Sobieski. Lew, który zapłakał - Sławomir Leśniewski - ebook + książka

Sobieski. Lew, który zapłakał ebook

Sławomir Leśniewski

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Obrońca chrześcijaństwa, ostatni król wojownik, niepoprawny uwodziciel?

Prawdziwa historia Jana III Sobieskiego

W młodości awanturnik i amant, później dowódca i mąż stanu na kartach książki Sławomira Leśniewskiego ożywa i ujawnia swe mniej znane oblicza.

Tatarzy i Turcy, których Jan III Sobieski wielokrotnie gromił w bitwach, nadali mu przydomek Lew Lechistanu; wśród współczesnych i potomnych cieszył się sławą jednego z najwybitniejszych europejskich wodzów. Miał wspaniałą aparycję, u swojego boku najpiękniejszą kobietę, budził mimowolny szacunek. Z pozoru miał więc wszystko. W rzeczywistości przeżywał dramat człowieka, którego wielkie ambicje i plany polityczne okazały się sromotną porażką.

Sławomir Leśniewski, popularyzator historii i autor bestsellerowych książek historycznych, w fascynujący i pełen emocji sposób odmalowuje niejednoznaczną, tragiczną i pełną słabości postać Jana III Sobieskiego. Mierzy się z mitem o niezwyciężonym władcy spod Wiednia i niezłomnym obrońcy przedmurza chrześcijaństwa. Z jego opowieści, zamiast bezdyskusyjnego blasku legendy Jana III, wyłania się człowiek, który największe bitwy toczył sam ze sobą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 412

Oceny
4,3 (19 ocen)
8
9
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
retyl

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna biografia, polecam
00

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: MAŁ­GO­RZATA GA­DOM­SKA
Re­dak­cja: JO­ANNA ZA­BO­ROW­SKA
Ko­rekta: EWA KO­CHA­NO­WICZ, KA­MIL BO­GU­SIE­WICZ, Pra­cow­nia 12A
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: KIRA PIE­TREK
Pro­jekt wnę­trza: RO­BERT KLE­EMANN
Wy­bór ilu­stra­cji: MAR­CIN STA­SIAK
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
Na okładce wy­ko­rzy­stano zdję­cie pół­zbroi hu­sar­skiej z XVII–XVIII wieku ze zbio­rów Mu­zeum Na­ro­do­wego w Kra­ko­wie (opra­co­wa­nie fo­to­gra­fii: Piotr Wil­kosz). Zdję­cie dymu po­cho­dzi z Ado­be­Stock © Mi­chael.
Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2021
Wy­da­nie dru­gie
ISBN 978-83-08-07872-3
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

ZA­PRZE­DANY DWO­ROWI I... MA­RY­SIEŃCE

„Jest wielce przy­wią­zana do kraju swo­jego (do Fran­cyi) [...] ko­bieta prze­bie­gła, wiel­kiej zręcz­no­ści, z dzie­ciń­stwa wy­cho­wana do in­tryg”.

Dy­plo­mata fran­cu­ski Gil­berte de Cha­va­gnac w li­ście z Pol­ski

Ten roz­dział ko­niecz­nie na­leży roz­po­cząć od cy­tatu z Ko­rzona: „Ale w tym cza­sie, kiedy ry­ce­rze wal­czyli sza­blą i ko­pią z wro­gami kraju, za­czy­nały dwie nie­wia­sty Fran­cuzki inną wojnę, w któ­rej zwy­cię­stwo trud­niej­szem było do osią­gnie­nia”. Nie­trudno się do­my­ślić, o ja­kich to nie­wia­stach pi­sze hi­sto­ryk. Pierw­szą z nich była Lu­dwika Ma­ria, kró­lowa Rze­czy­po­spo­li­tej, drugą Ma­ria Ka­zi­miera, jej na­stęp­czyni. Ich wspól­nym ce­lem, do któ­rego za­przę­gły spryt i prze­bie­głość, ko­biece sztuczki, sło­wem – wszyst­kie do­stępne im środki i moż­li­wo­ści, stało się wpro­wa­dze­nie na tron Rze­czy­po­spo­li­tej, jesz­cze za ży­cia jej władcy, fran­cu­skiego księ­cia. Gdyby Ma­ry­sieńka przy wszyst­kich swo­ich nie­za­prze­czal­nych ta­len­tach po­sia­dała na do­da­tek przy­miot ja­sno­wi­dze­nia, za­pewne aż tak mocno nie an­ga­żo­wa­łaby się w po­li­tyczne przed­się­wzię­cie pro­mu­jące in­te­res nie­zna­nego jej oso­bi­ście księ­cia i cią­gle bli­skiej jej sercu oj­czy­zny. Lecz w roku 1660 nie mo­gła na­wet za­ma­rzyć, że to nie ro­dak znad Se­kwany, ale miz­drzący się do niej są­siad z Pi­lasz­ko­wic już za kil­ka­na­ście lat za­sią­dzie na me­blu o wiele bar­dziej atrak­cyj­nym niż wer­sal­ski „ta­bu­ret”, ona zaś znaj­dzie się u jego boku.

Nie­ja­kie echa „wojny” roz­pę­ta­nej przez dwie Fran­cuzki, prze­myśl­nie za­wo­alo­wane po­śród po­wo­dzi od­po­wied­nio do­bra­nych słów, do So­bie­skiego do­cho­dziły rów­nież pod Sło­bo­dysz­czami i Cud­no­wem, bo na­wet wtedy Ma­ry­sieńka za­sy­py­wała go li­stami. Wo­je­wo­dzina pi­sała je z równą we­rwą i we wrze­śniu, i w paź­dzier­niku, w tym sa­mym może mo­men­cie, gdy cho­rąży zma­gał się z ćmą ko­zacką, szył w nią z łuku, ale też tra­cił pod sobą wierz­chowce, o mało nie koń­cząc w spo­sób tra­giczny tak pięk­nie prze­bie­ga­ją­cego flirtu, a już za chwilę go­rą­cego ro­mansu. Wcze­śniej, wio­sną i la­tem, w li­stach Ma­rii Ka­zi­miery po­ja­wiły się enig­ma­tyczne stwier­dze­nia o ja­kichś rze­czach wiel­kiej wagi, o któ­rych nie może pi­sać wprost. Okre­śliła je jako: „Nie tylko szcze­gólne, ale i strasz­liwe”, do­da­jąc, że „wmie­szani są w to wszy­scy, i król, i kró­lowa”. Cho­dziło jej o plany zre­for­mo­wa­nia ustroju Rze­czy­po­spo­li­tej i po­wo­ła­nie na jej tron jed­nego z ksią­żąt fran­cu­skich. Były one głów­nie po­kło­siem dra­ma­tycz­nych do­świad­czeń, ja­kie przy­nio­sły wojny ko­zacko-mo­skiew­skie i po­top szwedzki. Wiele oso­bi­sto­ści, nie tylko zwią­za­nych z dwo­rem, zdało so­bie sprawę, że po­tężna ob­sza­rem i liczbą lud­no­ści Rzecz­po­spo­lita stała się ofiarą są­sia­dów głów­nie ze względu na swój ustrój i po­su­niętą do ab­surdu wol­ność szla­checką, któ­rej sym­bo­lem stało się li­be­rum veto, da­jące moż­li­wość ze­rwa­nia ob­rad sejmu przez jed­nego po­sła. Szcze­gól­nie do­bitną ilu­stra­cją opi­sa­nego stanu rze­czy są słowa wo­je­wody łę­czyc­kiego, póź­niej­szego kanc­le­rza wiel­kiego ko­ron­nego Jana Lesz­czyń­skiego, wy­po­wie­dziane w dru­gim roku wojny z Ka­ro­lem Gu­sta­wem: „Prawda, je­ste­śmy zdolni sami Szwe­dów zwo­jo­wać tak wielką liczbą i dziel­no­ścią, ale nie­zdolni nie­rzą­dem”.

Już na po­czątku 1659 roku Lu­dwika Ma­ria roz­po­częła roz­mowy z wy­słan­ni­kami kar­dy­nała Ma­za­rina, na­stępcy słyn­nego kar­dy­nała Ri­che­lieu, pro­po­nu­jąc prze­pro­wa­dze­nie elek­cji na pol­ski tron któ­re­goś z fran­cu­skich ksią­żąt w za­mian za spłatę przez Fran­cję dłu­gów woj­sko­wych Rze­czy­po­spo­li­tej. Miało się to od­być jesz­cze za ży­cia jej mał­żonka, który nie zdo­łał spło­dzić na­stępcy. Ja­nusz Dą­brow­ski, au­tor bio­gramu Jana Ka­zi­mie­rza w książce Kró­lo­wie elek­cyjni, słusz­nie za­uwa­żył: „Skoro król nie miał po­tomka, sprawę można by­łoby uwa­żać za do­wód bez­in­te­re­sow­nej tro­ski o pań­stwo, gdyby nie to, że Lu­dwika Ma­ria ma­cie­rzyń­skie uczu­cia prze­lała na sio­strze­nicę, księż­niczkę Pa­la­ty­natu Reń­skiego Annę Hen­rykę Ju­lię, i jako wa­ru­nek sine qua non po­sta­wiła po­ślu­bie­nie jej przez kan­dy­data do tronu Rze­czy­po­spo­li­tej”. Zresztą po­cząt­kowo miał nim być Habs­burg i do­piero po prze­orien­to­wa­niu po­li­tyki wo­bec Au­strii, na­zbyt kosz­tow­nego so­jusz­nika pod­czas po­topu, war­szaw­ski dwór po­sta­wił na kan­dy­da­turę fran­cu­ską. Było zu­peł­nie oczy­wi­ste, że ce­sar­stwo, tra­dy­cyjny wróg Fran­cji w walce o pa­no­wa­nie nad Eu­ropą, zrobi wszystko, aby prze­szko­dzić jej w uzy­ska­niu kon­troli nad Rze­czą­po­spo­litą. Naj­prost­szym spo­so­bem pro­wa­dzą­cym do stor­pe­do­wa­nia tego za­my­słu było stwo­rze­nie w jej gra­ni­cach od­da­nego so­bie stron­nic­twa i walka pro­pa­gan­dowa z pla­nami elek­cji vi­vente rege. Dla Habs­bur­gów stało się to ab­so­lut­nym prio­ry­te­tem, gdyż pro­po­zy­cje pły­nące z War­szawy wy­cho­dziły na­prze­ciw wy­tycz­nym glo­bal­nej po­li­tyki Fran­cji. Re­ali­za­cja śmia­łego planu zda­niem Ma­za­rina mo­gła, jak przy­ta­cza Ko­rzon, „wziąć ce­sar­stwo w klesz­cze po­mię­dzy Fran­cyę i Pol­skę, jak po­przed­nio Fran­cya tkwiła po­mię­dzy ce­sar­stwem a Hisz­pa­nią”. Nie­za­leż­nie od in­ten­cji kró­lo­wej i stop­nia prze­my­śle­nia ca­łego przed­się­wzię­cia trzeba przy­znać, że aku­rat kan­dy­dat do pol­skiej ko­rony po­cho­dzący z kraju, gdzie roz­stano się dość sku­tecz­nie z sa­mo­wolą szla­checką na rzecz kró­lew­skiego ab­so­lu­ty­zmu, miałby nie­małą szansę na ukró­ce­nie anar­chii i wzmoc­nie­nie wła­dzy cen­tral­nej. Można się tu chyba zgo­dzić z opi­nią sfor­mu­ło­waną przez Zbi­gniewa Wój­cika: „Nie mogę uwie­rzyć, aby d’En­ghien czy inny kan­dy­dat Lu­dwika XIV na tro­nie Rze­czy­po­spo­li­tej po­zo­stał mo­nar­chą tak ogra­ni­czo­nym w swej wła­dzy jak jego po­przed­nicy”. I rów­no­cze­śnie tak mało życz­li­wym rzą­dzo­nemu przez sie­bie na­ro­dowi – na­leży do­dać.

Praw­do­po­dob­nie na prze­ło­mie lat 1659 i 1660 świa­tło dzienne uj­rzał ano­ni­mowy, być może po­cho­dzący z krę­gów dwor­skich, do­ku­ment za­ty­tu­ło­wany Punkty na sejm po­dane. Był to pro­jekt od­nowy sys­temu uchwa­la­nia ak­tów praw­nych; prze­wi­dy­wał ich trój­stop­niowe pro­ce­do­wa­nie i przyj­mo­wa­nie – od izby po­sel­skiej po­przez se­nat aż po kró­lew­ską apro­batę – lecz naj­waż­niej­szym po­stu­la­tem było na­tych­mia­stowe znie­sie­nie psu­ją­cej pań­stwo za­sady, w któ­rej je­den głos mógł zni­we­czyć wy­siłki ca­łego sejmu, na­wet w mo­men­tach dla Rze­czy­po­spo­li­tej szcze­gól­nie new­ral­gicz­nych. Wy­daje się, że de­zy­de­raty za­warte w Punk­tach na sejm po­da­nych były zgodne z ocze­ki­wa­niami Lu­dwiki Ma­rii, rów­nież w kwe­stii znacz­nego ogra­ni­cze­nia zło­tej wol­no­ści. Cho­rąży ko­ronny, któ­rego związki z dwo­rem od końca lat pięć­dzie­sią­tych były co­raz sil­niej­sze, zda­niem Zbi­gniewa Wój­cika „u mą­drej kró­lo­wej ter­mi­no­wał jako po­li­tyk” i dzięki niej na­był „zro­zu­mie­nie ko­niecz­no­ści re­formy Rze­czy­po­spo­li­tej, które bę­dzie mu to­wa­rzy­szyć od­tąd nie­mal do schyłku ży­cia”. Zu­peł­nie od­mien­nie wi­dzą tę kwe­stię au­to­rzy książki Oba­la­nie mi­tów i ste­reo­ty­pów. Od Jana III So­bie­skiego do Ta­de­usza Ko­ściuszki, Sła­wo­mir Su­cho­dol­ski i Da­riusz Osta­po­wicz, któ­rzy w jed­nym z pod­ty­tu­łów roz­działu po­świę­co­nego So­bie­skiemu za­warli jed­no­znaczną tezę: W szkole my­śle­nia po­li­tycz­nego mą­drej kró­lo­wej, czyli na dro­dze zdrady (1648–1668). Owo dwu­dzie­sto­le­cie, a cho­ciażby okres po roku 1660, przy­nio­sło bo­wiem w ży­ciu przy­szłego mo­nar­chy wiele nie­jed­no­znacz­nych, cza­sem wsty­dli­wych bądź za­słu­gu­ją­cych wręcz na po­tę­pie­nie za­cho­wań.

So­bie­ski, po nada­niu sta­ro­stwa stryj­skiego i krótko przed wy­jaz­dem na wojnę z Mo­skwą, wraz z grupą naj­za­go­rzal­szych stron­ni­ków kró­lo­wej, m.in. kanc­le­rzem wiel­kim ko­ron­nym Mi­ko­ła­jem Praż­mow­skim, kanc­le­rzem wiel­kim li­tew­skim Krzysz­to­fem Pa­cem, wo­je­wodą po­znań­skim Ja­nem Lesz­czyń­skim, wo­je­wodą ru­skim Ste­fa­nem Czar­niec­kim oraz – uwaga! – Je­rzym Se­ba­stia­nem Lu­bo­mir­skim, pod­pi­sał do­ku­ment, w któ­rym wy­ra­ził zgodę na wy­bór Fran­cuza na tron Rze­czy­po­spo­li­tej jesz­cze za ży­cia Jana Ka­zi­mie­rza. Dwaj pierwsi no­ta­ble – tu miej­sce na sma­ko­wite zda­nie au­tor­stwa Ko­rzona – „za­wdzię­czali swe urzędy nie wiel­kim przy­mio­tom umy­słu i cha­rak­teru, nie­zbęd­nym w sy­tu­acy­ach trud­nych, lecz skwa­pli­wo­ści do płat­nego słu­żal­stwa i uzdol­nie­niu do in­tryg”. O nie­któ­rych z po­zo­sta­łych da­łoby się po czę­ści po­wie­dzieć coś po­dob­nego. Nie­długo po po­wsta­niu wspo­mnia­nego skryptu Król Słońce po­sta­no­wił po­wie­rzyć za­szczyt pre­ten­do­wa­nia do pol­skiej ko­rony Hen­ry­kowi Ju­liu­szowi, księ­ciu Condé i En­ghien, sy­nowi Lu­dwika Bur­bona zwa­nego Wiel­kim Kon­de­uszem.

Hen­ryk Ju­liusz Bur­bon, książę Condé i En­ghien, syn Wiel­kiego Kon­de­usza, pre­ten­dent do pol­skiego tronu.

Ma­ry­sieńka mo­gła grać z So­bie­skim już nie­mal w otwarte karty. Cią­gle jesz­cze nie była jego ko­chanką, ale jej za­ży­łość z cho­rą­żym i sto­pień za­ufa­nia, ja­kim go da­rzyła, we­szły na wyż­szy po­ziom. Ko­re­spon­den­cja wo­je­wo­dziny i cho­rą­żego na­brała no­wego za­bar­wie­nia. Po­ja­wił się w niej in­tymny szyfr. So­bie­ski – w tym miej­scu po­zwolę so­bie się­gnąć po krótki frag­ment ze swo­jej książki Wielcy het­mani Rze­czy­po­spo­li­tej – „Pi­sał je piękną pol­sz­czy­zną, jakże od­mienną od ję­zyka ofi­cjal­nych do­ku­men­tów i za­chwasz­czo­nych ma­ka­ro­ni­zmami ora­cji. Bo­gac­two opi­sów łą­czył z bo­gac­twem na­stro­jów. Nie­ujarz­miona na­mięt­ność wy­zwa­lała w nim sym­pa­tyczną w grun­cie rze­czy try­wial­ność, któ­rej nie wy­zbył się mimo upły­wa­ją­cych lat. On w li­stach na­zy­wał się naj­czę­ściej Ce­la­do­nem (po­stać za­czerp­nięta z po­wie­ści Ho­noré d’Urfé), ją zwał Astreą, ich mi­ło­sna ko­re­spon­den­cja to kon­fi­tury, Jan Za­moy­ski zaś to – fu­jara! Wspa­niała lek­tura po­tęż­nie­ją­cej mi­ło­ści, dzien­nik wy­da­rzeń po­li­tycz­nych, za­pis słod­kich, in­tym­nych zwie­rzeń”. Oczy­wi­ście to wielki skrót, wska­za­nie tylko paru okre­śleń po­śród wielu in­nych, uku­tych także dla róż­nych oso­bi­sto­ści ży­cia pu­blicz­nego w Pol­sce i za gra­nicą, nie­zmier­nie sma­ko­wi­tych i przez So­bie­skiego czę­sto uży­wa­nych; le­d­wie de­li­kat­nie na­szki­co­wana za­war­tość jego li­stów, któ­rych przez lata na­zbie­rały się setki. Co prawda do wio­sny 1661 roku cho­rąży na­pi­sał ich nie­wiele – co wy­tknęła mu Ma­ry­sieńka, stwier­dza­jąc: „Bo je­że­li­by­śmy chcieli po­li­czyć, kto z nas wię­cej na­pi­sał li­stów, to przy­pusz­czam, że li­sty Wci na pal­cach da­łoby się zli­czyć” – jed­nak póź­niej z ogrom­nym nad­dat­kiem nad­ro­bił za­le­gło­ści. Ma ra­cję Boy-Że­leń­ski i wszy­scy ci, któ­rzy są zda­nia, że gdyby nie póź­niej­sza olśnie­wa­jąca ka­riera po­li­tyczna, Jan So­bie­ski za­pi­sałby się zło­tymi zgło­skami na kar­tach kul­tury pol­skiej jako au­tor wspa­nia­łych epi­stoł. Het­man i król, czemu trudno się dzi­wić, umniej­szyli w nim twórcę.

Pod ko­niec 1660 roku Ma­ry­sieńka w li­ście do So­bie­skiego umie­ściła su­ge­stię, na­wet prośbę, aby po­sta­rał się stor­pe­do­wać plany za­wią­za­nia przez nie­opła­cone woj­sko kon­fe­de­ra­cji, a je­śli to mia­łoby się nie udać, ocze­ki­wała po cho­rą­żym, że na jej czele sta­nie on sam albo ktoś z kręgu jego naj­bliż­szych przy­ja­ciół. Nie mu­siała do­da­wać, że taki wła­śnie mar­sza­łek, for­mal­nie re­pre­zen­tu­jący żoł­nier­ską brać, w rze­czy­wi­sto­ści zaś sto­jący na straży kró­lew­skich in­te­re­sów, byłby przez dwór bar­dzo po­żą­dany. Ad­mi­ra­tor wo­je­wo­dziny san­do­mier­skiej i przy­ja­ciel kró­lo­wej nie miał jesz­cze tak wiel­kiej siły prze­bi­cia i miru wśród co­raz bar­dziej nie­za­do­wo­lo­nych wo­ja­ków, aby po­do­łać po­sta­wio­nemu przed nim za­da­niu. Po mar­szał­ko­stwo tzw. Związku Świę­co­nego, który nie tylko miał do­cho­dzić upraw­nień żoł­nie­rzy, lecz także „ze­pso­wane w oj­czyź­nie prawa re­stau­ro­wać”, się­gnął Jan Świ­der­ski. Cho­rąży zo­stał na­to­miast jed­nym z dwu­na­stu po­słów na sejm wy­bra­nych przez koło ge­ne­ralne; wraz z nimi miał przed­sta­wić sy­tu­ację i żą­da­nia żoł­nie­rzy, któ­rzy przez lata nie szczę­dzili krwi i po­świę­ceń, a osta­tecz­nie mimo wie­lo­krot­nych za­pew­nień o wy­pła­cie za­le­głego żołdu zo­stali oszu­kani. W gru­pie tej zna­lazł się także póź­niej­szy het­man wielki ko­ronny Sta­ni­sław Jan Ja­bło­now­ski, w przy­szło­ści współ­pra­cow­nik, ale też i ry­wal So­bie­skiego.

Po­mimo nie­do­trzy­ma­nia wspo­mnia­nego wcze­śniej ter­minu wy­płaty żołdu, który kanc­lerz okre­ślił na 11 li­sto­pada, woj­sko zgo­dziło się za­cze­kać do czerwca 1661 roku. Dru­giego maja roz­po­czął się sejm, na któ­rym miały się roz­strzy­gnąć nie tylko jego sprawy, lecz także kwe­stie zwią­zane z elek­cją vi­vente rege i próbą prze­pro­wa­dze­nia re­form par­la­men­tar­nych; po­dobny za­kres pro­ce­do­wa­nia miał do­ty­czyć ob­rad sejmu w na­stęp­nym roku. Ich przed­miot można po­rów­nać ob­ra­zowo do sterty wy­su­szo­nego siana i za­pró­szo­nego w jego są­siedz­twie ognia; ła­two mógł stąd wy­nik­nąć trudny do uga­sze­nia po­żar. Tym więk­szy, im go­rzej mo­nar­sza para, par­tia dwor­ska i zwo­len­nicy zmian zmie­rza­ją­cych do prze­pro­wa­dze­nia elek­cji, wzmoc­nie­nia wła­dzy cen­tral­nej i zre­for­mo­wa­nia par­la­mentu przy­go­to­wali się od strony pro­pa­gan­dowo-wi­ze­run­ko­wej. Co prawda pod­czas sejmu od­by­tego w przed­ostat­nim roku po­topu król uzy­skał po­par­cie dla idei wy­dat­nego zwięk­sze­nia li­czeb­no­ści ar­mii i pod­nie­sie­nia zwią­za­nych z tym po­dat­ków, a przed ko­lej­nym sej­mem usi­ło­wano ura­biać opi­nię szla­checką cho­ciażby za po­mocą pierw­szej w ro­dzi­mych dzie­jach ga­zety, „Mer­ku­riu­sza Pol­skiego Or­dy­na­ryj­nego”, ale po­mysł spro­wa­dze­nia do Pol­ski Fran­cuza wy­ma­gał fi­ne­zyj­nych dzia­łań; na­le­żało naj­pierw osła­bić sko­ja­rze­nia łą­czące się z ab­so­lu­ty­stycz­nymi rzą­dami Lu­dwika XIV. Po­nadto stron­nic­two pro­re­for­ma­tor­skie po­sta­no­wiło oprzeć się głów­nie na se­na­cie i ma­gna­te­rii, pod­czas gdy ist­niał silny roz­dź­więk po­mię­dzy nią a szlachtą. Praw­do­po­dob­nie po­sta­wie­nie na masy szla­chec­kie jako so­jusz­nika i ich od­po­wied­nie uro­bie­nie dla po­par­cia pla­nów re­form miało więk­sze szanse po­wo­dze­nia niż współ­praca z dość wą­ską grupą moż­nych. Tym bar­dziej że już wkrótce miał ją opu­ścić czło­wiek o ty­leż wiel­kim zna­cze­niu, co am­bi­cjach – mar­sza­łek wielki ko­ronny Je­rzy Se­ba­stian Lu­bo­mir­ski.

Jed­nakże tym, co prze­są­dziło o kra­chu re­form i sta­no­wiło po­nurą za­po­wiedź cze­ka­ją­cych pań­stwo we­wnętrz­nych wstrzą­sów, były pie­nią­dze. A wła­ści­wie ich brak i awan­tura o nie. Pod ko­niec maja, kiedy w izbie po­sel­skiej naj­pierw wy­słu­chano żą­dań, ale i gróźb żoł­nie­rzy o „za­nie­cha­niu wszel­kich dzia­łań wo­jen­nych i uży­ciu siły do eg­ze­kwo­wa­nia na­leż­no­ści”, a po­tem wsz­częto de­batę na te­mat za­płaty woj­sku za­le­głego żołdu, do­szło do kry­zysu. Po­sło­wie za­żą­dali ob­li­cze­nia sta­nów woj­ska uchwa­lo­nych przez sejm pod­czas ubie­głych wo­jen i wy­ra­zili zgodę na za­spo­ko­je­nie je­dy­nie żą­dań tych spo­śród żoł­nie­rzy, któ­rzy wcho­dzili w skład owych for­mal­nie, zgod­nie z li­terą prawa, ist­nie­ją­cych jed­no­stek. De­pu­taci kra­kow­scy ostro za­pro­te­sto­wali prze­ciw uchwa­le­niu do­dat­ko­wych po­dat­ków i de­bata zo­stała prze­rwana. Sej­mowe fry­mar­cze­nie przy wy­ce­nie żoł­nier­skiej krwi nie mo­gło po­zo­stać bez echa. Wie­ści szybko prze­do­stały do od­dzia­łów, po­wo­du­jąc naj­wyż­sze wzbu­rze­nie i pro­wa­dząc do groź­nych nie­po­ko­jów. Rzecz­po­spo­lita co­raz bar­dziej zbli­żała się do wy­bu­chu ko­lej­nej wojny do­mo­wej.

Na po­czątku czerwca Jan Ka­zi­mierz, który jakże czę­sto nie wy­czu­wał, co na­leży w da­nej chwili zro­bić, a czego pod żad­nym po­zo­rem czy­nić nie wy­pada, wy­stą­pił na fo­rum z pło­mienną prze­mową-ape­lem w celu skło­nie­nia de­pu­ta­tów do po­par­cia idei elek­cji vi­vente rege. Usi­łu­jąc uza­sad­nić po­trzebę jej do­ko­na­nia, roz­pę­tał bu­rzę, którą sta­rał się ro­ze­gnać za po­mocą nisz­czą­cego hu­ra­ganu. Się­gnął bo­wiem po – jak mu wy­da­wało – naj­lep­szy z ar­gu­men­tów: po­stra­szył ze­bra­nych szyb­kim sta­cza­niem się Rze­czy­po­spo­li­tej w ot­chłań anar­chii i zdu­mie­wa­jąco pro­ro­czą wi­zją jej roz­bioru po­mię­dzy są­sied­nie po­tęgi; miało się tak jed­nak stać nie z po­wodu owej anar­chii, ale nie­obra­nia Fran­cuza na pol­ski tron. To było nie­zwy­kle emo­cjo­nalne wy­stą­pie­nie; jak wspo­mi­nał sam Bo­gu­sław Ra­dzi­wiłł, „gdy w tej ma­te­ryi król mó­wić za­czął, wprzódy mu ka­pe­lusz spadł, i do pół izby se­na­tor­skiej się wy­to­czył; po­tem w pół mowy wy­padł mu z ręki re­gi­ment [berło], a na­osta­tek, gdy z krze­sła wsta­wał, przez psa mało się nie oba­lił”. Ale na au­dy­to­rium nie wy­warło spo­dzie­wa­nego efektu. Dla ogrom­nej więk­szo­ści jego dra­ma­tyczne słowa były ni­czym wię­cej jak tylko ubra­nym w zgrabne fi­gury ora­tor­skim za­bie­giem, od po­czątku do końca ob­li­czo­nym na osią­gnię­cie za­mie­rzo­nego przez dwór celu kosz­tem do­tych­cza­so­wych szla­chec­kich przy­wi­le­jów. Król, kró­lowa i ich stron­nic­two skom­pro­mi­to­wali się zu­peł­nie, kiedy ro­ze­szła się plotka o po­my­śle sfi­nan­so­wa­nia przez Fran­cję na­jem­nych wojsk, z któ­rych po­mocą mia­łaby się do­ko­nać elek­cja. I zgoła nie by­liby to po­znani przez So­bie­skiego nad Se­kwaną dra­goni czy musz­kie­te­ro­wie, my­ślano o Szwe­dach! Im chciano po­wie­rzyć brudną ro­botę, gdyby nie udało się po­zy­skać skon­fe­de­ro­wa­nych od­dzia­łów. Po dra­ma­cie po­topu i wo­bec po­wszech­nej nie­na­wi­ści, jaka wy­bu­chła w Pol­sce wo­bec ob­cych – nie­ka­to­li­ków, a szcze­gól­nie zbie­ra­niny jur­gielt­ni­ków, któ­rzy ją bez­względ­nie ogra­bili – taki po­mysł mógł się na­ro­dzić je­dy­nie w gło­wach de­spe­ra­tów.

Cho­rąży ko­ronny do­ko­nał już wy­boru i po przej­ściu po­li­tycz­nego Ru­bi­konu stał się za­ufa­nym i pew­nym stron­ni­kiem dworu. W końcu lipca zo­stał jed­nym z sy­gna­ta­riu­szy zbio­ro­wego li­stu wy­sła­nego na ręce Kon­de­usza z za­pew­nie­niem o nie­usta­ją­cym i bez­wa­run­ko­wym po­par­ciu dla kon­cep­cji elek­cji vi­vente rege. Tym ra­zem wśród na­zwisk za­bra­kło Lu­bo­mir­skiego; stron­nic­two kró­lew­skie stra­ciło wpły­wową po­stać, ist­niało też nie­bez­pie­czeń­stwo, że mar­sza­łek z do­tych­cza­so­wego so­jusz­nika dworu prze­dzierz­gnie się w jego prze­ciw­nika. Dla So­bie­skiego, który u boku het­mana po­lnego od­był kilka kam­pa­nii, zżył się z nim, wręcz za­przy­jaź­nił, i by­wał jego prawą ręką w boju, sy­tu­acja taka mo­gła być wy­jąt­kowo nie­kom­for­towa. Ale nie tylko ona. Krótko po sej­mie cho­rąży otrzy­mał za­da­nie prze­pro­wa­dze­nia roz­mów z za­ufa­nymi ofi­ce­rami i wśród żoł­nie­rzy w celu wy­son­do­wa­nia na­stro­jów i moż­li­wo­ści ich po­zy­ska­nia dla dwor­skich pla­nów. Mi­sja za­koń­czyła się zu­peł­nym fia­skiem, a So­bie­ski pod­czas jej wy­peł­nia­nia z pew­no­ścią zda­wał so­bie sprawę z tego, jak wiele ry­zy­kuje; za­le­d­wie rok póź­niej skon­fe­de­ro­wani żoł­nie­rze mieli w po­dob­nej sy­tu­acji uśmier­cić het­mana po­lnego li­tew­skiego Win­cen­tego Go­siew­skiego. Być może zresztą bar­dziej od ży­cia – bo cho­rąży, jako wo­jak z krwi i ko­ści, za­pewne go­tów był je od­dać za sprawę – za­ko­chany po uszy Ce­la­don ża­ło­wałby tak pięk­nie roz­kwi­ta­ją­cego ro­mansu z Astreą.

Tym bar­dziej że od dnia jego imie­nin, czyli 24 czerwca, ro­mans ten na­brał zu­peł­nie no­wego wy­razu. Już od kilku ty­go­dni, pod­czas trwa­nia sejmu, spo­ty­kali się ukrad­kiem, ale tego dnia po­sta­no­wili uczy­nić coś w ich ta­jem­nych re­la­cjach nie­zwy­kłego. Od­wie­dzili ko­ściół Kar­me­li­tów przy Kra­kow­skim Przed­mie­ściu i tam wy­da­rzyła się scena przy­po­mi­na­jąca kadr z fil­mo­wej ekra­ni­za­cji Pana Wo­ło­dy­jow­skiego, gdy naj­bliż­szy przy­ja­ciel ty­tu­ło­wego bo­ha­tera, Ke­tling, wy­ja­wia przed Krzy­sią Dro­ho­jow­ską swoją mi­łość i prosi ją o rękę. Epi­zod ten stał się te­ma­tem dro­bia­zgo­wych ba­dań Wik­tora Czer­maka, który w opra­co­wa­niu za­ty­tu­ło­wa­nym Po­trójne śluby Jana So­bie­skiego za­warł na­stę­pu­jący opis: „W war­szaw­skim ko­ściele Kar­me­li­tów ze­szło się dwoje lu­dzi: męż­czy­zna w śred­nich la­tach, wspa­nia­łej po­stawy i mar­so­wego wy­razu twa­rzy, i młoda ko­bieta ude­rza­ją­cej pięk­no­ści. Zbli­żyli się do oł­ta­rza i tu, przed ma­je­sta­tem świę­tego miej­sca, przy­się­gli so­bie do­zgonną mi­łość, po czym na znak i pa­miątkę so­len­nego ślu­bo­wa­nia za­mie­nili ze sobą pier­ścionki”. Ko­rzon, który aż ta­kiego trudu roz­wi­kła­nia ta­jem­nicy schadzki w cie­niu ko­ściel­nych mu­rów nie pod­jął, był skłonny przy­jąć, iż to So­bie­ski wy­znał mi­łość i zło­żył przy­rze­cze­nie, że ni­gdy się nie ożeni z inną ko­bietą. Jak­kol­wiek u Kar­me­li­tów było, cho­rąży i wo­je­wo­dzina uczy­nili we wza­jem­nych re­la­cjach ko­lejny, tym ra­zem mi­lowy, krok, który za kilka lat miał ich do­pro­wa­dzić do praw­dzi­wego ślubu. Choć nie­bez­po­śred­nio, na co ja­sno wska­zuje ty­tuł dzieła Czer­maka.

Nie­spełna pięć mie­sięcy po kar­me­lic­kich przy­się­gach ziem­ski pa­dół opu­ściła osoba z ca­łego serca nie­na­wi­dząca Ma­ry­sieńki – Teo­fila So­bie­ska. Za­afe­ro­wany róż­nymi spra­wami cho­rąży nie zna­lazł czasu, by się z nią po­że­gnać. Mię­dzy matką a sy­nem od prze­szło dzie­wię­ciu lat nie było na­tu­ral­nej che­mii to­wa­rzy­szą­cej tak bli­skiemu po­kre­wień­stwu, nie­mniej dla za­cho­wa­nia sta­ro­sty trudno zna­leźć uspra­wie­dli­wie­nie. Być może na­wet przy­jął jej śmierć z ulgą, gdyż uwal­niała go od po­trzeby skła­da­nia ja­kich­kol­wiek wy­ja­śnień. Zwłasz­cza że jego ro­mans z pa­nią Za­moy­ską po­mimo usil­nej dys­kre­cji i po­dej­mo­wa­nych przez oboje środ­ków ostroż­no­ści już nie­ba­wem dla wielu osób prze­stał być ta­jem­nicą.

Mi­ło­sny amok nie zdo­łał ode­rwać cho­rą­żego ko­ron­nego od spraw po­li­tyki, a w tej sfe­rze nie wszystko szło po jego my­śli, głów­nie za sprawą Lu­bo­mir­skiego, który w li­stach So­bie­skiego i wo­je­wo­dziny na­zy­wany był „Li­sem” lub „Żmiją”. Dłu­go­letni przy­ja­ciel co­raz wy­raź­niej opo­wia­dał się po stro­nie opo­zy­cji i od­rzu­cał ko­rup­cyjne pro­po­zy­cje dworu, od wy­so­kiej rocz­nej pen­sji po­przez dary w po­staci żup sol­nych i jed­nego z war­szaw­skich pa­ła­ców aż po upra­gnioną bu­ławę wielką. Spo­wo­do­wał ze­rwa­nie sej­miku w Wiszni, tor­pe­du­jąc tym sa­mym spo­dzie­wany wy­bór sta­ro­sty ja­wo­row­skiego na sejm nad­zwy­czajny 1662 roku z wo­je­wódz­twa ru­skiego. So­bie­skiemu nie prze­szko­dziło to jed­nak po­ja­wić się w War­sza­wie – tyle że w tro­chę in­nym cha­rak­te­rze. Do sto­licy wy­ru­szył jak na wojnę, pro­wa­dząc liczny od­dział woj­ska. Po­dob­nie uczy­niło wielu in­nych ma­gna­tów, od­po­wia­da­jąc na we­zwa­nie dworu kró­lew­skiego, który chciał się za­bez­pie­czyć przed moż­li­wymi nie­po­ko­jami bądź na­wet ata­kiem skon­fe­de­ro­wa­nych żoł­nie­rzy, ale też nie wy­klu­czał uży­cia siły wo­bec opo­zy­cji. Obie strony prę­żyły mu­skuły, woj­ska Związku Świę­co­nego za­jęły Sie­radz, Ka­lisz, Wie­luń i po­de­szły pod Pia­seczno, gro­żąc War­sza­wie, a na Pra­dze sta­nęły od­działy Czar­niec­kiego. W sto­licy za­pa­no­wała at­mos­fera jak przed ob­lę­że­niem.

Jan II Ka­zi­mierz, król Pol­ski (1648–1668), re­plika por­tretu au­tor­stwa Da­niela Schultza, na­ma­lo­wa­nego po 1660 roku.

Jed­nym ze wspor­ni­ków dworu miał być – i to dla wielu Czy­tel­ni­ków może sta­no­wić nie­małe za­sko­cze­nie – Bo­gu­sław Ra­dzi­wiłł, może naj­bar­dziej obrzy­dliwe in­dy­wi­duum czasu po­topu. Elek­tor­ski słu­gus za­słu­żył so­bie na kró­lew­ską ła­skę de­kla­ra­cją po­sta­wie­nia do dys­po­zy­cji Jana Ka­zi­mie­rza czte­rech ty­sięcy żoł­nie­rzy jako wspar­cia elek­cji fran­cu­skiego księ­cia. W tym sa­mym cza­sie za wsta­wien­nic­twem Lu­dwiki Ma­rii po­zbył się mocno uwie­ra­ją­cej in­fa­mii i zo­stał przy­wró­cony do czci inny zdrajca, Hie­ro­nim Ra­dzie­jow­ski, któ­rego kró­lowa wy­ko­rzy­stała do taj­nych roz­mów z wy­ty­po­wa­nymi ofi­ce­rami skon­fe­de­ro­wa­nych żoł­nie­rzy. Ta­kich oto lu­dzi do­raźny in­te­res po­li­tyczny ze­brał pod jed­nym sztan­da­rem. Być może to wła­śnie ich marna kon­dy­cja mo­ralna i po­tężny ba­gaż świe­żych jesz­cze grze­chów spra­wiły, że plany dworu spa­liły na pa­newce. Kon­fe­de­racki ży­wioł oka­zał się po­tęż­niej­szy od ma­gnac­kich or­sza­ków i kró­lew­skiej gwar­dii. Widmo wojny do­mo­wej było na tyle silne, że sejm ugiął się pod pre­sją bun­tow­ni­ków i zgod­nie z ich wolą po­tę­pił po­mysł elek­cji vi­vente rege, uzna­jąc wszyst­kich, któ­rzy na­dal będą do niej dą­żyć, za wro­gów oj­czy­zny.

Dla każ­dego, kto trzeźwo my­ślał, było jed­nak ja­sne, że to nie ko­niec pro­ble­mów, tym bar­dziej że szybko po­ja­wiły się żą­da­nia do­pusz­cze­nia przed­sta­wi­cieli Związku do ob­rad rady kró­lew­skiej, nie mó­wiąc o per­so­nal­nych ata­kach pod ad­re­sem stron­ni­ków dworu. Czar­niec­kiego chciano zdy­mi­sjo­no­wać, Pac miał za­pła­cić gar­dłem, in­nym gro­żono od­po­wie­dzial­no­ścią karną. Wska­zy­wano, że ma­gnaci po­pie­ra­jący dwór są opła­cani przez Fran­cję. To nie były czcze za­rzuty. Taki Go­siew­ski, który wio­sną 1662 roku po­wró­cił z mo­skiew­skiej nie­woli i w pierw­szym mo­men­cie był wi­tany jak bo­ha­ter, za swoje usługi otrzy­mał na „dzień do­bry” osiem­na­ście ty­sięcy liw­rów i obiet­nicę mi­liona ta­la­rów na­tych­miast po szczę­śli­wej elek­cji księ­cia Hen­ryka Ju­liu­sza de Condé, nie li­cząc już drob­nych ko­rzy­ści w po­staci ja­kie­goś sta­ro­stwa! Jak wiemy, nie miał szans do­cze­kać jej speł­nie­nia, roz­sie­kany bez sądu przez człon­ków Związku, zmę­czo­nych ma­chloj­kami i zdra­dami. So­bie­ski, który mniej zna­czył od het­mana li­tew­skiego, ale miał od niego wię­cej szczę­ścia, już w 1661 roku otrzy­mał gra­ty­fi­ka­cję w wy­so­ko­ści 4800 liw­rów, a w na­stęp­nym roku ze skarbca Lu­dwika XIV prze­zna­czono dla niego już nie­mal dwu­krot­nie wyż­szą sumę. I nie były to by­naj­mniej, jak tego chce Ko­rzon, pie­nią­dze prze­zna­czone na agi­ta­cję, koszty dzia­łal­no­ści ma­ją­cej przy­spo­rzyć stron­ni­ków kró­lowi. Od ta­kiego tłu­ma­cze­nia już tylko nie­wielki krok do kon­sta­ta­cji, że dzięki tym fun­du­szom miało przy­być zwo­len­ni­ków tak po­trzeb­nych re­form, a za­tem cnotą, nie grze­chem było ich przy­ję­cie przez cho­rą­żego. W rze­czy­wi­sto­ści jed­nak znad Se­kwany pły­nął re­gu­larny jur­gielt dla oso­bi­sto­ści pol­skiego ży­cia po­li­tycz­nego, które miały za­pew­nić roz­strzy­gnię­cia po­żą­dane przez Fran­cję. Część hi­sto­ry­ków po­dzie­liła mocno przy­chylny So­bie­skiemu po­gląd au­tora Doli i nie­doli..., inni zaś, do­strze­ga­jąc dwu­znaczne mo­ral­nie za­cho­wa­nie cho­rą­żego, tłu­ma­czyli jed­no­cze­śnie, że współ­cze­snych wzor­ców etycz­nych nie na­leży przy­kła­dać do jego epoki i że skoro brali nie­mal wszy­scy, to wina jakby mniej­sza... Wła­śnie tym śla­dem, wio­dą­cym na ma­nowce re­la­ty­wi­zmu, po­dą­żył Zbi­gniew Wój­cik. Kła­nia się wspo­mnie­nie po­topu i dość po­dobne tłu­ma­cze­nia po­stę­po­wa­nia na­szego bo­ha­tera przez cały tłum hi­sto­rycz­nych „wy­bie­la­czy”. Wtedy jed­nak dość po­wszechne było od­stęp­stwo, te­raz zaś datki brali naj­moż­niejsi, ci, któ­rym warto było je wrę­czyć ze względu na ich po­wagę i po­li­tyczny po­ten­cjał. Trudno przy­jąć, że po­py­chała ich do tego wy­łącz­nie mi­łość do oj­czy­zny i pęd do jej na­prawy. Prze­cież Fran­cuz na tro­nie ozna­czał ogra­ni­cze­nia mo­gące ude­rzyć także w sferę ich in­te­re­sów, pa­trio­tyzm zaś nie wy­maga bra­nia ła­pó­wek, nie­za­leż­nie od epoki oraz funk­cjo­nu­ją­cych w niej zwy­cza­jów i po­jęć.

Za­my­ka­jąc roz­wa­ża­nia na te­mat siły pie­nią­dza pły­ną­cego z za­gra­nicy i mo­ral­nej kon­dy­cji lu­dzi, któ­rzy mieli wpływ na kształt Rze­czy­po­spo­li­tej w dru­giej po­ło­wie XVII wieku, warto za­cy­to­wać opi­nię pa­zia Jana Ka­zi­mie­rza, Kac­pra de Tende, za­wartą w Re­la­tion hi­sto­ri­que de la Po­lo­gne (Re­la­cji hi­sto­rycz­nej o Pol­sce): „Mało jest bo­wiem po­słów, któ­rzy na­prawdę pil­nują in­te­re­sów pań­stwa, z tru­dem zna­la­zł­byś ta­kiego, który mógłby wy­trzy­mać próbę dwóch ty­sięcy du­ka­tów. Nie tylko dwór może osią­gnąć za po­mocą pie­nię­dzy to, do czego zmie­rza, lub też ze­rwać sejm, gdy przy­biera nie­przy­ja­zny ob­rót, ale też są­sie­dzi i nie­przy­ja­ciele mogą w ten sam spo­sób osią­gać te same ko­rzy­ści i ze­rwać sejm”. Smut­nie brzmią te słowa i skła­niają do ogól­nej re­flek­sji, jaką próbę (czy­taj: jak wiele ty­sięcy w do­wol­nej wa­lu­cie) byli w sta­nie wy­trzy­mać po­sło­wie wszyst­kich na­stęp­nych sej­mów w dzie­jach Pol­ski...

Na­pię­cia wy­ni­ka­jące z żą­dań woj­ska udało się osła­bić la­tem 1662 roku, w cza­sie ob­rad ko­mi­sji ob­ra­chun­ko­wej. We Lwo­wie po­ja­wili się król oraz Jan Świ­der­ski – przy­wódcy dwóch zan­ta­go­ni­zo­wa­nych obo­zów – aby roz­ma­wiać o spo­so­bie za­spo­ko­je­nia fi­nan­so­wych rosz­czeń żoł­nie­rzy. Roz­mowy zrazu były trudne, prze­ty­kane de­mon­stra­cjami siły z obu stron: wio­sną 1663 roku kon­fe­de­raci ze­brali się w obo­zie pod Ba­śnią, a król szy­ko­wał się do uży­cia prze­ciwko nim od­dzia­łów Czar­niec­kiego, two­rzą­cych tzw. Zwią­zek Po­bożny, oraz stra­szył Ta­ta­rami. Osta­tecz­nie udało się dojść do po­ro­zu­mie­nia i z upły­wem ko­lej­nego roku groźba eska­la­cji kon­fliktu miała chwi­lowo ustą­pić. Skon­fe­de­ro­wani żoł­nie­rze otrzy­mali za­le­głą za­płatę, za ich zgodą mniej­szą od pier­wot­nie żą­da­nej, Zwią­zek Świę­cony zo­stał roz­wią­zany, a kró­lew­ska para za­do­wo­liła się uro­czy­stymi prze­pro­si­nami. Lecz to wciąż nie był ko­niec pro­ble­mów. Część od­dzia­łów ule­gła roz­wią­za­niu, setki żoł­nie­rzy ro­ze­szły się po kraju, wielu z nich, po­rzu­ciw­szy sze­regi, za­jęło się po­spo­li­tym ban­dy­ty­zmem, inni po­sta­no­wili wró­cić w ro­dzinne strony. Tak wła­śnie po­stą­pił Hie­ro­nim Hol­sten, który po­zo­sta­wił mało bu­du­jący ob­raz, jaki to­wa­rzy­szył wspo­mnia­nemu pro­ce­sowi: „cała pol­ska ar­mia roz­pra­szała się w ten spo­sób po ko­lei. Pol­scy pa­cho­li­ko­wie i ho­łota wa­łę­sali się, plą­dro­wali i mor­do­wali wszystko, co na­po­tkali, jak to w ta­kich wy­pad­kach za­wsze nie­stety ma miej­sce”. We Lwo­wie, gdzie Hol­sten za­trzy­mał się na kilka ty­go­dni w dro­dze na za­chód, „dniem i nocą do­cho­dziło do ra­bun­ków, kra­dzieży, plą­dro­wa­nia, że nie da się tego opi­sać. A i w biały dzień na uli­cach by­wały mor­der­stwa i za­bój­stwa, po­nie­waż mor­der­com wy­star­czyło tylko prze­sko­czyć z jed­nego klasz­toru do dru­giego, by byli wolni, a pol­ski pa­cho­lik był dia­bła wart”. Na­su­wają się sko­ja­rze­nia z opi­sami za­war­tymi na kar­tach słyn­nego dzieła Wła­dy­sława Ło­ziń­skiego Pra­wem i le­wem, gdzie aż roi się od gwał­tów, za­jaz­dów i mor­dów. Ale wła­śnie tak wy­glą­dała czę­sto rze­czy­wi­stość z udzia­łem nie­opła­co­nych żoł­nie­rzy, za­równo Po­la­ków, jak i cu­dzo­ziem­ców, któ­rzy bez­li­to­śnie gra­bili Bogu du­cha winną lud­ność.

Nim jesz­cze do­szło do li­kwi­da­cji Związku Świę­co­nego, we Lwo­wie u boku Jana Ka­zi­mie­rza mocno udzie­lał się So­bie­ski, rze­tel­nie pra­cu­jąc na pły­nącą z Pa­ryża gra­ty­fi­ka­cję. Ko­rzon na­pi­sał, że jego ów­cze­sna rola była „nie­wy­raźna i pra­wie dwu­znaczna”. Sam się w niej po­sta­wił już przed ro­kiem, kiedy w jed­nym z li­stów, co przy­ta­cza bio­graf, do­po­mi­nał się od Ma­ry­sieńki o „in­struk­cyę, jako się spra­wo­wać ma, aby w naj­mniej­szym ła­ski jej nie na­ru­szył ter­mi­nie”. Te­raz, gdy uko­chana wio­sną 1662 roku na dłu­żej wy­je­chała do Pa­ryża, po­zo­sta­wia­jąc cho­rą­żemu i Ja­nowi Sa­pieże peł­no­moc­nic­twa do za­rządu do­brami, co wy­wo­łało nie­małe zgor­sze­nie w krę­gach ma­gnac­kich, jej miej­sce za­jęła Lu­dwika Ma­ria. Znie­na­wi­dzona i ob­wi­niana o wszel­kie grze­chy w tym więk­szym stop­niu, im bar­dziej szlachta chciała wi­dzieć w Ja­nie Ka­zi­mie­rzu „święty kró­lew­ski ma­je­stat” i czło­wieka „czy­stego serca”, spro­wa­dza­nego na ma­nowce przez prze­bie­głą żonę i dwor­ską ka­ma­rylę. So­bie­ski go­ścił kró­lew­ską parę przez kilka ty­go­dni w Żół­kwi, co bar­dzo sprzy­jało uwi­kła­niu go w sieć in­tryg i wy­sta­wiało na ob­mowę ze strony prze­ciw­ni­ków po­li­tycz­nych. Od władcy przy­jął peł­no­moc­nic­two do „re­al­nego ac­co­mo­do­wa­nia pre­ten­syi wojsk ko­ron­nych, w związku zo­sta­ją­cych”. Jed­nak zda­niem Ko­rzona po­tra­fił się zna­leźć w tej mocno nie­kom­for­to­wej sy­tu­acji, co do­brze świad­czy o jego wy­czu­ciu i in­te­li­gen­cji: „za­cho­wa­nie się jego wo­bec stron ście­ra­ją­cych się było oględne i wstrze­mięź­liwe, skoro w ak­tach urzę­do­wych imię jego nie uka­zało się ani przy ukła­dach, ani przy za­war­ciu trak­ta­tów”. Nie­mniej za­pa­mię­tano mu tę „wstrze­mięź­liwą” ak­tyw­ność.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

ŹRÓ­DŁA ILU­STRA­CJI

Mu­zeum Na­ro­dowe w War­sza­wie – s. 110

Rijk­smu­seum w Am­ster­da­mie – s. 102