Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Z wiarą na sztandarach i mieczem w ręku – opowieść o budowie potęgi państwa zakonnego i jego upadku.
Jak to możliwe, że garstka rycerzy-zakonników w ciągu kilkudziesięciu lat stworzyła nad Bałtykiem regionalne mocarstwo?
Byli religijnymi fanatykami, czy raczej cynicznie wykorzystywali wiarę jako pretekst do bezwzględnych podbojów?
Na czym polegał ich organizacyjny geniusz i z czego wynikały militarne sukcesy?
I w końcu dlaczego tak świetnie funkcjonująca machina zacięła się i na początku XVI wieku na dobre przestała istnieć?
Sławomir Leśniewski, autor takich historycznych bestsellerów jak Potop, Drapieżny ród Piastów czy Chmielnicki. Burzliwe losy Kozaków, łączy literacki polot z historyczną rzetelnością i ukazuje krzyżaków z wielu perspektyw: od szerokiej panoramy średniowiecznej polityki po zbliżenia na intrygujące detale. Widzimy rycerzy zakonu, kiedy bronią Akki przed mamelukami, krwawo pacyfikują powstania Prusów, walczą pod Płowcami z królem Łokietkiem, przygotowują się do bitwy pod Grunwaldem i toczą boje w morderczej trzynastoletniej wojnie na wyczerpanie z Kazimierzem Jagiellończykiem.
Byli brutalni, zdeterminowani i niezwykle skuteczni. Czy jednak w pełni zasługują na swoją czarną legendę, znaną z powieści Henryka Sienkiewicza i słynnego filmu Aleksandra Forda?
Krzyżacy. Czarno-biała legenda to fascynująca, nierozerwalnie związana z historią Polski opowieść o najpotężniejszym zakonie rycerskim średniowiecza.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 462
GRUNWALD. ZŁAMANY KRĘGOSŁUP?
„Rozbiegli się jak obłąkani po domach, salach i izbach i wiele nocy spędzili na lamentach, smutkach i skargach”.
(Jan Długosz o reakcji przebywających w Malborku braci zakonnych na wieść o klęsce wojsk krzyżackich pod Grunwaldem)
Bitwa pod Grunwaldem zajmuje szczególne miejsce w polskiej historii. Została przedstawiona w setkach popularnych monograficznych opracowań i w opasłych dziełach poświęconych polskiej wojskowości. Data jej stoczenia, jako jedna z nielicznych, kojarzy się większości Polaków. Podobnie jak przekaz mówiący o wielkim zwycięstwie wojsk króla Jagiełły nad armią krzyżacką. Tyle i tylko tyle. Bardziej szczegółowe informacje i frapujące okoliczności towarzyszące jednej z największych batalii końca średniowiecza dla zdecydowanej większości rodaków, którzy znajomość historii wynieśli przede wszystkim ze szkoły, pozostają jednak w sferze niewiedzy. Dlatego w tym rozdziale pozwolę sobie jedynie naszkicować przebieg starcia i położyć główne akcenty na mniej znane fakty, rozwiewając jednocześnie jakąś część narosłych wokół Grunwaldu mitów. Zebrało się ich niemało, podobnie jak w przypadku przeświadczenia o ogromnej technicznej przewadze wojsk zakonu nad armią Jagiełły i Witolda. Obraz bitwy wypaczył w znacznym stopniu Długosz, który w wielu fragmentach swojej relacji opierał się na Zbigniewie Oleśnickim, jej uczestniku i przypuszczalnym autorze Kroniki konfliktu Władysława króla polskiego z Krzyżakami w roku Pańskim 1410, pragnącym ukryć własną nieudolność i manipulującym faktami.
Wznowienie wojny nastąpiło wieczorem 24 czerwca. Tym razem to Polacy i Litwini zaatakowali pierwsi. Celem uderzenia stało się pogranicze kujawskie i Nowa Marchia; Żmudzini wykonali sabotażowy zagon w kierunku Ragnety. Z Torunia widać było łuny pożarów płonących wsi. Jedynie trzy tygodnie dzieliły zakon krzyżacki oraz Polskę i Litwę od jednego z największych starć w końcówce europejskiego średniowiecza. Nim jednak do niego doszło, przeciwnicy zdążyli popełnić po kilka poważnych błędów i nawzajem się zaskoczyć.
Jagielle i Witoldowi udało się zmylić krzyżackich szpiegów i utwierdzić wroga w przekonaniu, że ich armie połączą się w Warszawie, czemu nie mógł przeszkodzić. W rzeczywistości stało się to już na prawym brzegu Wisły, w odległości tylko trochę większej od zakonnych granic niż sto kilometrów. Polacy sforsowali rzekę po przygotowanej zawczasu w najgłębszej tajemnicy przeprawie. Jej twórca, niejaki mistrz Jarosław, rozpoczął budowę mostu na łodziach już w zimie, zaraz po naradzie w Brześciu, a jego pracę w Kozienicach nadzorował starosta radomski Dobrogost Czarny z Odrzywołu herbu Nałęcz. Poszczególne części przeprawy spławiono w dół rzeki, zmontowano je w całość pod Czerwińskiem i Polacy przeszli na drugi brzeg Wisły, szerokiej w tym miejscu na około pięćset metrów, w ciągu trzech dni! Mistrza Jarosława przedstawia się jako genialnego twórcę, a jego dzieło uznaje za szczyt ówczesnych osiągnięć technicznych. Dobrze jednak wiedzieć, że zaledwie kilka lat wcześniej w dziele Bellifortis jego autor, Konrad Kyeser, związany z dworem Luksemburgów, przedstawił opis i dokładny szkic podobnego mostu i przypuszczalnie podsunął Polakom pomysł zbudowania wzorowanej na nim przeprawy. Ulrich von Jungingen zapewne nie tracił czasu na lektury tego rodzaju rewolucyjnych opracowań i wieści o moście mistrza Jarosława zbył lekceważącym komentarzem.
Trzy dni po sforsowaniu Wisły do obozu Jagiełły pod wsią Jeżów przybyli posłowie Zygmunta Luksemburskiego, a wraz z nimi Krzysztof Gersdorf, przed którym król nie ukrywał potęgi własnych wojsk. Zarówno on, jak i posłowie węgierscy krążący w następnych dniach pomiędzy polsko-litewskim obozem a Krzyżakami mieli im przez cały czas dostarczać aktualnych wiadomości na temat wojsk polskiego króla. To było dziwne zachowanie. Mikołajczak postawił tezę, że władca „samą demonstracją siły chciał wymusić przyjęcie korzystnych warunków pokoju”. Niewykluczone zresztą, że miał na to nadzieję do samego końca, jeszcze w dniu bitwy, zwlekając do ostatniej chwili z daniem sygnału do walki. Przesądziło o nim dopiero kategoryczne wezwanie do boju wysłane przez wielkiego mistrza, a słynne dwa nagie miecze wręczone Jagielle przez pysznych Krzyżaków – rzekomo jako wyraz lekceważenia i pogardy dla przeciwnika – stanowiły w rzeczywistości symboliczne rzucenie rękawicy, co było wpisane w rycerski etos. W tradycji krzyżackiej, wprost przeciwnie niż w polskiej historiografii, zachowanie wielkiego mistrza, który zrezygnował z zaskoczenia i wyzwał wroga na bój, było oceniane jako wielce honorowe.
Polacy i Litwini przekroczyli zakonną granicę 9 lipca. Zaraz po tym doszło do poważnego incydentu, który zresztą był później wykorzystywany propagandowo przez Krzyżaków. Grupa litewskich wojów ograbiła kościół i dopuściła się profanacji Najświętszego Sakramentu. Dwaj z nich zostali skazani na śmierć, a karę powieszenia na oczach wojska musieli wykonać na sobie własnoręcznie. Ale żądzy rabunku i mordu w armii, w ten pokazowy i jakże brutalny sposób, nie udało się ugasić. Cztery dni później, po kilkugodzinnych walkach, żołnierska tłuszcza wdarła się w mury Dąbrowna, mordując i grabiąc wszelki dobytek. Mieszkańcy i załoga zostali bezlitośnie wyrżnięci lub poszli do niewoli, miasteczko puszczono z dymem, a nieliczni zbiegowie roznieśli wieści o barbarzyńskim zachowaniu armii Jagiełły i Witolda.
Wielki mistrz, którego największym strategicznym błędem było dopuszczenie do połączenia wojsk polsko-litewskich, zdołał częściowo go naprawić, zabezpieczając przeprawę na Drwęcy pod Kurzętnikiem i tam zamierzając stoczyć bitwę obronno-zaczepną, ale po odejściu wroga z okolic solidnie umocnionego brodu podjął decyzję o jej wydaniu w innym miejscu. To zaś, jak pokazał przebieg wydarzeń, okazało się fatalnym wyborem. Ulrich von Jungingen lepiej jednak manewrował swoimi oddziałami i 14 lipca pojawiła się przed nim szansa na pełne zaskoczenie przeciwnika między Frygnowem i Grunwaldem. Nie wykorzystał jej wobec zmęczenia własnych wojsk i zmiany kierunku marszu przez armię polsko-litewską. Udało mu się natomiast dobrze wykorzystać warunki terenowe i ukryć przed nieprzyjacielem swój odwód w obszernej dolinie. Do konfrontacji doszło nazajutrz w rejonie Stębarku i Grunwaldu.
Sojusznicze wojska zajmowały front szerokości około trzech kilometrów, mając w pierwszym rzucie ponad trzydzieści chorągwi i resztę wojsk uszykowanych w głąb ugrupowania. Prawe skrzydło tworzyły oddziały Witolda, z Litwinami w centrum, chorągwiami smoleńskimi po ich prawej stronie i Tatarami po lewej, natomiast na drugiej, lewej flance ustawiły się polskie jednostki z chorągwiami małopolskimi, gończą i św. Jerzego w centrum szyku, oraz Wielkopolanami usytuowanymi na zewnątrz.
Krzyżacy stanęli w trzech rzutach składających się odpowiednio z dwudziestu pięciu, około dziesięciu i szesnastu chorągwi; te ostatnie, ukryte dobrze przed nieprzyjacielem i mogące liczyć około trzech i pół tysiąca ludzi, stanowiły odwód. Na czele zajęła pozycje artyleria i – prawdopodobnie – oddziały piesze.
Obie armie długo tkwiły naprzeciw siebie, co w panującym upale nie mogło być niczym przyjemnym, szczególnie dla ciężkozbrojnej krzyżackiej jazdy. Jagiełło żarliwie się modlił, przyjął komunię, ale też zdążył pasować na rycerzy kilkuset giermków, co zwykle czyniono już po bitwie. Powstaje pytanie, czy postępując w ten sposób, chciał osłabić siły fizyczne Krzyżaków, podobnie jak miał to zrobić w końcu XVII wieku Jan Sobieski z Turkami pod Chocimiem, z rozmysłem aplikując im całonocne czuwanie w strugach marznącego deszczu. A może raczej, co już sygnalizowano, jeszcze w ostatniej chwili liczył na rozejm?
Władysław Jagiełło i Witold modlący się przed bitwą pod Grunwaldem, Jan Matejko, 1855 rok.
Właściwa bitwa, poprzedzona rozpoznawczym uderzeniem lekkiej jazdy Witolda na pozycje krzyżackiej artylerii, rozpoczęła się w południe. Stało się to krótko po epizodzie z nagimi mieczami i cofnięciu się przez krzyżackie wojska, które w ten sposób dały więcej wolnego pola do rozwinięcia szyków przez wroga. Jak napisał biskup Oleśnicki w Kronice konfliktu: „Trwała zasię bitwa przez sześć godzin i wówczas dopiero Krzyżacy zwrócili się do odwrotu. Tym razem uszli aż do swoich obozów”.
Wojska Jagiełły i Witolda zaatakowały jednocześnie na całym froncie. Pierwsza faza starcia przyniosła większe powodzenie Krzyżakom. Polakom udało się zepchnąć wroga o sto kilkadziesiąt metrów, ale Krzyżacy to samo uczynili z Litwinami, co spowodowało niebezpieczne rozluźnienie szyku na styku armii polsko-litewskiej. Doskonale wykorzystał ten moment Ulrich von Jungingen, kierując dodatkowe siły w powstałą lukę. Najpierw rzucili się do ucieczki Tatarzy, pociągając za sobą nie tylko jazdę litewską i Rusinów, ale też wielu polskich rycerzy i czesko-morawskich najemników spod chorągwi św. Jerzego. Na placu, wśród resztek swoich wojsk, pozostał Witold, który, jak napisał Długosz, „biczem i potężnym krzykiem” usiłował bezskutecznie powstrzymać panikę, a także trzy trwające nieustępliwie na pierwotnych pozycjach chorągwie smoleńskie dowodzone przez rodzonego brata wielkiego księcia, kniazia Semena-Lingwena Olgierdowicza. Dzielni Smoleńszczanie ponieśli ogromne straty, a jedna z chorągwi została wybita niemal do nogi.
Historycy do dzisiaj spierają się, czy ucieczka części armii wielkiego księcia była taktycznym posunięciem obliczonym na sprowokowanie Krzyżaków do złamania własnych szyków i męczącej pogoni, zresztą często stosowanym przez Tatarów. Wydaje się, że stanowiła raczej spontaniczny, wymuszony sytuacją odruch. W przeciwnym razie uciekające oddziały z pewnością wciągnęłyby przeciwnika w przygotowaną wcześniej zasadzkę. Tak się jednak nie stało i po pewnym czasie zarówno powracający na pole bitwy Krzyżacy, jak i wojownicy Witolda – jedni i drudzy przetrzebieni liczebnie, ale pełni bojowego animuszu – znów przystąpili do walki.
Losy batalii ważyły się do wczesnego wieczora. Walce towarzyszyły dramatyczne momenty, choćby utrata chorągwi przez polskiego chorążego, co na krótką chwilę, do czasu jej odzyskania, spowodowało wybuch radości po stronie wroga. Zupełnie niespodziewanie zagrożone zostało życie Jagiełły, zaatakowanego przez pojedynczego jeźdźca, „gościa” zakonu Dypolda von Köckritza, który oderwał się od formacji i z nastawioną kopią szarżował na króla. Władca nie uniknął starcia i ranił napastnika, dobił go zaś Oleśnicki. Jednak decydującym momentem bitwy okazała się kapitulacja walczącej po stronie zakonu chorągwi św. Jerzego. Jej śmiertelnie wyczerpani rycerze nie byli w stanie kontynuować walki i największa krzyżacka jednostka poszła w pęta, co fatalnie odbiło się na morale reszty walczących wojsk. Po latach burgundzki szlachcic Enguerrand de Monstrelet zanotował w swojej kronice – o czym wspomina Witold Mikołajczak – że dowódca chorągwi dopuścił się zdrady: „I, jak niosła powszechna wieść, bitwa została przegrana wskutek zdrady wielkiego konetabla z Węgier, który znajdował się w drugim hufcu chrześcijan i bez walki uszedł ze swoimi Węgrami”. Zarzut zdrady i ucieczki to oszczerstwo wynikające z nieznajomości faktów, ale wskazanie, że to rycerze spod znaku św. Jerzego przyczynili się do klęski, jest zgodne z prawdą. W dalszej części bitwy poddać się miała również chorągiew ziemi chełmińskiej, ale to nastąpiło już po rozbiciu głównych sił krzyżackich i nie miało wpływu na ostateczny wynik; dostarczyło jednak zakonowi asumptu do tego, aby obarczyć jej dowódcę i dowodzonych przez niego rycerzy odpowiedzialnością za przegraną.
Po godzinie piętnastej, kiedy szala już wyraźnie przechyliła się na stronę polsko-litewską, Ulrich von Jungingen podjął rozpaczliwą próbę odwrócenia losów bitwy. Osobiście poprowadził do boju odwód złożony z kilkunastu chorągwi ciężkozbrojnej jazdy. Uszykowane w potężny klin stanowiły pancerną pięść, której uderzenie miało rozstrzygnąć o krzyżackiej wygranej. Siły te szybko jednak zostały osadzone przez przeważające liczebnie i rozgrzane bojem polskie rycerstwo. Szczególnie wykazała się chorągiew krakowska i Małopolanie. Jak można wyczytać w Kronice konfliktu: „już w pierwszym zderzeniu padli mistrz, marszałek i komturzy całego Zakonu Krzyżackiego”. Wraz z ich śmiercią w Krzyżakach zgasł duch walki. Odwód został otoczony i wybity lub poszedł w niewolę. Część wrogich oddziałów szukała schronienia w taborze, ale nie dał on im wystarczającego oparcia. Dość szybko został zdobyty, a zwycięzcy znaleźli na wozach stosy powrozów, mających posłużyć pętaniu polskich i litewskich jeńców. Ale nie tylko to. Były tam również wielkie zapasy wina, którym Krzyżacy zamierzali uczcić spodziewany triumf. Tę zdobycz Jagiełło potraktował w sposób wystawiający mu świetne świadectwo jako wodzowi. Nakazał rozbicie beczek, a strumienie czerwonego wina dały później asumpt do obrazowych twierdzeń o pobojowisku ociekającym krwią.
Bitwa dogasała w zapadających ciemnościach. Polacy i Litwini triumfowali. Ostatnim mocnym akordem krwawej batalii był pościg za uchodzącymi we wszystkich kierunkach resztkami wojsk krzyżackich. Lekkie chorągwie prowadziły go na przestrzeni ponad trzydziestu kilometrów. W pogoni za pierzchającym wrogiem wziął udział sam monarcha i tylko dzięki niemu część uciekinierów została oszczędzona. Jak zanotował Długosz: „droga na przestrzeni kilku mil [staropolska mila liczyła ponad 7,5 kilometra – przyp. S.L.] była usłana trupami, ziemia nasiąknięta krwią poległych, a powietrze pełne głosów jęczących i konających”.
Bitwa dokonała straszliwego upustu krwi po stronie krzyżackiej. Pobojowisko zaległy stosy nieprzyjacielskich trupów. Tysiące poszły w pęta. Padli prawie wszyscy najwięksi dostojnicy i około dwustu braci-rycerzy. Polacy i Litwini ponieśli zdecydowanie mniejsze straty. Zginęło jedynie kilkunastu liczących się rycerzy, ale żaden z wybitnych i powszechnie znanych. Jeśli nawet nie wierzyć w tym względzie relacji Długosza, to z pewnością istotny dowód stanowi późniejsza korespondencja, w której brak informacji o przeciwnej treści.
Nazajutrz u stóp Jagiełły wyrosła sterta zdobytych na wrogu chorągwi. Należały do Krzyżaków i ich gości, między innymi rycerzy ze Szwajcarii i Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Wśród nich wyróżniał się bogactwem szczegółów i pięknem wykonania gonfanon (gonfalon; wywodząca się z czasów rzymskich prostokątna chorągiew mocowana krótszym bokiem do drzewca i po przeciwległej stronie zakończona tzw. ogonami lub płomieniami) biskupa Pomezanii ze złotym orłem na czerwonym tle, który władca wysłał w prezencie królowej Annie. Pozostałe złożono w kaplicy polowej, później zaś krzyżackie znaki – łącznie trzydzieści dziewięć banerów i gonfanonów miało trafić do katedry krakowskiej. Ten akurat bitewny łup nie posiadał charakteru materialnego, ale uznawano go za niezmiernie cenny. Jeszcze po upływie kolejnych pięciuset lat sztandar miał zachować swój nadzwyczajny charakter. W średniowieczu za zwycięzcę w bitwie uznawano tego, kto opanował pole walki i zmusił wroga do odwrotu, a skala triumfu liczona była liczbą zdobytych na nim chorągwi.
Powszechne jest uformowane przez liczne opracowania historyczne, w tym może w największym stopniu przez dzieło Stefana Marii Kuczyńskiego, przekonanie o zapożyczeniu przez Jagiełłę taktyki i strategii od Mongołów (Tatarów). I zarazem o wielkiej mądrości polskiego króla, bijącego pod tym względem na głowę wielkiego mistrza. Świadczyć o tym miała jakoby okoliczność, iż Jagiełło nie wdawał się osobiście w walkę, stojąc z orszakiem i zabezpieczającą go chorągwią na wzgórzu, skąd miał dobrą panoramę bitwy i możność szybkiego reagowania na zmieniającą się sytuację. To jednak jeden z wielu mitów. Już kilkanaście lat przed Grunwaldem we francuskim traktacie militarnym można było przeczytać zdanie, cytowane przez Nadolskiego, że władca podczas batalii powinien: „przyglądać się, jak jego ludzie walczą, a jeśli zajdzie potrzeba, zbliżać się do jednego lub drugiego, aby ich zachęcić i dodać im odwagi, a gdyby wszystko miało być stracone, powinien móc się ratować, bo lepiej przegrać bitwę niż stracić króla, bo utrata króla może równać się utracie królestwa”. Jak pamiętamy, do tej mądrej przestrogi zastosował się pod Płowcami Łokietek, chociaż uczynił to bez wspierania się wywodami jakiegokolwiek uczonego statysty.
Wydaje się, że Jagiełło był nie tylko nominalnym wodzem jako monarcha, ale rzeczywiście dowodził w bitwie. Tu i ówdzie podaje się w wątpliwość tę okoliczność, wskazując Witolda, czasami zaś Zyndrama z Maszkowic, marszałka Zbigniewa z Brzezia lub któregoś z czeskich rycerzy.
Podczas samej bitwy i późniejszego pościgu armia krzyżacka została rozbita, ale nie całkiem unicestwiona. Niektórzy z rozbitków zdołali w ciągu doby przebyć ponad sto kilometrów i już nazajutrz znaleźć się w Malborku. Ale wielu nigdy tam nie dotarło. Rycerzy z krzyżami na płaszczach tępiono z największą zajadłością. W jednej z krzyżackich kronik, tzw. Kontynuacji Possilgego, można przeczytać wiele mówiące zdanie na temat zachowania Polaków i ich sprzymierzeńców podczas bitwy: „nie godzili w nikogo innego tylko w braci i w konie”. Ci, którzy nie zginęli w bitwie lub nie utopili się w okolicznych bagnach, byli tropieni i zabijani w trakcie ucieczki. Jak obrazowo napisał Paweł Pizuński: zwycięzcy „zabijali wszystkich, którzy choćby tylko wizualnie przypominali Krzyżaka. Czasami wystarczyło, że uciekinier miał brodę. Komtura Tucholi Schwelborna rycerze polscy dopadli pod Elgnowem i ścięli «w godny pożałowania sposób»”. Różne treści mogą się ukrywać pod tym stwierdzeniem, ale chyba nie to, że komtur żegnał się z życiem po rycersku.
Bitwa pod Grunwaldem w Spiezer Berner Chronik Diebolda Schillinga; lata 80. XV wieku.
Jeńców potraktowano w różny sposób. Noc spędzili w większości pod gołym niebem, ważniejszym dostojnikom zapewniono nocleg pod namiotami. Większość schwytanych do niewoli rycerzy i prostych żołnierzy wkrótce zwolniono w zamian za przysięgę, że w ciągu dwóch i pół miesiąca stawią się w Krakowie i zapłacą okup. Tak potraktowano zagranicznych gości zakonu, jego poddanych walczących w bitwie i zaciężników. Nawet w epoce, kiedy honor wynoszono na piedestał i częstokroć ludzie posługujący się mieczem nic ważniejszego od niego nie posiadali, oczekiwanie spełnienia powyższego zobowiązania stanowiło niemałą naiwność. Nie popełniono jej wobec krzyżackich braci rycerzy, książąt krwi i dowódców wojsk zaciężnych, chociaż, być może, to właśnie od nich należałoby w największym stopniu oczekiwać dotrzymania słowa. Jednych uwolniono, inni trafili do niedługiej w wielu przypadkach niewoli, ale kilku, dokładnie trzech, czekał zupełnie inny los.
Jednym z nich był wspomniany już wcześniej komtur Pokarmina, Markward von Salzbach, pojmany przez ojca Jana Długosza, Jana Wieniawę Długosza z Niedzielska. Wraz z dwoma innymi Krzyżakami, wójtem Żmudzi Schenburgiem i Jurgiem Marszalkiem, został przekazany na życzenie króla w ręce Witolda i już nie wyszedł z nich żywy. Prawdopodobnie 20 lipca został na rozkaz księcia uśmiercony i stało się to w zgodzie z odwiecznym schematem; ludzi, którzy za wiele wiedzą, a jeszcze więcej mogą powiedzieć, wielcy tego świata wolą się pozbyć. Szybko i bez ceregieli. A Markward von Salzbach wiedzą kompromitującą Witolda z całą pewnością dysponował. Ale nie tylko. Podobno również przy jakiejś okazji ciężko obraził księcia, zarzucając mu wiarołomstwo, co akurat było zgodne z prawdą i zapewne wywołało tym większą wściekłość Litwina, ale również posunął się do naruszenia czci jego matki, nazywając ją „ladacznicą i nieczystą matroną”. Być może jednak ważniejsze było jeszcze coś innego. Oto Markward von Salzbach i dwaj pozostali nieszczęśnicy zaledwie kilkanaście miesięcy wcześniej uczestniczyli w delegacji, którą w Kownie przyjmował wielki książę. Zapisków z przebiegu rozmów nikt nie czynił, ale mogły tam zostać przedstawione różne propozycje. Znając charakter Witolda, jego mało chlubne czyny i polityczne wolty, niewykluczone, że padła nie tylko oferta kolejnej zmiany politycznego frontu, ale może i jakieś kompromitujące zapewnienie o ewentualnym jej przyjęciu przy spełnieniu określonych warunków.
Powodów, dla których komtur Pokarmina nie miał prawa przeżyć, nazbierało się – jak widać – kilka. Książę skorzystał z nadarzającej się okazji i bez skrupułów pozbył się Krzyżaka, a wraz z nim dwóch jego kompanów, którzy żadnej obrazy się nie dopuścili, ale mogli być powiernikami komtura i znać mało budującą przeszłość księcia. Było potem trochę krzyku i zarzutów kierowanych pod adresem Witolda – jakkolwiek by było, chrześcijanina, a zachowującego się niczym dziki poganin – ale cel uświęcił środki. Martwi Krzyżacy już nie mogli mu w niczym zaszkodzić. Być może zresztą nie tylko jemu. Niewykluczone, że trzej zakonni rycerze zostali zgładzeni za przyzwoleniem samego Jagiełły, który też mógł się obawiać ujawnienia przez nich posiadanej i kompromitującej wiedzy o faktach, które powinny pozostać w głębokim ukryciu. Może o tym świadczyć monarszy rozkaz wydania krzyżackich dostojników w ręce wielkiego księcia.
W całej swojej historii zakon nie poniósł równie wielkiej klęski jak pod Grunwaldem. Stanowiła cios, z którego nie sposób było się do końca podnieść. Ludwig von Baczko, żyjący na przełomie XVIII i XIX wieku kronikarz dziejów Prus, cytowany przez Andreasa Kosserta w książce Prusy Wschodnie. Historia i mit, użył barwnego porównania, oceniając to, co się wydarzyło w połowie lipca 1410 roku: „Od czasu owej nieszczęsnej przegranej bitwy pod Tannenbergiem (Grunwaldem) dzieje niemieckiego zakonu przypominają historię choroby suchotnika, którego mimo niezliczonych dolegliwości, odczuwanych co dzień, wciąż jeszcze trzyma przy życiu nadzieja na ozdrowienie, aż w końcu nieoczekiwanie krwotok nagle położy mu kres”. Już nigdy do końca swojego istnienia zakon nie zdołał odbudować zasobów ludzkich. Ponad ćwierć wieku po Grunwaldzie, w roku 1437, liczba braci-rycerzy w Prusach sięgała czterystu, a po upływie kolejnych kilkunastu lat, w przededniu wojny trzynastoletniej, miała się obniżyć do trzystu. Miało to związek ze spadkiem liczby członków w konwentach na terenie Rzeszy, ale także z kryzysem gospodarczym i spadkiem dochodów zakonu. Mnisi w białych płaszczach, sprzeniewierzając się zakonnym regułom, zawzięcie strzegli swojego stanu posiadania i z rozmysłem regulowali liczbę ewentualnych rywali – beneficjentów pruskich bogactw. Taki stan rzeczy Hartmut Boockmann określił „problemem moralnym” stanowiącym jedną z głównych przyczyn upadku zakonu.
Wracając do głównego nurtu rozważań, wypada stwierdzić, że klęska pod Grunwaldem miała z pewnością wymiar militarnej katastrofy. Lecz nie tylko straty ludzkie, a na pewno nie przede wszystkim one, wyznaczały jej pułap. Wolno postawić tezę, że jeszcze gorszy był wstrząs wynikający z nagłej utraty przekonania o własnej niezwyciężoności i propagandowy bagaż wiążących się z tym skutków.
Często w historycznych opracowaniach dla opisania tego, co się przydarzyło zakonowi krzyżackiemu pod Grunwaldem, są niemal jednym tchem używane określenia w rodzaju „śmiertelny cios” i „złamany kręgosłup”. Obu nie można odmówić barwności, ale ze względu na częstość używania przy różnych okazjach określenia te zamieniają się w banał. Na dodatek, w przypadku pierwszego z nich, jakże odległy od prawdy. Nie można mówić o „śmierci” zakonu, gdyż nie tylko przetrwał on Grunwald, ale jeszcze kilkakrotnie przeżywał swoje wielkie dni i po licznych przeobrażeniach istnieje do dzisiaj. Cios, jaki otrzymał, był, owszem, obezwładniający, ale ani śmiertelny, ani nawet łamiący kręgosłup. Zakon nie stał się bynajmniej bezradnym inwalidą zdanym na łaskę zwycięzcy i bardzo szybko pokazał, że jest w stanie otrząsnąć się po druzgocącej klęsce militarnej. Jej wymiar można porównać jedynie z trzynastowieczną porażką kawalerów mieczowych w bitwie pod Szawlami, po której zdecydowali się połączyć z Krzyżakami. Teraz ci drudzy znaleźli się w podobnej sytuacji; wielu szeptało o konieczności szukania ocalenia w fuzji z joannitami, ale ostatecznie koncepcja ta nie znalazła dość zwolenników. Być może najlepiej oddaje pogrunwaldzką rzeczywistość stwierdzenie użyte przez Williama Urbana o uznaniu bitwy „za nieuleczalną ranę, która doprowadziła do wykrwawienia się zakonu na śmierć”. Ale proces ten siłą rzeczy musiał trwać jeszcze przez jakiś czas.
Wydaje się, że Krzyżaków przed zupełnym upadkiem, poza zachowaniem Władysława Jagiełły, o czym będzie mowa, i splotem innych sprzyjających im okoliczności, w największej mierze ocaliła wytrwałość i żelazna konsekwencja, a także struktura ich państwa, którego podstawy organizacyjne, siła polityczna i finansowa okazały się na tyle mocne, aby mogło ono przetrwać największy kryzys w swoich dziejach.
Był on niezmiernie kosztowny i spowodował przełom w stosunkach z państwem polsko-litewskim, rozpoczynając okres jego militarnej i wojskowej dominacji nad Krzyżakami, jednak już kilka miesięcy po Grunwaldzie stało się jasne, iż na moment decydujących rozstrzygnięć przyjdzie jeszcze długo poczekać.
ŹRÓDŁA ILUSTRACJI
Burgerbibliothek w Bernie, Szwajcaria: s. 294
Muzeum Narodowe w Warszawie: s. 287