Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Wachmistrz chce dogrywki. I będzie ją miał...Początek 1930 roku. Przez pogrążone w wielkim kryzysie Wolne Miasto Gdańsk przetacza się fala spektakularnych kradzieży. Celem złodziei padają wille zamożnych gdańszczan: znikają kolekcje sztuki, waluta, cenna biżuteria. Pojawia się pierwszy trup. Śledztwo zostaje zlecone Abellowi i Kukulce. Wygląda na to, że kradzieży dokonują ludzie, stylizujący się na proletariackich mścicieli. Sprawcy obrabowują bowiem tylko bogatych, pozostawiając w okradanych rezydencjach dwuznaczne cytaty z Biblii. Śledztwo nie jest proste. Ktoś umiejętnie zaciera ślady, likwidując niepożądanych świadków. Tropy wiodą daleko w przeszłość, o której bohaterowie woleliby zapomnieć.W tle rozgrywa się jeszcze jeden dramat. Kukulka nie zapomina o ludziach, którzy skrzywdzili i okaleczyli jego siostrę. Nie spocznie, dopóki nie wyrówna wszystkich rachunków z przeszłości. Do końca. Bez względu na cenę. Do krwi ostatniej. Amen.Mroczny thriller kryminalny z najwyższej półki!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 336
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Moim Rodzicompoświęcam
Ta książka jest fikcją literacką i wytworem wyobraźni autora. Wszelkie podobieństwo do realnych osób i zdarzeń jest niezamierzone i całkowicie przypadkowe. Autor, korzystając ze swojej licentia poetica, starał się oddać realia opisywanych miejsc, ale tylko w takim zakresie, na jaki pozwalała fabuła powieści.
Prolog
Niedziela, 2 lutego 1930, Danzig
Musiał bardzo uważać, aby nie zboczyć ze słabo widocznej drogi. Światła samochodu ledwie przebijały zasłonę nieustannie prószącego śniegu. Z ulgą dostrzegł wyłaniające się zza zakrętu wzgórze, na którym znajdował się cmentarz. Było dopiero po siedemnastej, a jednak Zentralfriedhof[1] spoczywał już w ciemności, gdzieniegdzie rozświetlanej małymi ognikami zniczy.
Tylko przy samej bramie w niebo biła mała łuna. Okoliczne lumpy ogrzewały się tu przy ognisku. Zebrały się przy wejściu na cmentarz, licząc na dobre serce gdańszczan odwiedzających swoich zmarłych. Było ich przynajmniej kilkunastu. Rej wodził wysoki, pomarszczony mężczyzna w dziwacznym ubraniu, złożonym niczym zbroja z kilku warstw kartonów, szmat i wielokolorowych szalików fruwających na wietrze. Właśnie odlewał się na cmentarną bramę, znacząc śnieg żółtym moczem. Podciągnął spodnie i odwrócił się do Kukulki. Spod nałożonego na głowę hełmu strażackiego, zapewne wygrzebanego gdzieś z lamusa, patrzyły na wachmistrza oczy człowieka, który widział i przeżył już wszystko. Obok niego przy ogniu zebrała się gromada podobnych cudaków. Uwagę wachmistrza przyciągnęła grupka kobiet, ogorzałych na twarzach od mrozu. Pląsały wokół ogniska, jakby były nieczułe na otaczające je morze biedy i smutku.
Mężczyzna w hełmie podszedł chwiejnym krokiem do wachmistrza, ziejąc mu w twarz nieprzetrawionym tanim alkoholem.
– Proszę o datek, panie. Żołądki przysychają nam już do kręgosłupów.
Kukulka wygrzebał z kieszeni guldena i podniósł go do góry.
– Widzisz tę monetę? – zapytał lumpa.
– Jasne, widzieć i liczyć jeszcze potrafię. – Mężczyzna wyciągnął rękę.
– To tyle twego – odpowiedział wachmistrz i schował guldena z powrotem do kieszeni.
– Jak to?
– Ano tak. Jeśli jeszcze raz zobaczę, że szczasz na cmentarzu, obiję ci ten bordowy ryj. A ten hełm wsadzę ci iglicą w dupę. Zrozumiano?
– To tak nie po chrześcijańsku, dobry panie. Bóg patrzy na nas z góry.
– Źle trafiłeś. Tam na górze mam już dawno przesrane, a poza tym nie jestem tym dobrym. – Wachmistrz odsunął go ręką i wkroczył na alejkę wiodącą w górę cmentarza.
Pod butami skrzypiał mu śnieg. Zima była wyjątkowo sroga tego roku. Cmentarz założono zaledwie parę lat wcześniej, a jednak miał wrażenie, że w ostatnim czasie lawinowo przyrastała na nim liczba tarasowato położonych grobów. Śmierć zbierała w ostatnich miesiącach straszliwe żniwo. Była demokratyczna, kosiła równo, nie bacząc na status społeczny i zasobność portfela swoich ofiar. Na tarasach cmentarza swoją ostatnią kwaterę znajdowali wynędzniali rybacy i bankierzy, którzy w ciągu kilku dni stracili dorobek całego życia, spauperyzowani kanceliści i zbankrutowani przedsiębiorcy, którzy wieszali się lub skakali z mostów do lodowej topieli, ludzie z nizin chowani pod płotem i patrycjusze, na których czekały rodzinne marmurowe grobowce kapiące złoceniami.
Kukulka potrzebował kilku minut, aby odnaleźć grób Elke. W tej śnieżycy wszystkie nagrobki wyglądały podobnie. Pochylił się nad kopczykiem ziemi z przekrzywionym krzyżem. Przez tę cholerną zimę nie zdążył zamówić porządnego kamiennego pomnika. Wierzchem dłoni starł śnieg z tablicy.
Tu spoczywa
Elke Lechutko
2.04.1899 – 24.12.1929
I to wszystko. Genug. Zabronił dopisywania katolickich farmazonów w stylu: „Boże, bądź jej miłościw”. Albo „Boże, czuwaj nad jej duszą”. Nie, szlag! Żadnej takiej nic niemówiącej cmentarnej nowomowy. Żadnych pustych sloganów!
Elke przeżyła tylko trzydzieści lat. Nigdy już nie zobaczy jej uśmiechu, nie wejdą razem na dach, by obserwować gwiazdy. Nigdy już nie skosztuje ugotowanego przez nią rosołu, który szykowała na przyjazd ukochanego brata do rodzinnego Praust. Nie usłyszy żartów z siebie, że nigdy nie znajdzie kobiety, bo wszystkie się go boją...
A on nie weźmie na kolana jej dzieci, nie zostanie ich ojcem chrzestnym, nie wypije halby piwa z jej mężem.
Nie zrobią też razem tysiąca innych rzeczy, które mogliby... To zamknięta karta. Na amen. Na wieki. Nigdy już jej nie zobaczy...
Podniósł głowę. Ołowiane niebo zasnuwały brudne chmury o obłych krawędziach. Niczym wielkie zeppeliny zawisły nad nim, jakby niezdecydowane, czy pozostać nad tym wzgórzem śmierci, czy pożeglować w stronę pomrukującego w ciemności miasta.
Przyklęknął na jedno kolano, choć już dawno zapomniał, jak się modlić. Gdzie byłeś – spojrzał w górę – gdy po wielokroć gwałcono i katowano moją siostrę? Gdy miażdżono jej kości i masakrowano jej twarz? Gdy nagą, zbrukaną i lepką od krwi porzucono ją w przydrożnym rowie niczym znoszony łach?
Czuł, jak ogarnia go bezbrzeżna żałość. Wobec śmierci był bezsilny, kostucha nie brała jeńców, nie wchodziła w żadne układy, była nieczuła na błagania i zaklęcia.
Ale to nie było jedyne uczucie, które przepełniało tego wieczoru wachmistrza Kukulkę. Ludzie, o których myślał intensywnie, powinni mieć się na baczności. To nieprawda, że nie potrafił wybaczać. Potrafił. Gdy przeciwnika chowano dwa metry pod ziemią.
Powinien wrócić do domu, ale nie zrobił tego. Dawne demony wróciły. Dławiło go uczucie pustki i rozpaczy. W tym świecie wszystko można było kupić lub odwołać. Ale człowiek martwy był po prostu martwy... Szkoda tylko, że nie zabierał ze sobą żałości, jaką pozostawiał wśród żywych.
Kukulka potrząsnął głową. Musiał się napić. Teraz, od razu...
Wjechał na Hinter Adlers Brauhaus od strony Raduni. Zaparkował przy Plappergasse. Dawno tu nie był, ale chyba niewiele stracił. Wzdłuż całej ulicy ciągnął się rząd podejrzanych knajp, jawnych burdeli i miejsc, w których za krzywy uśmiech można było zarobić kosą. Przemycana gorzała mieszała się tu ze spermą, a krew z piwem z browaru Haberbuscha i Schielego, tworząc podziemny krwiobieg tego upadłego miasta.
Wątłe światła latarni ledwie rozświetlały ciemność. Nad brukiem płożyła się szara mgła. Nawet śnieg był tu brudny i lepił się do butów niczym psie gówno. Wszędzie śmierdziało szczynami. Kukulka widział ludzkie cienie snujące się jak duchy po chodnikach, znikające w ciemności i pojawiające się niespodziewanie w oparach dymu buchającego ze studzienek kanalizacyjnych. Tego mu było trzeba. Anonimowości i zapomnienia.
Poczuł, jak ktoś łapie go za rękę.
– Chcesz się zabawić? – Kobieta była młoda. Miała nieprzytomne, znarkotyzowane spojrzenie.
– Odejdź.
– Zrobię ci dobrze. Tanio. Tu w bramie, za rogiem. – Wczepiła się w niego pazurami.
– Powiedziałem: odejdź! – Odepchnął ją od siebie, aż kobieta zatoczyła się do tyłu.
– Obyś sczezł, chuju! – Plunęła w jego stronę.
Przeszedł na drugą stronę ulicy. Blaszany szyld, targany wiatrem, miarowo uderzał o mur. Kukulka spojrzał w górę. Kozioł z kuflem piwa. „Betrunkene Ziege”[2]. Właściciel nazywał się Ziege... To tutaj.
W środku uderzył go odór bijący z parujących płaszczy i kożuchów, pod sufitem unosiły się smugi dymu tytoniowego. Sala była pełna. Przynajmniej było tu cieplej. Barman za ladą obrzucił go czujnym spojrzeniem.
– Pan wachmistrz służbowo czy prywatnie?
– To drugie.
– Dawno pana u nas nie było.
– Ano.
– Co podać?
– To, co zawsze.
Wziął karafkę wódki, kufel piwa, kilka wędzonych szprotek i skierował się w stronę stolika pod oknem, jedynego wolnego, jaki wypatrzył w lokalu. Wódka była zimna, taka jak trzeba.
Po pół godzinie powtórzył kurs. Rozpiął płaszcz i wyciągnął nogi. Po ciele rozlewało się przyjemne ciepło. Marlena będzie zła. Ale jakoś jej wytłumaczy... Musiał odreagować ten cmentarz. Nie powinien przyjeżdżać tu tak często. Lepiej było pochować Elke w Praust... Łatwiej byłoby zapomnieć.
Ktoś nadepnął mu nogę, aż syknął z bólu. Kukulka podniósł głowę. Kiwał się nad nim jakiś byczek w przyciasnym mundurze. Trzymał w rękach dwa wypełnione po brzegi kufle piwa. Jedna z tych świń z marynarki, które wyżej srają, niż głowę mają.
– Uważaj – powiedział wachmistrz.
– Spierdalaj. – Bosman nawet nie zaszczycił go spojrzeniem.
– Wlazłeś mi na nogę.
– To trzymaj giry przy sobie.
– Widzę, że muszę nauczyć cię kultury. – Wachmistrz podniósł się z miejsca. Byczek przewyższał go o pół głowy. – Wybrałem ten lokal z uwagi na jego znakomitą renomę i smaczną kuchnię. Tu nie używa się słów uznawanych powszechnie za wulgarne. A ty zakłócasz mi ten miły wieczór...
– Co ty chrzanisz, smutasie? – Bosman był wyraźnie rozbawiony. – Odjebało ci? Z marynarką zadziera...
Nie zdążył dokończyć. Kukulka uderzył prawym sierpowym. Mężczyzna zatoczył się, ale wbrew oczekiwaniom wachmistrza utrzymał sią na nogach.
– Ożeż ty... – W jego ręku błysnął nóż.
– Dość! I wypad z mojej knajpy. – Przed Kukulką wyrósł nagle właściciel. Towarzyszył mu barczysty barman.
Bosman przez chwilę mierzył się spojrzeniem z wachmistrzem. Wreszcie splunął mu pod nogi i wyszedł, trzaskając drzwiami o framugę.
– Proszę przyjąć przeprosiny, panie wachmistrzu. – Ziege skinął na barmana. – Karafka na koszt firmy.
– Dzięki, Ziege. Ale ja sam płacę swoje rachunki.
Po następnej godzinie miał dość. Wiedział, kiedy osiąga ten stan, kiedy należało przestać. Wtedy, gdy przygasały wszystkie światła – jak czarne słońca wypalające cały swój żar. Dopiero wtedy ten kudłaty skurwysyn, który szarpał mu trzewia, odpuszczał.
Wytoczył się na zewnątrz. Miał wrażenie, że niebo zawisło nad samą ulicą. Jak wielkie imadło miażdżące wszystko to, co pośrodku.
Pochylił głowę, aby zapiąć guziki w palcie. To go uratowało. Uderzenie z tyłu ześlizgnęło się po grubym kołnierzu. Kątem oka zauważył błysk stali. Odskoczył na bok i dotknął ręką szyi. Wyczuł krew. Jednak trochę oberwał.
Bosman stał naprzeciwko z nożem w ręku. Przypominał rozjuszonego zwierza wypuszczonego z klatki.
– Jeszcze z tobą nie skończyłem – wycharczał.
Wachmistrz poczuł, jak zalewa go fala gniewu. Mógłby zabić tego gnoja, miał przy sobie lugera. Nawet nie drgnęłaby mu ręka. Jednego śmiecia i opoja mniej. A jednak wiedział, że nie może tego zrobić. Miał wystarczająco dość problemów.
Chwycił więc stojący obok koksownik, w którym żarzyły się jeszcze resztki węgla, i uderzył nim w głowę zaskoczonego napastnika. Bosman upadł na kolana. Kukulka uderzył jeszcze raz. Stukilogramowy kloc przewrócił się z jękiem na plecy.
Wachmistrz pochylił się nad nim.
– I jak teraz wyglądasz, mendo? Masz mi coś do powiedzenia czy mam ci wsadzić łeb do koksownika?
– Przepraszam...
– Nie można było tak od razu?
Otrzepał spodnie i przyłożył garść śniegu do szyi. Niemal natychmiast zabarwiła się na czerwono. Obwiązał ją szalikiem. Miał wrażenie, że ulica wiruje, z trudem złapał równowagę. Mógłby przysiąc, że padający śnieg jest czarny jak smoła. I że z jamy gębowej bosmana wypełza na zewnątrz długi jęzor oplatający jego buty. Często miewał takie omamy po pijaku. Nocami śnił mu się kosmaty. Czasami budził się zlany potem i niemal fizycznie czuł zatruty oddech obcego.
Dla pewności kopnął więc jeszcze bosmana w żebra, co skwitowane zostało cichym jękiem.
Dość, kurwa. Czas do domu. Marlena...
Rozdział I
Brylanty doktora Rosensteina
1.Poniedziałek, 3 lutego
Ciężarówka wolno wjechała w Breitgasse. Kierowca, pochylony nad kierownicą, uważnie wpatrywał się w przednią szybę, nieustannie zasypywaną prószącym śniegiem. Jego towarzysz zatopiony był w milczeniu. O jego istnieniu świadczył tylko żarzący się w ciemności ognik papierosa.
Ulica przed nimi przypominała biały kanion, obramowany zaśnieżonymi kamienicami po obu stronach. Wyjechali jakiś czas temu z Nowego Portu. Bieda ma swój zapach, stygmatyzujący miejsca, którymi zawładnęła. Żegnał ich smród niedomkniętych śmietników, odpadków i rybich ości, które bezdomne psy i koty roznosiły po całej okolicy. Zza murów nędznie wyglądających domków dobiegał odór brukwi i kapusty, wwiercając się w nozdrza, przenikając przez mury, okna i pory ludzkiej skóry, naznaczając to złote niegdyś miasto stemplem biedy, głodu i bezprzykładnego nieszczęścia.
Ale teraz wjeżdżali do innego świata. Breitgasse była ulicą bogatych, w tym miejscu czuć było inny zapach: zapach wielkich pieniędzy. Mijali klasycystyczne kamienice gdańskich złotników, jubilerów, dentystów i właścicieli domów handlowych. Na tej ulicy nadal wszystko działało jak przed kryzysem. Śmietniki były opróżniane, lampy uliczne rozświetlały ciemność, a ulica była nieustannie odśnieżana w przeciwieństwie do peryferyjnych dzielnic przypominających teraz, w środku zimy, martwe, białe kurhany.
Numer 121/122. To tutaj. Dobrze znali ten adres. W ciągu kilku poprzednich dni kilka razy pokonywali tę trasę wzdłuż linii tramwajowej ósemki, która zaczynała się i kończyła pod Żurawiem, zahaczając po drodze o Neufahrwasser.
Kierowca ciężarówki wjechał tyłem na podjazd posesji. Wyłączył silnik i spojrzał na zegarek. Trzecia trzydzieści. Już czas. Wyszedł na zewnątrz i zarzucił na głowę kaptur. Charknął i splunął. Miał wrażenie, że plwocina pokryła się lodem, zanim doleciała do zmrożonej ziemi. Usłyszał trzaśnięcie drzwiczek po drugiej stronie. Jego towarzysz wytoczył się na zewnątrz. Z trudem otworzył tylną burtę samochodu i obrzucił spojrzeniem górę piasku zalegającą w naczepie. Wyciągnął łopatę i spojrzał pytająco na szofera. Ten odpowiedział mu krótkim skinieniem głowy.
– Wiesz, co robić, Karl.
Przez następny kwadrans udawać będzie pracownika służb miejskich, odśnieżającego i posypującego piaskiem ulice dla bogaczy. Jego widok nie zdziwi nawet spóźnionego przechodnia. W Wolnym Mieście Gdańsku zawsze byli równi i równiejsi.
Adolf Rosenstein nie mógł usnąć tej nocy. Przekręcał się z boku na bok, próbując odegnać myśli tłukące mu się po głowie jak giez po pustym pokoju. Od kiedy cierpiał na bezsenność? Może od tej nocy, kiedy na tym samym łożu, gryząc palce z bólu, odeszła jego ukochana Rosie? I kiedy po półwieczu zgodnego pożycia małżeńskiego został sam jak palec na tym ziemskim padole? Sam pośród augsburskich sreber, zbieranych całe życie obrazów, kosztowności i drogocennych kolii, które rozświetlały szyję jego żony. Prowadził na parterze gabinet dentystyczny dla najbardziej szacownych obywateli Wolnego Miasta. Jego pacjentami była cała tutejsza socjeta, crème de la crème miejskiej elity. Jak zawsze kończył równo o szesnastej, odsyłał pomoc dentystyczną do domu i po schodach wspinał się do swojego apartamentu na piętrze. Tyle tylko, że teraz nikt tam na niego nie czekał.
Obchodził pokoje wypełnione antykami i czuł, jak od środka zżerają go smutek i przeraźliwa pustka. Nie mieli dzieci. Rosie nie mogła ich mieć. Byli dla siebie całym światem, a on nie potrafił sobie poradzić z tą dojmującą stratą. Tydzień temu stanął na parapecie swojej kamienicy od strony podwórza. Targnął nim podmuch wściekłego wiatru. W dole widział wybrukowany podjazd. Z tej wysokości uderzyłby weń niczym worek cementu. Jeden krok, a znalazłby sią na tej samej niebieskiej łące co Rosie. A potem pomyślał o pani Lahm, której starał się wyleczyć zgorzel miazgi, i stwierdził, że to byłoby nie w porządku. Nigdy nie porzucał swoich pacjentów w potrzebie. I po chwili wahania zszedł z parapetu.
Wcisnął głowę w jedwabną poduszkę i niespodziewanie dla samego siebie odpłynął. Sen nadszedł nagle i opadł go jak ciemność spuszczona z uwięzi.
Wybudził go dziwny szmer. Podniósł opuchnięte powieki. Był pewny, że to już rano. To jednak nie mógł być świt. Sypialnię zalewało zimne, księżycowe światło.
– Pobudka, dziadu. – Dobiegający go głos miał ciepłe, miłe brzmienie. A jednak Adolfa Rosensteina przeszył dreszcz przerażenia. – Wypierdalaj z wyrka, no już.
Jego prześladowca wyłonił się z cienia. Miał na sobie bezkształtną kapotę. Przypominał klasztornego mnicha.
Chwycił starca za włosy i pociągnął go w stronę salonu.
– Czego chcesz? – Rosenstein starał się nie okazywać lęku.
– Wszystkiego.
– Nie boję się śmierci. – Dentysta syknął z bólu, gdy mężczyzna pchnął go na fotel.
– Mam w dupie twoje życie, żydzie. Chodzi mi o to, co nakradłeś.
A więc to złodziej? Rosensteina oblał zimny pot. Spodziewał się śmierci, był na nią gotowy od dawna, a tu chodziło, jak zawsze, o to samo. O pieniądze.
Bandyta skrępował mu ręce i przywiązał go do fotela. Dopiero teraz włączył boczną lampę w salonie. Był postawnym mężczyzną. Na twarz miał zaciągniętą wełnianą czapkę z niedbałymi otworami na oczy. Grube buciory zostawiały mokre ślady na podłodze. Biły z niego siła i pewność siebie.
Odwrócił się tyłem do dentysty i zasunął do końca ciężkie story w oknach.
Rosensteina zaskoczyło zdecydowanie złodzieja. Musiał być w domu po raz pierwszy, a poruszał się po nim jak stały domownik. Zadziwiające było jeszcze coś. Z kolekcji Rosensteina, eksponowanej w salonie, wybierał tylko najcenniejsze artefakty, tak jakby dokładnie wiedział, po co przyszedł. Jeden z niewielu ocalałych obrazów Daniela Chodowieckiego, dwa szkice Carla Spitzwega, wreszcie perła w zbiorach dentysty: mały olej Łukasza Cranacha. Do żeglarskiego wora ściągniętego z pleców włożył też kilka najcenniejszych precjozów i sreber, eksponowanych w kryształowej witrynie w rogu salonu.
Dopiero teraz powrócił do Rosensteina.
– Gdzie trzymasz biżuterię żony? – zapytał, pochylając się nad starcem. Miał nieświeży oddech.
Adolf Rosenstein był pogodzony z losem. Ale świadomość, że złote ozdoby, które nosiła kiedyś jego ukochana Rosie, trafią do wora tego złodzieja, wydała mu się tak obrzydliwa, że zacisnął wargi do krwi.
– Zamierzasz utrudniać, frajerze? – Mężczyzna w kapturze pokręcił z dezaprobatą głową. – Nie wiesz, do czego jestem zdolny. Mogę ci sprawić taki ból, jakiego nie jesteś w stanie sobie nawet wyobrazić.
Sięgnął do podręcznego plecaka, który cały czas miał na plecach. Wyjął małą piłę ręczną oraz haczyk na mocnej żyłce, które wyglądały jak osprzęt jednego z biedaków poławiających ryby z przerębli.
– Wiesz, co to jest, mośku? Niby nic, taki domowy arsenał na trocie i karasie z Motławy. Najpierw odpiłuję ci te tłuste paluchy, a jak będzie mało, to wyciągnę ci oko na zewnątrz... Gdzie kosztowności?
Dentysta poruszył się niespokojnie. To złoto i brylanty i tak już były bezpańskie. Bez Rosie stanowiły tylko garstkę świecidełek. Nie były warte jego bólu.
– Są w sejfie – powiedział, odkrztuszając gromadzącą się w przełyku flegmę.
– Mądre żydzisko. Gdzie konkretnie?
– Za tym portretem na ścianie.
Mężczyzna podszedł do wskazanego obrazu i delikatnie ściągnął go z haka.
– A teraz hasło, mośku.
Adolf podał kombinację cyfr, którą kiedyś wymyśliła Rosie. Datę ich spotkania na plaży w Glettkau[3], gdy ujrzał po raz pierwszy jej oczy jak gwiazdy, warte każdych diamentów.
– Masz już to, po co przyszedłeś – powiedział z niespodziewaną mocą Rosenstein. – A teraz zostaw mnie w spokoju.
– Wszystko? Myślisz, że można mnie tak łatwo wydymać, bogaty pasibrzuchu? – Mężczyzna w kapturze ścisnął go za gardło tak mocno, że Rosensteinowi oczy prawie wyszły z powiek. – Zapomniałeś jeszcze o czymś. O tych brylantach, które twoja starucha nosiła tylko podczas szczególnych okazji.
Rosenstein zadrżał. To były jedyne kamienie, które Rosie kochała naprawdę. Jedyne, które chciałby zachować. Podarował jej tę kolię w dniu ślubu. Chciał ją zatrzymać na pamiątkę tego dnia, kiedy niebo okazało się tak łaskawe. Rosie kochała się z nim w noc poślubną. Miała na sobie tylko te brylanty.
– Urżnę ci te kulasy, jeśli nie zaczniesz mówić. – Jego oprawca uderzył go w twarz. – Pławisz się w bogactwie, podczas gdy zwykli ludzie żrą korę z drzew. Pociesz się, to nie dla mnie. Sprzedamy te fanty i rozdamy biednym, którzy mają takie same żołądki jak ty. Rozumiesz?
– Dobrze...
Kilka minut później było po wszystkim. Adolf Rosenstein pomyślał, że nikt jeszcze tak nie sprofanował jego domowego ogniska. Modlił się tylko o jedno. Aby ta bestia w ludzkiej skórze wreszcie dała mu spokój i opuściła jego dom.
– Oddałem ci wszystko, co mam... – Rosenstein poruszył palcami. Sznur boleśnie wrzynał mu się w nadgarstki.
– Nieprawda. Masz jeszcze dług wobec społeczeństwa. I najwyższa pora go spłacić.
2.Wtorek, 4 lutego
Policyjny horch dymił z rury wydechowej na mrozie jak parowóz. Siedzący w nim dwaj policjanci byli skuleni z zimna. Na zewnątrz musiało być dobrze poniżej minus dwudziestu stopni.
Mimo porannej pory na Breitgasse było pustawo, co stanowiło przyjemny kontrast w porównaniu z Holzmarkt[4], który minęli przed chwilą.
Na placu kotłowały się tłumy nędznie odzianych ludzi. Potrącając się, krzyżując i przepychając wzajemnie, przypominali amorficzną masę przemieszczającą się w tę i we w tę w poszukiwaniu pracy, kawałka chleba czy jakiejkolwiek okazji na przeżycie. Każdy z nich próbował coś sprzedać, zahandlować lub okazyjnie kupić. Można tu było znaleźć niepotrzebne teraz nikomu tomy encyklopedii z profesorskich bibliotek, rodzinne portrety, dewocjonalia, święte obrazy, poobtłukiwaną porcelanę i porządnie wyglądające fraki, które można było nabyć w cenie dobrego obiadu w restauracji.
Spotykały się tu dwa żywioły. Ten pierwszy odchodził w przeszłość. Jego emblematami były przedmioty nikomu już niepotrzebne, odarte z dawnej przydatności, owe bezużyteczne resztki zbytku, którym, niestety, nie można było się najeść. Symbolem drugiej siły byli młodzi, barczyści handlarze pozbawiający zdegradowanych mieszczan ich zegarków, rodzinnych sreber i artefaktów, przechowywanych przez pokolenia. Krążyli nieustannie po targowisku, wyławiając niczym sępy z tego tłumu inteligenckich frajerów, których łatwo mogli obedrzeć ze skóry. Wrażenie chaosu potęgowały klaksony samochodów i zgrzyt hamujących tramwajów.
Abell obrzucił uważnym spojrzeniem Kukulkę. Jego uwadze nie uszły posiniaczone knykcie i plaster na szyi.
– Ciężka noc, wachmistrzu? – zapytał.
– Noc jak noc.
Radca nie naciskał, obaj mieli swoje tajemnice.
Kukulka zapadł się w sobie, zatopiony w ponurym milczeniu. Gdy poprzedniej nocy dotarł do domu, było już po dwunastej. Cicho otworzył drzwi i wślizgnął się do sypialni. Marlena nawet się nie odezwała. A przecież nie spała. Widział jej wpółprzymknięte oczy.
Rano czekała na niego w kuchni.
– Byłem na cmentarzu – powiedział. – Zeszło mi się trochę.
– Musisz wybrać, Gustl – odpowiedziała.
– Niby co?
– Elke nie żyje i już nie wróci. Nic na to nie poradzisz. A ja jestem tutaj, żywa. Jeśli to się powtórzy, odejdę...
– Co ty mówisz?
– Dobrze wiesz.
Szlag! Nie wyszło najlepiej...
Potarł skronie, jakby to mogło odgonić kaca. Musiał powrócić do rzeczywistości, czekał ich ciężki dzień.
Breitgasse wyglądała jak enklawa z innego świata. Szeroka, pełna luksusowych sklepów, w których nadal sprzedawano czekoladę i koniak, pachnąca kakao, wanilią i dobrą kawą. Ale nawet tutaj dotarły macki kryzysu. Zatrzymali się na chwilę pod redakcją „Danziger Neueste Nachrichten”. Pod budynkiem kłębił się tłum gdańszczan oblepiających wystawione tu stojaki z aktualnym, darmowym wydaniem gazety. Amatorów bezpłatnej lektury nie brakowało.
Abell pomyślał, że jeszcze niedawno przed stojakami zatrzymywali się tylko przypadkowi przechodnie. Teraz nawet zakup gazety stanowił dla wielu ludzi istotny problem.
Ujechali jeszcze kawałek.
– To tutaj, zatrzymaj się – powiedział radca.
– Na pewno? – Kukulka zlustrował elegancką kamienicę, która się nagle przed nimi wyłoniła. – Dorobił się takiej chałupy na grzebaniu w zębach?
– Doktor Rosenstein był wybitnym dentystą. – Abell wysiadł z samochodu i chuchnął w dłonie. – Podobno miał iskrę bożą. I dewizę, której hołdował: dobrze, bezboleśnie, drogo.
– Że drogo, to na pewno – odburknął Kukulka.
Na wewnętrznym podwórzu czekał już na nich policjant. Wyraźnie ucieszył się na ich widok. Służba na takim mrozie musiała być dla niego prawdziwą torturą. Przypominał tyczkę fasoli zgiętą u góry pod kątem trzydziestu stopni. Nawet nie próbował strząsać nieustannie gromadzącego się na jego czapce śniegu. Miał tak zmrożone usta, że ledwie zrozumieli, co mówi. Z trudnością oderwał wielkie buciska od podłoża. Kukulka był prawie pewien, że podeszwy zostały w lodzie.
– Posterunkowy Bummels. – Zasalutował służbiście na widok policjantów z Kripo.
– Niczego tu nie ruszaliście, Bummels? – Abell podszedł do zwłok leżących na podjeździe.
– Ma się rozumieć, panie radco.
– To na pewno Adolf Rosenstein?
– Na pewno.
– Kto zidentyfikował zwłoki?
– Pani Lahm, jego stała pacjentka. Mieszka na tej samej ulicy. Przyszła o dziewiątej, podobno miała umówioną wizytę. Drzwi dla klientów są od podwórza. Narobiła rabanu. Wybiegła na ulicę. Zadzwonił do nas sklepikarz z naprzeciwka. Ustaliłem, że ofiara nie ma najbliższej rodziny. Jego żona zmarła dwa lata temu. Dlatego poprosiłem panią Lahm, aby stwierdziła, czy umrzyk to na pewno Adolf Rosenstein.
– W kamienicy jest jakiś dozorca?
– Kiedyś był. Ale po śmierci pani Rosenstein stary go zwolnił. Podobno za dużo pił i... To znaczy dozorca, nie Rosenstein...
– Dobrze się spisaliście, posterunkowy – przerwał mu Abell. – Macie klucze do mieszkania? Dajcie je wachmistrzowi. A teraz wejdźcie do domu trochę się ogrzać.
Bummels tylko na to czekał. Po chwili zniknął we wnętrzu kamienicy, ciągnąc za sobą opary wydychanego powietrza.
Adolf Rosenstein leżał na podjeździe twarzą do dołu. Musiał uderzyć głową o wyłożone kostką podłoże. Czaszka przypominała przepołowiony arbuz, którego dolna połowa zniknęła gdzieś w zabarwionej na czerwono zmarzlinie. Był tylko w długiej koszuli nocnej. Jej podwinięte poły odsłaniały chude piszczele i przyrodzenie, pokryte teraz lodowym szronem. Uwagę przyciągały ręce. Lewa, strzaskana w łokciu, wyglądała jak kończyna lalki, z której wyszarpnięto zawias.
– Jeśli chciał ze sobą skończyć, wiedział, co robi. – Kukulka wskazał na otwarte okno na drugim piętrze wysokiej kamienicy. – Z tej wysokości, nie miał szans. Stary spadł jak worek kartofli. Szybka śmierć.
Abell pochylił się nad zwłokami. Nigdzie, przynajmniej na odsłoniętym ciele nie było widać śladów przemocy. Samobójstwo? Nie pierwsze i nie ostatnie w tym mieście, które już zatraciło swoją dawną pewność siebie.
Usłyszał skrzypienie śniegu. Nie musiał podnosić głowy, aby odgadnąć kto to. Lekarz sądowy Martens. Jego obecność jak zawsze awizował zapach nieprzetrawionego alkoholu. Towarzyszył mu fotograf.
– Jaki miły poranek, panie radco. – Martens chuchnął w dłonie. – Kolejny baranek boży, który miał już po dziurki w nosie tego padołu?
– Tego jeszcze nie wiemy. Co pan sądzi, Martens?
– Wiemy obaj, jak to wygląda. Co do szczegółów... Cały czas trzyma ten kurewski mróz. Nawet nie widzę dokładnie plam opadowych, ciało jest pokryte śniegiem i szronem. Znam pańską wnikliwość, panie radco. – Martens skrzywił się sardonicznie. – Nie spodziewałbym się jednak rewelacji nawet po dokładniejszych oględzinach. Facet musiał wyskoczyć tej nocy. Jest w koszuli nocnej. A gdyby to stało się w dzień, to ktoś by to zauważył...
– Jasne. Mimo wszystko oczekuję dokładnego raportu, doktorze. Odprawa jutro o dziesiątej.
– Jakżeby inaczej! – Doktor podniósł się, otrzepując kolana ze śniegu.
– Skończył pan? – zwrócił się radca do krzątającego się wokół zwłok fotografa. Ten odpowiedział mu skinieniem głowy.
Abell odwrócił się i przywołał Kukulkę. Wielkie drzwi do domu wyglądały na zamknięte, ale okazało się, że to tylko pozór. Wachmistrz nacisnął mosiężną gałkę i drzwi stanęły otworem. Kukulka przyklęknął przed nimi, nie bacząc na mokry śnieg lepiący się do spodni.
– Nie widać śladów włamania – powiedział po chwili krótko. – Może stary zapomniał je zamknąć. Albo było mu już wszystko jedno...
Obaj weszli do elegancko umeblowanego przedsionka. Po prawej znajdował się zapewne gabinet doktora. Przez mleczne szyby widzieli zarys fotela dentystycznego. Widocznie parter domu mieścił przede wszystkim gabinet dentystyczny doktora Rosensteina.
Kolejne drzwi zaprowadziły ich do reprezentacyjnego westybulu. Samo drewno, którym był wyłożony, musiało kosztować majątek. Czarny afrykański heban zalśnił w świetle kryształowych lamp, które włączył Kukulka.
O ile westybul był zapowiedzią, to górne piętra były spełnieniem snu kolekcjonera.
– Gość spał na forsie – powiedział wachmistrz, rozglądając się po wnętrzach wypełnionych ciężkimi meblami gdańskimi i lustrami z kryształu, w których odbijały się ich wydłużone postacie. Abell pomyślał, że wachmistrz ma rację. Nie spodziewał się takiego przepychu. Adolf Rosenstein żył jak udzielny książę. Na pewno nie cierpiał niedostatku. I miał jeszcze wyjątkowo dobry gust.
Drzwi do głównego salonu zastali uchylone. Okno na podwórze nadal pozostawało otwarte. Zimny podmuch poruszał storami jak chorągwiami na wietrze.
Ogromny pokój wypełniony był dziełami sztuki najwyższej klasy. Najwięcej miejsca zajmowały rzeźby: marmury i brązy naturalnej wielkości, czuwające niczym strażnicy przy ścianach obwieszonych obrazami. Wrażenia przepychu dopełniały perskie dywany na podłodze, zdobne w abstrakcyjne wzory, oraz kryształowe witryny, w których lśniły srebrne precjoza: puchary, cukiernice, łyżeczki. Honorowe miejsce na wielkim mahoniowym stole zajmowała kompletna zastawa stołowa z miśnieńskiej porcelany, z surtout de table[5] na czele.
A jednak nie wszystko w tym pomieszczeniu było na swoim miejscu.
Uwadze Abella nie uszły cztery puste placki na ścianie. Zerknął na Kukulkę, a ten odwzajemnił mu spojrzenie.
– To mi nie wygląda na zwykłe samobójstwo, panie radco. – Wachmistrz zmarszczył czoło. – Przecież to kolejny włam.
Abell nie odpowiedział i uważnie rozejrzał się po pokoju. Ktoś pośpiesznie opróżnił jedną z kryształowych witryn. Zapewne tę, w której właściciel przechowywał najcenniejsze precjoza. Na podłodze walały się porzucone srebrne łyżeczki. Sejf w ścianie był otwarty i pusty. Tak, tej nocy Adolf Rosenstein na pewno nie był sam...
Radca podszedł do parapetu i uważnie zbadał jego powierzchnię. Następnie pochylił się i równie dokładnie obejrzał powierzchnię długowłosego dywanu zaścielającego podłogę. Po chwili znalazł to, czego szukał.
– Mokre ślady... Ktoś wlazł tu w nocy w zaśnieżonych buciorach – powiedział. A więc jednak... Teraz, gdy już to wiemy, poszukamy Pisma Świętego...
Przypisy