Czarna krew - Krzysztof Bochus - ebook + audiobook + książka

Czarna krew ebook i audiobook

Krzysztof Bochus

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Pasjonująca saga kryminalna z wielką historią w tle.

Czerwiec 2022.

Ktoś celowo podpala nocny klub w centrum Warszawy. W pogorzelisku znalezione zostaje ciało zamordowanego właściciela klubu, Jakuba Korna. To tragiczne zdarzenie uruchamia lawinę dramatycznych zdarzeń, które niczym fatum, ciąży nad rodziną Kornów. Na jej zlecenie śledztwo podejmuje Marek Smuga, prywatny detektyw, były oficer policyjnej dochodzeniówki, który musiał odejść ze służby w dwuznacznych okolicznościach.

Dochodzenie przypomina morderczy tor przeszkód. Pojawia się kolejny trup. Mnożą się mylne tropy. Smuga nie może liczyć na nikogo. Policja mu nie ufa, a mająca dwuznaczną przeszłość rodzina Kornów, sama staje w centrum podejrzeń.

Październik 1944

Spalona przez Niemców Warszawa dogorywa. Na prawym brzegu Wisły instaluje się NKWD. Wśród miejscowej ludności karty rozdaje lokalny watażka o pseudonimie Czarny. Stojąc na czele własnej bandy, bezwzględnie zaprowadza swoje porządki. Karze i grabi miejscowych złodziei, psuje szyki szabrownikom, wymusza okupy. Kim jest i jakimi pobudkami się kieruje? Działa na rzecz podziemia czy może jest w cichej zmowie z UB? To tylko złodziej czy ktoś więcej?

Co łączy obie te pozornie niezależne historie?

Czarna krew to fascynująca opowieść o grzechach, które trudno odkupić. O wielkiej miłości przekraczającej granice dobra i zła. O tajemnicy, która pokonała czas i ludziach uwikłanych w meandry dziejów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 405

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 31 min

Oceny
4,4 (483 oceny)
268
153
52
6
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BarSzu

Nie oderwiesz się od lektury

Niestety audiobook to idealny przykład jak można totalnie zepsuć dobrą książkę. Lektor beznadziejny.
10
Mike781

Dobrze spędzony czas

Książka całkiem ciekawa. Polecam ebook. Audiobooka nie da się słuchać. Jeszcze nie słyszałam tak okropnie czytającego lektora. Zastanawiam się czy ten pan sam siebie słyszy? Makabra.
10
nodla

Nie oderwiesz się od lektury

W „Czarnej krwi” najnowszej powieści Krzysztofa Bochusa tylko zło pozostaje niezmienne. I historia, której biegu już nie da się zmienić. Nowi za to są bohaterzy, których losy zostaną w nią wplątane. Tu, w stolicy, czystością nie grzeszy ani miasto, ani oni. Bez względu na dzielącą ich różnicę czasową. Powojenna rzeczywistości i współczesna Warszawa, o której autor powiedział „zlepek obrazów rzeczywistości” (wywiad dla Zupełnie Inna Opowieść), mają swoje brudne tajemnice. Łączą i miejsca, i bohaterów. Przekonajcie się, co kryje się pod tym niejednoznacznym właściwie tytułem… „To było niegdyś jego miasto. Mroczne, żarłoczne, brudne. Nocami wypełnione podskórnym napięciem, pożądaniem i kompulsywną nerwowością, którą on potrafił zmienić w rzekę pieniędzy”. Letni, warszawski wieczór 2022 roku okazał się dosłownie gorący. W nocnym klubie „Kakadu” w centrum miasta dochodzi do podpalenia. W tym dramatycznym incydencie życie traci Jakub Korn, właściciel owego dobytku. Marek Smuga, prywatny de...
10
Dancia55

Nie oderwiesz się od lektury

Super, zresztą jak zwykle
10
dnyms

Dobrze spędzony czas

polecam
00

Popularność




Re­dak­cjaKa­ro­li­na Ma­cios
Ko­rek­taBo­że­na Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nieAgniesz­ka Kie­lak
Pro­jekt gra­ficz­ny okład­kiAnna Slo­torsz
Zdjęcia wy­ko­rzy­sta­ne na okład­ce©Mi­khay­lo­vskiy/Ado­be­Stock, Kon­dor/Ado­be­Stock, Ku­ra­py/Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skar­pa War­szaw­ska, War­sza­wa 2022 © Co­py­ri­ght by Krzysz­tof Bo­chus, War­sza­wa 2022
Ze­zwa­la­my na udo­stęp­nia­nie okład­ki ksi­ążki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67343-77-0
Wy­daw­ca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mo­wa Skar­pa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skie­go 2 lok. 24 03-475 War­sza­wa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.
.

Ta ksi­ążka to fik­cja li­te­rac­ka i wy­twór wy­obra­źni au­to­ra. Wszel­kie po­do­bie­ństwo do re­al­nych osób oraz zda­rzeń jest nie­za­mie­rzo­ne i ca­łko­wi­cie przy­pad­ko­we. Au­tor, ko­rzy­sta­jąc ze swo­jej li­cen­tia po­eti­ca, sta­rał się od­dać re­alia opi­sy­wa­nych miejsc, ale tyl­ko w ta­kim za­kre­sie, na jaki po­zwa­la­ła fa­bu­ła po­wie­ści.

MOTTO

Ka­żde­go ran­ka, ka­żdej nocyDla męki ktoś na świat przy­cho­dzi.Ka­żde­go ran­ka, ka­żdej nocyDla szczęśli­wo­ści ktoś się ro­dzi.Jed­ni się ro­dzą dla ra­do­ści,Inni dla nocy i ciem­no­ści.

Wil­liam Bla­ke, Wró­żby nie­win­no­ści. Po­ezje wy­bra­ne,prze­ło­żył i opra­co­wał Zyg­munt Ku­biak, PIW 1972.

1

Mi­ędzy­le­sie, pa­ździer­nik 1944

Byli le­d­wo wi­docz­ni na tle opusz­czo­nej fa­bry­ki. Dwa ludz­kie cie­nie w dłu­gich ka­po­tach roz­gląda­jące się po ru­mo­wi­sku za czy­mś god­nym uwa­gi. Na do­brą spra­wę mo­żna by ich wzi­ąć za Ży­dów w cha­sydz­kich cha­ła­tach, choć ta myśl by­ła­by rów­nie ab­sur­dal­na, jak stwier­dze­nie, że Niem­cy wy­gra­li woj­nę. Izra­eli­ci już daw­no po­szli do gazu, po­zo­sta­ła je­dy­nie zie­mia ni­czy­ja: spa­lo­na, pu­sta i od­py­cha­jąca w swej brzy­do­cie.

Czar­ny za­trzy­mał się na chwi­lę i ro­zej­rzał bacz­nie do­oko­ła. Uli­ca była pu­sta. Po­dmuch wia­tru wzbił w po­wie­trze sta­rą ga­ze­tę, któ­ra, roz­po­star­ta sze­ro­ko, uno­si­ła się nad ko­ci­mi łba­mi. Pa­no­wa­ła cmen­tar­na ci­sza. Do­pie­ro po czuj­nej lu­stra­cji te­re­nu dał znak to­wa­rzy­szo­wi i obaj znik­nęli w wy­rwie muru. Fa­bry­ka Szpo­ta­ńskie­go[I] prze­trwa­ła woj­nę w nie naj­lep­szym sta­nie, za­cho­wa­ły się jed­nak dach i ścia­ny. Na­dal sta­no­wi­ły so­lid­ną ochro­nę przed desz­czem i spoj­rze­nia­mi cie­kaw­skich. To wła­śnie dla­te­go zwró­ci­li na nią uwa­gę.

Ru­scy wkro­czy­li do Mi­ędzy­le­sia mie­si­ąc wcze­śniej, we wrze­śniu 1944, i tyle ich tu wi­dzia­no. Ulo­ko­wa­li się dwie sta­cje da­lej w kie­run­ku War­sza­wy. Mi­ędzy­le­sie było tyl­ko śmier­dzącym daw­nym Ka­czym Do­łem[1], a Anin ofe­ro­wał miesz­cza­ńskie wil­le z we­ran­da­mi i sady pe­łne słod­kich gru­szek, ja­błek oraz cze­re­śni. Może przy­po­mi­na­ły im ogro­dy Sym­fe­ro­po­la czy Ro­sto­wa? Na fa­bry­kę nie zwró­ci­li szcze­gól­nej uwa­gi. Już dużo wcze­śniej wy­pa­tro­szo­no ją ze wszyst­kie­go, co przed­sta­wia­ło ja­kąkol­wiek war­to­ść: mie­dzia­nych prze­wo­dów, sta­lo­wych rur, okien i de­sek. Z ro­bot­ni­czych to­a­let wy­rwa­no na­wet ki­ble.

Mężczy­źni we­szli do hali głów­nej. Była zde­wa­sto­wa­na. Wy­pe­łnia­ła ją masa rów­no­mier­nie roz­sy­pa­ne­go gru­zu i po­ła­ma­nych przed­mio­tów, z któ­rych pro­duk­cji sły­nęła kie­dyś fa­bry­ka. Mia­żdży­li bu­cio­ra­mi szcząt­ki ce­ra­micz­nych izo­la­to­rów, prze­kład­ni­ków i czar­nych wy­łącz­ni­ków. Omi­ja­li góry gru­zu wiel­ko­ści czło­wie­ka i kłęby po­rdze­wia­łe­go dru­tu, zo­sta­wia­jące­go na pal­cach nie­zmy­wal­ne śla­dy. Mur we­wnętrz­ny, od­dzie­la­jący halę od po­miesz­czeń biu­ro­wych, le­d­wie się trzy­mał, stra­sząc oczo­do­ła­mi wy­rwa­nych okien.

Ten ob­raz nędzy i znisz­cze­nia sta­no­wił ich szan­sę. W Mi­ędzy­le­siu tej je­sie­ni zo­sta­ło nie­wie­lu miesz­ka­ńców. Mało komu przy­szło­by do gło­wy za­pusz­czać się wie­czo­rem na te­ren zruj­no­wa­nej i opusz­czo­nej fa­bry­ki. Cza­sy były nie­pew­ne. Ru­scy strze­la­li do wszyst­kie­go, co się ru­sza – osta­tecz­nie znaj­do­wa­li się ci­ągle w stre­fie przy­fron­to­wej. Nie bra­ko­wa­ło ta­kże lum­pów i zło­dziei, któ­rzy kro­czy­li za wy­zwo­li­cie­la­mi ni­czym brud­na fala, za­le­wa­jąca ka­żdą, na­wet naj­mniej­szą dziu­rę.

Mężczy­źni przez chwi­lę szli ce­gla­nym la­bi­ryn­tem. Kie­dy do­tar­li do za­chod­niej ścia­ny, od stro­ny to­rów, Czar­ny po­chy­lił się i oczy­ścił z gru­zów ka­wa­łek podło­gi. Od­sło­ni­ła się kla­pa z me­ta­lo­wym uchwy­tem.

– Pie­rzyn­ka, właź – za­ko­men­de­ro­wał.

Ze­szli po że­liw­nych schod­kach i za­su­nęli za sobą kla­pę. To była ich baza na Mi­ędzy­le­sie, Anin i Mie­dze­szyn, czar­na dziu­ra, w któ­rej sta­wa­li się nie­wi­dzial­ni. Nie po­trze­bo­wa­li czap­ki nie­wid­ki, aby znik­nąć z oczu woj­sko­wym pa­tro­lom czy NKWD. Nie­gdyś mu­siał się tu mie­ścić ma­ga­zyn ebo­ni­to­wych izo­la­to­rów. Kil­ka z nich prze­trwa­ło woj­nę w nie­na­ru­szo­nym sta­nie. Cza­sa­mi bra­li je do ręki, ob­ra­ca­jąc w pal­cach ni­czym że­to­ny w ka­sy­nie. Były jak nie­mi świad­ko­wie epo­ki, barw­ne­go świa­ta, któ­ry już daw­no od­sze­dł w prze­szło­ść. Mie­li tu stół, ławę do sie­dze­nia, a na­wet po­rząd­ną lam­pę naf­to­wą z nie­wie­le im mó­wi­ącą przed­wo­jen­ną na­zwą na pod­sta­wie „Ra­fi­ne­ria Ja­sło”.

Dwie ko­lej­ne dziu­ple mie­ści­ły się w Otwoc­ku oraz Fa­le­ni­cy. Ko­rzy­sta­li z nich w ra­zie po­trze­by. Strze­żo­ne­go Pan Bóg strze­że.

Czar­ny za­pa­lił lam­pę i spoj­rzał na ze­ga­rek.

– Po­cze­ka­my jesz­cze go­dzi­nę – po­wie­dział. – Niech się ściem­ni.

Był wy­so­kim mężczy­zną o prze­ni­kli­wych oczach. W tych oczach było coś nie­po­ko­jące­go, coś, co spra­wia­ło, że Pie­rzyn­ka nie lu­bił w nie pa­trzeć.

– My­śli szef, że dzi­siaj przyj­dą? – za­py­tał.

– Tak sądzę. Są nie­cier­pli­wi.

– Wczo­raj ich nie było.

– Może coś im wy­pa­dło.

– Może... – Pie­rzyn­ka wy­jął skręta z kie­sze­ni. Po­często­wał Czar­ne­go, ale ten od­mó­wił ru­chem ręki. – Ale ja bym temu gra­na­to­we­mu nie ufał. Pies to pies. Sprze­da­łby dwa razy tę samą in­for­ma­cję?

– Po­dob­no ten po­li­caj nie jest głu­pi. Taki wiej­ski roz­tro­pek jak ty, Pie­rzyn­ka.

Ten za­ci­ągnął się dy­mem i zmarsz­czył czo­ło. Nie lu­bił swo­je­go prze­zwi­ska. Cze­go to lu­dzi­ska nie wy­my­ślą? Kie­dyś zro­bił włam do miesz­ka­nia pew­ne­go ad­wo­ka­ta w Ży­rar­do­wie, któ­ry aku­rat ba­wił w Za­ko­pa­nem. Ob­ro­bił cha­łu­pę na czy­sto: tu­zin sre­ber, tro­chę go­tów­ki, ze­ga­rek, kil­ka nie­złych gar­ni­tu­rów. No, opła­ci­ło się. Był już u sie­bie w domu, gdy so­bie przy­po­mniał, że sta­ra za­wsze mu su­szy­ła gło­wę o pie­rzy­nę. Pie­rzy­na to, pie­rzy­na tam­to. Weź i zor­ga­ni­zuj. Ła­two, kur­wa, po­wie­dzieć, zor­ga­ni­zuj. A co to on, Świ­ęty Mi­ko­łaj jest? Z far­ma­zo­na miał wy­trze­pać? Ale wte­dy, po­nie­wcza­sie, przy­po­mniał so­bie, że w sy­pial­ni me­ce­na­sa wi­dział taką fest po­du­chę: bia­łą, dużą, na­bi­tą pew­nie gęsim pie­rzem, ze sztyw­ny­mi ro­ga­mi. W sam raz dla sta­rej, żeby jej gębę za­pchać. No to wzi­ął so­bie na am­bit i po­ma­sze­ro­wał z po­wro­tem. Wra­cał już z fan­tem, gdy traf chciał, że po­du­cha od tego ści­ska­nia ja­koś się roz­dup­czy­ła i pu­ści­ła po szwach. Do tego za­czął pa­dać deszcz. Kie­dy po­li­cja go na­kry­ła, cały był ob­le­pio­ny bia­łym pie­rzem. No i okrzyk­nęli go Pie­rzyn­ką. Lu­dzie to zło­śli­wi są.

Drążył te­mat dzi­siej­szej ak­cji, ale tak na­praw­dę miał za­ufa­nie do Czar­ne­go. Od kie­dy przy­stał do jego ban­dy, wszyst­ko się zmie­ni­ło. Stać go było na kie­łba­sę i ma­chor­kę, a na­wet mógł coś odło­żyć na gor­sze cza­sy. In­nym prze­szka­dza­ło, że Czar­ne­go spo­wi­ja ja­kaś mgła ta­jem­ni­cy. Nikt nie wie­dział, skąd się na­gle po­ja­wił na pra­wym brze­gu ani kim był – czło­wie­kiem z lasu czy może wręcz prze­ciw­nie, ubec­kim kon­fi­den­tem i wty­ką? Ra­bo­wał dla sie­bie czy dla swych wpły­wo­wych mo­co­daw­ców, po­zo­sta­jących w cie­niu? Kto wie? No ale po co to komu wie­dzieć? Od ta­kie­go my­śle­nia może roz­bo­leć gło­wa. Nie mó­wi­ąc już o tym, że cie­ka­wo­ść mo­gła oka­zać się nie­bez­piecz­na. Ku­rew­sko nie­bez­piecz­na.

Mie­si­ąc wcze­śniej tego te­ma­tu ucze­pił się nie­ja­ki Sa­chej­ko, do­li­niarz ze spa­lo­nej Woli, ru­dzie­lec o wy­łu­pia­stych, bez­czel­nych oczach. Tra­fił do nich z obo­zu w Prusz­ko­wie, sam się pro­sił o przy­jęcie do ban­dy – Pie­rzyn­ka sły­szał to na wła­sne uszy. A po­tem po­ka­zał gość rogi. Od po­cząt­ku miał coś do Czar­ne­go. Niby wy­ko­ny­wał roz­ka­zy, ale nie­ustan­nie mru­czał pod no­sem z nie­za­do­wo­le­niem, słu­chał, a jak­by nie sły­szał. Pie­rzyn­ka wie­dział, że to nie po­trwa dłu­go. Znał Czar­ne­go. No i wy­kra­kał.

Wró­ci­li po ak­cji do dziu­pli w Otwoc­ku. Pa­li­li ogni­sko w ogro­dzie i smo­li­li ma­chor­kę. Mie­li już moc­no w czu­bie. Pili bim­ber, ob­ser­wu­jąc spod oka, jak Czar­ny dzie­li łupy. Tyl­ko on o tym de­cy­do­wał, ale za­sa­dy były sta­łe: do­sta­wa­li z re­gu­ły za­pła­tę w zra­bo­wa­nej go­rza­le, żyw­no­ści, odzie­ży i bu­tach, a for­sa i an­ty­ki, zwłasz­cza dzie­ła sztu­ki, przy­pa­da­ły Czar­ne­mu. Taki mus.

No i wte­dy się za­częło. Po­szło o ofi­cer­ską sza­blę. Ład­na sztu­ka, uła­ńska. Mia­ła ja­kiś gra­we­ru­nek na ostrzu. Wi­dzie­li, że Czar­ne­go bar­dzo on za­in­te­re­so­wał. Aż po­czer­wie­niał na twa­rzy i Pie­rzyn­ce prze­mknęła myśl, że może oni do tego domu przy­szli tyl­ko po sza­blę, bo po praw­dzie poza kil­ko­ma dro­bia­zga­mi gów­no tam było do po­dzia­łu.

– Ład­na ta sza­bel­ka – ode­zwał się nie­spo­dzie­wa­nie Sa­chej­ko i już wte­dy Pie­rzyn­ka zwie­trzył, że będą z tej gad­ki kło­po­ty.

Czar­ny nie od­po­wie­dział. Ba­we­łnia­ną szmat­ką uwa­żnie prze­cie­rał klin­gę. Wi­dzie­li, jak stal błysz­czy w świe­tle ogni­ska.

– Po spra­wie­dli­wo­ści my­ślę, że mnie się na­le­ży. Sza­bel­ka, zna­czy się. To ja ją zna­la­złem w sy­pial­ni tego sta­re­go capa.

– To ja tu rządzę i dzie­lę – po­wie­dział krót­ko Czar­ny, na­wet nie pod­no­sząc gło­wy.

– Tak było, ale być nie musi – od­pa­rł Sa­chej­ko i po­ci­ągnął po­rząd­ny łyk go­rza­ły. Na ko­la­nach trzy­mał ob­rzy­na.

– Po­wie­dzia­łem. Ko­niec te­ma­tu.

– Nie, kur­wa, nie ko­niec. – Sa­chej­ko po­ło­żył pra­wą dłoń na ob­rzy­nie. – Nie może być tak, że wszy­scy ry­zy­ku­je­my gło­wą, a po­tem do­sta­je­my tyl­ko okru­chy z pa­ńskie­go sto­łu. I je­den wiel­ki wódz za­gar­nia, nie wie­dzieć cze­mu, wszyst­ko. Sa­na­cja się sko­ńczy­ła. Te­raz mamy rów­no­ść, rządy ro­bot­ni­czo-chłop­skie.

Za­pa­no­wa­ła ci­sza. Pie­rzyn­ka sły­szał wła­sny od­dech.

– Rów­no­ść, po­wia­dasz... – Czar­ny pod­nió­sł klin­gę, jak­by spraw­dza­jąc, czy jest już ide­al­nie oczysz­czo­na.

– Ano. Zna­laz­ca fan­tu ma do nie­go pierw­sze­ństwo. Ta sza­bla to tyl­ko bu­rżuj­ski prze­ży­tek jest. Ale o za­sa­dę się roz­cho­dzi. Taka de­mo­kra­cja u nas za­pa­nu­je...

Czar­ny mil­czał przez chwi­lę, jak­by po­trze­bo­wał cza­su, aby prze­tra­wić te sło­wa.

– Nie ma się o co pie­klić, Sa­chej­ko – po­wie­dział wresz­cie. – Nie wie­dzia­łem, że tak ci za­le­ży na tej sza­bel­ce.

– Na­praw­dę? – Sa­chej­ko spoj­rzał nie­uf­nie spode łba.

– Ja­sne. Mó­wisz, co my­ślisz. Ta­kie two­je pra­wo. A do­bry z cie­bie zło­dziej, nie chcia­łbym ta­kie­go stra­cić. Chcesz, to weź... – Wy­ci­ągnął sza­blę w jego kie­run­ku.

Pa­trzy­li na tę sce­nę onie­mia­łym wzro­kiem. Ktoś wes­tchnął z ulgą.

Sa­chej­ko pod­nió­sł się z ta­bo­re­tu. Lek­ko za­chwiał się na no­gach. Opusz­czo­ny ob­rzyn na­dal tkwił w jego pra­wej ręce. Wi­dzie­li błysk trium­fu w za­mglo­nych al­ko­ho­lem oczach.

Wszyst­ko ro­ze­gra­ło się w ułam­ku se­kun­dy. Usły­sze­li tyl­ko świst po­wie­trza. Sa­chej­ko padł na­gle na ko­la­na z ci­chym jękiem. Miał nie­na­tu­ral­nie skrzy­wio­ną gło­wę. Po­trze­bo­wa­li chwi­li, aby do­strzec ciem­ną rysę na jego gar­dle. Po chwi­li buch­nęła z niej krew. Ob­fi­cie, jak gdy­by tyl­ko cze­ka­ła na ten mo­ment, aby wy­do­stać się na ze­wnątrz. Cia­ło zwa­li­ło się na zie­mię. Wi­dzie­li, jak kon­wul­syj­nie drga­ją sto­py w za­bło­co­nych ka­lo­szach. Po kil­ku­na­stu se­kun­dach wszyst­ko usta­ło. Krew szyb­ko wsi­ąka­ła w pia­sek.

– Ktoś jesz­cze chce wpro­wa­dzać tu nowe po­rząd­ki? – Czar­ny po­wió­dł po nich wzro­kiem i wy­ta­rł za­krwa­wio­ną klin­gę szma­tą. – Py­tam, bo u mnie nie ma de­mo­kra­cji. I ni­g­dy nie będzie. Czy to ja­sne?

No pew­nie, że ja­sne. To dla­te­go on, Pie­rzyn­ka, nie za­da­wał zbęd­nych py­tań. Po­zo­sta­li też nie. To był ich świat, wła­śnie tak urządzo­ny. Wy­bór był pro­sty: mo­gli być tyl­ko z Czar­nym albo gry­źć zie­mię w ano­ni­mo­wym dole, być może bez wła­snej ma­ków­ki. Jak ten fra­jer Sa­chej­ko, co się z dyk­ta­tu­rą pro­le­ta­ria­tu wy­rwał. No to o czym było tu my­śleć?

– Za pięć mi­nut idzie­my. – Wy­rwał go z roz­my­ślań głos Czar­ne­go.

Wy­szli po schod­kach na górę i spoj­rze­li przez szpa­rę w mu­rze. Ro­bi­ło się już sza­ro. Na nie­bie wi­sia­ły brud­ne, na­brzmia­łe chmu­ry. Wi­dzie­li tyl­ko tory ko­le­jo­we i ni­ski na­syp po dru­giej stro­nie. Ni­g­dzie żad­nych pa­tro­li ani prze­chod­niów.

Ide­al­na pora, żeby coś ukra­ść.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

Przy­pi­sy

[I] Fa­bry­ka Apa­ra­tów Elek­trycz­nych to fir­ma za­ło­żo­na w 1919 roku w War­sza­wie przez Ka­zi­mie­rza Szpo­ta­ńskie­go, pre­kur­so­ra prze­my­słu elek­tro­tech­nicz­ne­go w Pol­sce. Był to naj­wi­ęk­szy w przed­wo­jen­nej Pol­sce za­kład pro­du­ku­jący apa­ra­tu­rę elek­trycz­ną. Wy­twa­rza­no w nim mi­ędzy in­ny­mi łącz­ni­ki wy­so­kie­go, śred­nie­go i ni­skie­go na­pi­ęcia, urządze­nia do po­mia­rów elek­trycz­nych (w tym użyt­ko­wa­ne w ca­łym kra­ju licz­ni­ki ener­gii), apa­ra­ty do ra­cjo­nal­nej go­spo­dar­ki ru­chu oraz apa­ra­ty rent­ge­now­skie. Pod­sta­wo­wy za­kład pro­duk­cyj­ny mie­ścił się na war­szaw­skim Ka­mion­ku. W 1938 roku w zwi­ąz­ku z du­żym za­mó­wie­niem dla Cen­tral­ne­go Okręgu Prze­my­sło­we­go Szpo­ta­ński ku­pił w Ka­czym Dole (dzi­siaj Mi­ędzy­le­sie) po­sia­dło­ść wraz z za­bu­do­wa­nia­mi fa­brycz­ny­mi po szwedz­kiej fa­bry­ce wal­ców dro­go­wych Nils Bar­ren C.O. Do no­we­go za­kła­du prze­nió­sł nie­któ­re od­dzia­ły fa­bry­ki z Ka­mion­ka i w przed­dzień wy­bu­chu II woj­ny świa­to­wej w dwóch od­dzia­łach – w War­sza­wie i Mi­ędzy­le­siu – za­trud­niał łącz­nie oko­ło ty­si­ąca sze­ściu­set lu­dzi, w tym po­nad stu trzy­dzie­stu in­ży­nie­rów, a pro­duk­cja obej­mo­wa­ła czte­ry­sta ty­pów wy­ro­bów.

[1] Ka­czy Dół – do roku 1932 na­zwa obec­ne­go Mi­ędzy­le­sia, osie­dla w war­szaw­skiej dziel­ni­cy Wa­wer.

.