Dolina gniewu - Krzysztof Bochus - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Dolina gniewu ebook i audiobook

Krzysztof Bochus

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ostatnie wspólne śledztwo radcy Abella i wachmistrza Kukulki.

Koniec marca 1945, Abell i Kukulka wracają do Gdańska na moment przed zagładą miasta. Sowieci stoją już u bram. Radca podejmuje się jeszcze jednej misji – chce wyciągnąć z okrążonej metropolii swego teścia, Piotra Morela.

Niestety, sprawy się komplikują. Abell sam wpada w ręce NKWD. Otrzymuje propozycję nie do odrzucenia: odzyska wolność i uratuje życie Morela, jeśli pomoże Rosjanom odnaleźć jedną z największych tajemnic III Rzeszy. Chodzi o tajne archiwum „Lebensbornu” – skrywające dane tysięcy polskich dzieci, ukradzionych pod koniec wojny przez nazistów.

Radca i wachmistrz wkraczają na prawdziwe pole minowe. Gdzie szukać dobrze ukrytego archiwum? Jak odnaleźć klucz do rozwiązania zagadki? Naziści za wszelką cenę chcą uniemożliwić im dojście do prawdy. Nie cofną się przed niczym: mnożą się zamachy, fałszywi świadkowie, tropy wiodące do nikąd.

Abell sam staje się celem polowania. Wrogów nie brakuje: członkowie SS, szpiedzy, astrologowie układający horoskopy dla hitlerowskiej elity, niedobitki Volksturmu i fanatyczni Strażnicy strzegący nazistowskiego św. Graala…

Radca nikomu nie może zaufać. Ani własnym rodakom, ani Rosjanom, których uważa za zło konieczne. Czy nie prowadzą oni z nim własnej, podwójnej gry? Może powinien podyktować własne warunki w tej rozgrywce na śmierć i życie?

W tle realistyczny fresk epoki i przejmujący obraz agonii Gdańska wiosną 1945.

Rasowy kryminał z najwyższej półki. Wybuchowy finał bestsellerowej serii z radcą Abellem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 380

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 47 min

Oceny
4,7 (273 oceny)
218
40
12
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kredka_73

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna seria z Christianem Abelem . Panie Krzysztofie dziękuję. To od Pana książek zaczęła się moja przygoda z kryminałem retro.
20
Tomasz1920

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała. Ciekawy pomysł,szybka akcja. Polecam.
10
Pinokio100

Nie oderwiesz się od lektury

kulminacja przygód radcy Abla i Wachmistrza Kukulki. Akcja wielowątkowa, jak na rollercoasterze. Nie sposób pominąć tej pozycji. Gorąco polecam.
10
Eulalia43

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobra. Polecam wszystkie książki z serii.
10
HesterOkrutnica

Nie oderwiesz się od lektury

Lubię Abella, ale Kukulkę uwielbiam ❤️ I mam cichą nadzieję, że może to nie ostatnie z nimi spotkanie?
10

Popularność




Re­dak­cjaPa­weł Wie­lo­pol­ski
Ko­rektaMag­da­lena Świer­czek-Gry­boś
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Krzysz­tof Bo­chus, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83291-58-1
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Mo­jemu przy­ja­cie­lowi Sław­kowi Li­piń­skiemu

Ni­gdy nie było tylu fał­szy­wych pro­ro­ków, tylu kłamstw, tyle śmierci, znisz­cze­nia i łez co w na­szym stu­le­ciu, w wieku dwu­dzie­stym, wieku po­stępu tech­niki, cy­wi­li­za­cji, ma­so­wej kul­tury i ma­so­wego mordu.

Erich Ma­ria Re­ma­rque, Czarny obe­lisk

.

Ta książka to fik­cja li­te­racka i wy­twór wy­obraźni au­tora. Au­tor, ko­rzy­sta­jąc ze swo­jej li­cen­tia po­etica, sta­rał się od­dać re­alia opi­sy­wa­nych miejsc, ale tylko w ta­kim za­kre­sie, na jaki po­zwa­lała fa­buła po­wie­ści.

Pro­log

26 stycz­nia 1945, Ma­rien­wer­der

Cię­ża­rówka z trud­no­ścią wspi­nała się na wznie­sie­nie. Koła, cho­ciaż owi­nięte łań­cu­chami, śli­zgały się po za­śnie­żo­nej dro­dze. Ofi­cer z dys­tynk­cjami leut­nanta We­hr­machtu na ra­mio­nach sie­dział w szo­ferce obok kie­rowcy. W rze­czy­wi­sto­ści no­sił niż­szy sto­pień, za­le­d­wie sturm­ban­n­füh­rera SS, ale czarny mun­dur mógł się w tym przy­padku oka­zać prze­szkodą w po­wie­rzo­nej mu mi­sji. I bez tego była wy­star­cza­jąco trudna.

Obok drogi cią­gnął się bez końca sznur lu­dzi i wo­zów za­przą­gnię­tych w wy­bie­dzone ko­nie. Wszy­scy zmie­rzali w stronę Gdań­ska i zbaw­czego mo­rza. Z dala od so­wiec­kich za­go­nów pan­cer­nych, sie­ją­cych śmierć i znisz­cze­nie. Na za­krę­cie po­wstał za­tor. Grupka ucie­ki­nie­rów za­trzy­mała się nad pa­dłym zwie­rzę­ciem i wy­ci­nała mu z boku płaty mięsa.

– Usu­nąć się! – krzyk­nął ofi­cer, wy­chy­la­jąc się z szo­ferki, lecz ci nie za­re­ago­wali. – Zrób­cie prze­jazd. To roz­kaz!

Wy­cią­gnął pi­sto­let i od­dał dwa strzały w po­wie­trze. Do­piero wtedy nie­chęt­nie po­słu­chali. Trzy­ma­jąc pa­ru­jące ka­wałki mięsa i za­krwa­wione noże w rę­kach, wresz­cie ze­szli z drogi.

Dal­sza trasa wio­dła już po pro­stym te­re­nie. Znał ten kra­jo­braz. To była ar­ka­dia jego dzie­ciń­stwa, po­cho­dził prze­cież z Po­mo­rza. Szpa­lery lip oka­la­jące kręte drogi, grube kre­ski ko­ścio­łów na ho­ry­zon­cie, schludne do­mo­stwa z pru­skiego muru i lo­dowe po­ła­cie pól, prze­ła­my­wane tylko gdzie­nie­gdzie ciem­nymi ję­zo­rami la­sów i za­ro­śli.

Przez chwilę my­ślał, że wy­ra­sta­jące co ja­kiś czas dziwne pa­górki po obu stro­nach to stogi siana po­kryte śnie­giem. Ale prze­cież to był ko­niec stycz­nia, a nie sier­pień. Po­trze­bo­wał chwili, żeby zro­zu­mieć, co tak na­prawdę wi­dzi. Oto starsi lu­dzie sie­dzieli lub le­żeli za­mar­z­nięci przy dro­dze, którą po­su­wał się po­chód. Stra­cili wszel­kie siły, bo nikt nie miał za­miaru się o nich za­trosz­czyć.

– Do­jeż­dżamy! – Kie­rowca wska­zał ręką ma­ja­czący w od­dali ma­syw ka­te­dry.

Śnieg za­ci­nał co­raz moc­niej. Prze­jeż­dżali obok zruj­no­wa­nej cha­łupy z pu­stymi oczo­do­łami okien. Wi­dać było oże­bro­wa­nie sto­doły. Od­po­wied­nie miej­sce, po­my­ślał ofi­cer, no­tu­jąc je w pa­mięci.

Po­woli prze­bi­jali się przez wą­ską drogę. Le­d­wie wi­dzieli jej za­rys po­mię­dzy zwa­łami śniegu po obu jej stro­nach. Na­dal mocno wiało, można było od­nieść wra­że­nie, że wiatr jest z każdą go­dziną bar­dziej po­ry­wi­sty. Gdzieś ze wschodu do­bie­gało głu­che mru­cze­nie dział. So­wieci byli co­raz bli­żej.

Mi­nęło pół go­dziny, nim do­tarli na miej­sce. Mia­sto wy­glą­dało na opusz­czone. Za­mek wy­rósł przed nimi nie­spo­dzie­wa­nie jak wielka ośnie­żona skała. Przez go­tycką bramę wje­chali na we­wnętrzny dzie­dzi­niec. Z tej wy­so­ko­ści wi­dać było do­linę rzeki – biały bez­kres skrzący się lo­dem.

– Za­trzy­maj się – rzu­cił ofi­cer do kie­rowcy.

Wy­sko­czył z wozu i pod­szedł do tyl­nej burty. Dwaj sie­dzący tam żoł­nie­rze spoj­rzeli na niego py­ta­jąco. Mieli oszro­nione twa­rze, na wą­sach i rzę­sach skrzył im się lód. Ofi­cer do­kład­nie ich otak­so­wał, ale tak na­prawdę in­te­re­so­wał go eskor­to­wany ła­du­nek w rogu paki. Od­su­nął przy­kry­wa­jący go bre­zent. Jego oczom uka­zały się dwie so­lidne skrzy­nie, dę­bowe z me­ta­lo­wymi oku­ciami dla wzmoc­nie­nia. Wła­śnie ta­kich uży­wano do prze­wozu pie­nię­dzy w Dan­zi­ger Bank.

– Wy­ła­do­wać – roz­ka­zał krótko.

We­szli do zamku. Żoł­nie­rze, ugi­na­jąc się pod cię­ża­rem skrzyń, zro­bili dwa kursy. Ofi­cer szedł przo­dem, przy­świe­ca­jąc im la­tarką. Pod no­gami chrzę­ścił im gruz z po­tłu­czo­nego fa­jansu i ma­jo­liki.

Po go­dzi­nie było po wszyst­kim. Za­pa­ko­wali się do cię­ża­rówki i ru­szyli w drogę po­wrotną. Do­je­chali do wi­dzia­nej wcze­śniej cha­łupy ze zruj­no­waną sto­dołą.

– Krótki po­stój – roz­ka­zał kie­rowcy. – Od­le­jemy się.

– Tak jest! – Kie­rowca na­ci­snął ha­mu­lec i sa­mo­cho­dem za­ko­le­bało na re­so­rach.

Ofi­cer ze­sko­czył na zie­mię i z ulgą roz­pro­sto­wał nogi. Wy­je­chali o świ­cie, a prze­je­chali przez cztery go­dziny nie­całe sto ki­lo­me­trów. Pod­szedł do sa­mo­chodu od tyłu i otwo­rzył burtę.

– Od­lej­cie się, tylko żeby wam fu­jarki nie po­od­pa­dały od tego mrozu! – za­wo­łał.

Od­po­wie­dział mu re­chot żoł­nie­rzy. W mil­cze­niu pa­trzył, jak od­cho­dzą parę me­trów obok śnież­nej za­spy i nie­po­rad­nie mo­cują się z roz­pi­na­niem spodni. Pod­szedł do nich krok bli­żej. Mocz zna­czył ciemne frędzle na śniegu. Wy­cią­gnął broń i od­dał dwa strzały. Pierw­szy żoł­nierz upadł od razu na twarz. Dru­giego źle tra­fił, bo ten na od­głos wy­strzału prze­krę­cił głowę. Miał w oczach nie­do­wie­rza­nie. Ofi­cer na­ci­snął po­now­nie spust. Kula prze­szyła po­li­czek żoł­nie­rza i utkwiła w mó­zgu.

Es­es­man się od­wró­cił. Kie­rowca ku­cał obok wozu z opusz­czo­nymi spodniami. Pró­bo­wał ucie­kać, ale za­plą­tał się i upadł na wznak. Ofi­cer pod­szedł do niego, nie­spiesz­nie, re­pe­tu­jąc broń. Ostatni strzał za­brzmiał su­cho jak zła­many pa­tyk. Stado spło­szo­nych gaw­ro­nów wzbiło się w niebo.

Ofi­cer ro­zej­rzał się czuj­nie do­okoła. Ni­g­dzie nie wi­dać było śla­dów ży­cia.

Wsiadł za kie­row­nicę i uru­cho­mił sil­nik. Pierw­sza część planu wy­ko­nana. Wszystko szło, jak na­leży. Roz­kaz brzmiał: nie po­zo­sta­wiać żad­nych świad­ków.

Roz­dział I

Do­lina Krza­cza­stego Młyna

.

1.

23 marca 1945

Mo­no­tonny war­kot sil­ni­ków sa­mo­lotu Focke-Wulf 200 dzia­łał usy­pia­jąco. Abell wyj­rzał przez okienko. Le­cieli na sto­sun­kowo ni­skiej wy­so­ko­ści, aby unik­nąć alianc­kich my­śliw­ców. Pod nimi roz­po­ście­rał się po­ły­sku­jący me­ta­licz­nie bez­miar Mo­rza Pół­noc­nego.

Co cze­kało go u celu tej ry­zy­kow­nej eska­pady? Co za­sta­nie w Gdań­sku? W mie­ście, któ­remu tak wiele po­świę­cił i które go tak bez­przy­kład­nie zdra­dziło? Kiedy opusz­czał je w paź­dzier­niku ubie­głego roku, był prze­ko­nany, że osta­tecz­nie za­myka pe­wien roz­dział swego ży­cia, do któ­rego nie ma już po­wrotu. A jed­nak sie­dział te­raz w bom­bowcu, kie­ru­jąc się na wschód, skąd wszy­scy ucie­kali z obawy przed so­wiec­kimi hor­dami bar­ba­rzyń­ców. Jak zwy­kle pod prąd, uśmiech­nął się do sie­bie za­my­ślony.

Co wię­cej, nie wie­dział na­wet, do ja­kiej Ho­lan­dii wróci. Kraj po­dzie­lony był na dwie czę­ści[I]. Po­łu­dniowe Ni­der­landy zo­stały wy­zwo­lone przez alian­tów już je­sie­nią 1944. Jed­nak pół­noc z Rot­ter­da­mem i Am­ster­da­mem na­dal po­zo­sta­wała w rę­kach nie­miec­kich, choć sy­tu­acja mo­gła zmie­nić się w każ­dej chwili.

W tych oko­licz­no­ściach na cud mógł za­kra­wać fakt, że udało mu się zdo­być miej­sce w sa­mo­lo­cie. Wy­ko­rzy­stał swoje zna­jo­mo­ści w ho­len­der­skiej pla­cówce SD[1]. Jego dawny ko­lega z gdań­skiego Kripo za­ła­twił mu zgodę na lot do Gdań­ska woj­sko­wym bom­bow­cem dłu­go­dy­stan­so­wym, który miał za­brać znad Bał­tyku ostat­nich funk­cjo­na­riu­szy SD.

– Chri­stian, wiesz, że to sza­leń­stwo – po­wie­dział mu Kurt.

Abell mil­czał. Sie­dział ze sto­ic­kim spo­ko­jem na nie­wy­god­nym fo­telu, w pełni świa­domy, że jego roz­mówca ma ra­cję.

– Na­wet nie jest pewne, czy do­trze­cie na miej­sce. Po­le­ci­cie bez żad­nej osłony. Alianci mają cał­ko­witą prze­wagę w po­wie­trzu, a Gdańsk prze­jęli So­wieci. To los na lo­te­rii. Star­tu­je­cie w nocy, ale nad ra­nem, nad Bał­ty­kiem, bę­dzie­cie już wi­docz­nym ce­lem.

– Mu­szę to zro­bić, Kurt. Nie mam wy­boru.

Jesz­cze ty­dzień wcze­śniej nic nie za­po­wia­dało ta­kiego biegu wy­da­rzeń. Mógłby na­wet po­wie­dzieć, że do­cze­kał się ma­łej ży­cio­wej sta­bi­li­za­cji. Anna ba­wiła się w swoim po­koju. Sły­szał, jak mówi piesz­czo­tli­wie do lalki, którą zdo­był dla niej na pchlim targu w Rot­ter­da­mie. W kuchni sy­czał eks­pres do kawy. Gabi pa­rzyła ją z kawy zbo­żo­wej i resz­tek cy­ko­rii. Do Ho­lan­dii też do­tarła wo­jenna bieda.

Ta mik­stura wy­krzy­wiała twarz, ale ni­gdy nie dał tego po so­bie po­znać. Miał prze­cież wszystko, czego po­trze­bo­wał. Dwie ko­biety, które wy­peł­niały mu całe ży­cie, były jego lo­sem i prze­zna­cze­niem. To dzięki nim miał dla kogo żyć, wsta­wać rano i bo­ry­kać się z lo­sem. Nie­gdyś w od­le­głym zło­tym mie­ście strzegł prawa i po­rządku. Uga­niał się za ban­dy­tami, któ­rzy po­zo­sta­wiali po so­bie głowy ofiar za­ko­pane w pia­sku na bał­tyc­kiej plaży. Lu­bił to ży­cie wy­peł­nione ad­re­na­liną i mro­kiem. Te­raz był ży­cio­wym roz­bit­kiem, out­si­de­rem bez mun­duru i ja­kiej­kol­wiek przy­na­leż­no­ści. Całą ener­gię po­świę­cał na zdo­by­cie wę­gla na zimę, le­ków dla Gabi czy mleka dla Anny. I było mu z tym do­brze. On już wy­ko­nał swoją normę, a świat, który znał i ro­zu­miał, na jego oczach ob­ra­cał się w ru­mo­wi­sko. Przy­szłość sta­no­wiła jedną wielką nie­wia­domą, ale jed­nak była na­dzieja. Niemcy prze­gry­wali wojnę. Mo­gło być tylko le­piej.

Dla­tego nie ocze­ki­wał od losu zbyt wiele. Chciał tylko do­cze­kać końca wojny i cza­sów, gdy Ania pój­dzie do szkoły. Pra­gnął ob­ser­wo­wać, jak ro­śnie i za­mie­nia się w młodą ko­bietę. A po­tem po­pro­wa­dzić ją do oł­ta­rza i za­tań­czyć na jej ślu­bie.

Gabi po­sta­wiła przed nim pa­ru­jący ku­bek i sia­dła obok. Otu­liła nogi ple­dem, było prze­raź­li­wie zimno. W tym mo­men­cie za­dzwo­nił te­le­fon. Chri­stian pod­niósł się szybko, tknięty złym prze­czu­ciem. Przy­ło­żył do ucha słu­chawkę.

– Zna­leźli go – po­wie­dział krótko Ku­kulka.

– Gdzie?

W sku­pie­niu wy­słu­chał in­for­ma­cji prze­ka­zy­wa­nych przez wach­mi­strza.

– To pewne? – za­py­tał ci­cho, jakby chciał usły­szeć za­prze­cze­nie.

– Jesz­cze wczo­raj na bank. Ale tam roz­pę­tało się pie­kło. So­wieci są u bram mia­sta, wszystko może się zmie­nić. Trzeba szybko de­cy­do­wać.

– Do­brze, nie­długo od­dzwo­nię. – Abell odło­żył słu­chawkę.

Wró­cił do stołu. Żona po­pa­trzyła mu pro­sto w oczy. Znał to spoj­rze­nie. Czujne, tak­su­jące, wy­peł­nione bez­brzeż­nym smut­kiem.

– Wiemy, gdzie jest – po­wie­dział.

– To na pewno on? – Do­strzegł, jak na­gle wstrzą­snął nią dreszcz.

– Nie ma wąt­pli­wo­ści. Leży w la­za­re­cie, w daw­nym pen­sjo­na­cie na te­re­nie Oliwy.

– Do­bry Boże, a więc jed­nak żyje.

– Zga­dza się, przy­naj­mniej tak było jesz­cze wczo­raj... – Urwał na­gle, uświa­da­mia­jąc so­bie, że to nie naj­lep­szy mo­ment na ob­dzie­ra­nie Gabi ze złu­dzeń.– Po­dobno ma za­pa­le­nie płuc, stan jest ciężki, ale z tego się wy­cho­dzi...

W po­koju za­pa­dła przy­tła­cza­jąca ci­sza. Sły­szał, jak zza okna, gdzieś z oko­lic portu, do­le­ciał ich przy­tłu­miony dźwięk sy­reny okrę­to­wej.

Co miał jej po­wie­dzieć? Że jego teść, Piotr Mo­rel, bez­sen­sow­nie wpa­ko­wał się sam w pasz­czę lwa? I że nie­po­trzeb­nie opu­ścił wy­zwo­lony już To­ruń, aby wy­do­stać z Gdań­ska swoją ostat­nią ży­jącą krewną? Ta ry­zy­ko­wana eska­pada skoń­czyła się tak, jak przy­pusz­czał. Ciotka zmarła w kilka dni po przy­by­ciu Pio­tra do mia­sta, a on sam ugrzązł w jej miesz­ka­niu. Po­zba­wiony środ­ków do ży­cia, żyw­no­ści i z ga­lo­pu­ją­cym za­pa­le­niem płuc. Z ostat­niej wia­do­mo­ści, jaka do­tarła do Rot­ter­damu, wy­ni­kało, że jego stan się po­gar­sza. Po­wi­nien na­tych­miast opu­ścić mia­sto, ale nie po­tra­fił tego zro­bić. Śmierć zbie­rała nad Bał­ty­kiem krwawe żniwo. Ty­siące lu­dzi umie­rały w zruj­no­wa­nych miesz­ka­niach i szpi­ta­lach po­zba­wio­nych le­ków, w prze­ła­do­wa­nych stat­kach po­sy­ła­nych na dno przez so­wiec­kie tor­pedy, na bom­bar­do­wa­nych bez ustanku z po­wie­trza tra­sach pa­nicz­nej ucieczki przed azja­tycką na­wałą.

Śmierć spo­wsze­dniała, spo­glą­dała z każ­dego leja po bom­bie, z la­tarń przy gdań­skiej Alei Hi­tlera, na któ­rych ko­ły­sały się dzie­siątki za­mar­z­nię­tych wi­siel­ców, z ta­blicz­kami na piersi: „By­łem de­zer­te­rem” albo „Nie wie­rzy­łem w zwy­cię­stwo”. Śmierć nie ro­biła już na ni­kim żad­nego wra­że­nia. Wy­peł­zła z cmen­tar­nych ale­jek i za­uł­ków pa­mięci, w które spy­chała je przez wieki ludzka bo­jaźń. Te­raz pa­no­szyła się na uli­cach, stała się sta­nem po­wszech­nym i na­tu­ral­nym, ob­dar­tym z wszel­kiego mi­sty­cy­zmu i re­li­gij­nych od­nie­sień, wro­śnię­tym ni­czym ra­kowa na­rośl w ciel­sko tej wiel­kiej, ska­za­nej na za­gładę aglo­me­ra­cji.

To­wa­rem rzad­kim i po­żą­da­nym stało się za to samo ży­cie, nie­ustan­nie za­gro­żone przez nie­zli­czoną ilość czy­ha­ją­cych nań pu­ła­pek i nie­bez­pie­czeństw. Naj­wy­tr­wa­lej o prze­trwa­nie wal­czyli ci, któ­rzy naj­bar­dziej przy­słu­żyli się za­gła­dzie III Rze­szy. Le­giony funk­cjo­na­riu­szy par­tyj­nych i ako­li­tów re­żimu, es­es­mani ma­jący ręce za­krwa­wione po łok­cie i ich żony w po­ży­dow­skich fu­trach, wy­socy ofi­ce­ro­wie, któ­rzy po­gar­dzali ka­pra­lem i tej wojny nie chcieli, a jed­nak pro­wa­dzili ją przez sześć lat na lą­dzie, wo­dzie i po­wie­trzu, re­ali­zu­jąc sza­leń­cze ma­rze­nia Füh­rera kosz­tem nie­zli­czo­nych żoł­nier­skich i cy­wil­nych ofiar. Wszy­scy oni sztur­mo­wali ostat­nie trans­por­towce i zwy­kłe łajby, które za­bie­rały ucie­ki­nie­rów na za­chód. I wszy­scy, się­ga­jąc po wpływy, pie­nią­dze i prze­kup­stwo, pró­bo­wali wy­rwać się z tego ją­dra ciem­no­ści.

Abell do­brze znał tych lu­dzi. Wie­dział, do czego są zdolni i nie miał złu­dzeń, że wal­cząc o swoje ży­cie, będą dą­żyć do celu po tru­pach. Osa­mot­niony Piotr Mo­rel, do tego Po­lak, nie miał żad­nych szans na ra­tu­nek. Był ska­zany na za­gładę. Na­le­żało się z tym po­go­dzić, tak jak przyj­mu­jemy do wia­do­mo­ści śmier­telną cho­robę, przed którą nie ma ra­tunku. C’est la vie! To jest ży­cie! Tak pod­po­wia­dał zwy­kły roz­są­dek i in­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy.

– Po­jadę do Gdań­ska i go spro­wa­dzę – po­wie­dział na­gle, prze­ry­wa­jąc mil­cze­nie.

– Nie wy­ma­gam tego od cie­bie, nie mo­gła­bym...

Chri­stian ujął jej dłoń, a ona mocno ści­snęła jego palce.

– To zbyt nie­bez­pieczne, oboje o tym wiemy.

– Ale wy­ko­nalne. Ła­twiej do tego pie­kła się do­stać niż z niego wy­je­chać. Mię­dzy Rot­ter­da­mem a Gdań­skim na­dal funk­cjo­nuje łącz­ność te­le­fo­niczna. Poza tym mam jesz­cze ko­le­gów z daw­nych cza­sów. Po­py­tam, może w naj­bliż­szych dniach bę­dzie ja­kiś trans­port na wschód.

Gabi pa­trzyła na niego uważ­nie, wi­działy jak drżą jej wargi. Bar­dzo wy­szczu­plała w ostat­nich ty­go­dniach.

– Nie chcę stra­cić cie­bie, żeby od­zy­skać ojca...

– Pa­mię­tasz po­rwa­nie Ani? Gdyby wtedy nie udało się jej ura­to­wać, jak wy­glą­da­łoby dziś na­sze ży­cie? Z Pio­trem jest po­dob­nie. Nie mo­gli­by­śmy so­bie wy­ba­czyć, że nie zro­bi­li­śmy wszyst­kiego, żeby go ura­to­wać.

– Do­brze więc. – Skrzy­żo­wała ręce na klatce pier­sio­wej. – Obie­caj mi jed­nak dwie rze­czy.

– Ja­kie?

– Nie daj się za­bić. Wróć żywy.

– A dru­gie ży­cze­nie?

– Weź ze sobą Ku­kulkę. Niech cię chroni tak jak za­wsze.

– Je­śli tylko się zgo­dzi.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[I] Po­łu­dniowe Ni­der­landy: Flan­dria, Ze­lan­dia, Bra­ban­cja i Lim­bur­gia, zo­stały wy­zwo­lone przez alian­tów już je­sie­nią 1944. Pół­noc kraju z Rot­ter­da­mem i Am­ster­da­mem po­zo­sta­wała w rę­kach nie­miec­kich prak­tycz­nie do końca wojny.
[1] Si­cher­he­its­dienst des Re­ichs­füh­rers SS, SD – or­gan wy­wiadu, kontr­wy­wiadu i służby bez­pie­czeń­stwa SS, dzia­ła­jący w III Rze­szy w la­tach 1931–1945. W 1944 wcie­lono do niego Abwehrę.