Kruchy lód - Krzysztof Bochus - ebook + książka
BESTSELLER

Kruchy lód ebook

Krzysztof Bochus

4,5

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Od warszawskiej Pragi po berliński Kreuzberg. Od Bieszczad po Zanzibar i Pembę we wschodniej Afryce. Wciągająca od pierwszej do ostatniej strony powieść kryminalno-sensacyjna z wielką egzotyką w tle. Rok 2018. Na Dworcu Wschodnim w Warszawie w biały dzień znika dziewiętnastoletnia Karolina. Przepada bez śladu, mimo wysiłków rodziny i policji nigdy nie zostaje odnaleziona. Rok 2023. Siostra zaginionej, Agnieszka, partnerka życiowa Marka Smugi, odbiera zaskakującego maila ze zdjęciem Karoliny i jej wołaniem o ratunek. Zwraca się do Smugi z prośbą o pomoc w odnalezieniu siostry. Detektyw podejmuje wyzwanie. Dochodzenie doprowadza go do piekła, które – jak się okazuje – może być wszędzie. A trafić do niego może każdy – zwłaszcza jeśli na to nie zasługuje… „Kruchy lód” to pasjonująca opowieść o tajemnicy dewastującej życie wielu ludzi. O miłości, traumie i ludzkim szaleństwie. O stracie, odkupieniu i walce dobra ze złem. O Afryce: urzekającej, ale też pełnej własnych sekretów. Wreszcie o straszliwej cenie, jaką trzeba zapłacić, aby dotrzeć do prawdy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 401

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (279 ocen)
179
75
20
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

"Kruchy lód" to kontynuacja serii kryminałów z detektywem Markiem Smugą, autorstwa Krzysztofa Bochusa. Od lat zmagający się z depresją Smuga zaszywa się w starej chacie w Bieszczadach. W Warszawie zostawia swą życiową partnerkę Agnieszkę, która po pięciu latach od zaginięcia dostaje wiadomość "Siostro, ratuj!" "Wilki nigdy się nie poddają. Nie to, co ludzie". Marek podejmuje trop, który zawiedzie go z Bieszczad przez warszawską Pragę i berliński Kreuzberg, po Zanzibar i afrykańską Pembę. Czeka go skomplikowane śledztwo, mnóstwo zawiłych intryg i zaskakujących zwrotów akcji. Marek Smuga, prywatny detektyw, były policjant o niejasnej i bolesnej przeszłości, znakomita, wielowymiarowa postać, którą pokochałam już w poprzedniej części. Na jego przykładzie autor ukazał studium człowieka zmagającego się z depresją. Nie spodziewałam się, że tak bardzo spodoba mi się ta pachnąca egzotyką historia kryminalna. Wciągnęła mnie i pochłonęła, a ja jak urzeczona podążałam śladem Smugi, który był ...
20
Kajtek5

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam. Ciekawa fabuła szybkie zmiany akcji .Nie można się nudzić.
10
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Rany ale świetna ta książka. Nie mogłam się oderwać. to moje pierwsze spotkanie z twórczością autora i z pewnością nie ostatnie
10
Piotr1966W

Dobrze spędzony czas

Krzysztof Bochus. - kolejny raz autor lubiący budować specyficzne relacje między ludźmi, mile zaskakuje. A dzięki lektorowi kryminał jest bardziej mroczny i co ważniejsze melodyjny.
10
kdmybooknow

Nie oderwiesz się od lektury

✨Recenzja “Dwa słowa, dwanaście liter. To jakiś żart? Kretyński, bezmyślny wygłup kogoś, kto wiedział? Osłupiałym wzrokiem wpatrywała się w ekran, z którego krzyczała wiadomość: “SIOSTRO, RATUJ!” Czuła, jak mocno wali jej serce. Zrobiło się jej nagle zimno, otuliła się kocem. Załącznik, jest załącznik.” Całkiem niedawno pisałam wam o pierwszym tomie, który znalazłam na Legimi. Stąd moja współpraca przy tomie drugim tej serii, ponieważ Krzysztof Bachus zaintrygował mnie swoim introwertycznym detektywem, który boryka się z nawracającą depresją. W tomie drugim autor podniósł poprzeczkę jeszcze wyżej, przedstawiając nam historię, która przyprawia o dreszcze i uniemożliwia odłożenie jej na później. W stu procentach muszę się zgodzić z wydawcą, że autor serwuje brawurową i inteligentną intrygę z nieoczywistym zakończeniem. Agnieszka, partnerka Marka, dostaje tajemniczy e-mail od zaginionej przed pięcioma laty siostry. Czy to możliwe? Dziewczyna przepadła bez śladu, a tu pojawia się wiadomo...
10

Popularność




Re­dak­cjaAnna Tom­czak
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smundJa­nusz Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cia wy­ko­rzy­stane na okładce©Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Krzysz­tof Bo­chus, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83293-95-0
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
.

Ta książka to fik­cja li­te­racka i wy­twór wy­obraźni au­tora. Wszel­kie po­do­bień­stwo do re­al­nych osób oraz zda­rzeń jest nie­za­mie­rzone i cał­ko­wi­cie przy­pad­kowe. Au­tor, ko­rzy­sta­jąc ze swo­jej li­cen­tia po­etica, sta­rał się od­dać re­alia opi­sy­wa­nych miejsc, ale tylko w ta­kim za­kre­sie, na jaki po­zwa­lała fa­buła po­wie­ści.

Mo­jej wy­ro­zu­mia­łej ro­dzi­nie

po­świę­cam

MOTTO

Ty, który wcho­dzisz, że­gnaj się z na­dzieją.

Dante Ali­ghieri, Bo­ska ko­me­dia,Wy­daw­nic­two Zie­lona Sowa, 2009.

Fakt, że w ja­kiejś po­wie­ści giną lu­dzie,nie prze­są­dza o jej ga­tunku.

An­drzej Wy­drzyń­ski, Ciu­dad Tru­jillo,Wy­daw­nic­two Książka i Wie­dza, 1988.

Roz­dział I

Wa­taha

Oko­lice Sme­reka – Biesz­czady, War­szawa, kwie­cień 2023

1.

Wadera miała żółte oczy. Uważ­nym spoj­rze­niem omia­tała co chwilę swoje szcze­nięta: pięć ma­łych wilcz­ków, które po raz pierw­szy opu­ściły jamę. Smuga cze­kał na ten mo­ment od ty­go­dnia. Każ­dego dnia czoł­gał się na szczyt wznie­sie­nia, skąd miał wi­dok na pła­ską po­lanę z prze­ci­na­ją­cym ją stru­mie­niem. Woda spły­wała z po­bli­skich gór, drą­żąc ka­nały w wil­got­nej ziemi i me­an­dru­jąc w dół ku la­sowi, roz­po­ście­ra­ją­cemu się aż po ho­ry­zont. Znad opa­rów i po­ran­nej mgły wy­zie­rał czu­bek Bu­ko­wego Berda.

Wy­re­gu­lo­wał ostrość wi­zjera w lor­netce. Wi­dział te­raz wy­raź­nie pysk wa­dery: siwy i długi, za­koń­czony spi­cza­stymi uszami. Unio­sła łeb ku gó­rze. Jej noz­drza fa­lo­wały, wy­chwy­tu­jąc za­pa­chy do­la­tu­jące z lasu. Stary To­biasz uprze­dzał go, że musi być ostrożny, bo wilki po­sia­dają nie­zwy­kły węch.

– Mają nie­sa­mo­wity dar – mó­wił, po­głę­bia­jąc przy tym marsa na czole. – Po­tra­fią te za­pa­chy prze­wi­jać do tyłu, od­twa­rza­jąc ich hi­sto­rię. Wie­dzą na ten przy­kład, że cztery dni wcze­śniej by­łeś na wzgó­rzu. I że po­ja­wi­łeś się dwa dni póź­niej z bro­nią, za­pa­mię­tują za­pach me­talu.

– Nie no­szę broni – za­pro­te­sto­wał Smuga.

– No to z lor­netką. W każ­dym ra­zie nie je­steś nie­wi­doczny. Ob­ser­wują cię, na pewno wie­dzą o to­bie wię­cej niż ty o nich. To wa­taha kró­luje w tym le­sie, ty je­steś tylko in­tru­zem.

To była jego je­dyna roz­rywka, oprócz spo­tkań raz na ty­dzień z To­bia­szem w go­spo­dzie. Naj­pierw za­uwa­żył wa­tahę, sto­jąc wy­soko na grani. Z tej wy­so­ko­ści wy­glą­dała jak czarne ko­rale roz­sy­pane na śniegu. Po­cząt­kowo śle­dził jej prze­mar­sze z du­żej od­le­gło­ści. Stado li­czyło sześć sztuk. To­biasz był nie­oce­nio­nym źró­dłem wie­dzy o wil­kach. Ten stary Łemko był nie­od­łączną czę­ścią tego pier­wot­nego świata, który – zgod­nie z jego wi­zją – Bóg po­da­ro­wał naj­pierw zwie­rzę­tom. Do­piero póź­niej po­ja­wili się lu­dzie i jak za­wsze, za­częli wszystko psuć i sta­wiać na gło­wie.

Dzięki niemu wie­dział już, że wa­tahę pro­wa­dził ba­sior albo wa­dera. Na­stęp­nie kro­czyły młode wilki z po­przed­niego miotu. Po­chód za­my­kał sa­miec beta, za­wsze po­zo­sta­jący w pew­nej od­le­gło­ści od stada, to­le­ro­wany, ale od­ga­niany od wspól­nej uczty po upo­lo­wa­niu je­le­nia. Stop­niowo po­zna­wał trasy prze­mar­szu wil­ków, wi­dział, jak mo­czem zna­czą swoje te­ry­to­rium. Wy­brał kilka sta­łych punk­tów, skąd z du­żej od­le­gło­ści przez lor­netkę mógł ob­ser­wo­wać ich za­bawy i zwy­czaje.

Pew­nego dnia pod­jął de­cy­zję. Śli­zga­jąc się po roz­mo­kłym, ka­mie­ni­stym zbo­czu, zszedł wolno do do­linki, na trasę prze­mar­szu wil­ków. Prze­po­ła­wiał ją gór­ski stru­mień. Do­my­ślił się, że stado tu wła­śnie cza­sami za­spo­kaja pra­gnie­nie. Pod­mo­kła zie­mia wo­kół stru­mie­nia usiana była od­ci­skami wil­czych łap, szcząt­kami ko­ści i po­wro­zów. Tego dnia wa­taha się nie po­ja­wiła.

Pierw­szego wilka zo­ba­czył po trzech dniach ocze­ki­wa­nia. To był ba­sior, przy­wódca stada. Ostroż­nie ob­szedł stru­mień, wy­ła­pu­jąc no­sem wszyst­kie moż­liwe za­pa­chy. Smuga nie mógł po­zbyć się wra­że­nia, że wilk wie o jego obec­no­ści. Co chwila pod­no­sił głowę i strzy­gąc uszami, wpa­try­wał się w szczyt wznie­sie­nia. Dzie­liło ich po­nad sto me­trów i było pod wiatr, a jed­nak Smuga wy­co­fał się jesz­cze o metr i roz­płasz­czył na ziemi, tak aby unik­nąć kon­taktu wzro­ko­wego z sam­cem alfa i nie zdra­dzić swo­jej obec­no­ści.

Na­stęp­nie uka­zała się wa­dera, nie­zgrabna te­raz i ocię­żała. Roz­wią­za­nie mu­siało być bli­sko. To­biasz twier­dził, że wil­czyce naj­czę­ściej szcze­nią się na prze­ło­mie marca i kwiet­nia. Cze­kał więc przez na­stępne dni, ob­ser­wu­jąc wil­cze za­bawy nad stru­mie­niem, po­le­ga­jące głów­nie na prze­cią­ga­niu ka­wałka sznurka, wy­wle­czo­nego za­pewne z któ­re­goś z ludz­kich śmiet­ni­ków.

Aż wresz­cie się do­cze­kał. Le­żał te­raz na roz­mo­kłej ziemi i sły­szał, jak mocno bije mu serce. Po­now­nie spoj­rzał w lor­netkę. Wil­czyca czule po­py­chała no­sem ku wo­dzie swoje szcze­nięta. Te nie prze­ja­wiały zbyt­niej ochoty na wę­drówkę ku prze­ra­ża­ją­cej ka­łuży. Wa­dera po­de­szła do stru­mie­nia jako pierw­sza. Wolno upiła kilka ły­ków i ob­ró­ciła łeb do tyłu. Te­raz wa­sza ko­lej, zda­wała się na­ma­wiać szcze­nięta.

Smuga śle­dził za­fa­scy­no­wany ten spek­takl, tę nie­zwy­kłą sym­biozę dzi­kich zwie­rząt z ota­cza­jącą ich na­turą. Prze­su­nął lor­netkę w bok, pró­bu­jąc od­na­leźć ostat­nie z wil­cząt. Na­gle drgnął. W oku­la­rach lor­netki uka­zał mu się łeb ba­siora. Wilk znaj­do­wał się do­bre dzie­sięć me­trów bli­żej wzgó­rza. Naj­wy­raź­niej od­da­lił się od stru­mie­nia. Wpa­try­wał się nie­ru­chomo w szczyt, na któ­rym ukryty był czło­wiek. Jego fos­fo­ry­zu­jące, dzi­kie śle­pia wy­peł­niały wi­zjer. Smuga wstrzy­mał od­dech i roz­płasz­czył się na ziemi. Czuł jej zgniły za­pach. Znowu za­czy­nało mżyć. Za­po­wia­dał się ko­lejny mo­kry i długi dzień.

2.

Scho­dził czer­wo­nym szla­kiem z po­ło­niny po stro­mych stop­niach, zo­sta­wia­jąc za sobą oba szczyty Sme­reka. Po go­dzi­nie był w swo­jej cha­cie, drew­nia­nej cha­łu­pie z prze­cie­ka­ją­cym da­chem, którą wy­na­jął od To­bia­sza. Wszy­scy inni we wsi mu od­mó­wili.

– Tam się nie da miesz­kać – po­wie­dział stary. – Przez dziury w da­chu leje się na łeb.

– Dam radę. Wy­re­pe­ruję, co trzeba. Nie mam du­żych wy­ma­gań – od­po­wie­dział.

– Jak chcesz. Dla­czego ucie­kłeś z War­szawy?

– To dłuż­sza hi­sto­ria.

– Je­steś ja­kimś ćpu­nem czy kimś ta­kim? – To­biasz zmarsz­czył swoje krza­cza­ste brwi. Przy­po­mi­nał mu Wie­sława My­śliw­skiego, pi­sa­rza uho­no­ro­wa­nego na­grodą Nike, tylko zęby żółte od ty­to­niu psuły to wra­że­nie. Cza­sami za­sta­na­wiał się, ile Łemko ma lat. Sta­rzec pa­mię­tał rze­czy z od­le­głej prze­szło­ści, snuł barwne opo­wie­ści z cza­sów, gdy nad tą kra­iną spra­wo­wał wła­dzę ce­sarz z Wied­nia. Mu­siałby mieć po­nad sto lat, a prze­cież było to nie­moż­liwe.

– Nie w ta­kim sen­sie, o ja­kim my­ślisz – od­po­wie­dział Smuga.

– W ogóle o to­bie nie my­ślę. To nie mia­łoby sensu. My tu­taj nie za­da­jemy zbyt wielu py­tań.

– Nie lu­bię py­tań.

– Nikt nie lubi. To nic nie daje, ist­nieje zbyt wiele od­po­wie­dzi.

– Jesz­cze jedno. Dla­czego ci we wsi nie chcieli ze mną ga­dać?

– To prze­cież pro­ste. Nie bu­dzisz za­ufa­nia.

– Jak to?

– Je­steś obcy.

– Nic o mnie nie wie­dzą – ob­ru­szył się.

– A po co im ta wie­dza?

No i zo­stał na tym za­du­piu, gdzie wrony za­wra­cają i sły­chać było no­cami głu­che wy­cie wil­ków. Wszedł do cha­łupy i ob­rzu­cił kry­tycz­nym spoj­rze­niem po­szy­cie da­chu. Udało mu się za­ła­tać naj­więk­sze szpary rolką papy, ku­pio­nej w skle­pie w We­tli­nie. Nie miał jed­nak pew­no­ści, czy dach prze­trzyma więk­szą ulewę, a o taką w Biesz­cza­dach było nie­trudno. Zwłasz­cza w ostat­nich dniach, gdy niebo roz­darło się nad gó­rami, za­le­wa­jąc świat apo­ka­lip­tycz­nymi stru­mie­niami wody.

W lep­szym sta­nie była sama izba. Drew­niane bier­wiona, pro­sty so­snowy stół, zbita z de­sek pry­cza i ikona na ścia­nie, do­peł­nia­jąca ca­ło­ści. Miał tu że­liwną kozę, w któ­rej pa­lił drew­nem, przy­no­szo­nym z po­bli­skiego za­gaj­nika i prąd, który biegł po słu­pach przez całą do­linę. To­biasz do­wiózł mu pat­chwor­kową koł­drę, po­duszkę i dwa koce, któ­rymi otu­lał się zwłasz­cza ran­kami, kiedy prze­ni­kliwe zimno scho­dziło z gór i szro­niło po­ło­ninę. Wodę z prze­cie­ka­ją­cego da­chu zbie­rał do sta­rej beczki po oleju z na­pi­sem „Sa­mo­po­moc Chłop­ska”, którą zna­lazł w dole za cha­łupą. Mył się w że­liw­nej ba­lii, po­le­wa­jąc się za­go­to­waną wodą z przed­po­to­po­wego garnka.

Wy­szedł na ze­wnątrz i zszedł do po­bli­skiego stru­mie­nia. Mgła cze­piała się jesz­cze kra­wę­dzi góry, pło­żąc się nad skal­nym go­ło­bo­rzem. Zrzu­cił z sie­bie ubra­nie. Woda był zimna, za­nu­rzył w niej ciało, czu­jąc jak prze­nika go chłód, zmra­ża­jący naj­pierw pisz­czele, a po­tem wę­dru­jący ku gó­rze. Jed­nym ru­chem za­nu­rzył głowę z pul­su­ją­cymi skro­niami.

Kry­zys znowu się zbli­żał, za­po­wia­dały to ta­jemne sy­gnały, które wy­sy­łał mu jego naj­więk­szy wróg – wła­sne ciało. Ta po­pier­do­lona ste­row­nia, zde­fek­to­wana i pod­stępna, którą no­sił we wła­snej gło­wie. Spo­tka­nie z wa­tahą dzia­łało na niego ko­jąco i go uspo­ko­iło, ale tylko na chwilę.

Wy­tarł ciało szorst­kim ręcz­ni­kiem i za­ło­żył gruby swe­ter. Truch­tem do­tarł do domu. Dwa­dzie­ścia pom­pek, po­tem druga se­ria. Te­raz czas na siłkę. Po­ło­żył się na ziemi i wy­ci­skał raz z jedną, a raz z drugą ręką w gó­rze. Ogromny czaj­nik, wy­peł­niony wodą, je­dyny sprawny przed­miot za­stany w cha­cie, słu­żył mu za od­waż­nik. Spoj­rzał na ze­ga­rek. Dzie­siąta. Do­brze, za­słu­żył na her­batę. Sta­rał się prze­strze­gać usta­lo­nego har­mo­no­gramu dnia, to były te stałe zwy­czaje, które miały trzy­mać go w ry­zach.

Pod­szedł do skrzyni i otwo­rzył wieko. Trzy­mał tu­taj naj­cen­niej­sze rze­czy. Lap­topa, któ­rego wrzu­cił tu pierw­szego dnia po przy­jeź­dzie w Biesz­czady i jesz­cze do niego nie zaj­rzał. Glocka, wy­glą­da­ją­cego te­raz jak tan­detna za­bawka z in­nej bajki. A przede wszyst­kim sa­szetkę z le­kami.

Uło­żył ta­bletki w rów­nym rzę­dzie na de­sce ku­chen­nej. Wy­rów­nał od­le­gło­ści po­mię­dzy nimi, żeby było tak jak lu­bił, tak jak trzeba. Agnieszka mó­wiła, że ma pier­dolca na tym punk­cie. Agnieszka... To imię też brzmiało jak z in­nej bajki.

Ma­gnez, wi­ta­miny z grupy B oraz ta­bletka xa­naxu 1 mg. Wie­czo­rem weź­mie jesz­cze jedną na do­bry sen. I wresz­cie crème de la crème: ta­bletka esci­ta­lo­pramu. Do nie­dawna brał ci­ta­lo­pram, ale miał wra­że­nie, że nowe pa­stylki, prze­pi­sane mu przez le­ka­rza, są sku­tecz­niej­sze. – Tylko pro­szę pa­mię­tać, pa­nie Marku. Jedna ta­bletka, nie wię­cej! – po­uczał go psy­chia­tra. – To silny lek. Pa­cjent na­ra­żony jest na wy­stą­pie­nie ze­społu se­ro­to­ni­no­wego – to stan, w któ­rym w or­ga­ni­zmie jest za dużo se­ro­to­niny. Jego ob­jawy to: po­bu­dze­nie, drże­nia mię­śni, drgawki, hi­per­ter­mia. A tego nie chcemy, prawda? Ja­sne, kurwa, że nie chcemy.

Po­łknął dwie ta­bletki i po­pił wodą. Po czte­rech go­dzi­nach lek zo­sta­nie wchło­nięty przez krew. Że­la­zna ob­ręcz, ści­ska­jąca po­ty­licę, ze­lżeje. Bę­dzie mógł zejść do wio­ski i pójść mię­dzy lu­dzi. I uda­wać, że jest taki jak oni.

3.

Wiatr po­ru­szył fi­ranką i ten le­d­wie sły­szalny sze­lest spra­wił, że Agnieszka na­tych­miast się wy­bu­dziła. Nie­gdyś mo­men­tal­nie za­sy­piała i spała ka­mien­nym snem do sa­mego rana. Nie można jej było do­bu­dzić. Te­raz wszystko się zmie­niło. Zbli­ża­jący się wie­czór po­wo­do­wał na­ra­sta­nie pod­skór­nego nie­po­koju, lęku przed bez­sen­no­ścią i nie­uchron­nym kosz­ma­rem, jaki cze­kał ją w nocy.

Wie­działa, ja­kie jest pa­na­ceum na to zło. Tylko nikt nie mógł jej wy­sta­wić re­cepty. Się­gnęła po smart­fona. Żad­nej wia­do­mo­ści od Marka. Wy­słała mu wczo­raj SMS-a, jak zwy­kle bez od­zewu. Na po­czątku, za­raz po jego wy­jeź­dzie, te­le­fo­no­wała do niego kilka razy dzien­nie. Ani razu nie ode­brał. Po­tem prze­stała i dla­tego te­le­fon, który na­gle za­dzwo­nił, tak ją za­sko­czył. Rzu­ciła okiem na wy­świe­tlacz.

– Ma­rek? – Nie po­tra­fiła ukryć ra­do­ści.

– Po­słu­chaj, wiem, że dzwo­ni­łaś...

– I to wiele razy... – Bar­dzo się sta­rała, żeby w jej gło­sie nie wy­czuł pre­ten­sji.

– Ale nic się nie zmie­niło.

– To zna­czy?

– Prze­cież wiesz – wes­tchnął. – Mu­sia­łem wy­je­chać. Chcę się z tym upo­rać. Dojść do ładu sam... ze sobą.

– Masz tu w War­sza­wie psy­cho­te­ra­peutę, le­ka­rzy. Nie ro­zu­miem, czego szu­kasz tam, w tej głu­szy.

– Ci­szy. Spo­koju. Je­stem w złej for­mie, nie chcę, że­byś mnie oglą­dała w tym sta­nie.

– Ma­rek, nie je­stem małą dziew­czynką.

– Wiem.

– De­pre­sja to cho­roba. Można ją le­czyć, oswa­jać.

– Już o tym roz­ma­wia­li­śmy.

– Wi­docz­nie za mało. Ra­dzi­łeś so­bie ostat­nio cał­kiem nie­źle. My­śla­łam, że jest ci ze mną do­brze.

– Prze­stań, to nie ma nic wspól­nego z tobą. Mu­szę koń­czyć.

– Mogę do cie­bie pi­sać?

– Tak – za­wa­hał się. – Ale nie zdziw się, że nie za­wsze będę od­pi­sy­wał. Cza­sami nie je­stem w sta­nie zwlec się z łóżka, to trudne...

– Wró­cisz?

Wy­łą­czył się. Wy­lo­go­wał z jej świata. Za­wsze tak ro­bił, gdy TO nad­cho­dziło. Zni­kał, wta­piał się w tło, od­gra­dzał się od świata set­kami ba­rier i ma­sek. Wtedy uświa­da­miała so­bie, że ni­gdy nie miała go na wła­sność, co naj­wy­żej na raty. Gdy na to przy­zwa­lał, gdy cho­roba na chwilę od­pusz­czała, ni­gdy zresztą nie było wia­domo na jak długo. No­cami czy­tała o de­pre­sji, lo­go­wała się na fora dys­ku­syjne lu­dzi, zma­ga­ją­cych się z tym pod­stęp­nym wro­giem. Pró­bo­wała wejść w jego głowę, ma­jąc na­dzieję, że wes­prze go w go­dzi­nie próby. Stała się eks­per­tem w dzie­dzi­nie far­ma­ko­lo­gii i an­ty­de­pre­san­tów. Sama mo­głaby wy­sta­wiać re­cepty.

To było rze­czy­wi­ście trudne. Była młodą dziew­czyną i miała prawo do nor­mal­nej mi­ło­ści: nie­fra­so­bli­wej, ko­lo­ro­wej, cza­sami lek­ko­myśl­nej. Jej ko­le­żanka z roku ra­dziła jej ra­dy­kalne roz­wią­za­nie.

– Daj so­bie z nim spo­kój, Aga. Ze­rwij z nim. To świetny gość, ale nie dla cie­bie. On jest jak gra­nat, prę­dzej czy póź­niej wy­buch­nie.

– Nie po­tra­fi­ła­bym.

– Przy­naj­mniej spró­buj. Na po­czątku bę­dzie ci ciężko, ale prze­trwasz, dasz radę.

Nie po­tra­fiła.

Po­czła­pała do kuchni. Kie­dyś w ogóle nie to­le­ro­wała śnia­dań, ale zwią­zek z Mar­kiem wszystko zmie­nił. Po­lu­biła te po­ranne ce­le­bra­cje, jego wy­mą­drza­nie się o wyż­szo­ści na­paru z ka­wiarki od cie­czy z eks­pre­sów.

– Nic nie za­stąpi ma­łej kawy za­pa­rzo­nej w ka­wiarce. Te wszyst­kie eks­presy to tylko na­cią­ga­nie lu­dzi na grube pie­nią­dze – po­wta­rzał.

Miał swoje dzi­wac­twa. To­le­ro­wał tylko chrupki żyt­nie i nie uzna­wał ja­snego pie­czywa. Ki­lo­gra­mami ja­dał po­mi­dory i sza­rzał na twa­rzy na wi­dok tuń­czyka, któ­rego uzna­wał za „samą che­mię” – na­le­żał do tej sa­mej ka­te­go­rii sza­tań­skich wy­na­laz­ków co eks­presy do kawy. Ob­rzu­ciła wzro­kiem ka­wiarkę. Przy­kry­wał ją cienki na­lot ku­rzu. Bra­ko­wało go tu­taj.

Ci­sza dźwię­czała jej w uszach. Z wy­sił­kiem prze­łknęła to­sta i skosz­to­wała jo­gurtu z lo­dówki. Jezu! Prze­cież była so­bota. Mu­siała się szybko ogar­nąć. O dzie­sią­tej udzie­lała ko­re­pe­ty­cji z fran­cu­skiego Poli, córce me­ce­nasa Re­kluc­kiego. Nie­po­koił ją ten fa­cet, ale po­trze­bo­wała kasy. Zresztą, zo­ba­czy się, czy po­cią­gnie da­lej tę pracę.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki