Potop. Czas hańby i sławy 1655-1660 - Sławomir Leśniewski - ebook

Potop. Czas hańby i sławy 1655-1660 ebook

Sławomir Leśniewski

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Potop prawdziwy

Dzieje zdrady, poświęcenia i wielkiej gry o polski tron

Kiedy Władysław IV Waza wydawał ostatnie tchnienie, nikt nie przypuszczał, że w ciągu kilku lat Polsce przyjdzie mierzyć się z powstaniem Chmielnickiego i kozacko-tatarską nawałnicą, wielkim najazdem cara Aleksego, inwazją Szwedów, buntem Radziwiłłów, napadem okrutnych wojsk siedmiogrodzkich, Brandenburgią…

Potop szwedzki, największa zawierucha dawnej Polski, w ciągu pięciu lat zebrał na naszych ziemiach tak krwawe żniwo, że da się go porównać tylko z II wojną światową. Chociaż najeźdźca został odparty, Najjaśniejsza Rzeczpospolita nigdy nie odzyskała świetności. Tę historię, tę prawdziwą, powinien znać każdy Polak.

Składa się na nią historia knowania i spisków, wybujałych ambicji, dramatycznych starć armii i ludzkich charakterów oraz zachwycająca galeria temperamentnych postaci, mężczyzn i kobiet ze wszystkich krajów Europy, które zaangażowały się w batalię. Z książki wyłania się rzeczywisty obraz tych wydarzeń, tak porywający i diabelsko poplątany, że bliżej mu do „Gry o tron” niż do Sienkiewiczowskiej „Trylogii”.

O potopie historycy napisali tysiące naukowych stronic, klasyk zaś odmalował jego barwny fikcyjny obraz. Sławomir Leśniewski połączył te dwa żywioły – pisaną ze swadą, chwilami obrazoburczą narrację historyczną uzupełnił popisami wyobraźni i powieściopisarskiego pióra. To się czyta!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 391

Oceny
4,1 (35 ocen)
11
16
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Evita72

Dobrze spędzony czas

Dobre dla fanów Sienkiewicza jako uzupełnienie. Potop był bardziej krwawy i wyniszczający niż On opisywał. Trwał długo i podkopał potęgę Rzeczpospolitej. No i okradziono nas do cna.
20

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: JO­LANTA KOR­KUĆ
Re­dak­tor: WOJ­CIECH ADAM­SKI
Ko­rekta: PAU­LINA OR­ŁOW­SKA, UR­SZULA SRO­KOSZ-MAR­TIUK, ANETA TKA­CZYK
Wy­bór ilu­stra­cji: MAR­CIN STA­SIAK, MI­RON KO­KO­SIŃ­SKI
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: KIRA PIE­TREK
Pro­jekt lay­outu: RO­BERT KLE­EMANN
Wy­ko­rzy­stana na okładce twarz ro­syj­skiego mni­cha or­to­dok­syj­nego: fot. sho­oting­star­std / Fre­epick. Zdję­cie Wa­welu: fot. Adam / Ado­be­Stock.
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie 2017
Wy­da­nie dru­gie
ISBN 978-83-08-07975-1
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl Księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

KILKA SŁÓW NA WSTĘ­PIE

Jan Ka­zi­mierz był je­dy­nym pol­skim władcą, który do­bro­wol­nie zrzekł się tronu. Nim to się jed­nak stało, rzą­dził Rzecz­po­spo­litą w wy­jąt­kowo trud­nym dla niej, burz­li­wym okre­sie po­łowy XVII wieku. Oka­zał się zde­cy­do­wa­nie lep­szym wo­dzem niż po­li­ty­kiem. Na polu po­li­tyki bra­ko­wało mu fi­ne­zji, co było dla Pol­ski i Li­twy nie­ko­rzystne. Na wy­bit­nych do­wód­cach im nie zby­wało, w oso­bie króla za­bra­kło na­to­miast męża stanu z ja­sno okre­śloną wi­zją prio­ry­te­tów i wy­obraź­nią – ko­goś, kto ura­to­wałby oba kraje przed ka­ta­strofą. So­bie zgo­to­wał po­dobny los. Szwedzki na­jazd w 1655 roku uczy­nił z Jana Ka­zi­mie­rza wy­gnańca bez kraju i pod­da­nych.

U progu tej szcze­gól­nie trud­nej próby, jaką oka­zał się po­top, szlachta i ma­gna­te­ria w więk­szo­ści od­stą­piły do­tych­cza­so­wego mo­nar­chę i prze­szły do obozu na­jeźdźcy, szwedz­kiego króla Ka­rola X Gu­stawa, który roz­siadł się na ła­two zdo­by­tym tro­nie. Oka­zało się jed­nak, że zro­bił to zbyt szybko. Dra­ma­tyczny wstęp po­prze­dził bo­wiem ciąg zdu­mie­wa­ją­cych zda­rzeń: w trak­cie za­le­d­wie sze­ściu lat Rzecz­po­spo­lita Obojga Na­ro­dów, wy­krwa­wiona strasz­li­wie wojną do­mową z Ko­za­kami, mo­skiew­ską na­wałą, szwedz­kim po­to­pem i na­jaz­dem księ­cia sied­mio­grodz­kiego Je­rzego Ra­ko­czego, naj­pierw ru­nęła w ot­chłań zu­peł­nego upadku, a na­stęp­nie od­ro­dziła się jak fe­niks z po­pio­łów i uka­zała zdu­mio­nym są­sia­dom swoją mi­li­tarną moc. Stało się tak nie tylko w wy­niku splotu uwa­run­ko­wań po­li­tycz­nych i woj­sko­wych, ale w znacz­nej mie­rze rów­nież za sprawą dość wą­skiego kręgu lu­dzi, któ­rych oso­bi­ste am­bi­cje i na­mięt­no­ści, drań­stwo i ma­łost­ko­wość albo duma i ho­nor, mi­raż wła­dzy, a nie­rzadko żą­dza ze­msty po­py­chały do czy­nów za­równo pod­łych, jak i wiel­kich. O ich wza­jem­nych re­la­cjach, jaw­nych i uta­jo­nych mo­ty­wach dzia­ła­nia oraz fra­pu­ją­cych, za­ku­li­so­wych roz­gryw­kach, uka­za­nych na tle pa­no­ramy dra­ma­tycz­nych wo­jen­nych wy­da­rzeń, w któ­rych ode­grali pierw­szo­pla­nowe role, opo­wiada ta książka.

PRO­LOG

W ostat­nich dniach czerwca 1655 roku do Sztok­holmu przy­było wiel­kie pol­skie po­sel­stwo li­czące sto sześć­dzie­siąt osób. W tym przy­padku ko­nie nie gu­biły zło­co­nych pod­ków, jak pod­czas sław­nego wjazdu Osso­liń­skiego do Rzymu dwa­dzie­ścia dwa lata wcze­śniej, ale i bez tego wy­gląd i po­stawa Po­la­ków zro­biły na miesz­kań­cach szwedz­kiej sto­licy pio­ru­nu­jące wra­że­nie. Przy­by­sze zza mo­rza za­im­po­no­wali miej­sco­wym, przy­zwy­cza­jo­nym do umiaru i skrom­no­ści, bo­gac­twem stro­jów i pań­skimi ma­nie­rami. Na czele de­le­ga­cji stali wo­je­woda łę­czycki Jan Lesz­czyń­ski i pi­sarz wielki li­tew­ski, póź­niej­szy re­fe­ren­darz Alek­san­der Na­ru­sze­wicz. Ich za­da­niem było ura­to­wa­nie wi­szą­cego na wło­sku po­koju po­mię­dzy Szwe­cją a Rzecz­po­spo­litą Obojga Na­ro­dów, na­wet za cenę da­leko idą­cych ustępstw. Na spek­ta­ku­larny zwrot było już jed­nak za późno. De­cy­zja o woj­nie za­pa­dła, wła­ści­wie do­my­kano już ostat­nie przy­go­to­wa­nia. Ka­rol X Gu­staw nie byłby wszakże sobą, gdyby zre­zy­gno­wał z drob­nej zło­śli­wo­ści. Skon­ster­no­wa­nym pol­skim po­słom nie oszczę­dzono wi­doku sta­wia­ją­cego ża­gle i wy­pły­wa­ją­cego z portu okrętu wo­jen­nego – jed­nego z tych, które w Da­larö ocze­ki­wały na sprzy­ja­jące wa­runki, aby prze­trans­por­to­wać ar­mię i sprzęt na drugą stronę Bał­tyku. Na pod­bój Rzecz­po­spo­li­tej. A po­tem z na­leż­nymi ho­no­rami i po­zo­rami nad­zwy­czaj­nego sza­cunku ulo­ko­wano go­ści w prze­stron­nych pa­ła­cach, da­jąc im złudną na­dzieję na wy­peł­nie­nie swo­jej mi­sji.

W rze­czy­wi­sto­ści nie mo­gła się ona za­koń­czyć po­wo­dze­niem. Karty już dawno zo­stały roz­dane, a pol­ski król, jak się zdaje, nie usta­wał w wy­sił­kach, aby do zbó­jec­kiego na­padu na Ko­ronę i Li­twę spro­wo­ko­wać ko­lej­nego wroga. Groź­niej­szego i okrut­niej­szego od wszyst­kich po­przed­nich.

Od­kąd Sztok­holm stał się szwedzką sto­licą, za­czął roz­kwi­tać jako mia­sto por­towe i cen­trum eko­no­miczne. Pa­no­rama Sztok­holmu z 1650 roku.

CZĘŚĆ I

W PRZEDED­NIU – SPRAWA RA­DZIE­JOW­SKIEGO

Kon­tury nie­wiel­kiego drew­nia­nego dworu, usy­tu­owa­nego z boku re­pre­zen­ta­cyj­nego pa­łacu Ka­za­now­skich, tra­ciły wy­ra­zi­stość w za­pa­da­ją­cych ciem­no­ściach. Je­dy­nie pod­jazd od frontu był oświe­tlony przez parę po­chodni. We­wnątrz do­mo­stwa krzą­tało się kil­koro służby. Mło­dziutki pa­cho­lik po­zo­sta­wiony przy ko­niach i go­to­wych do drogi wo­zach za­wzię­cie chu­chał w dło­nie, usi­łu­jąc roz­grzać skost­niałe palce. Był tak mocno za­jęty sobą, że nie usły­szał na czas tłu­mio­nych przez śnieg kro­ków gro­mady lu­dzi zbli­ża­ją­cych się ku dwo­rowi. Na­gle czy­jeś ręce chwy­ciły go od tyłu w że­la­zny uścisk, tak że roz­pacz­liwy, pełny prze­ra­że­nia okrzyk, jaki usi­ło­wał z sie­bie wy­do­być, za­mie­nił się w nie­mal bez­gło­śny sko­wyt. Nikt go nie usły­szał. Po chwili wsz­częło się za­mie­sza­nie. Nocną ci­szę zmą­ciły krzyki, huk kilku wy­strza­łów i rże­nie wy­stra­szo­nych koni. Na­past­nicy roz­bie­gli się wo­kół dworu i za­częli ło­mo­tać do drzwi i okien. W po­wsta­łym roz­gar­dia­szu po­tur­bo­wano i roz­go­niono służbę, a dwaj prze­by­wa­jący we dwo­rze szlach­cice zo­stali po­bici i ogra­bieni. Śmier­tel­nie wy­stra­szeni, dzię­ku­jąc wszakże Bogu, że udało im się za­cho­wać ży­cie, wy­je­chali na po­ży­czo­nych ko­niach. Je­den z bru­tal­nie po­trak­to­wa­nych her­bo­wych kilka dni póź­niej po­wró­cił z grupą cze­la­dzi i żoł­nie­rzy, aby siłą usu­nąć na­past­ni­ków. Za­miar ten jed­nak się nie po­wiódł. W środku nocy oko­licz­nych miesz­kań­ców obu­dziły od­głosy za­cię­tej po­tyczki. Nie tylko oni mieli ją jesz­cze długo wspo­mi­nać...

Czło­wie­kiem, który 29 grud­nia 1651 roku, wraz z miecz­ni­kiem sie­radz­kim Ste­fa­nem Za­moy­skim, zo­stał bez­par­do­nowo za­ata­ko­wany i wy­rzu­cony z dworu, był li­czący so­bie pod­ów­czas trzy­dzie­ści dzie­więć lat pod­kanc­le­rzy ko­ronny Hie­ro­nim Ra­dzie­jow­ski, na­past­ni­ków zaś przy­pro­wa­dził jego szwa­gier, pod­skarbi na­dworny li­tew­ski Bo­gu­sław Słuszka.

Ża­den z uczest­ni­ków noc­nego za­jazdu, jed­nego z wielu, ja­kich te­atrem była ów­cze­sna Rzecz­po­spo­lita, nie mógł prze­wi­dzieć jego bliż­szych ani tym bar­dziej dal­szych kon­se­kwen­cji – po­nie­waż tym ra­zem re­ak­cja pań­stwa miała być za­ska­ku­jąco gwał­towna i od­bie­gać od obo­wią­zu­ją­cych stan­dar­dów. Zwy­kle po­dobne zda­rze­nia by­wały umie­jęt­nie roz­wad­niane i sprawcy nie po­no­sili zbyt do­le­gli­wych kar. Koń­czyło się co naj­wy­żej na wy­mia­nie po­zwów, wza­jem­nych oskar­że­niach i burz­li­wych sej­mo­wych wy­stą­pie­niach. W tym przy­padku król prze­stał jed­nak pa­trzeć „przez szpary” i w prze­ci­wień­stwie do in­nych burd z udzia­łem zna­nych oso­bi­sto­ści po­sta­no­wił na­tych­miast in­ter­we­nio­wać i przy­kład­nie uka­rać Ra­dzie­jow­skiego.

Je­den z na­ocz­nych świad­ków za­jazdu, przed­sta­wia­jąc swoje wra­że­nia z tego mało bu­du­ją­cego zaj­ścia, wy­ra­ził jed­no­cze­śnie głę­boką obawę: „Źle to prze­cie i to, co się pod pań­skim bo­kiem, i to [co] gdzie in­dziej dzieje, a pan na to przez szpary pa­trzy. Pań­ska by to rzecz za­wzię­to­ści ta­kie in­ter ci­ves [mię­dzy oby­wa­te­lami] le­ko­wać, czyli to Chmiel­nic­kiego dru­giego, albo Gliń­skiego chcą wskrze­sić? Nie­piękne to po­czątki”. Nie­trudno od­szy­fro­wać po­sta­cie, które przy­wo­łał, i wy­mowę prze­sła­nia za­war­tego w tych dwóch zda­niach. Pan to oczy­wi­ście król Jan Ka­zi­mierz, Mi­chał Gliń­ski zaś to ży­jący na prze­ło­mie XV i XVI wieku kniaź, który nie do końca z wła­snej woli prze­szedł na stronę cara i skie­ro­wał oręż prze­ciwko oj­czyź­nie. Władca nie zmie­rzał „le­ko­wać” za­tar­gów – i tak stwo­rzył ko­goś na kształt Gliń­skiego. Ale naj­pierw dał pod­kanc­le­rzemu spo­sob­ność zro­bie­nia głup­stwa sta­no­wią­cego do­sko­nały pre­tekst do in­ter­wen­cji. Za­le­d­wie osiem dni po pierw­szej bur­dzie pod­kanc­le­rzy za­pra­gnął wziąć krwawy od­wet. Nie mógł ścier­pieć do­zna­nego de­spektu, a po­nadto roz­zu­chwa­lił go brak in­ter­wen­cji ze strony straży mar­szał­kow­skiej. Skoro ta­ko­wej nie było, uznał, że może bez­kar­nie sam wy­mie­rzyć spra­wie­dli­wość. Tym ra­zem zde­cy­do­wa­nie le­piej wszystko przy­go­to­wał, mo­bi­li­zu­jąc do ak­cji prze­ciwko szwa­growi spory od­dział zło­żony z uzbro­jo­nych pa­choł­ków i cze­la­dzi. Do­szło do nie­wiel­kiej bi­twy, wy­strzały z musz­kie­tów sły­chać było na Zamku Kró­lew­skim, po­lała się krew, a ran­kiem na­stęp­nego dnia ru­szyła ma­china, w któ­rej tryby do­stał się nie tylko Ra­dzie­jow­ski.

Na­tych­miast, wraz ze Słuszką, zo­stał we­zwany przed sąd mar­szał­kow­ski. W pierw­szym od­ru­chu król chciał po­sta­wić pod­kanc­le­rzego przed są­dem sej­mo­wym, ale kanc­lerz An­drzej Lesz­czyń­ski, „wróg Ra­dzie­jow­skiego i w pry­wat­nym, i w pu­blicz­nym ży­ciu”, na­mó­wił go do zmiany de­cy­zji. For­mal­nie wszystko było zgodne z pra­wem. Mar­sza­łek od­po­wia­dał za bez­pie­czeń­stwo na dwo­rze i w jego są­siedz­twie, ale do­tych­czas nie zda­rzyło się, aby do­stoj­nik rangi pod­kanc­le­rzego, jak by nie było je­den z mi­ni­strów, sta­wał przed są­dem mar­szał­kow­skim z po­wodu bła­hego in­cy­dentu. Ro­dzinno-fi­nan­sowe za­wi­ro­wa­nia Hie­ro­nima Ra­dzie­jow­skiego z kró­lew­ską parą w nie­od­le­głym tle były bo­wiem po­wszech­nie znane...

Mar­sza­łek na­dworny Adam Ka­za­now­ski był nie tylko ulu­bień­cem króla Wła­dy­sława IV, ale rów­nież ani­ma­to­rem ży­cia to­wa­rzy­skiego.

Swoją ka­rierę Ra­dzie­jow­ski w du­żej mie­rze za­wdzię­czał kró­lo­wej, która przez kilka lat była jego pro­tek­torką. Już od 1637 roku był kraj­czym, a w 1647 uzy­skał urząd bę­dący przed­mio­tem po­żą­da­nia wszyst­kich her­bo­wych: wiel­ko­rządz­two żup wie­lic­kich i bo­cheń­skich. To była ba­jeczna sy­ne­kura. Do­chody pły­nące z żup wraz z po­sa­gami po dwóch zmar­łych żo­nach, Ka­ta­rzy­nie Mę­ciń­skiej, i Eu­fro­zy­nie Wi­śnio­wiec­kiej, z domu Tar­now­skiej, szybko uczy­niły z Ra­dzie­jow­skiego czło­wieka ma­jęt­nego. Rów­no­cze­śnie cią­gnęła się za nim opi­nia bez­względ­nego bru­tala. Twier­dzono, że był złym mę­żem, co w prze­kła­dzie na mniej eu­fe­mi­styczny ję­zyk ozna­czało rów­nież prze­moc fi­zyczną. Znany był ha­niebny epi­zod z ży­cia Ra­dzie­jow­skiego, kiedy jako po­seł w 1640 roku do­pu­ścił się gwałtu na ubo­giej szlach­ciance. W za­mian za od­szko­do­wa­nie pie­niężne udało mu się uci­szyć jej ro­dzinę, ale z pa­mię­cią o ohyd­nym uczynku nie dało się nic zro­bić. W 1649 roku zmarł fa­wo­ryt Wła­dy­sława IV – a nie tak znowu ci­cho szep­tano, także poza dwo­rem, że nie tylko fa­wo­ryt – mar­sza­łek na­dworny ko­ronny Adam Ka­za­now­ski, po­zo­sta­wia­jąc cały ma­ją­tek żo­nie, Elż­bie­cie Słusz­czance. Ra­dzie­jow­ski nie mógł prze­ga­pić ta­kiej oka­zji, przy czym w rów­nej mie­rze co nie­zwy­kła uroda mło­dej jesz­cze wdowy po­cią­gał go stan jej po­sia­da­nia. Udało mu się ubiec in­nych kon­ku­ren­tów z Je­rzym Se­ba­stia­nem Lu­bo­mir­skim na czele i Elż­bieta Ka­za­now­ska sta­nęła z Ra­dzie­jow­skim na ślub­nym ko­biercu, za­wie­ra­jąc przy tym umowę mał­żeń­ską, która czy­niła z ob­lu­bieńca rów­nież szczę­śli­wego współ­dzie­dzica jej ogrom­nego ma­jątku. Je­śli jed­nak Ra­dzie­jow­ski my­ślał, że ko­lejna żona bę­dzie rów­nie ule­gła jak dwie po­przed­nie, to mocno się prze­li­czył. Oka­zało się, że nie­po­spo­lita uroda Elż­biety sta­nowi do­sko­nałe uzu­peł­nie­nie jej cha­rak­teru: była silna, zde­cy­do­wana i umiała po­sta­wić na swoim. Szybko roz­po­znała praw­dziwą na­turę męża i za­częła nim po­gar­dzać. Ra­dzie­jow­ski, który mimo to, a może wła­śnie z tego po­wodu za­pa­łał do Elż­biety praw­dziwą na­mięt­no­ścią po­łą­czoną z dziką za­zdro­ścią, prze­żył do­dat­kowy wstrząs, kiedy ro­ze­szły się plotki o jej ro­man­sie z kró­lem. Kwe­stię tę bar­dzo de­li­kat­nie, po­zo­sta­wia­jąc wszakże sze­ro­kie pole do­my­słom, ujął hi­sto­ryk Eu­ge­niusz Star­czew­ski: „Jak da­leko mi­łostki te się­gały, rzecz ta zdaje się po­zo­sta­nie na za­wsze nie­wy­ja­śnioną; że jed­nak, przy­naj­mniej ze strony króla, były pewne grze­chy, je­żeli nie w uczyn­kach, to w chę­ciach, to zdaje się nie ulega wąt­pli­wo­ści”. Nie ulega także wąt­pli­wo­ści, że dla wy­czu­lo­nego na każdy ob­jaw ozię­bło­ści ze strony żony Ra­dzie­jow­skiego „chęci” mo­gły sta­no­wić rów­nie ciężki i nie­wy­ba­czalny grzech co „uczynki”. W 1650 roku, ko­rzy­sta­jąc ze wspar­cia kró­lo­wej Ma­rii Lu­dwiki, Ra­dzie­jow­ski ku­pił urząd pod­kanc­le­rzego ko­ron­nego, co wy­wo­łało ko­lejny za­targ z mar­szał­kiem Lu­bo­mir­skim. Praw­dziwy skan­dal wy­buchł jed­nak w na­stęp­nym roku pod­czas wy­prawy be­re­stec­kiej prze­ciw Ko­za­kom. Król i pod­kanc­le­rzy wy­ru­szyli na nią wraz ze swo­imi mał­żon­kami. Ma­ria Lu­dwika po­wró­ciła jed­nak do War­szawy, a jedną z osób przy­sy­ła­ją­cych jej in­for­ma­cje z Ukra­iny był Ra­dzie­jow­ski. Obok re­la­cji z obozu i nie­po­chleb­nych opi­nii o spo­so­bie pro­wa­dze­nia kam­pa­nii przez władcę w jego li­stach zna­la­zło się miej­sce dla su­ge­stii o ro­man­sie Jana Ka­zi­mie­rza z pod­kanc­le­rzyną. Je­den z li­stów wpadł w ręce króla i Ra­dzie­jow­ski zna­lazł się w cen­trum wy­wo­ła­nej przez sie­bie bu­rzy. Za jed­nym za­ma­chem utra­cił za­ufa­nie Ma­rii Lu­dwiki i wy­sta­wił się na gniew mo­nar­chy, który od­su­nął go od udziału w ra­dzie. Przede wszyst­kim jed­nak uczy­nił so­bie z wła­snej żony jaw­nego i za­wzię­tego wroga. Po po­wro­cie do sto­licy pani Ra­dzie­jow­ska bez­sku­tecz­nie usi­ło­wała prze­ko­nać kró­lową o swo­jej nie­win­no­ści, a na­stęp­nie czym prę­dzej wsz­częła kroki roz­wo­dowe i na wszelki wy­pa­dek, aby unik­nąć skut­ków gniewu męża, schro­niła się w jed­nym z war­szaw­skich klasz­to­rów. Aż tak wielki po­śpiech i za­po­bie­gli­wość z pew­no­ścią nie były po­trzebne, gdyż pod­kanc­le­rzy prze­ży­wał pod Be­re­stecz­kiem swoje dni chwały i za­że­gna­nie kon­fliktu mał­żeń­skiego odło­żył na póź­niej. Kiedy trzy­dniowa ba­ta­lia z Ko­za­kami i Ta­ta­rami za­koń­czyła się świet­nym zwy­cię­stwem, a Jan Ka­zi­mierz przyj­mo­wał gra­tu­la­cje za śmiałe do­wódz­two i oso­bi­stą od­wagę wy­ka­zaną na polu walki, Ra­dzie­jow­ski, po­mimo wcze­śniej­szego ofi­cjal­nego po­go­dze­nia się z kró­lem, ze­mścił się za do­znany ze strony władcy, praw­dziwy czy uro­jony, de­spekt. Za na­mową pod­kanc­le­rzego za­wią­zało się w obo­zie koło ge­ne­ralne szlachty i pod ad­re­sem króla po­sy­pały się za­rzuty o brak zde­cy­do­wa­nego dzia­ła­nia po zwy­cię­skiej bi­twie i w kon­se­kwen­cji o do­pusz­cze­nie do ucieczki Chmiel­nic­kiego wraz z oca­la­łymi od­dzia­łami wojsk. Do więk­szego ro­ko­szu szczę­śli­wie nie do­szło, ale część szlachty, ocho­czo nad­sta­wiw­szy ucha na pod­szepty Ra­dzie­jow­skiego i jego stron­ni­ków, opu­ściła obóz. Ogra­ni­czyło to moż­li­wość po­pro­wa­dze­nia ofen­sywy w głąb Ukra­iny i za­koń­cze­nia wojny z Ko­za­kami. Po po­wro­cie do War­szawy pod­kanc­le­rzy usi­ło­wał bez­sku­tecz­nie po­rwać żonę z klasz­toru i roz­po­czął an­ty­dwor­ską agi­ta­cję. Ro­snąca z dnia na dzień liczba stron­ni­ków po­py­chała Ra­dzie­jow­skiego do co­raz bru­tal­niej­szych ata­ków i żą­dań. Do­ma­gał się wa­ku­ją­cej po śmierci Mi­ko­łaja Po­toc­kiego bu­ławy wiel­kiej. Nie po­winno dzi­wić, że roz­sier­dzony król tylko wy­cze­ki­wał spo­sob­no­ści do od­pła­ce­nia swemu pod­da­nemu pięk­nym za na­dobne. Gru­dniowy na­jazd i za­targ ze Słusz­kami dał do tego do­sko­nały pre­tekst.

Pod­kanc­le­rzego nie miał kto bro­nić, gdyż przy królu nie było przy­chyl­nych mu se­na­to­rów, a sam Ra­dzie­jow­ski nie za­mie­rzał wy­stę­po­wać przed są­dem w po­dwój­nej roli pod­sąd­nego i ad­wo­kata, to­też czym prę­dzej wy­je­chał z War­szawy, roz­sy­ła­jąc je­dy­nie li­sty wy­ja­śnia­jące mo­tywy swego za­cho­wa­nia. Już 13 stycz­nia in­sty­ga­tor ko­ronny, czyli oskar­ży­ciel, Da­niel Żyt­kie­wicz wniósł prze­ciwko Ra­dzie­jow­skiemu oskar­że­nie o po­gwał­ce­nie ar­ty­ku­łów mar­szał­kow­skich w związku z za­bu­rze­niem spo­koju i udzia­łem w strze­la­ni­nie pod bo­kiem króla. Wy­da­rze­nia te były z uwagą śle­dzone nie tylko w Pol­sce. Warto przy­po­mnieć ury­wek li­stu, jaki Pau­wels (Pau­lus) Pels, ko­mi­sarz ho­len­der­ski w Gdań­sku w la­tach 1638–1659, utrzy­mu­jący kon­takty nie tylko z wła­snym kra­jem, wy­słał z Gdań­ska do kró­lo­wej Szwe­cji Kry­styny. „Pod­kanc­le­rzy łom­żyń­ski [sic!], który po­ślu­bił wdowę po zmar­łym mar­szałku Ka­za­now­skim i bar­dzo źle z nią żył, zo­stał przez jej brata gwał­tem wy­rzu­cony z dworu, na­le­żą­cego nie­gdyś do Ka­za­now­skiego, nie­da­leko Zamku Kró­lew­skiego, który to dwór, zgro­ma­dziw­szy pewną liczbę lu­dzi, za­mie­rzał ode­brać, ale mu się to nie udało. Wtedy od­je­chał do swo­ich dóbr, a brat nie­wia­sty za nim, tak iż sprawy te mogą przy­brać oso­bliwy ob­rót, przy czym pod­kanc­le­rzy wielu Ma­zu­rów, tamci zaś wielu Li­twi­nów ze­brali”. Po­myłki w za­kre­sie fak­tów nie są tu tak istotne jak treść, która za­wiera się w sło­wach mó­wią­cych o moż­li­wo­ści przy­szłego oso­bli­wego ob­rotu opi­sa­nych zda­rzeń. Pels oka­zał się wni­kli­wym ob­ser­wa­to­rem, ale chyba na­wet on sam nie są­dził, że aż tak re­alne okażą się nie­ba­wem jego przy­pusz­cze­nia. Mi­nął za­le­d­wie ty­dzień od po­sta­wie­nia za­rzu­tów, a wy­rok był już go­towy. Tempo do­prawdy nie­zwy­kłe i przy opie­sza­ło­ści są­dów w Pol­sce rzadko spo­ty­kane, co świad­czyło o tym, że kró­lowi bar­dzo za­le­żało na znisz­cze­niu Ra­dzie­jow­skiego. I wy­łącz­nie jego. Orze­cze­nie nie po­zo­sta­wiało w tym wzglę­dzie żad­nych wąt­pli­wo­ści: za na­pad „spo­so­bem wo­jen­nym”, za­bój­stwo i ob­razę ma­je­statu pod­kanc­le­rzy zo­stał ska­zany na śmierć, in­fa­mię i kon­fi­skatę ma­jątku. Pod­skarbi Słuszka i jego sio­stra, któ­rzy za­wi­nili w nie mniej­szym stop­niu, a byli prze­cież pro­wo­dy­rami, jako karę otrzy­mali je­dy­nie pięć­dzie­siąt osiem ty­go­dni wieży. Orze­czony rok z nie­wiel­kim okła­dem w za­mknię­ciu dało się prze­żyć, tym bar­dziej że żona Ra­dzie­jow­skiego od­zy­skała wol­ność już po czte­rech mie­sią­cach, a jej brat jesz­cze wcze­śniej. Za­równo to przed­ter­mi­nowe zwol­nie­nie, jak i póź­niej­szy po­wrót ro­dzeń­stwa do łask króla jed­no­znacz­nie świad­czą o ukar­to­wa­niu pro­cesu i oso­bi­stych mo­ty­wach Jana Ka­zi­mie­rza, który nie wy­ba­czył Ra­dzie­jow­skiemu jego wcze­śniej­szych prze­wi­nień i wy­ko­rzy­stał nada­rza­jącą się spo­sob­ność, by wy­eli­mi­no­wać go z ży­cia pu­blicz­nego. Nie prze­wi­dział je­dy­nie ceny, jaką przy­szło mu za to za­pła­cić.

Kon­flikt Hie­ro­nima Ra­dzie­jow­skiego z kró­lem jest jed­nym z naj­słyn­niej­szych i naj­barw­niej­szych za­tar­gów per­so­nal­nych w pol­skiej hi­sto­rii. Por­tret Hie­ro­nima Ra­dzie­jow­skiego (we­dług Hen­drika Mün­ni­ch­ho­vena) z ok. 1651 roku.

Wy­rok na Hie­ro­nima Ra­dzie­jow­skiego za­padł 20 stycz­nia 1652 roku, za­le­d­wie na sześć dni przed ze­bra­niem się sejmu. Było naj­zu­peł­niej ja­sne, że jego sprawa musi wy­pły­nąć pod­czas ob­rad i spo­la­ry­zuje na­stroje. Wielu się tego spo­dzie­wało. Chyba jed­nak nikt nie znał praw­dzi­wych mo­ty­wów, ja­kimi kie­ro­wał się w owej spra­wie pol­ski mo­nar­cha. Nie dzia­łał on by­naj­mniej tylko pod wpły­wem emo­cji i oso­bi­stej nie­na­wi­ści do Ra­dzie­jow­skiego. Zda­niem Adama Ker­stena „Jan Ka­zi­mierz pra­gnął po­ko­nać pod­kanc­le­rzego, by opie­ra­jąc się na re­ga­li­stycz­nej gru­pie ma­gnac­kiej, zneu­tra­li­zo­wać opo­zy­cjo­ni­stów i prze­pro­wa­dzić ob­rady sejmu zgod­nie z wolą dworu. Świa­do­mie uczy­nił z dwor­skiego za­targu kon­flikt po­li­tyczny, który wstrzą­snął całą Rze­czy­po­spo­litą”. Ra­dzie­jow­ski za­mie­rzał się bro­nić na sej­mie i miał po­ważne szanse na zwy­cię­stwo. „Pod­trzy­my­wało go prze­ko­na­nie, by­naj­mniej nie­po­zba­wione pod­staw, że wszystko, co czy­nił, mie­ściło się w ra­mach funk­cjo­nu­ją­cych norm, a po­stę­po­wa­nie króla i in­spi­ro­wa­nych przez niego urzęd­ni­ków normy te prze­kra­czało”. Miał za sobą przede wszyst­kim prawo zwy­cza­jowe i brać szla­checką. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach to mo­gło wy­star­czyć. Aby wy­ło­żyć wszyst­kie swoje ra­cje, przy­go­to­wał na­wet spe­cjalną mowę za­ty­tu­ło­waną Vo­tum 1652. Daj Boże szczę­śliwe – ale nie było mu dane jej wy­gło­sić. Me­toda fak­tów do­ko­na­nych, którą po­słu­żył się król, spra­wiła, że wy­da­rze­nia na­stę­po­wały zbyt szybko, wzno­sząc ba­rierę nie do sfor­so­wa­nia. Pod­kanc­ler­stwo do­stało się w ręce sta­ro­sty oświę­cim­skiego Ste­fana Ko­ry­ciń­skiego, a sta­ro­stwa i dzier­żawy po Ra­dzie­jow­skim zo­stały w eks­pre­so­wym tem­pie po­roz­da­wane, ob­da­ro­wani zaś nimi szczę­śliwcy zna­leźli się siłą rze­czy w obo­zie jego prze­ciw­ni­ków. Szcze­gól­nie jedna po­stać w tym za­stę­pie wy­daje się wy­jąt­kowo obrzy­dliwa: Da­niel Żyt­kie­wicz – szlach­cic dość mar­nej kon­du­ity i czło­wiek do spe­cjal­nych po­ru­czeń, który naj­pierw w ra­mach swo­ich obo­wiąz­ków wniósł oskar­że­nie prze­ciwko pod­kanc­le­rzemu, a po­tem ni­czym sęp, bez­wstyd­nie i bez za­ha­mo­wań, po­ży­wił się czę­ścią jego ma­jątku.

Ra­dzie­jow­ski chciał pod­wa­żyć wy­rok, wska­zu­jąc liczne na­ru­sze­nia prawa w po­stę­po­wa­niu są­do­wym, ale do­póki nie po­sia­dał li­stu że­la­znego gwa­ran­tu­ją­cego ży­cie, jako in­fa­mis mu­siał się ukry­wać. Każdy mógł go bo­wiem bez­kar­nie za­bić – zwłasz­cza dla Słusz­ków był wy­ma­rzo­nym ce­lem. Naj­pierw spę­dził kilka dni w Ra­dzie­jo­wi­cach i Piotr­ko­wie, w klasz­to­rze au­gu­stia­nów, po­tem prze­niósł się do Wie­wiórki pod Tar­nów, szu­ka­jąc schro­nie­nia i po­mocy u po­wi­no­wa­tego, wo­je­wody kra­kow­skiego Wła­dy­sława Do­mi­nika Za­sław­skiego. Ma­gnata na­zwa­nego przez Chmiel­nic­kiego „pie­rzyną”, sły­ną­cego z nie­zbyt lot­nego umy­słu i upodo­ba­nia do wy­god­nego ży­cia, fa­tal­nie ko­ja­rzą­cego się też z mało ry­cer­ską rolą ode­graną pod­czas osła­wio­nej „hańby plu­ga­wiec­kiej”, jak na­zwano ucieczkę po­spo­li­tego ru­sze­nia spod Pi­ła­wiec w 1649 roku. Za­sław­ski był se­na­to­rem i – zgod­nie z cią­gle obo­wią­zu­ją­cym, cho­ciaż w prak­tyce za­rzu­co­nym pra­wem, wy­wo­dzą­cym się jesz­cze z cza­sów Ka­zi­mie­rza Wiel­kiego – mógł wy­sta­wić pod­kanc­le­rzemu sto­sowny glejt bez­pie­czeń­stwa. Ra­dzie­jow­ski pu­kał wcze­śniej do in­nych ma­gnac­kich drzwi, ale wszę­dzie go z więk­szą lub mniej­szą de­li­kat­no­ścią od­pra­wiono. Wo­je­woda kra­kow­ski czuł do króla oso­bi­stą urazę i po­mocy po­wi­no­wa­temu nie od­mó­wił. Wy­po­sa­żony w cenny do­ku­ment pod­kanc­le­rzy czym prę­dzej po­wró­cił do Piotr­kowa, gdzie w try­bu­nale ko­ron­nym zło­żył kilka po­zwów prze­ciwko urzęd­ni­kom sądu mar­szał­kow­skiego i dwóm re­pre­zen­tu­ją­cym go bez upo­waż­nie­nia ad­wo­ka­tom, szy­ku­jąc się do wiel­kiego wy­stępu na fo­rum sej­mo­wym.

A w War­sza­wie hu­czało. At­mos­fera była na­pięta do gra­nic. Jan Ka­zi­mierz spro­wa­dził do sto­licy woj­sko i gwar­dię kró­lew­ską, co wy­wo­łało wra­że­nie, że swoje plany wzmoc­nie­nia wła­dzy mo­nar­szej bę­dzie chciał zre­ali­zo­wać z uży­ciem siły. Z ust do ust po­da­wano so­bie nie­udo­ku­men­to­waną ni­czym plotkę o groź­bach kró­lo­wej pod ad­re­sem po­słów, „je­śliby sejm po jej woli nie po­szedł”. Dla ob­ser­wa­to­rów było wi­doczne, że może dojść do wy­bu­chu wśród szlachty, a szwedzki dy­plo­mata Jo­han Kock wspo­mniał o moż­li­wo­ści ro­ko­szu na miarę tego, jaki wstrzą­snął Rzecz­po­spo­litą w cza­sach Zyg­munta III. W błę­dzie byli jed­nak ci, któ­rzy my­śleli, że Ra­dzie­jow­ski może zo­stać dru­gim Ze­brzy­dow­skim, osła­wio­nym ro­ko­sza­ni­nem z po­czątku wieku. We­dle dość po­wszech­nej opi­nii za­targ mię­dzy kró­lem a pod­kanc­le­rzym miał cha­rak­ter we­wnątrz­dwor­ski: władca naj­pierw wy­niósł Ra­dzie­jow­skiego do wy­so­kiej god­no­ści, a na­stęp­nie go jej po­zba­wił. Nie­chęć i nie­smak bu­dził spo­sób, w jaki się to do­ko­nało. Ma zu­pełną ra­cję Ker­sten, pi­sząc, że „Ra­dzie­jow­ski nie był na pewno pre­dys­po­no­wany do roli sym­bolu szlach­cica, w któ­rego oso­bie za­gro­żony jest cały na­ród szla­checki, po­staci sztan­da­ro­wej w walce o obronę praw i wol­no­ści na­ru­szo­nych przez króla”. Zna­la­zła się jed­nak grupa po­słów, która zda­wała się tego nie do­strze­gać.

Try­bu­nał ko­ronny przy­znał czę­ściowo ra­cję pod­kanc­le­rzemu, ska­zu­jąc obroń­ców, ale prak­tycz­nie oko­licz­ność ta nie wpły­nęła na po­prawę jego sy­tu­acji. Król, który pod wpły­wem po­stawy szlachty i czę­ści po­słów na chwilę zmiękł i go­tów był przy­stać na osą­dze­nie Ra­dzie­jow­skiego przed sej­mem, po­rzu­cił tę kon­cep­cję, ogło­sił na­to­miast i ro­ze­słał po ca­łym kraju uni­wer­sał o na­ło­żo­nej na pod­da­nego in­fa­mii. Jan Ka­zi­mierz, co­raz bar­dziej an­ga­żu­jąc się w sprawę pod­kanc­le­rzego, która z oso­bi­stej szybko stała się po­li­tyczną, po­sta­no­wił po­ka­zać gar­dłu­ją­cej szlach­cie i nie­chęt­nym ma­gna­tom, że nie cof­nie się wo­bec żad­nych na­ci­sków i do­pro­wa­dzi rzecz do końca po swo­jej my­śli. Dla Ra­dzie­jow­skiego sta­no­wiło to sy­gnał, że bę­dzie mu­siał szu­kać oca­le­nia za gra­nicą. Spo­rzą­dził dwa te­sta­menty, w któ­rych zna­la­zło się wiele wąt­ków na­tury po­li­tycz­nej, na­pi­sał li­sty do króla, do no­wego pod­kanc­le­rzego i do izby po­sel­skiej, po czym nocą 17 lu­tego, w naj­głęb­szej ta­jem­nicy, wraz z kil­koma za­ufa­nymi ludźmi opu­ścił Piotr­ków. Je­chał w kie­runku Ra­ci­bo­rza, ku ślą­skiej gra­nicy. Po­dobną drogę i w rów­nie fa­tal­nym na­stroju kilka lat póź­niej przyj­dzie prze­być jego naj­więk­szemu wro­gowi.

Kiedy Ra­dzie­jow­ski, w sce­ne­rii jak z po­wie­ści płasz­cza i szpady, przy po­mocy za­ufa­nych lu­dzi wy­my­kał się z Piotr­kowa, w War­sza­wie trwał sejm, który stał się areną ostrego star­cia opo­zy­cji z dwo­rem, nim zaś do­szło do jego dra­ma­tycz­nego za­koń­cze­nia, sprawa pod­kanc­le­rzego kil­ka­krot­nie sta­wała się przed­mio­tem ob­rad i na­mięt­nych dys­ku­sji. Opo­zy­cyjni po­sło­wie wy­ko­rzy­sty­wali ją na wszel­kie moż­liwe spo­soby jako ar­gu­ment w walce prze­ciwko kró­lew­skim pla­nom zwięk­sze­nia mo­nar­szych pre­ro­ga­tyw. Szlachta z obu­rze­niem przy­jęła spo­sób po­trak­to­wa­nia pod­kanc­le­rzego i nie­spo­ty­kaną su­ro­wość sank­cji. Nie tylko jego przy­ja­ciele i stron­nicy po­czuli się za­gro­żeni kró­lew­ską „sa­mo­wolą”.

Uka­zy­wano by­łego pod­kanc­le­rzego jako ofiarę nie­spra­wie­dli­wo­ści. Do obrony wy­ko­rzy­stano dwóch jego kil­ku­let­nich sy­nów, Sta­ni­sława i wy­cho­wy­wa­nego na dwo­rze kró­lo­wej Mi­chała, któ­rzy przed­sta­wili izbie list na­pi­sany przez ojca, wy­ja­śnia­jący mo­tywy dzia­ła­nia Ra­dzie­jow­skiego i pięt­nu­jący Jana Ka­zi­mie­rza. Naj­go­ręt­szym obrońcą i rzecz­ni­kiem Ra­dzie­jow­skiego oka­zał się miecz­nik sie­radzki Ste­fan Za­moy­ski, współ­uczest­nik dra­ma­tycz­nego zda­rze­nia z udzia­łem jego i Słuszki, który w emo­cjo­nal­nym wy­stą­pie­niu za­ata­ko­wał władcę i se­na­to­rów, koń­cząc je słyn­nym zda­niem: „U nas lex re­gnat, non rex”. Słowa „prawo rzą­dzi, nie król”, które Jan Ka­zi­mierz przy­jął ze zgrzy­ta­niem zę­bów, usły­szano w ca­łej Eu­ro­pie. Wy­po­wiedź Za­moy­skiego cy­to­wana była we wszyst­kich spra­woz­da­niach za­gra­nicz­nych dy­plo­ma­tów ob­ser­wu­ją­cych ob­rady pol­skiego sejmu. Uczy­nił to rów­nież po­seł fran­cu­ski w Sztok­hol­mie, me­dia­tor w trwa­ją­cych od pew­nego czasu roz­mo­wach pol­sko-szwedz­kich. W prze­ci­wień­stwie do kilku in­nych ko­men­ta­to­rów prze­pro­wa­dził jed­nak głęb­szą ana­lizę prze­biegu sejmu, wy­su­wa­jąc tezę, która trzy lata póź­niej miała się stać jed­nym z fi­la­rów de­cy­zji o ataku Szwe­cji na Rzecz­po­spo­litą. Fran­cuz stwier­dził mia­no­wi­cie, że „szlachta w Pol­sce nie ufa swo­jemu mo­nar­sze i na ostat­nim sej­mie je­den z po­słów mó­wił w jego obec­no­ści z obe­lżywą zu­chwa­ło­ścią, wy­rzu­ca­jąc mu, że wi­nien się bar­dziej li­czyć z pra­wami, któ­rym po­rzą­dek ich re­pu­bliki pod­po­rząd­ko­wał kró­lów”. Spo­strze­że­nia fran­cu­skiego dy­plo­maty, tak jak wszyst­kie wcze­śniej­sze do­nie­sie­nia do­ty­czące za­targu z udzia­łem Ra­dzie­jow­skiego, nie uszły uwa­dze Skan­dy­na­wów – a z bie­giem czasu co­raz sil­niej się po­twier­dzały za sprawą dzia­łań pol­skiego mo­nar­chy oraz ro­sną­cej wciąż grupy jego oso­bi­stych i po­li­tycz­nych wro­gów.

Pod­czas tego pierw­szego sejmu w 1652 roku z ust po­sła upic­kiego Wła­dy­sława Si­ciń­skiego pa­dły słowa o jesz­cze więk­szej wa­dze niż te, któ­rymi po­słu­żył się Za­moy­ski. Kiedy wie­czo­rem 9 marca w związku z tym, że nie udało się dojść do po­ro­zu­mie­nia w kilku waż­nych spra­wach, mię­dzy in­nymi mia­no­wa­nia człon­ków ko­mi­sji do ro­ko­wań ze Szwe­cją, usi­ło­wano prze­dłu­żyć ob­rady, Si­ciń­ski wy­po­wie­dział słynne zda­nie: „Ja nie po­zwa­lam na pro­lon­ga­cję”, po czym opu­ścił izbę ob­rad. Na­stęp­nego dnia pró­bo­wano go od­na­leźć i skło­nić do cof­nię­cia sprze­ciwu, ale Si­ciń­ski gdzieś się za­szył i burz­liwy sejm zo­stał za­koń­czony. Po­seł upicki, per­sona mało znana, dzięki kilku sło­wom prze­szedł do hi­sto­rii jako ten, który – mó­wiąc tro­chę pom­pa­tycz­nie – sze­roko uchy­lił drzwi przed de­mo­nem li­be­rum veto, fa­talną dla Rzecz­po­spo­li­tej moż­li­wo­ścią ze­rwa­nia ob­rad sejmu bądź – w naj­bar­dziej eks­tre­mal­nych sy­tu­acjach – wręcz prze­ciw­dzia­ła­nia ich roz­po­czę­ciu przez jed­nego de­pu­tata. Nie roz­strzy­gnięto, kto in­spi­ro­wał Si­ciń­skiego. Wiele wska­zuje, że był klien­tem Ja­nu­sza Ra­dzi­wiłła i dzia­łał za jego na­mową. Dwór roz­po­wszech­niał wer­sję, ja­koby Si­ciń­ski wy­ko­ny­wał po­le­ce­nia Ra­dzie­jow­skiego i jego stron­ni­ków. Było to dość ab­sur­dalne oskar­że­nie, gdyż je­dy­nie da­lej ob­ra­du­jący sejm mógł prze­kre­ślić cią­żący nad by­łym pod­kanc­le­rzym wy­rok i zdjąć z niego in­fa­mię. Po­mimo ze­rwa­nia ob­rad orze­cze­nie zo­stało usank­cjo­no­wane. Kilka mie­sięcy póź­niej zaś, w sierp­niu, pod­czas na­stęp­nego sejmu, Ra­dzie­jow­skiego nikt już nie bro­nił. Ujaw­niono bo­wiem jego mocno po­dej­rzane li­sty do Boh­dana Chmiel­nic­kiego, a zwa­żyw­szy, że stało się to wkrótce po rzezi ar­mii ko­ron­nej pod Ba­to­hem (w star­ciu z si­łami ko­zac­kimi w czerwcu 1652 roku), wy­dźwięk tego faktu zda­wał się oczy­wi­sty. By­łego pod­kanc­le­rzego w uchwale sej­mo­wej uznano za zdrajcę i wroga oj­czy­zny.

Sejm 1652 roku był wy­jąt­kowo burz­liwy i za­koń­czył się pre­ce­den­sem uży­cia li­be­rum veto, na który po­wo­ły­wano się przez na­stępne lata. Kon­sty­tu­cje sejmu 1652 roku.

Ra­dzie­jow­ski opusz­czał Rzecz­po­spo­litą z roz­dar­tym ser­cem. Ko­tło­wały się w nim naj­róż­niej­sze uczu­cia: od nie­na­wi­ści po za­wód i głę­bo­kie upo­ko­rze­nie – przede wszyst­kim jed­nak z każ­dym dniem co­raz bar­dziej pra­gnął ze­msty. Po­przy­siągł so­bie, że wróci do oj­czy­zny i weź­mie srogi od­wet na Ja­nie Ka­zi­mie­rzu. Gdy ukła­dał roz­ma­ite sce­na­riu­sze swego po­wrotu z wy­gna­nia, za­wsze w trium­fie i chwale, na jego twa­rzy po­ja­wił się gry­mas. Nie zwra­cał uwagi na wsie, pola, mia­steczka, które mi­jała jego ka­roca. Przed oczami miał wciąż znie­na­wi­dzoną twarz króla, któ­rego ob­wi­niał o wszyst­kie swoje nie­szczę­ścia. A prze­cież kie­dyś ich wza­jemne re­la­cje ukła­dały się nie naj­go­rzej...

Kiedy ro­ze­szła się wieść o ucieczce Ra­dzie­jow­skiego za gra­nicę, wielu uwa­żało, że po­szuka schro­nie­nia w Sied­mio­gro­dzie i bę­dzie na­ma­wiał księ­cia Zyg­munta Ra­ko­czego, by ten sko­rzy­stał z po­mocy Ko­za­ków i się­gnął po pol­ską ko­ronę. Wy­da­wało się to bar­dzo moż­liwe, szcze­gól­nie że kon­takty z Ra­ko­czym utrzy­my­wali naj­zna­mie­nitsi pol­scy ma­gnaci, a pod­czas ostat­niej elek­cji otrzy­mał on ich silne po­par­cie. Do grona zde­kla­ro­wa­nych zwo­len­ni­ków ra­ku­skiej kan­dy­da­tury za­li­czali się książę Je­remi Wi­śnio­wiecki, Do­mi­nik Za­sław­ski, przede wszyst­kim zaś Ja­nusz Ra­dzi­wiłł, nie­ukry­wa­jący swo­ich po­li­tycz­nych prze­ko­nań. Po­ja­wiły się rów­nież głosy, że Ra­dzie­jow­ski może wy­brać Mo­skwę. Żadna z tych wer­sji nie oka­zała się praw­dziwa – po­dob­nie jak plotka o jego śmierci. Cho­ciaż Ra­dzie­jow­ski pier­wot­nie rze­czy­wi­ście chciał do­trzeć do Sied­mio­grodu i na­ma­wiać Zyg­munta do się­gnię­cia po tron Rzecz­po­spo­li­tej, po dro­dze otrzy­mał in­for­ma­cję o zgo­nie księ­cia, zmie­nił więc kie­ru­nek po­dróży. Wy­brał Wie­deń. Miał wszakże do­bre kon­takty z wie­loma au­striac­kimi do­stoj­ni­kami, li­czył też na życz­li­wość ce­sa­rza, który kilka lat wcze­śniej pod­pi­sał mu list po­le­ca­jący na urząd pod­kanc­le­rzego.

W sercu ce­sar­stwa Ra­dzie­jow­ski ze swoją nie­liczną świtą po­ja­wił się pod ko­niec lu­tego 1652 roku. Miał w gło­wie sza­lony plan, ale by go zre­ali­zo­wać, mu­siał do­trzeć do sa­mego ce­sa­rza. Już na sa­mym po­czątku na­tra­fił jed­nak na wiel­kie prze­szkody. Fer­dy­nand był do­brze po­in­for­mo­wany o za­targu Jana Ka­zi­mie­rza z jed­nym ze swo­ich naj­waż­niej­szych mi­ni­strów i nie za­mie­rzał peł­nić funk­cji ar­bi­tra lub cho­ciażby wy­słu­chi­wać skarg by­łego pod­kanc­le­rzego pod­czas ofi­cjal­nej au­dien­cji. Kon­taktu z dwo­rem Ra­dzie­jow­ski po­szu­ki­wał za po­śred­nic­twem je­zu­itów i za­ufa­nego le­ka­rza ce­sar­skiego Kra­fta. W końcu udało mu się spo­tkać z tym ostat­nim i pod­czas roz­mowy w cztery oczy przy suto za­sta­wio­nym stole, a za­pewne i pod wpły­wem nad­miaru moc­nych trun­ków, wy­ja­wił mu swój plan. Kraft, je­śli na­wet był rów­nie pi­jany jak jego roz­mówca (w co można wąt­pić, ra­czej bacz­nie się pil­no­wał, by tego unik­nąć), mu­siał ze zdu­mie­niem i prze­ra­że­niem słu­chać słów pol­skiego ma­gnata. Wy­ni­kał z nich ni mniej, ni wię­cej, tylko za­miar do­ko­na­nia za­ma­chu stanu. Ra­dzie­jow­ski, przed­sta­wia­jąc się jako wielki ad­mi­ra­tor i przy­ja­ciel ce­sa­rza, chciał uzy­skać od niego po­życzkę i dwa ty­siące żoł­nie­rzy, aby na ich czele za­jąć Kra­ków, a po­tem – po zjed­na­niu so­bie ar­mii i nie­chęt­nej Ja­nowi Ka­zi­mie­rzowi szlachty – po­zba­wić króla tronu i prze­rwać jego kno­wa­nia skie­ro­wane prze­ciwko Fer­dy­nan­dowi. Biedny Kraft, da­leki od ja­kich­kol­wiek spi­sków i wszel­kiej po­li­tyki, mu­siał się nie­źle spo­cić, bę­dąc świad­kiem pi­jac­kich zwie­rzeń, przez które mógł się uwi­kłać w nie­bez­pieczną awan­turę. Za­raz po spo­tka­niu z Po­la­kiem wy­je­chał na kilka ty­go­dni z Wied­nia, mo­dląc się, żeby jego na­zwi­ska w ża­den spo­sób nie łą­czono z osobą by­łego pod­kanc­le­rzego. Osta­tecz­nie Ra­dzie­jow­ski zdo­łał przed­sta­wić swoje plany ce­sa­rzowi. Nie oso­bi­ście, co prawda, ale przez jego spo­wied­nika, który zgo­dził się prze­ka­zać sto­sowny me­mo­riał. Uczy­nił to za­pewne za słuszną za­płatą, uisz­czoną przez za­in­te­re­so­wa­nego a conto spo­dzie­wa­nej po­życzki. Ten jed­nak nie do­cze­kał się ani fun­du­szy, ani przy­chyl­nego od­zewu ze strony Fer­dy­nanda. Ce­sarz, nie do końca cel­nie prze­wi­du­jąc dal­szy moż­liwy roz­wój wy­pad­ków, po­trak­to­wał pro­po­zy­cje pol­skiego ba­nity jako fan­ta­sma­go­rie cho­rego z nie­na­wi­ści obłą­kańca. Ka­zano mu cze­kać, aż z tre­ścią me­mo­riału za­po­zna się tajna rada, co w ję­zyku dy­plo­ma­cji sta­no­wiło grzeczną, ale ka­te­go­ryczną od­mowę. Ra­dzie­jow­ski przy­jął ją do wia­do­mo­ści, a zdu­siw­szy w so­bie gniew i za­wód, po­sta­no­wił opu­ścić nad­du­naj­ską me­tro­po­lię. Był w pod­łym na­stroju i na do­da­tek cier­piał nę­dzę – tak w każ­dym ra­zie po­strze­gał ży­cie na zde­cy­do­wa­nie niż­szym po­zio­mie niż w kraju. Praw­do­po­dob­nie prze­han­dlo­wał wów­czas lub za­sta­wił u Ży­dów wy­wie­zioną z Pol­ski pie­częć kan­ce­la­rii mniej­szej. W tej spra­wie Al­brycht Ra­dzi­wiłł jest dla niego chyba za­nadto wy­ro­zu­miały, pi­sząc: „Tam pod­kanc­le­rzy zgu­bił pie­częć ko­ronną, a zna­le­zioną u Ży­dów ce­sarz ode­słał kró­lowi przez swego mar­szałka”. I wła­śnie wtedy, gdy wszystko wy­da­wało się zmie­rzać w nie­po­żą­da­nym kie­runku, na­de­szło wy­ba­wie­nie. Dla wy­gnańca stał się nim prze­by­wa­jący w Wied­niu se­kre­tarz szwedz­kiej rady pań­stwa, wy­trawny dy­plo­mata Mat­tias Bi­ören­klou. Nikt in­te­re­su­jący (a już z pew­no­ścią nie pol­ski ucie­ki­nier-in­fa­mis w ran­dze mi­ni­stra) nie miał prawa umknąć jego uwa­dze. Bi­ören­klou, w prze­ci­wień­stwie do ce­sa­rza i jego do­rad­ców, nie po­trak­to­wał Ra­dzie­jow­skiego jako sza­lo­nego fan­ta­sty. Pa­trzył bo­wiem na niego z zu­peł­nie in­nej per­spek­tywy. Na­tych­miast się bo­wiem zo­rien­to­wał, jak cen­nym na­byt­kiem dla jego kraju oka­zać się może eks­pod­kanc­le­rzy. Pa­no­wie do­ga­dali się zresztą bły­ska­wicz­nie. Szwed za­pro­po­no­wał Ra­dzie­jow­skiemu wy­jazd na Po­mo­rze, a na­stęp­nie do Sztok­holmu. Za­de­kla­ro­wał jed­no­cze­śnie wszelką po­moc ze strony władz szwedz­kich i nie­zwłocz­nie po­wia­do­mił o swo­ich usta­le­niach dwór kró­lew­ski oraz feld­mar­szałka Ka­rola Gu­stawa Wran­gla, któ­remu pod­le­gały rządy na Po­mo­rzu. Gu­ber­na­to­rem uczy­niła go jesz­cze w 1648 roku kró­lowa Kry­styna i był to wy­bór ze wszech miar udany. Twardy jak skała, roz­ko­chany w woj­nie i bez­względ­nie wierny Wran­gel, od 1653 roku wi­ce­ad­mi­rał floty wo­jen­nej, z cał­ko­wi­tym od­da­niem pil­no­wał kró­lew­skich in­te­re­sów na szwedz­kim Po­mo­rzu, ma­jąc rów­nież ba­cze­nie na Mar­chię Bran­den­bur­ską i Me­klem­bur­gię. W cza­sie wojny pół­noc­nej miał się wy­ka­zać nie­po­spo­li­tym ta­len­tem pod­czas walk w Pol­sce i Da­nii.

Mat­tias Bi­ören­klou (na ilu­stra­cji) wy­cią­gnął po­mocną dłoń do Hie­ro­nima Ra­dzie­jow­skiego – dzięki szwedz­kiemu dy­plo­ma­cie pol­ski ba­nita tra­fił na dwór w Sztok­hol­mie.

Dla Ra­dzie­jow­skiego pro­po­zy­cja szwedz­kiego dy­plo­maty była praw­dzi­wym wy­ba­wie­niem. Na­tych­miast wy­na­jął po­dróżną ka­retę i przez Wro­cław oraz Frank­furt po­dą­żył do Szcze­cina, a stam­tąd do sie­dziby Wran­gla w Wo­ło­gosz­czy. Po­dró­żo­wał w cu­dzo­ziem­skim prze­bra­niu, cią­gle oba­wia­jąc się skry­to­bój­czego za­ma­chu. Feld­mar­sza­łek przy­jął zbiega po kró­lew­sku. Wy­dał na jego cześć wspa­niałą ucztę, pod­czas któ­rej do­szło do wy­miany bra­ter­skich ge­stów. Jan Ka­zi­mierz szybko się o niej do­wie­dział, tym bar­dziej że przy­były aku­rat do Wran­gla pol­ski po­seł mu­siał cier­pli­wie za­cze­kać na za­koń­cze­nie au­dien­cji z udzia­łem by­łego pod­kanc­le­rzego. To nie mógł być przy­pa­dek. Wran­gel do­sko­nale wie­dział, z kim ma do czy­nie­nia, i wy­sy­łał jed­no­znaczny sy­gnał, że lu­dzie po­kroju Ra­dzie­jow­skiego mogą li­czyć na szwedzką przy­chyl­ność. Już 1 maja za­opa­trzony w li­sty po­le­ca­jące do kró­lo­wej Kry­styny oraz jej ulu­bieńca i fa­wo­ryta, mar­szałka Ma­gnusa de la Gar­diego, in­fa­mis opu­ścił po­kład statku i zszedł na ląd w Sztok­hol­mie. Za­le­d­wie trzy dni póź­niej od­był spo­tka­nie z kró­lową Kry­styną, a za­raz po­tem zo­stał przy­jęty przez rze­czo­nego Ma­gnusa de la Gar­diego i kanc­le­rza Axela Oxen­stiernę – naj­waż­niej­sze osoby w pań­stwie (a za­ra­zem dwie jakże istotne fi­gury na po­li­tyczno-mi­li­tar­nej sza­chow­nicy w cza­sie po­topu). Póź­niej Ra­dzie­jow­skiego go­ścili se­na­to­ro­wie i inne czo­łowe oso­bi­sto­ści. Jak stwier­dził cy­to­wany przez Ker­stena szwedzki hi­sto­ryk Sven Olo­fs­son: „Wszyst­kie drzwi otwarły się dla niego”; po­seł bran­den­bur­ski z ko­lei in­for­mo­wał swo­jego władcę o trwa­ją­cych wiele go­dzin po­słu­cha­niach z udzia­łem by­łego pod­kanc­le­rzego. Wszystko to nie było jed­nak wy­łącz­nie za­sługą jego uroku oso­bi­stego, cho­ciaż na roz­mów­cach, może w naj­więk­szym stop­niu na Kry­sty­nie, zro­bił do­bre wra­że­nie. W tym aku­rat Ra­dzie­jow­skiego nie­wielu mo­gło prze­ści­gnąć. Do­sko­nałą szkołę ode­brał jesz­cze w cza­sach, kiedy był dwo­rza­ni­nem Wła­dy­sława IV i ob­ra­cał się w krę­gach, w któ­rych rej wo­dził ulu­bie­niec króla, mar­sza­łek na­dworny Adam Ka­za­now­ski. Ten zaś do­ra­dzał też władcy w spra­wach zu­peł­nie in­nych niż po­li­tyka, or­ga­ni­zu­jąc – mó­wiąc oględ­nie – ży­cie to­wa­rzy­skie na dwo­rze, przy czym jego re­la­cje z Wła­dy­sła­wem nie ogra­ni­czały się je­dy­nie do za­ży­łej przy­jaźni. Mło­dziutki Ra­dzie­jow­ski o uro­dzie Ku­pi­dyna nie tra­cił czasu – uczest­ni­czył w za­ba­wach i od naj­lep­szych uczył się sztuki uwo­dze­nia. W przy­szło­ści owa umie­jęt­ność, po­łą­czona z uj­mu­jącą apa­ry­cją, po­zwo­liły mu od­no­sić suk­cesy w kon­tak­tach z ko­bie­tami, a jed­no­cze­śnie sku­tecz­nie ukry­wać jego dru­gie ob­li­cze i skłon­ność do bru­tal­nych za­cho­wań.

Na­gła po­pu­lar­ność pol­skiego dy­gni­ta­rza na skan­dy­naw­skim dwo­rze ści­śle wią­zała się z mo­men­tem, w któ­rym po­ja­wił się on w Sztok­hol­mie. Gdyby przy­był tu kilka lat wcze­śniej, kiedy szwedzki oręż był za­an­ga­żo­wany w do­bie­ga­jącą kresu wojnę trzy­dzie­sto­let­nią, za­pewne żadna z wy­mie­nio­nych osób nie po­świę­ci­łaby mu spe­cjal­nej uwagi. Wio­sną 1652 roku sy­tu­acja była zu­peł­nie inna. Skan­dy­na­wo­wie wni­kli­wie ob­ser­wo­wali Rzecz­po­spo­litą i jej są­sia­dów, ana­li­zu­jąc różne moż­liwe sce­na­riu­sze po­li­tyczne.

Szwe­dzi dość do­brze orien­to­wali się w sto­sun­kach pa­nu­ją­cych w Rzecz­po­spo­li­tej. Do Sztok­holmu re­gu­lar­nie nad­cho­dziła poczta dy­plo­ma­tyczna za­wie­ra­jąca po­głę­bione ana­lizy po­świę­cone ak­tu­al­nym wy­da­rze­niom i roz­dź­wię­kom po­mię­dzy władcą a pod­da­nymi. Ra­dzie­jow­ski oka­zał się jed­nak skarb­nicą wielu szcze­gó­ło­wych in­for­ma­cji na te­mat kon­kret­nych osób. Był czło­wie­kiem z tego śro­do­wi­ska, wielu dy­gni­ta­rzy znał oso­bi­ście, nie­mało sły­szał w bez­po­śred­nich roz­mo­wach, wielu rze­czy się do­my­ślał – w su­mie wie­dza, jaką dys­po­no­wał, po­zwa­lała na uło­że­nie cie­ka­wej mo­zaiki i wy­cią­gnię­cie in­te­re­su­ją­cych wnio­sków.

Osob­nik, któ­rego Pa­weł Ja­sie­nica na­zwał „jedną z naj­bar­dziej od­ra­ża­ją­cych fi­gur w na­szych dzie­jach”, zna­lazł bez­pieczną przy­stań i miał wszel­kie prze­słanki, by są­dzić, że uda mu się do­ko­nać ze­msty.

Już wkrótce.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

ŹRÓ­DŁA ILU­STRA­CJI

Bi­blio­teka Na­ro­dowa: s. 21

Stoc­kholm­skäl­lan via Wi­ki­me­dia com­mons: s. 8–9

Wi­ki­me­dia com­mons (do­mena pu­bliczna): s. 8–9, 33

Ilu­stra­cje za­czerp­nięte z pu­bli­ka­cji:

A. Ker­sten, Hie­ro­nim Ra­dzie­jow­ski. Stu­dium Wła­dzy i opo­zy­cji, PIW, War­szawa 1988: s. 17, 28