Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pasjonująca saga kryminalna z wielką historią w tle.
Czerwiec 2022.
Ktoś celowo podpala nocny klub w centrum Warszawy. W pogorzelisku znalezione zostaje ciało zamordowanego właściciela klubu, Jakuba Korna. To tragiczne zdarzenie uruchamia lawinę dramatycznych zdarzeń, które niczym fatum, ciąży nad rodziną Kornów. Na jej zlecenie śledztwo podejmuje Marek Smuga, prywatny detektyw, były oficer policyjnej dochodzeniówki, który musiał odejść ze służby w dwuznacznych okolicznościach.
Dochodzenie przypomina morderczy tor przeszkód. Pojawia się kolejny trup. Mnożą się mylne tropy. Smuga nie może liczyć na nikogo. Policja mu nie ufa, a mająca dwuznaczną przeszłość rodzina Kornów, sama staje w centrum podejrzeń.
Październik 1944
Spalona przez Niemców Warszawa dogorywa. Na prawym brzegu Wisły instaluje się NKWD. Wśród miejscowej ludności karty rozdaje lokalny watażka o pseudonimie Czarny. Stojąc na czele własnej bandy, bezwzględnie zaprowadza swoje porządki. Karze i grabi miejscowych złodziei, psuje szyki szabrownikom, wymusza okupy. Kim jest i jakimi pobudkami się kieruje? Działa na rzecz podziemia czy może jest w cichej zmowie z UB? To tylko złodziej czy ktoś więcej?
Co łączy obie te pozornie niezależne historie?
Czarna krew to fascynująca opowieść o grzechach, które trudno odkupić. O wielkiej miłości przekraczającej granice dobra i zła. O tajemnicy, która pokonała czas i ludziach uwikłanych w meandry dziejów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 405
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 10 godz. 31 min
Ta książka to fikcja literacka i wytwór wyobraźni autora. Wszelkie podobieństwo do realnych osób oraz zdarzeń jest niezamierzone i całkowicie przypadkowe. Autor, korzystając ze swojej licentia poetica, starał się oddać realia opisywanych miejsc, ale tylko w takim zakresie, na jaki pozwalała fabuła powieści.
MOTTO
Każdego ranka, każdej nocyDla męki ktoś na świat przychodzi.Każdego ranka, każdej nocyDla szczęśliwości ktoś się rodzi.Jedni się rodzą dla radości,Inni dla nocy i ciemności.
William Blake, Wróżby niewinności. Poezje wybrane,przełożył i opracował Zygmunt Kubiak, PIW 1972.
1
Międzylesie, październik 1944
Byli ledwo widoczni na tle opuszczonej fabryki. Dwa ludzkie cienie w długich kapotach rozglądające się po rumowisku za czymś godnym uwagi. Na dobrą sprawę można by ich wziąć za Żydów w chasydzkich chałatach, choć ta myśl byłaby równie absurdalna, jak stwierdzenie, że Niemcy wygrali wojnę. Izraelici już dawno poszli do gazu, pozostała jedynie ziemia niczyja: spalona, pusta i odpychająca w swej brzydocie.
Czarny zatrzymał się na chwilę i rozejrzał bacznie dookoła. Ulica była pusta. Podmuch wiatru wzbił w powietrze starą gazetę, która, rozpostarta szeroko, unosiła się nad kocimi łbami. Panowała cmentarna cisza. Dopiero po czujnej lustracji terenu dał znak towarzyszowi i obaj zniknęli w wyrwie muru. Fabryka Szpotańskiego[I] przetrwała wojnę w nie najlepszym stanie, zachowały się jednak dach i ściany. Nadal stanowiły solidną ochronę przed deszczem i spojrzeniami ciekawskich. To właśnie dlatego zwrócili na nią uwagę.
Ruscy wkroczyli do Międzylesia miesiąc wcześniej, we wrześniu 1944, i tyle ich tu widziano. Ulokowali się dwie stacje dalej w kierunku Warszawy. Międzylesie było tylko śmierdzącym dawnym Kaczym Dołem[1], a Anin oferował mieszczańskie wille z werandami i sady pełne słodkich gruszek, jabłek oraz czereśni. Może przypominały im ogrody Symferopola czy Rostowa? Na fabrykę nie zwrócili szczególnej uwagi. Już dużo wcześniej wypatroszono ją ze wszystkiego, co przedstawiało jakąkolwiek wartość: miedzianych przewodów, stalowych rur, okien i desek. Z robotniczych toalet wyrwano nawet kible.
Mężczyźni weszli do hali głównej. Była zdewastowana. Wypełniała ją masa równomiernie rozsypanego gruzu i połamanych przedmiotów, z których produkcji słynęła kiedyś fabryka. Miażdżyli buciorami szczątki ceramicznych izolatorów, przekładników i czarnych wyłączników. Omijali góry gruzu wielkości człowieka i kłęby pordzewiałego drutu, zostawiającego na palcach niezmywalne ślady. Mur wewnętrzny, oddzielający halę od pomieszczeń biurowych, ledwie się trzymał, strasząc oczodołami wyrwanych okien.
Ten obraz nędzy i zniszczenia stanowił ich szansę. W Międzylesiu tej jesieni zostało niewielu mieszkańców. Mało komu przyszłoby do głowy zapuszczać się wieczorem na teren zrujnowanej i opuszczonej fabryki. Czasy były niepewne. Ruscy strzelali do wszystkiego, co się rusza – ostatecznie znajdowali się ciągle w strefie przyfrontowej. Nie brakowało także lumpów i złodziei, którzy kroczyli za wyzwolicielami niczym brudna fala, zalewająca każdą, nawet najmniejszą dziurę.
Mężczyźni przez chwilę szli ceglanym labiryntem. Kiedy dotarli do zachodniej ściany, od strony torów, Czarny pochylił się i oczyścił z gruzów kawałek podłogi. Odsłoniła się klapa z metalowym uchwytem.
– Pierzynka, właź – zakomenderował.
Zeszli po żeliwnych schodkach i zasunęli za sobą klapę. To była ich baza na Międzylesie, Anin i Miedzeszyn, czarna dziura, w której stawali się niewidzialni. Nie potrzebowali czapki niewidki, aby zniknąć z oczu wojskowym patrolom czy NKWD. Niegdyś musiał się tu mieścić magazyn ebonitowych izolatorów. Kilka z nich przetrwało wojnę w nienaruszonym stanie. Czasami brali je do ręki, obracając w palcach niczym żetony w kasynie. Były jak niemi świadkowie epoki, barwnego świata, który już dawno odszedł w przeszłość. Mieli tu stół, ławę do siedzenia, a nawet porządną lampę naftową z niewiele im mówiącą przedwojenną nazwą na podstawie „Rafineria Jasło”.
Dwie kolejne dziuple mieściły się w Otwocku oraz Falenicy. Korzystali z nich w razie potrzeby. Strzeżonego Pan Bóg strzeże.
Czarny zapalił lampę i spojrzał na zegarek.
– Poczekamy jeszcze godzinę – powiedział. – Niech się ściemni.
Był wysokim mężczyzną o przenikliwych oczach. W tych oczach było coś niepokojącego, coś, co sprawiało, że Pierzynka nie lubił w nie patrzeć.
– Myśli szef, że dzisiaj przyjdą? – zapytał.
– Tak sądzę. Są niecierpliwi.
– Wczoraj ich nie było.
– Może coś im wypadło.
– Może... – Pierzynka wyjął skręta z kieszeni. Poczęstował Czarnego, ale ten odmówił ruchem ręki. – Ale ja bym temu granatowemu nie ufał. Pies to pies. Sprzedałby dwa razy tę samą informację?
– Podobno ten policaj nie jest głupi. Taki wiejski roztropek jak ty, Pierzynka.
Ten zaciągnął się dymem i zmarszczył czoło. Nie lubił swojego przezwiska. Czego to ludziska nie wymyślą? Kiedyś zrobił włam do mieszkania pewnego adwokata w Żyrardowie, który akurat bawił w Zakopanem. Obrobił chałupę na czysto: tuzin sreber, trochę gotówki, zegarek, kilka niezłych garniturów. No, opłaciło się. Był już u siebie w domu, gdy sobie przypomniał, że stara zawsze mu suszyła głowę o pierzynę. Pierzyna to, pierzyna tamto. Weź i zorganizuj. Łatwo, kurwa, powiedzieć, zorganizuj. A co to on, Święty Mikołaj jest? Z farmazona miał wytrzepać? Ale wtedy, poniewczasie, przypomniał sobie, że w sypialni mecenasa widział taką fest poduchę: białą, dużą, nabitą pewnie gęsim pierzem, ze sztywnymi rogami. W sam raz dla starej, żeby jej gębę zapchać. No to wziął sobie na ambit i pomaszerował z powrotem. Wracał już z fantem, gdy traf chciał, że poducha od tego ściskania jakoś się rozdupczyła i puściła po szwach. Do tego zaczął padać deszcz. Kiedy policja go nakryła, cały był oblepiony białym pierzem. No i okrzyknęli go Pierzynką. Ludzie to złośliwi są.
Drążył temat dzisiejszej akcji, ale tak naprawdę miał zaufanie do Czarnego. Od kiedy przystał do jego bandy, wszystko się zmieniło. Stać go było na kiełbasę i machorkę, a nawet mógł coś odłożyć na gorsze czasy. Innym przeszkadzało, że Czarnego spowija jakaś mgła tajemnicy. Nikt nie wiedział, skąd się nagle pojawił na prawym brzegu ani kim był – człowiekiem z lasu czy może wręcz przeciwnie, ubeckim konfidentem i wtyką? Rabował dla siebie czy dla swych wpływowych mocodawców, pozostających w cieniu? Kto wie? No ale po co to komu wiedzieć? Od takiego myślenia może rozboleć głowa. Nie mówiąc już o tym, że ciekawość mogła okazać się niebezpieczna. Kurewsko niebezpieczna.
Miesiąc wcześniej tego tematu uczepił się niejaki Sachejko, doliniarz ze spalonej Woli, rudzielec o wyłupiastych, bezczelnych oczach. Trafił do nich z obozu w Pruszkowie, sam się prosił o przyjęcie do bandy – Pierzynka słyszał to na własne uszy. A potem pokazał gość rogi. Od początku miał coś do Czarnego. Niby wykonywał rozkazy, ale nieustannie mruczał pod nosem z niezadowoleniem, słuchał, a jakby nie słyszał. Pierzynka wiedział, że to nie potrwa długo. Znał Czarnego. No i wykrakał.
Wrócili po akcji do dziupli w Otwocku. Palili ognisko w ogrodzie i smolili machorkę. Mieli już mocno w czubie. Pili bimber, obserwując spod oka, jak Czarny dzieli łupy. Tylko on o tym decydował, ale zasady były stałe: dostawali z reguły zapłatę w zrabowanej gorzale, żywności, odzieży i butach, a forsa i antyki, zwłaszcza dzieła sztuki, przypadały Czarnemu. Taki mus.
No i wtedy się zaczęło. Poszło o oficerską szablę. Ładna sztuka, ułańska. Miała jakiś grawerunek na ostrzu. Widzieli, że Czarnego bardzo on zainteresował. Aż poczerwieniał na twarzy i Pierzynce przemknęła myśl, że może oni do tego domu przyszli tylko po szablę, bo po prawdzie poza kilkoma drobiazgami gówno tam było do podziału.
– Ładna ta szabelka – odezwał się niespodziewanie Sachejko i już wtedy Pierzynka zwietrzył, że będą z tej gadki kłopoty.
Czarny nie odpowiedział. Bawełnianą szmatką uważnie przecierał klingę. Widzieli, jak stal błyszczy w świetle ogniska.
– Po sprawiedliwości myślę, że mnie się należy. Szabelka, znaczy się. To ja ją znalazłem w sypialni tego starego capa.
– To ja tu rządzę i dzielę – powiedział krótko Czarny, nawet nie podnosząc głowy.
– Tak było, ale być nie musi – odparł Sachejko i pociągnął porządny łyk gorzały. Na kolanach trzymał obrzyna.
– Powiedziałem. Koniec tematu.
– Nie, kurwa, nie koniec. – Sachejko położył prawą dłoń na obrzynie. – Nie może być tak, że wszyscy ryzykujemy głową, a potem dostajemy tylko okruchy z pańskiego stołu. I jeden wielki wódz zagarnia, nie wiedzieć czemu, wszystko. Sanacja się skończyła. Teraz mamy równość, rządy robotniczo-chłopskie.
Zapanowała cisza. Pierzynka słyszał własny oddech.
– Równość, powiadasz... – Czarny podniósł klingę, jakby sprawdzając, czy jest już idealnie oczyszczona.
– Ano. Znalazca fantu ma do niego pierwszeństwo. Ta szabla to tylko burżujski przeżytek jest. Ale o zasadę się rozchodzi. Taka demokracja u nas zapanuje...
Czarny milczał przez chwilę, jakby potrzebował czasu, aby przetrawić te słowa.
– Nie ma się o co pieklić, Sachejko – powiedział wreszcie. – Nie wiedziałem, że tak ci zależy na tej szabelce.
– Naprawdę? – Sachejko spojrzał nieufnie spode łba.
– Jasne. Mówisz, co myślisz. Takie twoje prawo. A dobry z ciebie złodziej, nie chciałbym takiego stracić. Chcesz, to weź... – Wyciągnął szablę w jego kierunku.
Patrzyli na tę scenę oniemiałym wzrokiem. Ktoś westchnął z ulgą.
Sachejko podniósł się z taboretu. Lekko zachwiał się na nogach. Opuszczony obrzyn nadal tkwił w jego prawej ręce. Widzieli błysk triumfu w zamglonych alkoholem oczach.
Wszystko rozegrało się w ułamku sekundy. Usłyszeli tylko świst powietrza. Sachejko padł nagle na kolana z cichym jękiem. Miał nienaturalnie skrzywioną głowę. Potrzebowali chwili, aby dostrzec ciemną rysę na jego gardle. Po chwili buchnęła z niej krew. Obficie, jak gdyby tylko czekała na ten moment, aby wydostać się na zewnątrz. Ciało zwaliło się na ziemię. Widzieli, jak konwulsyjnie drgają stopy w zabłoconych kaloszach. Po kilkunastu sekundach wszystko ustało. Krew szybko wsiąkała w piasek.
– Ktoś jeszcze chce wprowadzać tu nowe porządki? – Czarny powiódł po nich wzrokiem i wytarł zakrwawioną klingę szmatą. – Pytam, bo u mnie nie ma demokracji. I nigdy nie będzie. Czy to jasne?
No pewnie, że jasne. To dlatego on, Pierzynka, nie zadawał zbędnych pytań. Pozostali też nie. To był ich świat, właśnie tak urządzony. Wybór był prosty: mogli być tylko z Czarnym albo gryźć ziemię w anonimowym dole, być może bez własnej makówki. Jak ten frajer Sachejko, co się z dyktaturą proletariatu wyrwał. No to o czym było tu myśleć?
– Za pięć minut idziemy. – Wyrwał go z rozmyślań głos Czarnego.
Wyszli po schodkach na górę i spojrzeli przez szparę w murze. Robiło się już szaro. Na niebie wisiały brudne, nabrzmiałe chmury. Widzieli tylko tory kolejowe i niski nasyp po drugiej stronie. Nigdzie żadnych patroli ani przechodniów.
Idealna pora, żeby coś ukraść.
Przypisy
[I] Fabryka Aparatów Elektrycznych to firma założona w 1919 roku w Warszawie przez Kazimierza Szpotańskiego, prekursora przemysłu elektrotechnicznego w Polsce. Był to największy w przedwojennej Polsce zakład produkujący aparaturę elektryczną. Wytwarzano w nim między innymi łączniki wysokiego, średniego i niskiego napięcia, urządzenia do pomiarów elektrycznych (w tym użytkowane w całym kraju liczniki energii), aparaty do racjonalnej gospodarki ruchu oraz aparaty rentgenowskie. Podstawowy zakład produkcyjny mieścił się na warszawskim Kamionku. W 1938 roku w związku z dużym zamówieniem dla Centralnego Okręgu Przemysłowego Szpotański kupił w Kaczym Dole (dzisiaj Międzylesie) posiadłość wraz z zabudowaniami fabrycznymi po szwedzkiej fabryce walców drogowych Nils Barren C.O. Do nowego zakładu przeniósł niektóre oddziały fabryki z Kamionka i w przeddzień wybuchu II wojny światowej w dwóch oddziałach – w Warszawie i Międzylesiu – zatrudniał łącznie około tysiąca sześciuset ludzi, w tym ponad stu trzydziestu inżynierów, a produkcja obejmowała czterysta typów wyrobów.
[1] Kaczy Dół – do roku 1932 nazwa obecnego Międzylesia, osiedla w warszawskiej dzielnicy Wawer.