Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Zima roku 1934. W elbląskim domu modlitwy zostają znalezione okrutnie okaleczone zwłoki Wima Oxelrode, starszego gminy mennonickiej na Mierzei Wiślanej. Wkrótce w równie makabrycznych okolicznościach ginie kolejny członek wspólnoty. Radca kryminalny Christian Abell staje przed podwójnie trudnym zadaniem. Musi nie tylko odnaleźć nieuchwytnych zabójców, ale także przełamać zmowę milczenia panującą w tej hermetycznej społeczności, żyjącej na obrzeżach cywilizacji.
Abell niezmordowanie tropi morderców. Ale w tym śledztwie nic nie jest oczywiste. Mnożą się fałszywe, prowadzące donikąd tropy. Obłąkańcze idee, niewygasłe namiętności, walka o władzę, zwykła chciwość? Wszystko może być prawdą – lub tylko jej pozorem. A gdy Abell wreszcie zbliży się do sedna sprawy, na jego drodze stanie przeciwnik równie zdeterminowany i przenikliwy, jak on sam. I podnoszący nieustannie stawkę w grze, której ceną jest ludzkie życie...
W tle sugestywnie odmalowany klimat lat 30. w Prusach Wschodnich. Marszruta zbrodni wiedzie przez niemiecki Elbląg, katedrę we Fromborku i skute mrozem mennonickie wioski na Mierzei Wiślanej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 447
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mojej córce Annie, tak podobnej do mnie,
poświęcam
Rozdział I
Wszyscy niemi,wszyscy ślepi
1.
Elbing, 9 stycznia 1934, poniedziałek
Emma Winter po raz ostatni wytarła róg posadzki przy ołtarzu. Porowate kafle lśniły teraz czystością. Wyżęła szmatę i wzniosła oczy ku niebu. Ona, skromna służebnica, ziarno piasku na Pańskich sandałach. I On – cierpliwy i miłosierny, obserwujący, jak trudzi się ta ludzka mrówka, której serce przepełniają bojaźń i pokora. Lubiła po zakończeniu pracy kłaść się krzyżem na chłodnej posadzce kaplicy. A potem podnieść wzrok i spotkać spojrzenie Jezusa. Obraz był poczerniały ze starości. Podobno przywędrował do elbląskiej kaplicy aż z dawnej ojczyzny. Oblicze Pana oświetlały tylko dwie świece, które zawsze zapalała po wejściu do świątyni.
Znała każdą rysę na pociemniałym werniksie, każdy grymas na połyskliwym obliczu Zbawiciela. Ale zawsze najbardziej hipnotyzowały ją jego oczy: mądre i przeszywające na wskroś. Miała wrażenie, że Jezus wodzi za nią wzrokiem, obserwując dobrotliwie, jak trudzi się, zmywając brud i błoto. Odpowiadała mu ufnym wejrzeniem. Przecież nie miała przed Nim tajemnic. Grzech nie miał do niej dostępu. Tego dnia, gdy dowiedziała się o śmierci Klausa pod Avengers, skończyło się jej życie jako żony i kobiety, a zaczęły pokuta i służba Bogu. Była jak bezpańskie czółno wyrzucone na brzeg. Żyła tylko modlitwą.
Kaplica emanowała świętością. Czuła tu obecność Boga. Tylko tutaj odzyskiwała spokój. Od lat zdzierała kolana do krwi, szorując terakotę, zmywając ławki i modlitewniki. Nigdy nie wzięła za to od mennonitów nawet grosza. Robiła to dla siebie, dla Klausa – nie dla nich. Po raz ostatni obrzuciła spojrzeniem wnętrze. Dopiero teraz dostrzegła oblepione woskiem lichtarze. Ach, dokończy pracę za godzinę. Zdmuchnęła świece. Wróci tu jeszcze. Musiała teraz odnieść wyhaftowane przez siebie serwety, zamówione przez panią Glock. A pani Glock nie lubiła czekać. Wróci, a potem pogrąży się w modlitwie. Świat za oknem był coraz bardziej wrogi i niezrozumiały. Tylko tutaj czuła się bezpiecznie. W tym azylu pokoju i świętości.
2.
W powietrzu unosił się jeszcze zapach wosku z niedawno zgaszonych świec. Mężczyzna ukrywający się za kotarą był cierpliwy. Sprzątająca staruszka w końcu wyszła. Nic już nie mogło mu przeszkodzić. Nareszcie nadszedł ten moment. Tak długo czekał na tę chwilę! Hossana! Wiele tygodni musiał skrywać ogrom trawiącego go gniewu i nienawiści. A teraz sprawiedliwości stanie się zadość! Najpierw usłyszał astmatyczny oddech, a potem zbliżające się kroki. Na progu wyrosła zgarbiona, starcza postać. W ciemności widać było tylko białka jej oczu.
Teraz! Wystarczył jeden cios żelaznym prętem w potylicę i garbus najpierw złamał się wpół, a potem bezgłośnie runął na ziemię, jak szmaciana lalka. Mężczyzna usiadł okrakiem na nieprzytomnej ofierze. Nogami wyczuwał jej żebra. Mógłby je zmiażdżyć jednym uderzeniem pręta, ale wtedy zemsta nie miałaby smaku. Plan był inny. Musiał tylko zdecydować, od czego zacząć. Gdzie najpierw zatopić karzący miecz? Co będzie bardziej dolegliwą karą? Odcięcie języka, którym ten starzec tak kłamliwie chwalił piękno i łaskę Pana? Czy może jednak wykłucie oczu, dzięki którym widział świat stworzony na boskie podobieństwo? Zdecydował, że zacznie od języka. Gdy już podjął decyzję, poczuł ulgę. Pomyślał, że zemsta jest uwznioślającym doznaniem. Lepszym niż seks... Lewą ręką przytrzymał koniuszek języka swojej ofiary i jednym cięciem oderżnął go w połowie jego długości. Resztka okaleczonego organu natychmiast zwinęła się w trąbkę niczym liść wrzucony do ognia. Niemal w tym samym momencie ciało pobudzone straszliwym bólem wyrwało się z odrętwienia.
– Nic z tego, skurwysynu – mruknął mężczyzna, przygważdżając swoim ciężarem starca walczącego o życie. Pomyślał, że odczeka jeszcze kilka sekund, zanim przejdzie do ciągu dalszego. To było konieczne. Do jego ofiary musiała dotrzeć świadomość tego, co się stało. To należało do planu. Śmierć, która wkrótce nadejdzie, nie jest przecież żadną karą. Nie dla niego. Przeciwnie, będzie wybawieniem. Ważne, aby ten gnój, mający gębę pełną frazesów o bożym miłosierdziu zrozumiał, że nie ma już języka. I aby wypełniła go wszechogarniająca, przenikająca do trzewi trwoga. Dlatego mężczyzna odczekał chwilę, zanim przystąpił do kolejnej części swego planu – oślepienia ofiary. – Nie będziesz widział już nic więcej poza ciemnością. Ogarnie cię mrok wieczny... – wyszeptał oprawca. Ciało pod nim szamotało się jeszcze przez moment konwulsyjnie, a potem zastygło w bezruchu.
Trochę za szybko się wywinąłeś, pomyślał niezadowolony mężczyzna, wycierając nóż o poły płaszcza. Za szybko zdechłeś, gnoju. Dla pewności pochylił się nad głową swojej ofiary, uważając, żeby nie ubrudzić się krwią buchającą z otwartych ust. Nie wyczuł oddechu. A więc wystarczy. Przepełniało go uczucie spokoju. Jeszcze nigdy nie czuł się równie szczęśliwy jak teraz.
– Obyś trafił do piekła, Wimie Oxelrode... – wyszeptał i zamknął za sobą drzwi kaplicy.
3.
Radca kryminalny Christian Abell nie lubił zimna. A jednak postanowił, że zaparkuje adlera przed Bramą Targową i dalszą drogę pokona na piechotę, nie bacząc na mróz i przenikliwy wiatr. Uznał, że tak będzie szybciej. Nie był pewien, czy będzie mógł zostawić wóz na placu Fryderyka Wilhelma. Pamiętał, że aby do niego dojść, powinien kierować się w prawo. Nie był w Elblągu od dwóch, trzech lat, ale zawsze pozostawał pod urokiem tego miasta. Niegdyś często je odwiedzał. Godzinami potrafił spacerować po Starym Mieście, które nie ustępowało urodą jego ukochanej gdańskiej starówce.
– Szkoda, że przyszło mi tu powrócić z tak ponurego powodu – pomyślał i podniósł wysoko poły kołnierza. Zima była sroga. Słyszał, jak pod podeszwami butów pękają zeszklone mrozem kałuże. Fantasmagoryczne sople zwisały z dachów kamienic, nieledwie dotykając głów spacerujących pod nimi przechodniów. Strome dachy otulone były białymi czapami śniegu. Mroźny wicher wył w wąwozach uliczek. Było przeraźliwie zimno.
Przeszedł przez Schichaustrasse z imponującym budynkiem zarządu Schichau[1], a następnie przez Poststrasse dotarł do placu. Zmrużył oczy, chroniąc je przed porywistym wiatrem, kłującym twarz setkami lodowych igiełek. Niewiele się tu zmieniło. Pomnik Hermanna Balka nadal górował nad fontanną, pokrytą teraz kaskadami spiętrzonego lodu. Za jego plecami wznosił się miejski ratusz[2]. Zawsze lubił ten malowniczy, eklektyczny gmach z podwieszanym hełmem u góry. Przypominał młodszego brata bliźniaczej budowli w Królewcu. Spojrzał na swoją omegę. Dochodziła godzina jedenasta. Już czas.
Prezydium policji znajdowało się tuż obok, w nowo wybudowanym, masywnym gmachu. Pamiętał, że główne wejście jest od Junkerstrasse. Pchnął ogromne drzwi wejściowe i wszedł do środka. Niemal natychmiast owionęła go chmura zapachów, charakterystyczna dla wszystkich znanych mu budynków policyjnych: odór lizolu, stęchłego powietrza i ludzkiego strachu, wżerającego się w buraczkowe lamperie na korytarzach.
Gospodarz gabinetu na pierwszym piętrze już na niego czekał. Nie mógł mieć więcej niż trzydzieści parę lat. Przerzedzone włosy ciasno przylegały do czaszki. Podniósł na przybysza ciężki, nieruchomy wzrok, którym zwykł był przeszywać ludzi na wylot.
– Radca Christian Abell z gdańskiej Kripo, jak mniemam? Jestem komisarz Mertesecker – mówiąc to, wyciągnął do Abella rękę na przywitanie. Miał miękki, prawie kobiecy uścisk dłoni. – Pański przyjazd zapowiedział komisarz Kellerman. Czym możemy służyć koledze po fachu?
– Chodzi o okrutne okaleczenie przywódcy wspólnoty mennonickiej z Mierzei Wiślanej, niejakiego Wima Oxelrode. Do zamachu doszło w domu modlitwy mennonickiej gminy Ellerwald przy Berlinerstrasse 20[3]. Od wczoraj ofiara znajduje się w elbląskim szpitalu Dobrego Samarytanina – odpowiedział Abell, sadowiąc się na niewygodnym krześle.
Jeśli liczył, że tu trochę odtaje, to czekało go rozczarowanie. Pokój był wyziębiony. Na ścianie gabinetu wisiały urzędowe portrety prezydenta Hindenburga i Adolfa Hitlera. Wizerunek kanclerza był zauważalnie większy.
– Został zaatakowany – kontynuował Abell. – Doznał ciężkich obrażeń. Podobno ma wyłupione oko i obcięty język. To obywatel Wolnego Miasta Gdańska, dlatego rozpoczęliśmy śledztwo w tej bulwersującej sprawie. Potrzebuję formalnej zgody pana komisarza na przesłuchanie rannego, jeśli to oczywiście będzie możliwe.
– Skąd gdańska Kripo wie o tym zdarzeniu? – Mertesecker poczęstował go cygaretką, ale Abell odmówił uprzejmym ruchem ręki.
– Powiadomiła nas córka rannego. Telefonicznie, jeśli o to chodzi.
– To mennonici używają telefonów? – Mertesecker skrzywił się w sarkastycznym grymasie. – Słyszałem, że są na bakier z techniką.
Abell wzruszył ramionami. – Z tego, co wiem, żyją według swoich reguł. I nigdy nie przysparzali policji żadnych kłopotów. Sam Oxelrode to bardzo szanowany obywatel. Wiadomość o zamachu na jego życie bardzo nas zaskoczyła.
– Być może, być może... – Mertesecker obserwował go spod oka. – Sami jesteśmy zdziwieni brutalnością tego ataku. Takie rzeczy się u nas nie zdarzają.
– Czy macie jakieś podejrzenia co do motywów i sprawcy lub sprawców tego czynu?
– Za wcześnie na to, panie radco. Sprawa jest świeża. Wysłaliśmy policjanta, waruje przed salą, w której leży Oxelrode. Nikogo nie zatrzymaliśmy, przynajmniej na razie. Nie wiemy, co Oxelrode robił w Elblągu. Ustalamy, dlaczego zjawił sie w kaplicy.
– Czy wiadomo coś więcej o okolicznościach samego zdarzenia?
– Niewiele. Do ataku doszło wczoraj, czyli w poniedziałek, około godziny osiemnastej. Tego dnia w kaplicy nie była odprawiana msza. Wiemy to od starszego wspólnoty w Elblągu, Pieta Huisa. Został przesłuchany dzisiaj rano. Huis nie wie, w jakim celu Oxelrode zjawił się w kaplicy. Nie potrzebował kluczy. Świątynia zwyczajowo jest otwarta w ciągu dnia, zamyka się ją tylko na noc. W każdym razie Huis sprawiał wrażenie zaszokowanego całym tym ponurym wydarzeniem. Jestem skłonny mu wierzyć. Mennonici mają wiele wad, ale na pewno nie kłamią.
– Jakie wady ma pan na myśli?
– Chociażby to, że są wyalienowani ze społeczeństwa, w którym żyją. Nie chcą służyć w armii ani sprawować żadnych publicznych urzędów.
– Znam większe grzechy.
– Przyzna pan jednak, że to nonsens. – Mertesecker zmarszczył brew. – Rzesza potrzebuje każdej pary rąk. Zwłaszcza teraz, gdy wreszcie podnosimy się z kolan. Dzięki temu człowiekowi – spojrzał z wyraźnym szacunkiem na portret kanclerza – wracamy na należne nam miejsce.
– No tak. Obcięty język, wyłupione oko... – Abell postanowił nie kontynuować wątku o podnoszeniu się Niemców z kolan. – Na pewno sprawca pozostawił po sobie mnóstwo śladów.
– I to jest właśnie zastanawiające, panie radco. Oxelrode leżał nieprzytomny w kałuży krwi. Ale ktoś po sobie dobrze posprzątał. Było tam czysto jak w niemieckiej kuchni. Brak narzędzia zbrodni. Nie znaleźliśmy żadnych śladów, niczego. Za wcześnie na wnioski, ale wygląda mi to na jakieś porachunki religijne wewnątrz sekty. Miałem wrażenie – przez chwilę szukał właściwego słowa – jakbyśmy przenieśli się w czasy biblijne.
– Jeszcze jedno pytanie. Kto znalazł poszkodowanego?
– Emma Winter, członkini wspólnoty. Staruszka z siódmym krzyżykiem na karku. Poza wszelkimi podejrzeniami. To ona zamyka i otwiera dom modlitwy. Narobiła krzyku i w kaplicy szybko zjawili się okoliczni przechodnie. Mamy zaprotokołowane zeznania dwóch z nich. Zgodnie podają, że Emma zaczęła wzywać pomocy kwadrans po osiemnastej. Oczywiście zamierzamy przesłuchać także pozostałych członków wspólnoty. Ale, jak sam pan wie, nie będzie to łatwe. Ci ludzie tworzą grupę zamkniętą dla obcych. To hermetyczna społeczność. Z założenia nie rozmawiają z policją.
– Jestem tego świadom, komisarzu. Być może sprawcy trzeba szukać na moim terenie, w Steegen i Bodenwinkel[1*], gdzie mieszkają mennonici. Ale pomyślałem, że najprościej byłoby przesłuchać samą ofiarę tego bandyckiego napadu.
– I słusznie. Sam bym tak samo zrobił. Oczywiście, nie widzę żadnych przeszkód, aby go pan przesłuchał, jeśli jeszcze oddycha. Z tego, co mi zameldowano, jego stan jest krytyczny. Tak więc musi się pan pospieszyć. Ostatecznie jesteśmy Niemcami, powinniśmy się wspierać, niezależnie od tych wersalskich bzdur.
– Jestem oficerem na służbie Wolnego Miasta Gdańska, panie komisarzu.
– Ależ oczywiście, doceniam pańską lojalność. – Mertesecker spojrzał na niego ironicznie. – Ale zapewniam pana, że ta sztuczna granica oddzielająca Gdańsk od Heimatu niedługo zniknie. To tylko kwestia czasu.
– Dopóki jednak istnieje... – Abell postanowił nie ciągnąć dalej ryzykownego wątku. – Proszę także o zgodę na prowadzenie czynności śledczych w domach i nieruchomościach należących do mennonitów. Niektóre z nich znajdują się na terenie Rzeszy. Być może potrzebne będzie stosowne przeszukanie.
– Nie widzę przeszkód – odpowiedział Mertesecker. Przybysz z Gdańska właściwie spadł mu z nieba. Na jego wyczucie zamach na życie Oxelrode był efektem jakichś wewnętrznych porachunków w sekciarskiej wspólnocie mennonitów. A to nie zapowiadało ani łatwego śledztwa, ani szybkich efektów dochodzenia. A tak cały kłopot spadnie na gdańskie Kripo i tego elegancika w palcie zbyt lekkim jak na tutejsze mrozy.
Abell poczekał, aż Mertesecker wystawi mu stosowny glejt, i bez zwłoki opuścił ponury gmach. Źle znosił ostatnio wizyty w Rzeszy. Miał wrażenie, że z każdym miesiącem coraz mniej rozpoznaje Niemcy. Nie trawił tej mieszaniny wielkomocarstwowej bufonady, buty i ledwie skrywanego rewanżyzmu, podniesionego do rangi ideologii państwowej. Za dużo Hitlera, za mało Beethovena. Poza tym liczyła się każda godzina. A nie był pewien, w jakim stanie odnajdzie Wima Oxelrode.
Szybkim krokiem wrócił do samochodu. Mróz jeszcze bardziej stężał. Nieliczni przechodnie przyspieszali kroku, uciekając przed lodowatym oddechem zimy. Szpital Dobrego Samarytanina mieścił się przy Pott-Cowle-Strasse.
Imponujący gmach bardziej przypominał wielkopański pałac pruskiego junkra niż lecznicę. Abell wylegitymował się w recepcji i prowadzony przez barczystego pielęgniarza podążył za nim na pierwsze piętro. Szpital lśnił czystością. Na wewnętrznych parapetach okien stały nawet doniczki z kwiatami. Bardzo gemütlich[2*]. Pomyślał, że brakuje tylko wyszywanych makatek z napisem: „Świeża woda zdrowia doda”. Mijali spieszące gdzieś pielęgniarki w wykrochmalonych, białych fartuchach. Tylko jęki chorych dochodzące zza ściany dowodziły, że to także miejsce śmierci i cierpienia. Policjant przed salą chorych poderwał się czujnie na jego widok. Długo wczytywał się w glejt podpisany przez komisarza Merteseckera, tarmosząc papier w wielkich jak łopa ty dłoniach. Wreszcie zasalutował i wskazał Abellowi drzwi.
Pokój, mimo wczesnej pory, pogrążony był w półmroku. Przysłonięte zasłony w oknach skutecznie ograniczały dostęp światła dziennego. Abell potrzebował kilku sekund, aby przyzwyczaić oczy do szarej poświaty, w jakiej skąpana była sala. Stało w niej tylko jedno łóżko. Z boku przypominało rzeczną barkę z białą burtą. Podszedł bliżej. Natychmiast wyczuł woń środków dezynfekujących, ropy i gnijącego ciała. Odsunął szerzej zasłony. Tułów Wima Oxelrode okryty był skołtunioną kołdrą. Wystawała spod niej tylko głowa o arystokratycznym, orlim profilu. Bardziej przypominała pośmiertnie odciśniętą gipsową maskę niż twarz żywego człowieka. Prawe oko przesłonięte było opatrunkiem, na którym wykwitła rdzawa plama krwi i ropy. Otwarte usta były ciemną czeluścią, krzyczącą z trupio bladej twarzy. Na brodzie i w kącikach ust zauważył kilka zastygłych strużek krwi. Spod kołdry wystawała ręka rannego, dłoń pianisty o długich wydelikaconych palcach.
Abell miał wrażenie, że Oxelrode nie oddycha. Zaniepokojony przybliżył głowę do twarzy rannego. Dopiero po dłuższej chwili wyczuł delikatny ruch powietrza w nozdrzach pacjenta. Oddychał nieregularnie, z coraz dłuższymi przerwami. Co kilkadziesiąt sekund łapał astmatycznie powietrze, jakby próbując przytrzymać wyciekające z niego życie. Abell wziął w swoje dłonie jego rękę. Puls był ledwie wyczuwalny. Postanowił wezwać lekarza. Wyglądało na to, że był świadkiem agonii, powolnego konania człowieka, który jeszcze do wczoraj był dla swoich współwyznawców pasterzem i żywym drogowskazem jednocześnie.
Ale w tej samej sekundzie, gdy się podniósł z miejsca, chory nagle przebudził się i obrócił ku niemu głowę. Otworzył zapuchniętą powiekę lewego oka. Upiornie błysnęło w nim białko. Wbił wzrok w pochylającego się nad nim policjanta. Miał zamglone spojrzenie szaleńca. Jednocześnie chwycił go kurczowo za rękę z niemal nadprzyrodzoną siłą, o którą trudno było podejrzewać gasnącego starca. Abell miał wrażenie, że Oxelrode chce mu coś powiedzieć, więc przytknął ucho do jego ust. Ale usłyszał jedynie ciche westchnienie, które było pożegnaniem. Wim Oxelrode był już tylko wspomnieniem. Biała barka odpłynęła na zawsze.
4.
Po wyjściu ze szpitala Abell nie mógł opędzić się od ponurych myśli. Prześladował go widok twarzy starca.
Ciągle czuł zapach śmierci, jakim pożegnało go to zmasakrowane ciało. Swoją drogą – ile trzeba gniewu i nienawiści, a może zimnego wyrachowania, aby pozbawić kogoś języka i oka? Miał nie widzieć i niczego już nie powiedzieć? Ale kogo i czego to dotyczyło?
Abell postanowił skorzystać z okazji i nie wracać bezpośrednio do Gdańska. Przekroczył granicę przez Nogat i dojechał do Tiegenhofu[3*]. Na chwilę zatrzymał się przy Wytwórni Stobbes Machandel[4] i nabył kilka półlitrowych butelek jałowcówki o beczułkowatym kształcie, zdobionych charakterystycznym krzyżem, który nieodmiennie kojarzył mu się z kacem. Przydadzą się na wieczorne popijawy z Kukulką. Wachmistrz, podobnie jak on sam, był wielkim admiratorem tego kultowego trunku gdańszczan. Na zakręcie wpadł w poślizg i o mało nie staranował polskiego posterunku celnego. Czujny strażnik natychmiast pojawił się w drzwiach z dłonią niedwuznacznie opartą o kaburę pistoletu. Abell machnął przepraszająco rękę, ale Polak długo jeszcze stał w progu, obserwując oddalający się samochód.
Za Tiegenhofem skręcił w prawo na drogę lokalną na Steegen. Szosa biegła wąwozem utworzonym przez wysokie na półtora metra zaspy śnieżne. Dziwne, że w ogóle była przejezdna. Tylko gdzieniegdzie ponad białe kaniony wyrastały nagie drzewa, przykryte puchowymi czapami śniegu. Jechał wolno, nieustannie chuchając na szybę. Wycieraczki policyjnego adlera już wcześniej, po dojeździe do Elbląga, odmówiły posłuszeństwa. Było mu coraz zimniej. Na zakręcie drogi zatrzymał się więc i pociągnął dobry łyk machandla. Poczekał, aż krew rozprowadzi alkohol, rozgrzewając zmrożone na kość ciało, i ruszył ponownie w drogę. Miał do pokonania tylko piętnaście kilometrów, a jazda zajęła mu prawie pół godziny. Z ulgą powitał pierwsze zabudowania w Steegen. Minął kościół ewangelicki i zatrzymał się, szukając jakiejś gospody, w której mógłby się rozgrzać i posilić kawą z biszkoptem. Wieś wyglądała na wymarłą. Pomyślał, że zostało mu niewiele drogi i z westchnieniem uruchomił samochód. W tym momencie zza plebanii wyszedł młody ksiądz prowadzący dziwny pochód. Za jego plecami gęsiego kroczyło trzech młodych chłopców o twarzach naznaczonych szaleństwem. Przypominali pochód ślepców ze słynnego obrazu Bruegla. Zwłaszcza najwyższy i najpotężniejszy z nich przyciągał uwagę. Był barczysty, ale posuwał się naprzód dziwnym nieskoordynowanym krokiem, uginając kolana i zawijając do wewnątrz prawą stopę. Miał gęste, zrośnięte brwi i wyblakłe oczy, w kolorze akwarelowego błękitu rozrzedzonego wodą.
– To nasi podopieczni z ochronki przy zborze – wyjaśnił pastor, widząc pytające spojrzenie Abella. – Prawdziwi nieszczęśnicy, a jednak dzieci boże. Czym mogę służyć?
– Czy gospoda jest otwarta? Chciałbym się pokrzepić gorącą kawą – powiedział Abell.
Pastor wyjaśnił, że gospoda w Steegen jest zimą zamknięta. Abell nie krył rozczarowania. Nie pozostawało mu nic innego, jak ruszyć w dalszą drogę.
Dachy domów po obu stronach w Bodenwinkel ledwo wystawały ponad kopy śniegu. Niewiele brakowało, aby przeoczył cel swojej podróży.
Dom Wima Oxelrode stał na skraju wsi, od strony morza. Był obszerny i jak większość mennonickich siedzib – poprzedzały go podcienia rozrzeźbione w drewnie. Obok znajdowała się stajnia. Stała przed nią niewielka kryta bryczka z opuszczonymi dyszlami. Pchnął drzwi domu i ku swemu zaskoczeniu stwierdził, że są otwarte. Znalazł się w wielkiej, dobrze nagrzanej kuchni. Z przyjemnością poddał się ciepłu bijącemu z majolikowego pieca w rogu izby. Podszedł do niego i oparł zmrożone dłonie o rozgrzane kafle.
– Mam nadzieję, że jest pan z policji? Czekamy na kogoś od wczoraj. – Usłyszał za plecami przyjemnie niski i łagodny głos.
Agnes Oxelrode była intrygującą kobietą. Nie wyglądała na więcej niż dwadzieścia pięć, dwadzieścia sześć lat, a jednak emanowała jakąś kobiecą dojrzałością. I jeszcze czymś, co wyczuwał teraz wyraźnie: owym podskórnym erotyzmem, promieniującym z niektórych kobiet jak światło z zamglonej latarni morskiej. Ten elektryzujący pierwiastek był wszędzie i przez to pozostawał niedookreślony i w dwójnasób niepokojący. Poczuł się zakłopotany i w pewnym sensie zdeprymowany. Agnes Oxelrode była nie tylko fascynująca, ale też bardzo ładna.
Niewiele ustępowała mu wzrostem. Osadzone blisko siebie oczy miały kolor płynnego miodu. Pomyślał, że mógłby je namalować Rosetti, kopiując następnie kreska po kresce jej długie, zawijające się do góry rzęsy. Miała wydatne usta, dziwnie niepasujące do zdjęć mennonickich kobiet, jakie oglądał na ilustracjach w bibliotece. Wszystkie miały surowe miny i wąskie szczelnie zaciśnięte wargi, tak jakby się bały, że prześlizgnie się przez nie jakiś grzech. Usta Agnes były karminowe jak z oleodruku, aż banalne w swojej prowokacyjnej niewinności, świeże i obiecujące, mimo iż zapewne nigdy nie poznały szminki. A może właśnie dlatego? Włosy skrywał biały czepek z surowego lnu. Odziana była w bezkształtną burą suknię, tak jakby wstydziła się własnej urody i za wszelką cenę próbowała ją ukryć przed oczami postronnych. A jednak jego wprawne oko bezbłędnie rozpoznawało pod tym pokutnym workiem kształty i krągłości, które potrafiłyby rozgrzać każdego mężczyznę. Zastanawiał się, czy pod idiotycznym czepkiem skrywa ogoloną na męsko głowę jak mennonicka Joanna d’Arc, zgorszona swoją seksualnością i nienawidząca mężczyzn, za to właśnie, że są mężczyznami.
– Już się pan napatrzył? – z zaskoczeniem odkrył w jej głosie nie tyle ironię, ile gwałtowną, gniewną pretensję. Agnes Oxelrode nie przypominała kobiet, jakie spotykał do tej pory. Musiał to zapamiętać. Cierpiała po okaleczeniu ojca, a on demonstracyjnie rozbierał ją wzrokiem. Potrząsnął głową. Czas wrócić do pracy.
– Przepraszam najmocniej. – Nie pamiętał, kiedy był tak speszony. – Jestem jednym soplem lodu. Wolniej myślę i kojarzę. Radca Christian Abell z prezydium policji kryminalnej w Gdańsku. – Skłonił głowę. – To pani do nas dzwoniła?
Przytaknęła i zaprosiła do stołu przykrytego śnieżnobiałym obrusem. Dopiero w świetle wiszącej nad stołem lampy zauważył głębokie cienie pod jej oczami. Poprosił o filiżankę kawy i ku swojemu zdumieniu usłyszał pytanie, który gatunek lubi najbardziej. Zauważyła jego zdziwienie.
– Nie jesteśmy dzikusami, tylko mennonitami. Doceniamy smak dobrej kawy. Sprowadzamy ją aż z Indii Holenderskich.
Pokiwał głową, parząc po chwili wargi aromatycznym napojem. W skupieniu wysłuchał opowieści o wydarzeniach wczorajszego wieczoru. Nie przerywał, pozwalając, by opuściły ją wszystkie strachy i demony, dręczące jej duszę i ciało. Była silną kobietą. Wiele przeżyła w ostatnich godzinach. Na pewno cierpiała, a jednak nie traciła panowania nad sobą. Pomyślał, że to poczucie godności i surowa dyscyplina wyniesiona w mennonickiego domu trzymają ją w ryzach. Dopiero gdy zamilkła, uznał, że jest już gotowa do odpowiedzi na pytania, które zamierzał zadać.
– Jakim człowiekiem jest pani ojciec? – zapytał, próbując nie patrzeć na sińce pod oczami kobiety.
Drgnęła zaskoczona.
– Jest prawdziwym przywódcą wspólnoty. Duszpasterzem i przewodnikiem – powiedziała cicho. – Ale przede wszystkim człowiekiem odważnym. Prawdziwym mężczyzną. Dobrym ojcem. Brzydzi się kłamstwem.
Nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Zarejestrował w pamięci, że nie wspomniała nic o świętości i religijnym charyzmacie. „Prawdziwym mężczyzną”, „człowiekiem odważnym”? Dość zaskakująca charakterystyka jak na starszego wspólnoty, której członkowie modlą się według szesnastowiecznego rytu, boją się samochodów i jeżdżą konnymi bryczkami z czasów wielkiego Fryca.
Kuchnia, w której siedział z tą intrygującą kobietą, też wyglądała jak ze starej fotografii. Nad paleniskiem wisiał rząd wyczyszczonych patelni i miedzianych rondli. W rogu, obok pieca, stał taboret z wielką emaliowaną miednicą do mycia. Pomiędzy naczyniami wisiały warkocze czosnku i cebuli. Stare kafle na podłodze zostały pewnie wytarte przez stopy i kolana jej przodków. Nigdzie nie zauważył jakiegokolwiek rekwizytu współczesności: elektrycznej kuchenki, bojlera czy kranu z bieżącą wodą. Pomyślał, że w tej izbie tylko on jest z dwudziestego wieku.
Agnes Oxelrode po raz pierwszy poczuła się nieswojo we własnej kuchni. Onieśmielał ją ten oficer o szarych oczach, wyglądający tak, jakby przed chwilą urwał się z wielkomiejskiego rautu. Był przystojny. Złapała się na refleksji, że nigdy nie myślała w ten sposób o mężczyznach z ich wspólnoty. Oni wszyscy byli tacy podobni. Tak jakby Najwyższy tworząc ich, użył tylko jednego wymiaru. Ten policjant był inny: nieoczywisty i zagadkowy. Nie pasował do tego miejsca, tak jak nadmorska sosna nie pasuje do karłowatego sadu. Pomyślała, że w jego oczach widać dziwny blask. Nie była pewna: goryczy czy może zainteresowania? Zwrócił uwagę na jej urodę... To było niestosowne, zważywszy na okoliczności... Samiec z wielkiego, grzesznego miasta... Mimo wszystko próbował zachowywać się delikatnie i z taktem. Była pewna, że szanuje jej ból. To ją zaskoczyło. Wspólnota nie miała zbyt wielu dobrych doświadczeń z Kripo. Właściwie nie miała ich w ogóle. Wyglądał trochę śmiesznie w tym swoim eleganckim palcie w środku wschodniopruskiej zimy... A przy tym nie bał się okazywać słabości. Ogrzewał swoje zgrabiałe dłonie o piec, całkiem jak papa, gdy wracał zziębnięty z pola...
– Czy pani ojciec mógł mieć wrogów? – pytanie Abella wyrwało ją z zamyślenia.
Znowu go zaskoczyła. – Nawet Menno Simmons[5] ich miał – odpowiedziała. – Dobro zawsze prowokuje zło. Prawość wywołuje ludzką podłość i zakłamanie. Ale to nie znaczy, że należy rezygnować z bycia dobrym. A mój ojciec był uczciwym i prawym człowiekiem.
– Czy tego nauczał wasz święty?
– Menno Simmonsa nie uważamy za świętego. Był tylko bliżej Boga niż my, grzesznicy. Obdarzony był wyjątkowym charyzmatem. Ale tak, w jakimś sensie ma pan rację. On uczył nas, że warto przeżyć życie w zgodzie z samym sobą, nie czyniąc krzywdy bliźniemu swemu.
– A jednak ktoś postanowił zrobić krzywdę pani ojcu. Niewykluczone, że któraś ze zbłąkanych owieczek z waszej wspólnoty.
Był ciekaw jej odpowiedzi. Miał wrażenie, że po raz pierwszy się zawahała, uciekła wzrokiem.
– Panno Agnes?
– Zastanawiam się nad tym, co pan powiedział. Ale nie potrafię panu pomóc. Nie znam nikogo, kto mógłby targnąć się na życie mojego ojca. Nie w naszej wspólnocie. Spędziłam przy jego łóżku w szpitalu całą noc. Ale rano policjant kazał mi wracać do domu. Nie wiem, dlaczego... Odwiózł mnie Arie, bryczką... Czy pan wie może, w jakim stanie jest obecnie mój ojciec?
Obawiał się tej chwili. Nigdy nie lubił być posłańcem złych wiadomości przekazywanych rodzinie zmarłego. Z reguły wyręczał się w takich sytuacjach Kukulką. Ale nie tym razem, niestety.
– Panno Oxelrode... – Podniósł głowę i spojrzał jej w oczy. – Przyjechałem tu prosto ze szpitala. Nie mam dobrych wieści.
– To znaczy? – Jej ciałem wstrząsnął dreszcz, zobaczył błaganie w jej oczach.
– Umarł na moich rękach półtorej godziny temu. Nie cierpiał.
Zapadła się w sobie, jakby tym wyznaniem odebrał jej tlen, którym oddychała. Rozpaczliwie próbowała powstrzymać wzbierający szloch. Jeszcze w nocy modliła się żarliwie przy jego łóżku, aby Najwyższy okazał jej litość. Aby nie zabierał jej ojca na niebieskie pastwiska, o których tyle jej opowiadał, gdy była mała. Jeszcze nie teraz, na Boga! Nie była na to przygotowana. Potrzebowała jego czułości i mądrości. Zabrano mu mowę i wzrok. A teraz życie. To nie było sprawiedliwe! Czuła narastającą falę rozpaczy. Nie była gotowa, nigdy nie będzie... Ale poczuła także gniew wobec mężczyzny siedzącego naprzeciwko. Jeszcze przed chwilą budził jej zainteresowanie. Teraz – już tylko niechęć.
– Wiedział pan o śmierci mojego ojca, wchodząc do tego domu – powiedziała chrapliwie. – Ale nawet się pan nie zająknął na ten temat. Ważniejsze było przesłuchanie niczego nieświadomej kobiety, prawda? Myliłam się co do pana. Nie ma pan szacunku dla zmarłego, panie oficerze. Ani tym bardziej dla jego bliskich.
Co miał jej odpowiedzieć? Że widział więcej trupów, niżby pragnął? Odartych z wszelkiej świętości, zgwałconych, skrwawionych i porzuconych na pożarcie psom? Odnajdywał odcięte głowy na idyllicznej plaży i odcinał wisielców powieszonych na więziennej kracie. Znał smród zdrady i zbrodni. Oddychał nim od lat. Gdyby nie stwardniała mu skóra – sam mógłby dołączyć do tego grona nieszczęśników. Mógłby jej także powiedzieć, że przeżywał podobny ból jak ona teraz. Do dziś pamiętał każdą sekundę z długiego pożegnania z matką. Odchodziła przez wiele dni, po równo dzieląc się z nim bólem i cierpieniem. Pamiętał nawet zapach jej ulubionych lilii, jakie stały w wazonie przy szpitalnym łóżku. Mógłby – ale co by to dało?
Nie było nic do dodania. Nie w tej chwili, nie tego dnia. Agnes Oxelrode musiała sama zmierzyć się z rozpaczą, która niczym ektoplazma wypełniała tę izbę. W cierpieniu nie ma wspólników. Każdy jest sam.
Przypisy