać so­bie o nad­cho­dzą­cym week­en­dzie. Au­to­stradą A1, a na­stęp­nie drogą S8 po­tra­fił do­trzeć na miej­sce w sie­dem go­dzin.

Od­wie­dzał chatę, kiedy tylko po­zwa­lał mu na to czas. Tak jak te­raz, kiedy cała Pol­ska świę­to­wała sło­neczny week­end. Na­wet tu­taj do­cie­rał za­pach kar­kówki i kieł­basy sma­żo­nych na gril­lach, prze­ni­ka­jący cały Kar­pacz ni­czym współ­cze­sny fe­ro­mon Pol­ski A.D. 2018.

„Czas wra­cać” – po­my­ślał i po raz ostatni ob­rzu­cił spoj­rze­niem swoją sa­mot­nię. Oczysz­czane przez dwa dni w po­cie czoła ka­mienne pod­łoże, na któ­rym stała chata, wy­glą­dało nie­po­zor­nie. Od­sło­nił za­le­d­wie nie­wielki frag­ment po­dwó­rza. Cze­kało go jesz­cze wiele pracy. Już kiedy przy­był tu pierw­szy raz, za­uwa­żył nie­ty­powe pod­łoże. W Kar­ko­no­szach nie bra­ko­wało skał i gra­ni­to­wych ostań­ców. Ale skalny fun­da­ment pod jego dom­kiem nie da­wał mu spo­koju. Był nie­ade­kwatny, jakby po­wie­działa to jego dziew­czyna Ola. Ktoś za­dał so­bie nie­gdyś wiele trudu, aby splan­to­wać ka­wał po­rząd­nej skały, którą na­stęp­nie wy­ko­rzy­stał w cha­rak­te­rze fun­da­mentu pod nie­po­zorną chatę. Po co? Coś tu wy­raź­nie nie pa­so­wało. Ta ta­jem­nica była do­dat­kową klamrą spi­na­jącą go z tym uro­czy­skiem. Za każ­dym po­by­tem za­ka­sy­wał rę­kawy i wma­wia­jąc so­bie, że robi to dla roz­ru­sza­nia mię­śni, pra­co­wi­cie od­sła­niał ko­lejne cen­ty­me­try twar­dego pod­łoża. Już po kilku go­dzi­nach pracy za­uwa­żył, że po­wierzch­nia fun­da­mentu da­lece wy­kra­cza poza ob­rys chaty. To tylko pod­sy­ciło jego cie­ka­wość. Nie­gdyś mu­siało stać tu więk­sze do­mo­stwo. Może rze­czy­wi­ście na­le­żało do Exnera, o któ­rego za­gi­nio­nej ko­lek­cji sza­fi­rów, ko­run­dów i tur­ma­li­nów krą­żyły do dzi­siaj le­gendy? Po­dobno w XVIII wieku po­szu­ki­wał on w Kar­ko­no­szach szla­chet­nych ka­mieni. Za­ło­żył tu na­wet dwie ko­pal­nie glinki ka­oli­no­wej pra­cu­jące na po­trzeby ma­nu­fak­tur z Ber­lina. Mó­wiło się, że za tonę tej glinki wy­ko­rzy­sty­wa­nej do wy­robu por­ce­lany wła­ści­ciel ko­palni otrzy­my­wał 20 fran­ków w zło­cie. W wy­niku tych prac po­wstały dwie ni­sze, które przez lor­netkę mógł wy­pa­trzyć na jed­nym z fi­la­rów Kru­czych Skał.

Do że­glar­skiego worka Berg spa­ko­wał fla­ne­lowe ko­szule i nie­prze­ma­kalną kurtkę, która do­brze za­bez­pie­czała go przed po­ran­nym chło­dem. Od­dziel­nie upchnął lap­top i spraw­dził, czy nie za­po­mniał za­si­la­cza. Za­mknął drzwi chaty i za­pa­ko­wał cały maj­dan do sa­mo­chodu Kia Soul, któ­rym ostat­nio się po­ru­szał. Wóz przy­po­mi­nał lon­dyń­ską tak­sówkę i wła­śnie dla­tego mu się po­do­bał. Nie lu­bił przy­wią­zy­wać się do rze­czy ma­te­rial­nych. A jego kia przy­po­mi­nała wła­śnie taki użyt­kowy we­hi­kuł umoż­li­wia­jący do­tar­cie z punktu A do punktu B. Za­mie­rzał jak naj­szyb­ciej prze­mknąć przez „kraj w ru­inie” i obiad zjeść już w so­poc­kim Bro­wa­rze – ulu­bio­nej miej­scówce jego i Oli. Ola... Wspo­mnie­nie jej dłu­gich nóg opla­ta­ją­cych mu plecy spra­wiło, że na­gle za­częło mu się spie­szyć, cho­ciaż miał świa­do­mość, że w Gdań­sku nikt na niego nie czeka. Prze­krę­cił klu­czyk w sta­cyjce i za­czął ostroż­nie zjeż­dżać w dół. Za­po­wia­dał się piękny długi dzień.

2.

Ro­ze­rwał rolkę ban­dażu i pie­czo­ło­wi­cie roz­wi­nął ją na stole. Ma­te­ria była miękka i śnież­no­biała, taka jak trzeba. Wie­dział, że za chwilę ta biel zo­sta­nie zgwał­cona, na­gle i bez ostrze­że­nia krwi­stą plamą, która wy­peł­znie na ze­wnątrz przez pory ban­daża. Czuł się spo­kojny, jak za­wsze gdy było już po wszyst­kim. Mógłby za­mknąć oczy i trwać w tym bło­go­sta­nie, który przy­no­sił mu uko­je­nie. Jak za­wsze... Ostat­nio tłu­kło mu się po gło­wie to wła­śnie słowo. Dla­czego wła­śnie to? „Czort wie” – po­my­ślał i po­tarł ręką nie­do­go­lony pod­bró­dek. Może dla­tego, że słowo „za­wsze” w rze­czy­wi­sto­ści jest tak zdra­dliwe i kru­che jak szklane na­czy­nie? Ktoś my­śli, że mu do­brze tak jak jest i że ten stan jest mu dany raz na za­wsze. „Nic bar­dziej myl­nego” – uśmiech­nął się do sie­bie w my­ślach. Wy­star­czy je­den cios brzy­twą i wszystko się zmie­nia. W ułamku se­kundy świat wy­wraca się do góry no­gami. Nic już nie jest ta­kie jak przed­tem. Za­równo dla kata, jak i ofiary. Tak jak dla tego ludz­kiego ścierwa, które le­żało przed nim na pod­ło­dze.

Tak jak się spo­dzie­wał, tam­ten go za­pa­mię­tał. Dla­tego naj­pierw uważ­nie zlu­stro­wał go przez ju­da­sza w drzwiach, a po­tem wpu­ścił bez wa­ha­nia do środka. Miesz­kał skrom­nie. Oleo­dru­kowa święta ro­dzina na ścia­nie. Że­liwne łóżko nie­równo za­słane ko­cem. Ku­chenka za­wa­lona sto­sem brud­nych ta­le­rzy. Puszka po pa­pry­ka­rzu szcze­ciń­skim na pod­ło­dze. Ba­nalne wnę­trze, ide­alne dla czło­wieka bez wła­ści­wo­ści.

– Po­ga­dać przy­sze­dłem – po­wie­dział chra­pli­wie, a tam­ten na­tych­miast przy­jął to wy­tłu­ma­cze­nie jako oczy­wi­ste, jakby oba­wiał się, że ten nie­spo­dzie­wany gość to tylko przy­wi­dze­nie, które szybko się roz­wieje.

– Może her­baty? – za­py­tał tam­ten, a on po chwili wa­ha­nia się zgo­dził. Osta­tecz­nie mógł mu jesz­cze prze­dłu­żyć te kilka mi­nut ży­cia. Wła­śnie ten mo­ment za­wsze krę­cił go naj­bar­dziej. On już wie­dział – tam­ten jesz­cze nie. Był Bo­giem. Mógł jesz­cze zmie­nić zda­nie. Wy­pić her­batę, po­pier­do­lić o ni­czym i wyjść, da­ro­wu­jąc ska­zań­cowi to jego „za­wsze”. Jesz­cze raz wej­rzał głę­boko w otę­piałe oczy go­spo­da­rza. Nie, nie tym ra­zem. Śmieć po­zo­sta­nie śmie­ciem. Wła­śnie przy­niósł z kuchni dwie fi­li­żanki, pró­bu­jąc po­wstrzy­mać drże­nie rąk. Le­dwo po­włó­czył no­gami obu­tymi w śmieszne kap­cie. Nie­gdyś były białe i miały na­pis „Ho­tel So­fi­tel”. Skąd on je za­je­bał, z ho­telu? Chyba nie w tym ży­ciu.

Do­piero te­raz za­uwa­żył, że śmieć ma kota. Sie­dział w ką­cie kuchni i wy­li­zy­wał resztki z wy­szczer­bio­nej mi­ski. Pew­nie żarli ra­zem ten pa­pry­karz z jed­nego na­czy­nia. Tam­ten coś mam­ro­tał, ale on nie słu­chał. Już czas.

Pod­niósł się z krze­sła, ob­szedł stół i pod­szedł do niego bli­żej. Spoj­rzał w zdzi­wione oczy, a na­stęp­nie szyb­kim ru­chem chwy­cił go lewą ręką za włosy. Były rzad­kie i nie­przy­jem­nie tłu­ste. W pra­wej trzy­mał już za­krzy­wioną jak księ­życ brzy­twę, którą sam pod­ostrzył na skó­rza­nym pa­sie.

– Co ty, kurwa... – Tam­ten za­uwa­żył ostrze i szarp­nął się gwał­tow­nie do tyłu z nie­spo­dzie­waną siłą.

Pod­ciął gar­dło jed­nym szyb­kim ru­chem. Nie za głę­boko, aby ju­cha nie roz­lała się zbyt gwał­tow­nie. Sze­roko otwar­tymi oczami ob­ser­wo­wał, jak na skó­rze po­ja­wia się ciemna szcze­lina, która po se­kun­dzie roz­warła brzegi, za­mie­nia­jąc się w pul­su­jącą roz­pa­dlinę. Spoj­rzał z uzna­niem. Cię­cie było równe, pra­wie ide­alne. Tam­ten za­czął wierz­gać w kon­wul­sjach, pró­bu­jąc rę­kami po­wstrzy­mać krwa­wie­nie. Ale on nie zwol­nił uści­sku. Po­cze­kał kilka se­kund, aż ciało za­marło. Lu­bił ten mo­ment. To tak jakby świe­ciło słońce, a po­tem pstryk. I na­staje ciemna noc.

– Na amen – za­chi­cho­tał i wy­tarł brzy­twę o ko­szulę trupa.

Te­raz oczy, bez nich to za­da­nie nie mia­łoby sensu...

Ale to było mi­nutę temu. Te­raz mu­siał wró­cić do wy­peł­nia­nia za­da­nia. Tylko wtedy jego ro­bota bę­dzie miała sens. Do­kład­nie oban­da­żo­wał głowę trupa, war­stwa po war­stwie, po­cząw­szy od szczęki, a skoń­czyw­szy na szczy­cie głowy. Nie spie­szył się. Opa­tru­nek mu­siał być zro­biony jak na­leży. Tak jak u mi­strza. Gdy skoń­czył, usiadł po­now­nie na krze­śle na­prze­ciwko. Za­czął się już nie­cier­pli­wić, wy­cze­ku­jąc, aż krew prze­nik­nie przez ma­te­riał. Wresz­cie na gło­wie trupa w miej­scu, gdzie nie­gdyś miał oczy, wy­kwi­tły dwie szkar­łatne plamy.

– Ide­al­nie – mruk­nął do sie­bie.

Zde­cy­do­wa­nie miał dzi­siaj do­bry dzień. Wszystko wy­szło tak, jak to so­bie za­pla­no­wał. Te­raz na­pis. To na­le­żało do planu. Pod­szedł do ściany i wy­ka­li­gra­fo­wał wiel­kimi li­te­rami to słowo. Ćwi­czył tę ka­li­gra­fię w domu, a po­tem kartki spa­lił w po­piel­niczce.

Za­ło­żył la­tek­sowe rę­ka­wiczki. Wziął swoją szklankę i do­kład­nie umył pod kra­nem. Wy­czy­ścił klamkę i opar­cie krze­sła. Do­piero wtedy skie­ro­wał się ku wyj­ściu. Po raz ostatni omiótł spoj­rze­niem po­miesz­cze­nie, które opusz­czał.

– Na­prawdę ide­al­nie – mruk­nął do sie­bie i za­mknął ci­cho drzwi.

3.

Po­nie­dzia­łek, 14 maja

Pod­in­spek­tor An­drzej Su­chy od pew­nego czasu na wi­dok strzel­nicy po­li­cyj­nej przy ulicy Har­fo­wej, gdzie zwy­cza­jowo ćwi­czyli po­li­cjanci z jego ko­mendy, do­sta­wał zgagi i kwa­soty żo­łądka. Pierw­sze symp­tomy złego za­uwa­żył przed ro­kiem. Jak każdy po­li­cjant raz na pół roku mu­siał pod­dać się obo­wiąz­ko­wemu spraw­dzia­nowi strze­lec­kiemu. Trzeba było za­li­czyć je­den z trzech spraw­dzia­nów: ze strze­la­nia szyb­kiego, dy­na­micz­nego i sy­tu­acyj­nego. Zwy­kle wy­bie­rał to ostat­nie, bo wy­star­czyło od­dać tylko dwa strzały. Szło mu do­brze, nie­gdyś był asem w tej dzie­dzi­nie. Jed­nak wtedy, przed ro­kiem, coś się zmie­niło: wy­strze­lał wy­nik na gra­nicy za­li­cze­nia. Do ar­ku­sza wpi­sano mu ocenę za­le­d­wie do­pusz­cza­jącą. Po po­wro­cie do domu opróż­nił bu­telkę wódki, ła­miąc ślub abs­ty­nen­cji, któ­rego prze­strze­gał do­kład­nie od 123 dni. Każdy ko­lejny dzień cał­ko­wi­tej trzeź­wo­ści od­ha­czał na ka­len­da­rzu wi­szą­cym na lo­dówce obok ma­gne­sów z wi­do­kami zam­ków i miast, które nie­gdyś od­wie­dził z żoną pod­czas wa­ka­cyj­nych wo­jaży. Za­mek w Kwi­dzy­nie, dom Ko­per­nika w To­ru­niu, ka­te­dra w Ce­falù na Sy­cy­lii...

Te­raz te ma­gnesy wy­glą­dały jak pa­miątki z in­nej ga­lak­tyki. Jego ko­smo­sem było od lat to mia­sto, od któ­rego był uza­leż­niony i któ­rego nie­na­wi­dził za­ra­zem: zdra­dliwe, ka­pry­śne i mroczne. W Gdań­sku li­czyły się tylko pod­zie­mia, pod­skórne ka­nały wy­peł­nione am­fe­ta­miną, spermą i krwią. Za­bytki na po­wierzchni przy­po­mi­nały ma­kiety dla tu­ry­stów trza­ska­ją­cych zdję­cia na prawo i lewo oraz nie­świa­do­mych istoty rze­czy. Rano zdarł ka­len­darz z lo­dówki i wy­rzu­cił do ko­sza na śmieci. Już nie był po­trzebny.

Na drugi dzień za­pi­sał się do oku­li­sty. Dia­gnoza była bru­talna. Przy­było mu diop­trii. Wzrok po­gar­szał się w szyb­kim tem­pie. Do­pa­so­wano mu lep­sze oku­lary. Na ko­lej­nym spraw­dzia­nie wo­lał już jed­nak nie ry­zy­ko­wać i za­ła­twić sprawy po swo­jemu.

I tak miało już po­zo­stać. Od­dał dwa strzały w re­gu­la­mi­no­wym cza­sie dwóch se­kund. Po­cze­kał na ko­mendę pro­wa­dzą­cego ćwi­cze­nia: „Roz­ła­duj! Do góry broń!”. Wy­jął ma­ga­zy­nek i oka­zał swego glocka 19.

Sto­jący na sta­no­wi­sku obok pod­in­spek­tor Ka­nia z ko­mi­sa­riatu we Wrzesz­czu zer­k­nął na niego cie­ka­wie.

– A, Su­chy. Niech bę­dzie po­chwa­lony. Ty jesz­cze nie na eme­ry­tu­rze? Nie po­wi­nie­neś tu przy­cho­dzić, dla bez­pie­czeń­stwa in­nych. Po­dobno roz­rzut masz co­raz więk­szy.

– O, Ka­nia. Dzień do­bry. – Su­chy ob­rzu­cił go uważ­nym spoj­rze­niem. – A ty nie za­bez­pie­czasz dzi­siaj ja­kiejś de­mon­stra­cji? Po­dobno zaj­mu­jesz się te­raz wy­łącz­nie śle­dze­niem dzia­ła­czy KOD-u.

– Ro­bię to, co mi każą. – Szy­der­czy gry­mas na twa­rzy Kani znik­nął rów­nie szybko, jak się po­ja­wił. – I to­bie też to ra­dzę.

– Może i wzrok nie ten, ale w ta­kie dup­sko jak twoje za­wsze tra­fię. Co ty żresz, na Boga, że się tak utu­czy­łeś? – Su­chy spoj­rzał iro­nicz­nie na wielki brzuch roz­mówcy.

– Do­igrasz się kie­dyś, Su­chy. A wiesz dla­czego? Bo nikt cię nie lubi. Na­wet ty sam sie­bie nie cier­pisz – od­po­wie­dział Ka­nia ob­ra­żo­nym to­nem i skie­ro­wał swoje sło­nio­wate ciel­sko ku wyj­ściu.

Su­chy otarł spo­cone czoło. To już nie była ta po­li­cja, którą pa­mię­tał. Miał w niej co­raz mniej ko­le­gów. Co­raz mniej ro­zu­miał. Ta­kie gów­niane czasy. Pra­co­wał w pio­nie kry­mi­nal­nym i dla­tego omi­jały go przy­kre za­da­nia, ja­kie mu­siał wy­peł­niać Ka­nia. Może ja­koś do­trwa do eme­ry­tury. Może...

Po­cze­kał, aż obecni na strzel­nicy po­li­cjanci zda­dzą broń i od­dalą się do swo­ich wy­słu­żo­nych skód i da­cii na par­kingu. Do­piero wtedy pod­szedł do pro­wa­dzą­cego szko­le­nie.

– Cześć, An­ton. – Po­dał dłoń ofi­ce­rowi po­chy­lo­nemu nad tar­czami strzel­ni­czymi. – Jak w domu?

– Nie py­taj. Le­piej to już było.

– No tak, skąd ja to znam. To jak, umowa stoi?

– Stoi. Nie bój nic. Wiele ci za­wdzię­czam. Nie za­po­mnę, jak mi kry­łeś ty­łek, wtedy po tej ak­cji u ju­bi­lera...

Su­chy prze­rwał mu ge­stem ręki.

– Na­wet tego nie pa­mię­tam – po­wie­dział. – By­waj!

An­ton od­pro­wa­dzał go spoj­rze­niem, do­póki pod­in­spek­tor nie znik­nął w furtce wio­dą­cej na par­king. Do­piero wtedy wy­cią­gnął tar­cze strzel­ni­cze Su­chego. Przyj­rzał im się uważ­nie i po­krę­cił głową. Prze­strze­liny były na gra­nicy tar­czy. Mógł wy­sta­wić co naj­wy­żej dwójkę, czyli naj­niż­szą ocenę do­pusz­cza­jącą. Za­mie­nił plan­sze, wy­cią­gnął dłu­go­pis i sta­ran­nie ka­li­gra­fu­jąc, wpi­sał we wła­ściwą ru­brykę: „ocena do­bra”.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki