Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Od warszawskiej Pragi po berliński Kreuzberg. Od Bieszczad po Zanzibar i Pembę we wschodniej Afryce. Wciągająca od pierwszej do ostatniej strony powieść kryminalno-sensacyjna z wielką egzotyką w tle. Rok 2018. Na Dworcu Wschodnim w Warszawie w biały dzień znika dziewiętnastoletnia Karolina. Przepada bez śladu, mimo wysiłków rodziny i policji nigdy nie zostaje odnaleziona. Rok 2023. Siostra zaginionej, Agnieszka, partnerka życiowa Marka Smugi, odbiera zaskakującego maila ze zdjęciem Karoliny i jej wołaniem o ratunek. Zwraca się do Smugi z prośbą o pomoc w odnalezieniu siostry. Detektyw podejmuje wyzwanie. Dochodzenie doprowadza go do piekła, które – jak się okazuje – może być wszędzie. A trafić do niego może każdy – zwłaszcza jeśli na to nie zasługuje… „Kruchy lód” to pasjonująca opowieść o tajemnicy dewastującej życie wielu ludzi. O miłości, traumie i ludzkim szaleństwie. O stracie, odkupieniu i walce dobra ze złem. O Afryce: urzekającej, ale też pełnej własnych sekretów. Wreszcie o straszliwej cenie, jaką trzeba zapłacić, aby dotrzeć do prawdy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 401
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ta książka to fikcja literacka i wytwór wyobraźni autora. Wszelkie podobieństwo do realnych osób oraz zdarzeń jest niezamierzone i całkowicie przypadkowe. Autor, korzystając ze swojej licentia poetica, starał się oddać realia opisywanych miejsc, ale tylko w takim zakresie, na jaki pozwalała fabuła powieści.
Mojej wyrozumiałej rodzinie
poświęcam
MOTTO
Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją.
Dante Alighieri, Boska komedia,Wydawnictwo Zielona Sowa, 2009.
Fakt, że w jakiejś powieści giną ludzie,nie przesądza o jej gatunku.
Andrzej Wydrzyński, Ciudad Trujillo,Wydawnictwo Książka i Wiedza, 1988.
Rozdział I
Wataha
Okolice Smereka – Bieszczady, Warszawa, kwiecień 2023
1.
Wadera miała żółte oczy. Uważnym spojrzeniem omiatała co chwilę swoje szczenięta: pięć małych wilczków, które po raz pierwszy opuściły jamę. Smuga czekał na ten moment od tygodnia. Każdego dnia czołgał się na szczyt wzniesienia, skąd miał widok na płaską polanę z przecinającym ją strumieniem. Woda spływała z pobliskich gór, drążąc kanały w wilgotnej ziemi i meandrując w dół ku lasowi, rozpościerającemu się aż po horyzont. Znad oparów i porannej mgły wyzierał czubek Bukowego Berda.
Wyregulował ostrość wizjera w lornetce. Widział teraz wyraźnie pysk wadery: siwy i długi, zakończony spiczastymi uszami. Uniosła łeb ku górze. Jej nozdrza falowały, wychwytując zapachy dolatujące z lasu. Stary Tobiasz uprzedzał go, że musi być ostrożny, bo wilki posiadają niezwykły węch.
– Mają niesamowity dar – mówił, pogłębiając przy tym marsa na czole. – Potrafią te zapachy przewijać do tyłu, odtwarzając ich historię. Wiedzą na ten przykład, że cztery dni wcześniej byłeś na wzgórzu. I że pojawiłeś się dwa dni później z bronią, zapamiętują zapach metalu.
– Nie noszę broni – zaprotestował Smuga.
– No to z lornetką. W każdym razie nie jesteś niewidoczny. Obserwują cię, na pewno wiedzą o tobie więcej niż ty o nich. To wataha króluje w tym lesie, ty jesteś tylko intruzem.
To była jego jedyna rozrywka, oprócz spotkań raz na tydzień z Tobiaszem w gospodzie. Najpierw zauważył watahę, stojąc wysoko na grani. Z tej wysokości wyglądała jak czarne korale rozsypane na śniegu. Początkowo śledził jej przemarsze z dużej odległości. Stado liczyło sześć sztuk. Tobiasz był nieocenionym źródłem wiedzy o wilkach. Ten stary Łemko był nieodłączną częścią tego pierwotnego świata, który – zgodnie z jego wizją – Bóg podarował najpierw zwierzętom. Dopiero później pojawili się ludzie i jak zawsze, zaczęli wszystko psuć i stawiać na głowie.
Dzięki niemu wiedział już, że watahę prowadził basior albo wadera. Następnie kroczyły młode wilki z poprzedniego miotu. Pochód zamykał samiec beta, zawsze pozostający w pewnej odległości od stada, tolerowany, ale odganiany od wspólnej uczty po upolowaniu jelenia. Stopniowo poznawał trasy przemarszu wilków, widział, jak moczem znaczą swoje terytorium. Wybrał kilka stałych punktów, skąd z dużej odległości przez lornetkę mógł obserwować ich zabawy i zwyczaje.
Pewnego dnia podjął decyzję. Ślizgając się po rozmokłym, kamienistym zboczu, zszedł wolno do dolinki, na trasę przemarszu wilków. Przepoławiał ją górski strumień. Domyślił się, że stado tu właśnie czasami zaspokaja pragnienie. Podmokła ziemia wokół strumienia usiana była odciskami wilczych łap, szczątkami kości i powrozów. Tego dnia wataha się nie pojawiła.
Pierwszego wilka zobaczył po trzech dniach oczekiwania. To był basior, przywódca stada. Ostrożnie obszedł strumień, wyłapując nosem wszystkie możliwe zapachy. Smuga nie mógł pozbyć się wrażenia, że wilk wie o jego obecności. Co chwila podnosił głowę i strzygąc uszami, wpatrywał się w szczyt wzniesienia. Dzieliło ich ponad sto metrów i było pod wiatr, a jednak Smuga wycofał się jeszcze o metr i rozpłaszczył na ziemi, tak aby uniknąć kontaktu wzrokowego z samcem alfa i nie zdradzić swojej obecności.
Następnie ukazała się wadera, niezgrabna teraz i ociężała. Rozwiązanie musiało być blisko. Tobiasz twierdził, że wilczyce najczęściej szczenią się na przełomie marca i kwietnia. Czekał więc przez następne dni, obserwując wilcze zabawy nad strumieniem, polegające głównie na przeciąganiu kawałka sznurka, wywleczonego zapewne z któregoś z ludzkich śmietników.
Aż wreszcie się doczekał. Leżał teraz na rozmokłej ziemi i słyszał, jak mocno bije mu serce. Ponownie spojrzał w lornetkę. Wilczyca czule popychała nosem ku wodzie swoje szczenięta. Te nie przejawiały zbytniej ochoty na wędrówkę ku przerażającej kałuży. Wadera podeszła do strumienia jako pierwsza. Wolno upiła kilka łyków i obróciła łeb do tyłu. Teraz wasza kolej, zdawała się namawiać szczenięta.
Smuga śledził zafascynowany ten spektakl, tę niezwykłą symbiozę dzikich zwierząt z otaczającą ich naturą. Przesunął lornetkę w bok, próbując odnaleźć ostatnie z wilcząt. Nagle drgnął. W okularach lornetki ukazał mu się łeb basiora. Wilk znajdował się dobre dziesięć metrów bliżej wzgórza. Najwyraźniej oddalił się od strumienia. Wpatrywał się nieruchomo w szczyt, na którym ukryty był człowiek. Jego fosforyzujące, dzikie ślepia wypełniały wizjer. Smuga wstrzymał oddech i rozpłaszczył się na ziemi. Czuł jej zgniły zapach. Znowu zaczynało mżyć. Zapowiadał się kolejny mokry i długi dzień.
2.
Schodził czerwonym szlakiem z połoniny po stromych stopniach, zostawiając za sobą oba szczyty Smereka. Po godzinie był w swojej chacie, drewnianej chałupie z przeciekającym dachem, którą wynajął od Tobiasza. Wszyscy inni we wsi mu odmówili.
– Tam się nie da mieszkać – powiedział stary. – Przez dziury w dachu leje się na łeb.
– Dam radę. Wyreperuję, co trzeba. Nie mam dużych wymagań – odpowiedział.
– Jak chcesz. Dlaczego uciekłeś z Warszawy?
– To dłuższa historia.
– Jesteś jakimś ćpunem czy kimś takim? – Tobiasz zmarszczył swoje krzaczaste brwi. Przypominał mu Wiesława Myśliwskiego, pisarza uhonorowanego nagrodą Nike, tylko zęby żółte od tytoniu psuły to wrażenie. Czasami zastanawiał się, ile Łemko ma lat. Starzec pamiętał rzeczy z odległej przeszłości, snuł barwne opowieści z czasów, gdy nad tą krainą sprawował władzę cesarz z Wiednia. Musiałby mieć ponad sto lat, a przecież było to niemożliwe.
– Nie w takim sensie, o jakim myślisz – odpowiedział Smuga.
– W ogóle o tobie nie myślę. To nie miałoby sensu. My tutaj nie zadajemy zbyt wielu pytań.
– Nie lubię pytań.
– Nikt nie lubi. To nic nie daje, istnieje zbyt wiele odpowiedzi.
– Jeszcze jedno. Dlaczego ci we wsi nie chcieli ze mną gadać?
– To przecież proste. Nie budzisz zaufania.
– Jak to?
– Jesteś obcy.
– Nic o mnie nie wiedzą – obruszył się.
– A po co im ta wiedza?
No i został na tym zadupiu, gdzie wrony zawracają i słychać było nocami głuche wycie wilków. Wszedł do chałupy i obrzucił krytycznym spojrzeniem poszycie dachu. Udało mu się załatać największe szpary rolką papy, kupionej w sklepie w Wetlinie. Nie miał jednak pewności, czy dach przetrzyma większą ulewę, a o taką w Bieszczadach było nietrudno. Zwłaszcza w ostatnich dniach, gdy niebo rozdarło się nad górami, zalewając świat apokaliptycznymi strumieniami wody.
W lepszym stanie była sama izba. Drewniane bierwiona, prosty sosnowy stół, zbita z desek prycza i ikona na ścianie, dopełniająca całości. Miał tu żeliwną kozę, w której palił drewnem, przynoszonym z pobliskiego zagajnika i prąd, który biegł po słupach przez całą dolinę. Tobiasz dowiózł mu patchworkową kołdrę, poduszkę i dwa koce, którymi otulał się zwłaszcza rankami, kiedy przenikliwe zimno schodziło z gór i szroniło połoninę. Wodę z przeciekającego dachu zbierał do starej beczki po oleju z napisem „Samopomoc Chłopska”, którą znalazł w dole za chałupą. Mył się w żeliwnej balii, polewając się zagotowaną wodą z przedpotopowego garnka.
Wyszedł na zewnątrz i zszedł do pobliskiego strumienia. Mgła czepiała się jeszcze krawędzi góry, płożąc się nad skalnym gołoborzem. Zrzucił z siebie ubranie. Woda był zimna, zanurzył w niej ciało, czując jak przenika go chłód, zmrażający najpierw piszczele, a potem wędrujący ku górze. Jednym ruchem zanurzył głowę z pulsującymi skroniami.
Kryzys znowu się zbliżał, zapowiadały to tajemne sygnały, które wysyłał mu jego największy wróg – własne ciało. Ta popierdolona sterownia, zdefektowana i podstępna, którą nosił we własnej głowie. Spotkanie z watahą działało na niego kojąco i go uspokoiło, ale tylko na chwilę.
Wytarł ciało szorstkim ręcznikiem i założył gruby sweter. Truchtem dotarł do domu. Dwadzieścia pompek, potem druga seria. Teraz czas na siłkę. Położył się na ziemi i wyciskał raz z jedną, a raz z drugą ręką w górze. Ogromny czajnik, wypełniony wodą, jedyny sprawny przedmiot zastany w chacie, służył mu za odważnik. Spojrzał na zegarek. Dziesiąta. Dobrze, zasłużył na herbatę. Starał się przestrzegać ustalonego harmonogramu dnia, to były te stałe zwyczaje, które miały trzymać go w ryzach.
Podszedł do skrzyni i otworzył wieko. Trzymał tutaj najcenniejsze rzeczy. Laptopa, którego wrzucił tu pierwszego dnia po przyjeździe w Bieszczady i jeszcze do niego nie zajrzał. Glocka, wyglądającego teraz jak tandetna zabawka z innej bajki. A przede wszystkim saszetkę z lekami.
Ułożył tabletki w równym rzędzie na desce kuchennej. Wyrównał odległości pomiędzy nimi, żeby było tak jak lubił, tak jak trzeba. Agnieszka mówiła, że ma pierdolca na tym punkcie. Agnieszka... To imię też brzmiało jak z innej bajki.
Magnez, witaminy z grupy B oraz tabletka xanaxu 1 mg. Wieczorem weźmie jeszcze jedną na dobry sen. I wreszcie crème de la crème: tabletka escitalopramu. Do niedawna brał citalopram, ale miał wrażenie, że nowe pastylki, przepisane mu przez lekarza, są skuteczniejsze. – Tylko proszę pamiętać, panie Marku. Jedna tabletka, nie więcej! – pouczał go psychiatra. – To silny lek. Pacjent narażony jest na wystąpienie zespołu serotoninowego – to stan, w którym w organizmie jest za dużo serotoniny. Jego objawy to: pobudzenie, drżenia mięśni, drgawki, hipertermia. A tego nie chcemy, prawda? Jasne, kurwa, że nie chcemy.
Połknął dwie tabletki i popił wodą. Po czterech godzinach lek zostanie wchłonięty przez krew. Żelazna obręcz, ściskająca potylicę, zelżeje. Będzie mógł zejść do wioski i pójść między ludzi. I udawać, że jest taki jak oni.
3.
Wiatr poruszył firanką i ten ledwie słyszalny szelest sprawił, że Agnieszka natychmiast się wybudziła. Niegdyś momentalnie zasypiała i spała kamiennym snem do samego rana. Nie można jej było dobudzić. Teraz wszystko się zmieniło. Zbliżający się wieczór powodował narastanie podskórnego niepokoju, lęku przed bezsennością i nieuchronnym koszmarem, jaki czekał ją w nocy.
Wiedziała, jakie jest panaceum na to zło. Tylko nikt nie mógł jej wystawić recepty. Sięgnęła po smartfona. Żadnej wiadomości od Marka. Wysłała mu wczoraj SMS-a, jak zwykle bez odzewu. Na początku, zaraz po jego wyjeździe, telefonowała do niego kilka razy dziennie. Ani razu nie odebrał. Potem przestała i dlatego telefon, który nagle zadzwonił, tak ją zaskoczył. Rzuciła okiem na wyświetlacz.
– Marek? – Nie potrafiła ukryć radości.
– Posłuchaj, wiem, że dzwoniłaś...
– I to wiele razy... – Bardzo się starała, żeby w jej głosie nie wyczuł pretensji.
– Ale nic się nie zmieniło.
– To znaczy?
– Przecież wiesz – westchnął. – Musiałem wyjechać. Chcę się z tym uporać. Dojść do ładu sam... ze sobą.
– Masz tu w Warszawie psychoterapeutę, lekarzy. Nie rozumiem, czego szukasz tam, w tej głuszy.
– Ciszy. Spokoju. Jestem w złej formie, nie chcę, żebyś mnie oglądała w tym stanie.
– Marek, nie jestem małą dziewczynką.
– Wiem.
– Depresja to choroba. Można ją leczyć, oswajać.
– Już o tym rozmawialiśmy.
– Widocznie za mało. Radziłeś sobie ostatnio całkiem nieźle. Myślałam, że jest ci ze mną dobrze.
– Przestań, to nie ma nic wspólnego z tobą. Muszę kończyć.
– Mogę do ciebie pisać?
– Tak – zawahał się. – Ale nie zdziw się, że nie zawsze będę odpisywał. Czasami nie jestem w stanie zwlec się z łóżka, to trudne...
– Wrócisz?
Wyłączył się. Wylogował z jej świata. Zawsze tak robił, gdy TO nadchodziło. Znikał, wtapiał się w tło, odgradzał się od świata setkami barier i masek. Wtedy uświadamiała sobie, że nigdy nie miała go na własność, co najwyżej na raty. Gdy na to przyzwalał, gdy choroba na chwilę odpuszczała, nigdy zresztą nie było wiadomo na jak długo. Nocami czytała o depresji, logowała się na fora dyskusyjne ludzi, zmagających się z tym podstępnym wrogiem. Próbowała wejść w jego głowę, mając nadzieję, że wesprze go w godzinie próby. Stała się ekspertem w dziedzinie farmakologii i antydepresantów. Sama mogłaby wystawiać recepty.
To było rzeczywiście trudne. Była młodą dziewczyną i miała prawo do normalnej miłości: niefrasobliwej, kolorowej, czasami lekkomyślnej. Jej koleżanka z roku radziła jej radykalne rozwiązanie.
– Daj sobie z nim spokój, Aga. Zerwij z nim. To świetny gość, ale nie dla ciebie. On jest jak granat, prędzej czy później wybuchnie.
– Nie potrafiłabym.
– Przynajmniej spróbuj. Na początku będzie ci ciężko, ale przetrwasz, dasz radę.
Nie potrafiła.
Poczłapała do kuchni. Kiedyś w ogóle nie tolerowała śniadań, ale związek z Markiem wszystko zmienił. Polubiła te poranne celebracje, jego wymądrzanie się o wyższości naparu z kawiarki od cieczy z ekspresów.
– Nic nie zastąpi małej kawy zaparzonej w kawiarce. Te wszystkie ekspresy to tylko naciąganie ludzi na grube pieniądze – powtarzał.
Miał swoje dziwactwa. Tolerował tylko chrupki żytnie i nie uznawał jasnego pieczywa. Kilogramami jadał pomidory i szarzał na twarzy na widok tuńczyka, którego uznawał za „samą chemię” – należał do tej samej kategorii szatańskich wynalazków co ekspresy do kawy. Obrzuciła wzrokiem kawiarkę. Przykrywał ją cienki nalot kurzu. Brakowało go tutaj.
Cisza dźwięczała jej w uszach. Z wysiłkiem przełknęła tosta i skosztowała jogurtu z lodówki. Jezu! Przecież była sobota. Musiała się szybko ogarnąć. O dziesiątej udzielała korepetycji z francuskiego Poli, córce mecenasa Rekluckiego. Niepokoił ją ten facet, ale potrzebowała kasy. Zresztą, zobaczy się, czy pociągnie dalej tę pracę.