Chmielnicki. Burzliwe losy Kozaków - Sławomir Leśniewski - ebook

Chmielnicki. Burzliwe losy Kozaków ebook

Sławomir Leśniewski

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Człowiek, który zniszczył potęgę Rzeczpospolitej, oraz wielki konflikt, który odmienił historię Europy Wschodniej.

Jakie były początki kozaczyzny?

Z jakiej przyczyny doszło do buntów Nalewajki i Pawluka?

Dlaczego Bohdan Chmielnicki wystąpił przeciwko Rzeczpospolitej?

Jak potoczyły się losy kozaczyzny po jego śmierci?

Sławomir Leśniewski, autor bestsellerowych Potopu i Drapieżnego rodu Piastów, powraca do epoki, za której opisy czytelnicy cenią go najbardziej. Tym razem przybliża nam trwający długie dziesięciolecia polsko-kozacki konflikt, ogniskując uwagę na wielkim buncie Chmielnickiego w 1648 roku. Jego pełen dramaturgii przebieg zapoczątkowały kozackie triumfy pod Korsuniem i Żółtymi Wodami oraz żałosna klęska tłumów szlachty i polskich wojsk pod Piławcami. Później walki toczyły się pod Zbarażem i Zborowem, aby osiągnąć swoje apogeum pod Beresteczkiem i Batohem, gdzie zaślepione nienawiścią, mordujące się bez opamiętania strony przekreśliły możliwość późniejszego porozumienia. To wszystko zaś nasączone kolorytem epoki i przedstawione na tle meandrów wielkiej europejskiej polityki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 433

Oceny
4,8 (13 ocen)
10
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ancasta

Dobrze spędzony czas

Czyta się prawie jak powieść historyczną.
00
PrzemoD

Nie oderwiesz się od lektury

Warto przeczytać.
00
wojtekniedzwiedz

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka
00

Popularność




Opieka redakcyjna: MAŁGORZATA GADOMSKA
Redakcja: ANNA WOJNA
Korekta: EWA KOCHANOWICZ, Pracownia 12A
Projekt okładki i stron tytułowych: KIRA PIETREK
Projekt wnętrza książki: ROBERT KLEEMANN
Wybór ilustracji: MARCIN STASIAK
Na okładce wykorzystano zdjęcia z zasobów agencji GettyImages.
Redaktor techniczny: ROBERT GĘBUŚ
Copyright © by Wydawnictwo Literackie, 2022
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-07742-9
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.

ELEKCJA W CIENIU CHMIELNICKIEGO

„[Daję] prerogatywę domowi królewskiemu, a zwłaszcza królewiczowi Kazimierzowi”.

(Słowa Bohdana Chmielnickiego przed elekcją Jana Kazimierza na króla Rzeczypospolitej)

Tego samego dnia, w którym pod Lwów podchodziła kozacko-tatarska ćma, w Warszawie rozpoczął obrady sejm konwokacyjny. W walce o polską koronę realnie liczyło się trzech kandydatów: książę siedmiogrodzki Zygmunt Rakoczy, syn Jerzego I Rakoczego, oraz dwaj synowie Zygmunta III i zarazem przyrodni bracia Władysława IV – Jan Kazimierz i Karol Ferdynand. Pretendent zgłoszony przez Moskwę był traktowany z przymrużeniem oka. Rakoczego popierały dwa wielkie rody i ich niekwestionowani liderzy: Janusz Radziwiłł oraz Jeremi Wiśniowiecki, który przewidywał, że po zdobyciu polskiej korony Zygmunt jako były lennik Turcji ruszy na Kozaków we współdziałaniu z Tatarami. O zdobycie przychylności Radziwiłła dla Rakoczego zadbał teść hetmana litewskiego, hospodar mołdawski Bazyli Lupul, ale księcia siedmiogrodzkiego popierał jeszcze ktoś o wiele potężniejszy – sam Bohdan Chmielnicki. I miał za co, gdyż w liście wojewody krakowskiego Stanisława Lubomirskiego do Ossolińskiego znalazło się znamienne zdanie: „Rakoczy wiele czyni w nadziei na Chmielnickiego. To między innymi ofiarował mu hetmaństwo koronne”. Być może słowom tym należy nadać głębszy sens. Skoro Chmielnicki forował kandydata, który składał mu obietnicę objęcia w przyszłości jednego z najważniejszych urzędów w państwie, to być może mimo wszystko wciąż dopuszczał możliwość pokojowego zażegnania konfliktu i ułożenia stosunków pomiędzy Kozaczyzną i Rzecząpospolitą.

Dziwaczne prosiedmiogrodzkie stronnictwo, w którym – cóż za paradoks! – znaleźli się dwaj śmiertelni wrogowie z ukraińskich stepów, w praktyce przestało istnieć już kilka dni po rozpoczęciu obrad sejmu. Stało się tak na wieść o niespodziewanym zgonie kandydata do tronu, Jerzego I, i oznaczało, że w wyścigu o koronę pozostali jedynie dwaj Wazowie. Jana Kazimierza, popieranego przez kanclerza i prymasa, uznano za głowę stronnictwa pokojowego, za Karolem Ferdynandem opowiedziała się partia wojenna na czele z Wiśniowieckim, który na początku listopada wjechał do stolicy w asyście kilkuset kawalerzystów, aby poprzeć jego kandydaturę. Trochę zaskakujące było to zestawienie, gdyż bardziej na żołnierza nadawał się jednak niespełniony eksjezuita Jan Kazimierz niż ubrany w sutannę biskup wrocławski i płocki.

Z dwóch braci zdecydowanie jednak inteligentniejszy, bardziej rzutki, energiczny, obdarzony predyspozycjami do sprawowania władzy monarszej był Karol Ferdynand. Niesympatyczny i zamknięty w sobie, zdaniem Jasienicy „posiadał jednak przygarść zalet, których kraj pragnął, niczym kania dżdżu. Karol Ferdynand uchodził za skąpca, gospodarzem był znakomitym, swe dobra kościelne doprowadził do stanu kwitnącego, na potrzeby społeczne umiał nie szczędzić grosza. Wróg prawosławia, rzeczywiste potrzeby szanował i lubił się otaczać ludźmi do rzeczy. Zdecydowany i stanowczy, wiedział zawsze, czego chce”. Z tej krótkiej, ale bardzo wymownej charakterystyki rzeczywiście wyłania się człowiek, który mógłby być doskonałym gospodarzem państwa, szczególnie w tak trudnym dla niego momencie. Zresztą królewicz Karol wystosował do stanów Rzeczypospolitej list, w którym deklarował wystawienie własnym kosztem dziesięciu tysięcy żołnierzy i zduszenie buntu nawet za cenę własnej śmierci na polu bitwy. Wzbudziło to jedynie wesołość i prześmiewcze komentarze w gronie jego politycznych przeciwników, jako że „królewicz według powszechnego przekonania wydawał się raczej urodzony i wychowany do pobożności niż do Marsa”.

Jan Kazimierz na tle brata nie miał czym zaimponować (o jego mało chlubnych dokonaniach i wstydliwych epizodach z życia pisałem w książce Potop 1655–1660. Czas hańby i sławy i do niej odsyłam czytelników) i prawdopodobnie to właśnie – zgodnie ze schematem stosowanym przez „Łacinę”, „Pierzynę” i „Dziecinę” – stanowiło jego podstawowy atut w oczach kanclerza. Owszem, był Jan Kazimierz obdarzony osobistą odwagą i nieraz miał pokazać uzdolnienia wodzowskie, ale dramatycznie brakowało mu kwalifikacji moralnych i cech męża stanu. Charakteryzowały go słomiany zapał, niekonsekwencja, podejmowanie nieprzemyślanych przedsięwzięć, a i – jak napisał Jasienica – „mawiano o nim, że żadnej książki do końca nie przeczytał”. Przyszłość miała pokazać, że podobnie nie sfinalizował ani planów politycznych, ani zamysłów dotyczących przeprowadzenia reform. Jako miernota o konsystencji wosku, człowiek pozbawiony charakteru i łatwy do powodowania nim był wymarzonym kandydatem na króla z punktu widzenia silnego i nadmiernie ambitnego magnata, który w swojej wizji państwa grzeszył przekonaniem, iż może je uzdrowić, stosując chore z gruntu metody prowadzące do tego celu. Ossoliński poza prymasem znalazł dla obstawianej przez siebie kandydatury potężnych sojuszników. To, że wsparli go nieszczęśni wodzowie spod Piławiec, nie mogło dziwić. Władca bez wyrazistego oblicza raczej nie odważyłby się postawić ich przed sądem i rozliczyć za karygodne błędy, wynikające nie tylko z braku doświadczenia, ale w znacznej części z tchórzostwa i złej woli. A pojawiły się dość liczne głosy, aby to uczynić. Relacja złożona sejmowi przez dwóch wojskowych komisarzy, wojewodę brzeskiego Jana Szymona Szczawińskiego i kasztelana sandomierskiego Stanisława Witkowskiego, kończyła się zaleceniem, aby wszystkich trzech regimentarzy potraktować z największą surowością.

Bardziej zaskakujące było zdecydowane opowiedzenie się za Janem Kazimierzem przez Janusza Radziwiłła, który twardo stwierdził, iż niezależnie od stanowiska Korony Litwa obwoła go wielkim księciem. To był jawny szantaż i zapowiedź nie byle jakich problemów w przypadku utrzymującego się podziału sympatii dla obu kandydatów. Jednak to nie diaboliczny kanclerz ani trzęsący Litwą hetman zadecydowali o wyniku elekcji. Najważniejsza „kreska” na Jana Kazimierza pochodziła od Chmielnickiego, który wypowiedział słowa stanowiące motto rozdziału. Rad był on ujrzeć na tronie Rzeczypospolitej mniej groźnego z Wazów. Zdanie swoje wyraził, oblegając Lwów. Kiedy podszedł pod Zamość, nabrało one jeszcze większej mocy; stąd już tylko kilka dni wytężonego marszu dzieliło jego armię od wolskich błoni, na których miał się zadecydować wynik elekcji. I drogi ku nim nie zagradzała żadna realna siła. Tam zaś zgromadzone tłumy szlachty niemal fizycznie czuły bliskość Chmielnickiego.

Na obradujących zawzięcie przedstawicielach narodu szlacheckiego jego postać robiła jakby mniejsze wrażenie. Rzecz zdumiewająca, ale bardzo długo w debacie jedynie sporadycznie pojawiał się temat kozackiego zagrożenia. Nutę goryczy zawiera opinia Jana Widackiego: „Sprawy wojny były na tym sejmie niestety drugoplanowe. Tak naprawdę serca i umysły absorbował wybór króla”. A przecież wojna zbliżająca się już do granic centralnej Polski powinna stanowić najważniejszy temat. Nie chodziło bowiem o jakieś wyimaginowane potencjalne niebezpieczeństwo, realnie zagrożone było istnienie Rzeczypospolitej. Jednak wybory liczyły się bardziej.

Dopiero po upływie miesiąca Chmielnickiemu i Kozakom zaczęto poświęcać więcej uwagi. Chwilami dyskusja przybierała jednak karykaturalny wymiar. Kiedy prymas wskazał potrzebę opatrzenia kilku twierdz i zadeklarował wystawienie własnym kosztem „armii” stu pięćdziesięciu hajduków, biskup łucki Andrzej Gembicki zdecydowanie przebił go w poświęceniu dla ojczyzny i zobowiązał się opłacić... dwudziestu piechurów! Kilku innych ludzi Kościoła było bardziej hojnych, postanawiając sypnąć groszem na zaciągnięcie łącznie paru setek żołnierzy. Biskup kujawski Mikołaj Gniewosz sprytnie uniknął bolesnej dla kabzy deklaracji, ale w zamian jakże mądrze i z pełnym rozeznaniem spraw wojennych oraz skali zagrożenia wezwał do posłania do sztabu Wiśniowieckiego Andrzeja Firleja, „bowiem od zmarłego króla wiele słyszał o jego cnocie żołnierskiej”. Zamiast posiłków, rzecz jasna.

Jan Kazimierz w stroju polskim, dziewiętnastowieczna kopia portretu autorstwa Daniela Schultza z połowy XVII wieku.

Nie mniej frapujące było wystąpienie wojewody Kisiela, który dokonał jakże wnikliwej i przydatnej na przyszłość analizy alternatywnych sposobów potraktowania Chmielnickiego: „Takiego tyrana należy albo po prostu znosić, albo mężnie zwalczać, albo łagodnie przejednać”. Cudowna w swojej prostocie rada. Kisiel przy tym chwalił się, że jako jeden z ostatnich zbiegł spod Piławiec, jakby miało to stanowić powód do dumy. Jednocześnie jednak nie kwapił się rozprawiać o tym, że ucieczkę przed Kozakami zakończył dopiero w Warszawie...

Można się było z opisanych deklaracji i wystąpień śmiać, kwitować je złośliwym komentarzem lub siarczystym przekleństwem, jak zapewne wielu obserwatorów tego żenującego przedstawienia uczyniło. Ale problem był głębszej natury. Zaledwie kilka stron wcześniej była mowa o gotowości do poświęceń lwowskich mieszczan; na ich tle nieprzymierający bynajmniej głodem słudzy Boży nie wypadli zbyt chlubnie... Zresztą kilka lat później w obliczu szwedzkiego zagrożenia mieli z jeszcze gorszym wynikiem zdać egzamin z patriotyzmu, choć to akurat pojęcie niekoniecznie było tożsame z jego dzisiejszym rozumieniem. A przecież gdyby przedstawiciele hierarchii kościelnej zechcieli sypnąć groszem, to owych hajduków i piechurów liczono by nie w marne setki, ale w tysiące, z łatwością realizując dezyderat regimentarza wielkiego koronnego, który jako niezbędny warunek okiełznania zbuntowanych Kozaków wskazywał wystawienie dobrze wyekwipowanej i wyszkolonej sześćdziesięciotysięcznej armii koronnej. Ale nie zechcieli.

Wiśniowieckiego szlachta powitała w Warszawie z entuzjazmem, ale partia pokojowa postarała się, by nie trwał on zbyt długo. Ossoliński żadną miarą nie mógł dopuścić, aby splendor otaczający księcia utrzymał się na dotychczasowym poziomie ani, co gorsza, wzrósł jeszcze bardziej. Pomimo złożonego przez księcia oświadczenia, że „nie po to przybył na elekcję, aby jakąś frakcją turbować Rzeczpospolitą”, rozpuszczono plotkę, jakoby podczas przemówienia dotknął dłonią szabli i stwierdził, iż „tą szablą nałoży królowi koronę”. Przekaz był oczywisty: strzeżcie się tyrana, który za nic mając herbowych, będzie usiłował narzucić im swoją wolę i arbitralnie wpłynąć na wybór władcy. Ustami podsędka krakowskiego Stanisława Chrząstowskiego, przywódcy ewangelików małopolskich, wytknięto Wiśniowieckiemu i Ostrorogowi, że „pozostawiając Rzeczpospolitą w największym niebezpieczeństwie” i przybywając do Warszawy, sprzeniewierzyli się swoim głównym obowiązkom i czym prędzej powinni powrócić do walczącego z Kozakami i Tatarami wojska. Był to celny argument obliczony na pozbycie się ze stolicy nazbyt popularnego i zbyt wiele rozprawiającego o sprawach wojennych księcia. Dodatkowo pojawiły się zarzuty o nierozliczenie funduszy zebranych we Lwowie z łatwą do wychwycenia sugestią ich defraudacji przez Wiśniowieckiego. Kniaź je dziarsko odpierał, ale wątpliwości pozostały, gdyż jeszcze nikt od tamtej pory nie wymyślił dobrego sposobu walki z insynuacją, a o to głównie w tym wszystkim chodziło.

Wkrótce zresztą Wiśniowiecki stał się mniej groźny, gdyż Karol Ferdynand postanowił bez walki oddać pole bratu i przestał pretendować do korony. Odpowiednio zważył swoje malejące szanse i zachował się racjonalnie; nie zdobył tronu, ale w zamian stał się właścicielem dwóch księstw, opolskiego i raciborskiego, a dodatkowo nie musiał ryzykować spełnienia zapewne dość spontanicznie podjętej deklaracji położenia głowy na ołtarzu ojczyzny. Partia pokojowa odetchnęła z ulgą, gdyż dalsze trwanie w szrankach przez biskupa wrocławskiego nie tylko przeciągnęłoby stan bezkrólewia, ale mogło również narazić państwo na niebezpieczeństwo wewnętrznych niepokojów. Po wyborze 17 listopada i po nominacji dokonanej przez prymasa trzy dni później znów rozbrzmiało Te Deum laudamus, a osierocona na pół roku Rzeczpospolita otrzymała kolejnego władcę z dynastii Wazów. Już ostatniego.

Wkrótce potem do rąk Jana Kazimierza dotarł list Chmielnickiego wysłany spod Zamościa. Nie powodziło mu się zbyt dobrze, twierdza twardo się broniła, kolejne szturmy załamywały się w ogniu armat, a nieugięcie komenderujący załogą Ludwik Wejher z kamienną twarzą przyjmował sztuczki Chmielnickiego, w tym i zaproszenie „do kompanii”, oznaczające propozycję zdrady. Pułkownika nie wystraszyła groźba, że Tatarzy „głowami waszemi iako żonami tak i dziatkami” wynagrodzą sobie ewentualny brak wykupu, nie uczyniło na nim wrażenia przypomnienie – celem osłabienia ducha oporu – rzezi dokonanych w innych miastach, które nie chciały się dobrowolnie poddać. W liście do monarchy, który przywiozło poselstwo na czele z księdzem Andrzejem Mokrskim i stryjecznym bratem Chmielnickiego Zachariaszem, powstańczy przywódca, świadom swej potęgi i bezkarności, pomieszał prawdę z kłamstwami, posługując się jednocześnie przymilnymi pochlebstwami i popuszczając wodze demagogii w najczystszej postaci.

Przedstawiał w nim siebie i zbuntowanych Kozaków jako poddanych mających pokojowe zamiary (!), którzy z jednej strony zbłądzili, ale z drugiej – zostali zmuszeni do podjęcia obrony przed winnym całemu złu księciem Wiśniowieckim. To on „ich z wojskiem następował” i swoim zachowaniem ściągnął aż pod Lwów i Zamość. Oni zaś rzekomo tak daleko, nieomal do bram samej Warszawy, postąpili, aby dopilnować wyboru właśnie Jana Kazimierza, gdyż od schwytanych więźniów dowiedzieli się, że „pana naszego miłościwego za króla i dziedzica mieć nie chcą”. List zawierał życzenie, aby Jan Kazimierz „raczył być samodzierżcą” i wyrwał się z niewoli, jaką cierpieli jego poprzednicy na tronie. W tym fragmencie wódz powstania ujawniał powód, dla którego poparł właśnie jego, nie zaś Karola Ferdynanda. Zdaniem Janusza Kaczmarczyka „Chmielnicki wierzył w tym czasie, że gwarancji takich [tj. rzeczywistego zagwarantowania Kozaczyźnie oczekiwanych przez nią praw i przywilejów – przyp. S.L.] może udzielić jedynie król, lecz pod warunkiem, że ulegnie wyraźnemu wzmocnieniu jego pozycja w państwie”.

Zamość, wyobrażenie miasta w Civitates Orbis Terrarum Georga Brauna i Abrahama Hogenberga, 1618 rok.

Kozackie żądania zostały opisane w dokumencie zatytułowanym Kondycje posłane do Warszawy na imię Chmielnickiego młodszego i księdza Mokrskiego. W stosunku do tego, z czym kilka miesięcy wcześniej przybył Wieszniak, było tam kilka istotnych zmian ukazujących ewolucję stanowiska Chmielnickiego, który sondował, jak wiele może osiągnąć za pomocą pokojowych negocjacji. Wskazuje na to dość enigmatyczny zapis umieszczony w punkcie drugim Kondycji...: „Żeby kwarcianego wojska nie było, a oni sami będą bronić Rzeczypospolitej”. Jeszcze niedawno mówiło się o tym, że Kozacy nie życzą sobie oddziałów koronnych, począwszy od Białej Cerkwi; teraz, kiedy województwa kijowskie, czernihowskie i bracławskie zostały przez nich zagarnięte w całości i podeszli pod Zamość, sformułowanie to mogło oznaczać coś zgoła innego. Bynajmniej nie ograniczoną autonomię na skrawku Ukrainy, ale wręcz samodzielne państwo, być może jedynie związane z Rzecząpospolitą osobą monarchy. W każdym razie jej władza nad takim terytorium zostałaby faktycznie wyłączona. Chmielnicki żądał ponadto puszczenia w niepamięć tego wszystkiego, „co się stało” do tej pory, bezwarunkowej zgody na kozackie „chadzki”, wyłączenia władzy hetmanów koronnych nad Kozakami i poddania ich kontroli jedynie ze strony króla i własnego hetmana, a nadto jeszcze zrównania Kozaczyzny w prawach ze szlachtą polsko-litewską. Dla siebie, jakby na deser po zaprezentowanym „daniu głównym”, zażądał starostwa „na dwadzieścia mil gruntu”.

Trudno uznać, aby w istniejącej sytuacji kozackie dezyderaty już na wstępie były niemożliwe do przyjęcia przez stronę polską. Tym bardziej że część sformułowanych w Kondycjach... żądań miała nieostry charakter i otwierała pole zarówno do interpretacji, jak i negocjacji. Wypada chyba stwierdzić, iż Chmielnicki w gronie zaufanych osób tak właśnie je sformułował, gdyż nie był pewny, w jaki sposób zareaguje Jan Kazimierz: skłonnością do ugody, co było bardziej prawdopodobne, czy raczej dążeniem do militarnego rozstrzygnięcia, czyli zachowaniem w zasadzie nieoczekiwanym, ale przecież możliwym. Zagadka rozstrzygnęła się bardzo szybko. Kozackie poselstwo rozminęło się w drodze z emisariuszem Jana Kazimierza, jego sekretarzem Jakubem Śmiarowskim, którego wysłał pod Zamość krótko po rezygnacji Karola Ferdynanda z ubiegania się o tron. Wysłannik, zaopatrzony w list, dotarł tam 18 listopada. W innym liście, skreślonym przez niejakiego Martyna Dembickiego i zamieszczonym przez Karola Szajnochę w dodatkach do Dwóch lat dziejów naszych, znajduje się relacja dotycząca tej niezwykłej misji. Wynika z niej, że Chmielnicki pomimo wszystko był jednak gotów postąpić w głąb Rzeczypospolitej i w ten nieskomplikowany sposób uzyskać odpowiedzi na trapiące go wątpliwości. Dembicki pisał bowiem: „Pana Chmielnickiego zastali w Łabuńkach, mila za Zamościem, który już ordynował pułki kozackie pod Lublin a Tohaj beja ze 40 000 pod Warszawę, i tak go zastali, że już było i pod armatę zaprzężono. Skoro mu jednak dano list króla jegomości, zaraz się kazał wracać pod Czermin ku Brodom i ku Podhorcom”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

SPIS ŹRÓDEŁ ILUSTRACJI

Biblioteca Nazionale Marciana – Venezia/Europeana: s. 157

Muzeum Narodowe w Warszawie: s. 152