Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ostatnie wspólne śledztwo radcy Abella i wachmistrza Kukulki.
Koniec marca 1945, Abell i Kukulka wracają do Gdańska na moment przed zagładą miasta. Sowieci stoją już u bram. Radca podejmuje się jeszcze jednej misji – chce wyciągnąć z okrążonej metropolii swego teścia, Piotra Morela.
Niestety, sprawy się komplikują. Abell sam wpada w ręce NKWD. Otrzymuje propozycję nie do odrzucenia: odzyska wolność i uratuje życie Morela, jeśli pomoże Rosjanom odnaleźć jedną z największych tajemnic III Rzeszy. Chodzi o tajne archiwum „Lebensbornu” – skrywające dane tysięcy polskich dzieci, ukradzionych pod koniec wojny przez nazistów.
Radca i wachmistrz wkraczają na prawdziwe pole minowe. Gdzie szukać dobrze ukrytego archiwum? Jak odnaleźć klucz do rozwiązania zagadki? Naziści za wszelką cenę chcą uniemożliwić im dojście do prawdy. Nie cofną się przed niczym: mnożą się zamachy, fałszywi świadkowie, tropy wiodące do nikąd.
Abell sam staje się celem polowania. Wrogów nie brakuje: członkowie SS, szpiedzy, astrologowie układający horoskopy dla hitlerowskiej elity, niedobitki Volksturmu i fanatyczni Strażnicy strzegący nazistowskiego św. Graala…
Radca nikomu nie może zaufać. Ani własnym rodakom, ani Rosjanom, których uważa za zło konieczne. Czy nie prowadzą oni z nim własnej, podwójnej gry? Może powinien podyktować własne warunki w tej rozgrywce na śmierć i życie?
W tle realistyczny fresk epoki i przejmujący obraz agonii Gdańska wiosną 1945.
Rasowy kryminał z najwyższej półki. Wybuchowy finał bestsellerowej serii z radcą Abellem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 380
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 10 godz. 47 min
Mojemu przyjacielowi Sławkowi Lipińskiemu
Nigdy nie było tylu fałszywych proroków, tylu kłamstw, tyle śmierci, zniszczenia i łez co w naszym stuleciu, w wieku dwudziestym, wieku postępu techniki, cywilizacji, masowej kultury i masowego mordu.
Erich Maria Remarque, Czarny obelisk
Ta książka to fikcja literacka i wytwór wyobraźni autora. Autor, korzystając ze swojej licentia poetica, starał się oddać realia opisywanych miejsc, ale tylko w takim zakresie, na jaki pozwalała fabuła powieści.
Prolog
26 stycznia 1945, Marienwerder
Ciężarówka z trudnością wspinała się na wzniesienie. Koła, chociaż owinięte łańcuchami, ślizgały się po zaśnieżonej drodze. Oficer z dystynkcjami leutnanta Wehrmachtu na ramionach siedział w szoferce obok kierowcy. W rzeczywistości nosił niższy stopień, zaledwie sturmbannführera SS, ale czarny mundur mógł się w tym przypadku okazać przeszkodą w powierzonej mu misji. I bez tego była wystarczająco trudna.
Obok drogi ciągnął się bez końca sznur ludzi i wozów zaprzągniętych w wybiedzone konie. Wszyscy zmierzali w stronę Gdańska i zbawczego morza. Z dala od sowieckich zagonów pancernych, siejących śmierć i zniszczenie. Na zakręcie powstał zator. Grupka uciekinierów zatrzymała się nad padłym zwierzęciem i wycinała mu z boku płaty mięsa.
– Usunąć się! – krzyknął oficer, wychylając się z szoferki, lecz ci nie zareagowali. – Zróbcie przejazd. To rozkaz!
Wyciągnął pistolet i oddał dwa strzały w powietrze. Dopiero wtedy niechętnie posłuchali. Trzymając parujące kawałki mięsa i zakrwawione noże w rękach, wreszcie zeszli z drogi.
Dalsza trasa wiodła już po prostym terenie. Znał ten krajobraz. To była arkadia jego dzieciństwa, pochodził przecież z Pomorza. Szpalery lip okalające kręte drogi, grube kreski kościołów na horyzoncie, schludne domostwa z pruskiego muru i lodowe połacie pól, przełamywane tylko gdzieniegdzie ciemnymi jęzorami lasów i zarośli.
Przez chwilę myślał, że wyrastające co jakiś czas dziwne pagórki po obu stronach to stogi siana pokryte śniegiem. Ale przecież to był koniec stycznia, a nie sierpień. Potrzebował chwili, żeby zrozumieć, co tak naprawdę widzi. Oto starsi ludzie siedzieli lub leżeli zamarznięci przy drodze, którą posuwał się pochód. Stracili wszelkie siły, bo nikt nie miał zamiaru się o nich zatroszczyć.
– Dojeżdżamy! – Kierowca wskazał ręką majaczący w oddali masyw katedry.
Śnieg zacinał coraz mocniej. Przejeżdżali obok zrujnowanej chałupy z pustymi oczodołami okien. Widać było ożebrowanie stodoły. Odpowiednie miejsce, pomyślał oficer, notując je w pamięci.
Powoli przebijali się przez wąską drogę. Ledwie widzieli jej zarys pomiędzy zwałami śniegu po obu jej stronach. Nadal mocno wiało, można było odnieść wrażenie, że wiatr jest z każdą godziną bardziej porywisty. Gdzieś ze wschodu dobiegało głuche mruczenie dział. Sowieci byli coraz bliżej.
Minęło pół godziny, nim dotarli na miejsce. Miasto wyglądało na opuszczone. Zamek wyrósł przed nimi niespodziewanie jak wielka ośnieżona skała. Przez gotycką bramę wjechali na wewnętrzny dziedziniec. Z tej wysokości widać było dolinę rzeki – biały bezkres skrzący się lodem.
– Zatrzymaj się – rzucił oficer do kierowcy.
Wyskoczył z wozu i podszedł do tylnej burty. Dwaj siedzący tam żołnierze spojrzeli na niego pytająco. Mieli oszronione twarze, na wąsach i rzęsach skrzył im się lód. Oficer dokładnie ich otaksował, ale tak naprawdę interesował go eskortowany ładunek w rogu paki. Odsunął przykrywający go brezent. Jego oczom ukazały się dwie solidne skrzynie, dębowe z metalowymi okuciami dla wzmocnienia. Właśnie takich używano do przewozu pieniędzy w Danziger Bank.
– Wyładować – rozkazał krótko.
Weszli do zamku. Żołnierze, uginając się pod ciężarem skrzyń, zrobili dwa kursy. Oficer szedł przodem, przyświecając im latarką. Pod nogami chrzęścił im gruz z potłuczonego fajansu i majoliki.
Po godzinie było po wszystkim. Zapakowali się do ciężarówki i ruszyli w drogę powrotną. Dojechali do widzianej wcześniej chałupy ze zrujnowaną stodołą.
– Krótki postój – rozkazał kierowcy. – Odlejemy się.
– Tak jest! – Kierowca nacisnął hamulec i samochodem zakolebało na resorach.
Oficer zeskoczył na ziemię i z ulgą rozprostował nogi. Wyjechali o świcie, a przejechali przez cztery godziny niecałe sto kilometrów. Podszedł do samochodu od tyłu i otworzył burtę.
– Odlejcie się, tylko żeby wam fujarki nie poodpadały od tego mrozu! – zawołał.
Odpowiedział mu rechot żołnierzy. W milczeniu patrzył, jak odchodzą parę metrów obok śnieżnej zaspy i nieporadnie mocują się z rozpinaniem spodni. Podszedł do nich krok bliżej. Mocz znaczył ciemne frędzle na śniegu. Wyciągnął broń i oddał dwa strzały. Pierwszy żołnierz upadł od razu na twarz. Drugiego źle trafił, bo ten na odgłos wystrzału przekręcił głowę. Miał w oczach niedowierzanie. Oficer nacisnął ponownie spust. Kula przeszyła policzek żołnierza i utkwiła w mózgu.
Esesman się odwrócił. Kierowca kucał obok wozu z opuszczonymi spodniami. Próbował uciekać, ale zaplątał się i upadł na wznak. Oficer podszedł do niego, niespiesznie, repetując broń. Ostatni strzał zabrzmiał sucho jak złamany patyk. Stado spłoszonych gawronów wzbiło się w niebo.
Oficer rozejrzał się czujnie dookoła. Nigdzie nie widać było śladów życia.
Wsiadł za kierownicę i uruchomił silnik. Pierwsza część planu wykonana. Wszystko szło, jak należy. Rozkaz brzmiał: nie pozostawiać żadnych świadków.
Rozdział I
Dolina Krzaczastego Młyna
1.
23 marca 1945
Monotonny warkot silników samolotu Focke-Wulf 200 działał usypiająco. Abell wyjrzał przez okienko. Lecieli na stosunkowo niskiej wysokości, aby uniknąć alianckich myśliwców. Pod nimi rozpościerał się połyskujący metalicznie bezmiar Morza Północnego.
Co czekało go u celu tej ryzykownej eskapady? Co zastanie w Gdańsku? W mieście, któremu tak wiele poświęcił i które go tak bezprzykładnie zdradziło? Kiedy opuszczał je w październiku ubiegłego roku, był przekonany, że ostatecznie zamyka pewien rozdział swego życia, do którego nie ma już powrotu. A jednak siedział teraz w bombowcu, kierując się na wschód, skąd wszyscy uciekali z obawy przed sowieckimi hordami barbarzyńców. Jak zwykle pod prąd, uśmiechnął się do siebie zamyślony.
Co więcej, nie wiedział nawet, do jakiej Holandii wróci. Kraj podzielony był na dwie części[I]. Południowe Niderlandy zostały wyzwolone przez aliantów już jesienią 1944. Jednak północ z Rotterdamem i Amsterdamem nadal pozostawała w rękach niemieckich, choć sytuacja mogła zmienić się w każdej chwili.
W tych okolicznościach na cud mógł zakrawać fakt, że udało mu się zdobyć miejsce w samolocie. Wykorzystał swoje znajomości w holenderskiej placówce SD[1]. Jego dawny kolega z gdańskiego Kripo załatwił mu zgodę na lot do Gdańska wojskowym bombowcem długodystansowym, który miał zabrać znad Bałtyku ostatnich funkcjonariuszy SD.
– Christian, wiesz, że to szaleństwo – powiedział mu Kurt.
Abell milczał. Siedział ze stoickim spokojem na niewygodnym fotelu, w pełni świadomy, że jego rozmówca ma rację.
– Nawet nie jest pewne, czy dotrzecie na miejsce. Polecicie bez żadnej osłony. Alianci mają całkowitą przewagę w powietrzu, a Gdańsk przejęli Sowieci. To los na loterii. Startujecie w nocy, ale nad ranem, nad Bałtykiem, będziecie już widocznym celem.
– Muszę to zrobić, Kurt. Nie mam wyboru.
Jeszcze tydzień wcześniej nic nie zapowiadało takiego biegu wydarzeń. Mógłby nawet powiedzieć, że doczekał się małej życiowej stabilizacji. Anna bawiła się w swoim pokoju. Słyszał, jak mówi pieszczotliwie do lalki, którą zdobył dla niej na pchlim targu w Rotterdamie. W kuchni syczał ekspres do kawy. Gabi parzyła ją z kawy zbożowej i resztek cykorii. Do Holandii też dotarła wojenna bieda.
Ta mikstura wykrzywiała twarz, ale nigdy nie dał tego po sobie poznać. Miał przecież wszystko, czego potrzebował. Dwie kobiety, które wypełniały mu całe życie, były jego losem i przeznaczeniem. To dzięki nim miał dla kogo żyć, wstawać rano i borykać się z losem. Niegdyś w odległym złotym mieście strzegł prawa i porządku. Uganiał się za bandytami, którzy pozostawiali po sobie głowy ofiar zakopane w piasku na bałtyckiej plaży. Lubił to życie wypełnione adrenaliną i mrokiem. Teraz był życiowym rozbitkiem, outsiderem bez munduru i jakiejkolwiek przynależności. Całą energię poświęcał na zdobycie węgla na zimę, leków dla Gabi czy mleka dla Anny. I było mu z tym dobrze. On już wykonał swoją normę, a świat, który znał i rozumiał, na jego oczach obracał się w rumowisko. Przyszłość stanowiła jedną wielką niewiadomą, ale jednak była nadzieja. Niemcy przegrywali wojnę. Mogło być tylko lepiej.
Dlatego nie oczekiwał od losu zbyt wiele. Chciał tylko doczekać końca wojny i czasów, gdy Ania pójdzie do szkoły. Pragnął obserwować, jak rośnie i zamienia się w młodą kobietę. A potem poprowadzić ją do ołtarza i zatańczyć na jej ślubie.
Gabi postawiła przed nim parujący kubek i siadła obok. Otuliła nogi pledem, było przeraźliwie zimno. W tym momencie zadzwonił telefon. Christian podniósł się szybko, tknięty złym przeczuciem. Przyłożył do ucha słuchawkę.
– Znaleźli go – powiedział krótko Kukulka.
– Gdzie?
W skupieniu wysłuchał informacji przekazywanych przez wachmistrza.
– To pewne? – zapytał cicho, jakby chciał usłyszeć zaprzeczenie.
– Jeszcze wczoraj na bank. Ale tam rozpętało się piekło. Sowieci są u bram miasta, wszystko może się zmienić. Trzeba szybko decydować.
– Dobrze, niedługo oddzwonię. – Abell odłożył słuchawkę.
Wrócił do stołu. Żona popatrzyła mu prosto w oczy. Znał to spojrzenie. Czujne, taksujące, wypełnione bezbrzeżnym smutkiem.
– Wiemy, gdzie jest – powiedział.
– To na pewno on? – Dostrzegł, jak nagle wstrząsnął nią dreszcz.
– Nie ma wątpliwości. Leży w lazarecie, w dawnym pensjonacie na terenie Oliwy.
– Dobry Boże, a więc jednak żyje.
– Zgadza się, przynajmniej tak było jeszcze wczoraj... – Urwał nagle, uświadamiając sobie, że to nie najlepszy moment na obdzieranie Gabi ze złudzeń.– Podobno ma zapalenie płuc, stan jest ciężki, ale z tego się wychodzi...
W pokoju zapadła przytłaczająca cisza. Słyszał, jak zza okna, gdzieś z okolic portu, doleciał ich przytłumiony dźwięk syreny okrętowej.
Co miał jej powiedzieć? Że jego teść, Piotr Morel, bezsensownie wpakował się sam w paszczę lwa? I że niepotrzebnie opuścił wyzwolony już Toruń, aby wydostać z Gdańska swoją ostatnią żyjącą krewną? Ta ryzykowana eskapada skończyła się tak, jak przypuszczał. Ciotka zmarła w kilka dni po przybyciu Piotra do miasta, a on sam ugrzązł w jej mieszkaniu. Pozbawiony środków do życia, żywności i z galopującym zapaleniem płuc. Z ostatniej wiadomości, jaka dotarła do Rotterdamu, wynikało, że jego stan się pogarsza. Powinien natychmiast opuścić miasto, ale nie potrafił tego zrobić. Śmierć zbierała nad Bałtykiem krwawe żniwo. Tysiące ludzi umierały w zrujnowanych mieszkaniach i szpitalach pozbawionych leków, w przeładowanych statkach posyłanych na dno przez sowieckie torpedy, na bombardowanych bez ustanku z powietrza trasach panicznej ucieczki przed azjatycką nawałą.
Śmierć spowszedniała, spoglądała z każdego leja po bombie, z latarń przy gdańskiej Alei Hitlera, na których kołysały się dziesiątki zamarzniętych wisielców, z tabliczkami na piersi: „Byłem dezerterem” albo „Nie wierzyłem w zwycięstwo”. Śmierć nie robiła już na nikim żadnego wrażenia. Wypełzła z cmentarnych alejek i zaułków pamięci, w które spychała je przez wieki ludzka bojaźń. Teraz panoszyła się na ulicach, stała się stanem powszechnym i naturalnym, obdartym z wszelkiego mistycyzmu i religijnych odniesień, wrośniętym niczym rakowa narośl w cielsko tej wielkiej, skazanej na zagładę aglomeracji.
Towarem rzadkim i pożądanym stało się za to samo życie, nieustannie zagrożone przez niezliczoną ilość czyhających nań pułapek i niebezpieczeństw. Najwytrwalej o przetrwanie walczyli ci, którzy najbardziej przysłużyli się zagładzie III Rzeszy. Legiony funkcjonariuszy partyjnych i akolitów reżimu, esesmani mający ręce zakrwawione po łokcie i ich żony w pożydowskich futrach, wysocy oficerowie, którzy pogardzali kapralem i tej wojny nie chcieli, a jednak prowadzili ją przez sześć lat na lądzie, wodzie i powietrzu, realizując szaleńcze marzenia Führera kosztem niezliczonych żołnierskich i cywilnych ofiar. Wszyscy oni szturmowali ostatnie transportowce i zwykłe łajby, które zabierały uciekinierów na zachód. I wszyscy, sięgając po wpływy, pieniądze i przekupstwo, próbowali wyrwać się z tego jądra ciemności.
Abell dobrze znał tych ludzi. Wiedział, do czego są zdolni i nie miał złudzeń, że walcząc o swoje życie, będą dążyć do celu po trupach. Osamotniony Piotr Morel, do tego Polak, nie miał żadnych szans na ratunek. Był skazany na zagładę. Należało się z tym pogodzić, tak jak przyjmujemy do wiadomości śmiertelną chorobę, przed którą nie ma ratunku. C’est la vie! To jest życie! Tak podpowiadał zwykły rozsądek i instynkt samozachowawczy.
– Pojadę do Gdańska i go sprowadzę – powiedział nagle, przerywając milczenie.
– Nie wymagam tego od ciebie, nie mogłabym...
Christian ujął jej dłoń, a ona mocno ścisnęła jego palce.
– To zbyt niebezpieczne, oboje o tym wiemy.
– Ale wykonalne. Łatwiej do tego piekła się dostać niż z niego wyjechać. Między Rotterdamem a Gdańskim nadal funkcjonuje łączność telefoniczna. Poza tym mam jeszcze kolegów z dawnych czasów. Popytam, może w najbliższych dniach będzie jakiś transport na wschód.
Gabi patrzyła na niego uważnie, widziały jak drżą jej wargi. Bardzo wyszczuplała w ostatnich tygodniach.
– Nie chcę stracić ciebie, żeby odzyskać ojca...
– Pamiętasz porwanie Ani? Gdyby wtedy nie udało się jej uratować, jak wyglądałoby dziś nasze życie? Z Piotrem jest podobnie. Nie moglibyśmy sobie wybaczyć, że nie zrobiliśmy wszystkiego, żeby go uratować.
– Dobrze więc. – Skrzyżowała ręce na klatce piersiowej. – Obiecaj mi jednak dwie rzeczy.
– Jakie?
– Nie daj się zabić. Wróć żywy.
– A drugie życzenie?
– Weź ze sobą Kukulkę. Niech cię chroni tak jak zawsze.
– Jeśli tylko się zgodzi.
Przypisy