Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Potop prawdziwy
Dzieje zdrady, poświęcenia i wielkiej gry o polski tron
Kiedy Władysław IV Waza wydawał ostatnie tchnienie, nikt nie przypuszczał, że w ciągu kilku lat Polsce przyjdzie mierzyć się z powstaniem Chmielnickiego i kozacko-tatarską nawałnicą, wielkim najazdem cara Aleksego, inwazją Szwedów, buntem Radziwiłłów, napadem okrutnych wojsk siedmiogrodzkich, Brandenburgią…
Potop szwedzki, największa zawierucha dawnej Polski, w ciągu pięciu lat zebrał na naszych ziemiach tak krwawe żniwo, że da się go porównać tylko z II wojną światową. Chociaż najeźdźca został odparty, Najjaśniejsza Rzeczpospolita nigdy nie odzyskała świetności. Tę historię, tę prawdziwą, powinien znać każdy Polak.
Składa się na nią historia knowania i spisków, wybujałych ambicji, dramatycznych starć armii i ludzkich charakterów oraz zachwycająca galeria temperamentnych postaci, mężczyzn i kobiet ze wszystkich krajów Europy, które zaangażowały się w batalię. Z książki wyłania się rzeczywisty obraz tych wydarzeń, tak porywający i diabelsko poplątany, że bliżej mu do „Gry o tron” niż do Sienkiewiczowskiej „Trylogii”.
O potopie historycy napisali tysiące naukowych stronic, klasyk zaś odmalował jego barwny fikcyjny obraz. Sławomir Leśniewski połączył te dwa żywioły – pisaną ze swadą, chwilami obrazoburczą narrację historyczną uzupełnił popisami wyobraźni i powieściopisarskiego pióra. To się czyta!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 391
KILKA SŁÓW NA WSTĘPIE
Jan Kazimierz był jedynym polskim władcą, który dobrowolnie zrzekł się tronu. Nim to się jednak stało, rządził Rzeczpospolitą w wyjątkowo trudnym dla niej, burzliwym okresie połowy XVII wieku. Okazał się zdecydowanie lepszym wodzem niż politykiem. Na polu polityki brakowało mu finezji, co było dla Polski i Litwy niekorzystne. Na wybitnych dowódcach im nie zbywało, w osobie króla zabrakło natomiast męża stanu z jasno określoną wizją priorytetów i wyobraźnią – kogoś, kto uratowałby oba kraje przed katastrofą. Sobie zgotował podobny los. Szwedzki najazd w 1655 roku uczynił z Jana Kazimierza wygnańca bez kraju i poddanych.
U progu tej szczególnie trudnej próby, jaką okazał się potop, szlachta i magnateria w większości odstąpiły dotychczasowego monarchę i przeszły do obozu najeźdźcy, szwedzkiego króla Karola X Gustawa, który rozsiadł się na łatwo zdobytym tronie. Okazało się jednak, że zrobił to zbyt szybko. Dramatyczny wstęp poprzedził bowiem ciąg zdumiewających zdarzeń: w trakcie zaledwie sześciu lat Rzeczpospolita Obojga Narodów, wykrwawiona straszliwie wojną domową z Kozakami, moskiewską nawałą, szwedzkim potopem i najazdem księcia siedmiogrodzkiego Jerzego Rakoczego, najpierw runęła w otchłań zupełnego upadku, a następnie odrodziła się jak feniks z popiołów i ukazała zdumionym sąsiadom swoją militarną moc. Stało się tak nie tylko w wyniku splotu uwarunkowań politycznych i wojskowych, ale w znacznej mierze również za sprawą dość wąskiego kręgu ludzi, których osobiste ambicje i namiętności, draństwo i małostkowość albo duma i honor, miraż władzy, a nierzadko żądza zemsty popychały do czynów zarówno podłych, jak i wielkich. O ich wzajemnych relacjach, jawnych i utajonych motywach działania oraz frapujących, zakulisowych rozgrywkach, ukazanych na tle panoramy dramatycznych wojennych wydarzeń, w których odegrali pierwszoplanowe role, opowiada ta książka.
PROLOG
W ostatnich dniach czerwca 1655 roku do Sztokholmu przybyło wielkie polskie poselstwo liczące sto sześćdziesiąt osób. W tym przypadku konie nie gubiły złoconych podków, jak podczas sławnego wjazdu Ossolińskiego do Rzymu dwadzieścia dwa lata wcześniej, ale i bez tego wygląd i postawa Polaków zrobiły na mieszkańcach szwedzkiej stolicy piorunujące wrażenie. Przybysze zza morza zaimponowali miejscowym, przyzwyczajonym do umiaru i skromności, bogactwem strojów i pańskimi manierami. Na czele delegacji stali wojewoda łęczycki Jan Leszczyński i pisarz wielki litewski, późniejszy referendarz Aleksander Naruszewicz. Ich zadaniem było uratowanie wiszącego na włosku pokoju pomiędzy Szwecją a Rzeczpospolitą Obojga Narodów, nawet za cenę daleko idących ustępstw. Na spektakularny zwrot było już jednak za późno. Decyzja o wojnie zapadła, właściwie domykano już ostatnie przygotowania. Karol X Gustaw nie byłby wszakże sobą, gdyby zrezygnował z drobnej złośliwości. Skonsternowanym polskim posłom nie oszczędzono widoku stawiającego żagle i wypływającego z portu okrętu wojennego – jednego z tych, które w Dalarö oczekiwały na sprzyjające warunki, aby przetransportować armię i sprzęt na drugą stronę Bałtyku. Na podbój Rzeczpospolitej. A potem z należnymi honorami i pozorami nadzwyczajnego szacunku ulokowano gości w przestronnych pałacach, dając im złudną nadzieję na wypełnienie swojej misji.
W rzeczywistości nie mogła się ona zakończyć powodzeniem. Karty już dawno zostały rozdane, a polski król, jak się zdaje, nie ustawał w wysiłkach, aby do zbójeckiego napadu na Koronę i Litwę sprowokować kolejnego wroga. Groźniejszego i okrutniejszego od wszystkich poprzednich.
Odkąd Sztokholm stał się szwedzką stolicą, zaczął rozkwitać jako miasto portowe i centrum ekonomiczne. Panorama Sztokholmu z 1650 roku.
CZĘŚĆ I
W PRZEDEDNIU – SPRAWA RADZIEJOWSKIEGO
Kontury niewielkiego drewnianego dworu, usytuowanego z boku reprezentacyjnego pałacu Kazanowskich, traciły wyrazistość w zapadających ciemnościach. Jedynie podjazd od frontu był oświetlony przez parę pochodni. Wewnątrz domostwa krzątało się kilkoro służby. Młodziutki pacholik pozostawiony przy koniach i gotowych do drogi wozach zawzięcie chuchał w dłonie, usiłując rozgrzać skostniałe palce. Był tak mocno zajęty sobą, że nie usłyszał na czas tłumionych przez śnieg kroków gromady ludzi zbliżających się ku dworowi. Nagle czyjeś ręce chwyciły go od tyłu w żelazny uścisk, tak że rozpaczliwy, pełny przerażenia okrzyk, jaki usiłował z siebie wydobyć, zamienił się w niemal bezgłośny skowyt. Nikt go nie usłyszał. Po chwili wszczęło się zamieszanie. Nocną ciszę zmąciły krzyki, huk kilku wystrzałów i rżenie wystraszonych koni. Napastnicy rozbiegli się wokół dworu i zaczęli łomotać do drzwi i okien. W powstałym rozgardiaszu poturbowano i rozgoniono służbę, a dwaj przebywający we dworze szlachcice zostali pobici i ograbieni. Śmiertelnie wystraszeni, dziękując wszakże Bogu, że udało im się zachować życie, wyjechali na pożyczonych koniach. Jeden z brutalnie potraktowanych herbowych kilka dni później powrócił z grupą czeladzi i żołnierzy, aby siłą usunąć napastników. Zamiar ten jednak się nie powiódł. W środku nocy okolicznych mieszkańców obudziły odgłosy zaciętej potyczki. Nie tylko oni mieli ją jeszcze długo wspominać...
Człowiekiem, który 29 grudnia 1651 roku, wraz z miecznikiem sieradzkim Stefanem Zamoyskim, został bezpardonowo zaatakowany i wyrzucony z dworu, był liczący sobie podówczas trzydzieści dziewięć lat podkanclerzy koronny Hieronim Radziejowski, napastników zaś przyprowadził jego szwagier, podskarbi nadworny litewski Bogusław Słuszka.
Żaden z uczestników nocnego zajazdu, jednego z wielu, jakich teatrem była ówczesna Rzeczpospolita, nie mógł przewidzieć jego bliższych ani tym bardziej dalszych konsekwencji – ponieważ tym razem reakcja państwa miała być zaskakująco gwałtowna i odbiegać od obowiązujących standardów. Zwykle podobne zdarzenia bywały umiejętnie rozwadniane i sprawcy nie ponosili zbyt dolegliwych kar. Kończyło się co najwyżej na wymianie pozwów, wzajemnych oskarżeniach i burzliwych sejmowych wystąpieniach. W tym przypadku król przestał jednak patrzeć „przez szpary” i w przeciwieństwie do innych burd z udziałem znanych osobistości postanowił natychmiast interweniować i przykładnie ukarać Radziejowskiego.
Jeden z naocznych świadków zajazdu, przedstawiając swoje wrażenia z tego mało budującego zajścia, wyraził jednocześnie głęboką obawę: „Źle to przecie i to, co się pod pańskim bokiem, i to [co] gdzie indziej dzieje, a pan na to przez szpary patrzy. Pańska by to rzecz zawziętości takie inter cives [między obywatelami] lekować, czyli to Chmielnickiego drugiego, albo Glińskiego chcą wskrzesić? Niepiękne to początki”. Nietrudno odszyfrować postacie, które przywołał, i wymowę przesłania zawartego w tych dwóch zdaniach. Pan to oczywiście król Jan Kazimierz, Michał Gliński zaś to żyjący na przełomie XV i XVI wieku kniaź, który nie do końca z własnej woli przeszedł na stronę cara i skierował oręż przeciwko ojczyźnie. Władca nie zmierzał „lekować” zatargów – i tak stworzył kogoś na kształt Glińskiego. Ale najpierw dał podkanclerzemu sposobność zrobienia głupstwa stanowiącego doskonały pretekst do interwencji. Zaledwie osiem dni po pierwszej burdzie podkanclerzy zapragnął wziąć krwawy odwet. Nie mógł ścierpieć doznanego despektu, a ponadto rozzuchwalił go brak interwencji ze strony straży marszałkowskiej. Skoro takowej nie było, uznał, że może bezkarnie sam wymierzyć sprawiedliwość. Tym razem zdecydowanie lepiej wszystko przygotował, mobilizując do akcji przeciwko szwagrowi spory oddział złożony z uzbrojonych pachołków i czeladzi. Doszło do niewielkiej bitwy, wystrzały z muszkietów słychać było na Zamku Królewskim, polała się krew, a rankiem następnego dnia ruszyła machina, w której tryby dostał się nie tylko Radziejowski.
Natychmiast, wraz ze Słuszką, został wezwany przed sąd marszałkowski. W pierwszym odruchu król chciał postawić podkanclerzego przed sądem sejmowym, ale kanclerz Andrzej Leszczyński, „wróg Radziejowskiego i w prywatnym, i w publicznym życiu”, namówił go do zmiany decyzji. Formalnie wszystko było zgodne z prawem. Marszałek odpowiadał za bezpieczeństwo na dworze i w jego sąsiedztwie, ale dotychczas nie zdarzyło się, aby dostojnik rangi podkanclerzego, jak by nie było jeden z ministrów, stawał przed sądem marszałkowskim z powodu błahego incydentu. Rodzinno-finansowe zawirowania Hieronima Radziejowskiego z królewską parą w nieodległym tle były bowiem powszechnie znane...
Marszałek nadworny Adam Kazanowski był nie tylko ulubieńcem króla Władysława IV, ale również animatorem życia towarzyskiego.
Swoją karierę Radziejowski w dużej mierze zawdzięczał królowej, która przez kilka lat była jego protektorką. Już od 1637 roku był krajczym, a w 1647 uzyskał urząd będący przedmiotem pożądania wszystkich herbowych: wielkorządztwo żup wielickich i bocheńskich. To była bajeczna synekura. Dochody płynące z żup wraz z posagami po dwóch zmarłych żonach, Katarzynie Męcińskiej, i Eufrozynie Wiśniowieckiej, z domu Tarnowskiej, szybko uczyniły z Radziejowskiego człowieka majętnego. Równocześnie ciągnęła się za nim opinia bezwzględnego brutala. Twierdzono, że był złym mężem, co w przekładzie na mniej eufemistyczny język oznaczało również przemoc fizyczną. Znany był haniebny epizod z życia Radziejowskiego, kiedy jako poseł w 1640 roku dopuścił się gwałtu na ubogiej szlachciance. W zamian za odszkodowanie pieniężne udało mu się uciszyć jej rodzinę, ale z pamięcią o ohydnym uczynku nie dało się nic zrobić. W 1649 roku zmarł faworyt Władysława IV – a nie tak znowu cicho szeptano, także poza dworem, że nie tylko faworyt – marszałek nadworny koronny Adam Kazanowski, pozostawiając cały majątek żonie, Elżbiecie Słuszczance. Radziejowski nie mógł przegapić takiej okazji, przy czym w równej mierze co niezwykła uroda młodej jeszcze wdowy pociągał go stan jej posiadania. Udało mu się ubiec innych konkurentów z Jerzym Sebastianem Lubomirskim na czele i Elżbieta Kazanowska stanęła z Radziejowskim na ślubnym kobiercu, zawierając przy tym umowę małżeńską, która czyniła z oblubieńca również szczęśliwego współdziedzica jej ogromnego majątku. Jeśli jednak Radziejowski myślał, że kolejna żona będzie równie uległa jak dwie poprzednie, to mocno się przeliczył. Okazało się, że niepospolita uroda Elżbiety stanowi doskonałe uzupełnienie jej charakteru: była silna, zdecydowana i umiała postawić na swoim. Szybko rozpoznała prawdziwą naturę męża i zaczęła nim pogardzać. Radziejowski, który mimo to, a może właśnie z tego powodu zapałał do Elżbiety prawdziwą namiętnością połączoną z dziką zazdrością, przeżył dodatkowy wstrząs, kiedy rozeszły się plotki o jej romansie z królem. Kwestię tę bardzo delikatnie, pozostawiając wszakże szerokie pole domysłom, ujął historyk Eugeniusz Starczewski: „Jak daleko miłostki te sięgały, rzecz ta zdaje się pozostanie na zawsze niewyjaśnioną; że jednak, przynajmniej ze strony króla, były pewne grzechy, jeżeli nie w uczynkach, to w chęciach, to zdaje się nie ulega wątpliwości”. Nie ulega także wątpliwości, że dla wyczulonego na każdy objaw oziębłości ze strony żony Radziejowskiego „chęci” mogły stanowić równie ciężki i niewybaczalny grzech co „uczynki”. W 1650 roku, korzystając ze wsparcia królowej Marii Ludwiki, Radziejowski kupił urząd podkanclerzego koronnego, co wywołało kolejny zatarg z marszałkiem Lubomirskim. Prawdziwy skandal wybuchł jednak w następnym roku podczas wyprawy beresteckiej przeciw Kozakom. Król i podkanclerzy wyruszyli na nią wraz ze swoimi małżonkami. Maria Ludwika powróciła jednak do Warszawy, a jedną z osób przysyłających jej informacje z Ukrainy był Radziejowski. Obok relacji z obozu i niepochlebnych opinii o sposobie prowadzenia kampanii przez władcę w jego listach znalazło się miejsce dla sugestii o romansie Jana Kazimierza z podkanclerzyną. Jeden z listów wpadł w ręce króla i Radziejowski znalazł się w centrum wywołanej przez siebie burzy. Za jednym zamachem utracił zaufanie Marii Ludwiki i wystawił się na gniew monarchy, który odsunął go od udziału w radzie. Przede wszystkim jednak uczynił sobie z własnej żony jawnego i zawziętego wroga. Po powrocie do stolicy pani Radziejowska bezskutecznie usiłowała przekonać królową o swojej niewinności, a następnie czym prędzej wszczęła kroki rozwodowe i na wszelki wypadek, aby uniknąć skutków gniewu męża, schroniła się w jednym z warszawskich klasztorów. Aż tak wielki pośpiech i zapobiegliwość z pewnością nie były potrzebne, gdyż podkanclerzy przeżywał pod Beresteczkiem swoje dni chwały i zażegnanie konfliktu małżeńskiego odłożył na później. Kiedy trzydniowa batalia z Kozakami i Tatarami zakończyła się świetnym zwycięstwem, a Jan Kazimierz przyjmował gratulacje za śmiałe dowództwo i osobistą odwagę wykazaną na polu walki, Radziejowski, pomimo wcześniejszego oficjalnego pogodzenia się z królem, zemścił się za doznany ze strony władcy, prawdziwy czy urojony, despekt. Za namową podkanclerzego zawiązało się w obozie koło generalne szlachty i pod adresem króla posypały się zarzuty o brak zdecydowanego działania po zwycięskiej bitwie i w konsekwencji o dopuszczenie do ucieczki Chmielnickiego wraz z ocalałymi oddziałami wojsk. Do większego rokoszu szczęśliwie nie doszło, ale część szlachty, ochoczo nadstawiwszy ucha na podszepty Radziejowskiego i jego stronników, opuściła obóz. Ograniczyło to możliwość poprowadzenia ofensywy w głąb Ukrainy i zakończenia wojny z Kozakami. Po powrocie do Warszawy podkanclerzy usiłował bezskutecznie porwać żonę z klasztoru i rozpoczął antydworską agitację. Rosnąca z dnia na dzień liczba stronników popychała Radziejowskiego do coraz brutalniejszych ataków i żądań. Domagał się wakującej po śmierci Mikołaja Potockiego buławy wielkiej. Nie powinno dziwić, że rozsierdzony król tylko wyczekiwał sposobności do odpłacenia swemu poddanemu pięknym za nadobne. Grudniowy najazd i zatarg ze Słuszkami dał do tego doskonały pretekst.
Podkanclerzego nie miał kto bronić, gdyż przy królu nie było przychylnych mu senatorów, a sam Radziejowski nie zamierzał występować przed sądem w podwójnej roli podsądnego i adwokata, toteż czym prędzej wyjechał z Warszawy, rozsyłając jedynie listy wyjaśniające motywy swego zachowania. Już 13 stycznia instygator koronny, czyli oskarżyciel, Daniel Żytkiewicz wniósł przeciwko Radziejowskiemu oskarżenie o pogwałcenie artykułów marszałkowskich w związku z zaburzeniem spokoju i udziałem w strzelaninie pod bokiem króla. Wydarzenia te były z uwagą śledzone nie tylko w Polsce. Warto przypomnieć urywek listu, jaki Pauwels (Paulus) Pels, komisarz holenderski w Gdańsku w latach 1638–1659, utrzymujący kontakty nie tylko z własnym krajem, wysłał z Gdańska do królowej Szwecji Krystyny. „Podkanclerzy łomżyński [sic!], który poślubił wdowę po zmarłym marszałku Kazanowskim i bardzo źle z nią żył, został przez jej brata gwałtem wyrzucony z dworu, należącego niegdyś do Kazanowskiego, niedaleko Zamku Królewskiego, który to dwór, zgromadziwszy pewną liczbę ludzi, zamierzał odebrać, ale mu się to nie udało. Wtedy odjechał do swoich dóbr, a brat niewiasty za nim, tak iż sprawy te mogą przybrać osobliwy obrót, przy czym podkanclerzy wielu Mazurów, tamci zaś wielu Litwinów zebrali”. Pomyłki w zakresie faktów nie są tu tak istotne jak treść, która zawiera się w słowach mówiących o możliwości przyszłego osobliwego obrotu opisanych zdarzeń. Pels okazał się wnikliwym obserwatorem, ale chyba nawet on sam nie sądził, że aż tak realne okażą się niebawem jego przypuszczenia. Minął zaledwie tydzień od postawienia zarzutów, a wyrok był już gotowy. Tempo doprawdy niezwykłe i przy opieszałości sądów w Polsce rzadko spotykane, co świadczyło o tym, że królowi bardzo zależało na zniszczeniu Radziejowskiego. I wyłącznie jego. Orzeczenie nie pozostawiało w tym względzie żadnych wątpliwości: za napad „sposobem wojennym”, zabójstwo i obrazę majestatu podkanclerzy został skazany na śmierć, infamię i konfiskatę majątku. Podskarbi Słuszka i jego siostra, którzy zawinili w nie mniejszym stopniu, a byli przecież prowodyrami, jako karę otrzymali jedynie pięćdziesiąt osiem tygodni wieży. Orzeczony rok z niewielkim okładem w zamknięciu dało się przeżyć, tym bardziej że żona Radziejowskiego odzyskała wolność już po czterech miesiącach, a jej brat jeszcze wcześniej. Zarówno to przedterminowe zwolnienie, jak i późniejszy powrót rodzeństwa do łask króla jednoznacznie świadczą o ukartowaniu procesu i osobistych motywach Jana Kazimierza, który nie wybaczył Radziejowskiemu jego wcześniejszych przewinień i wykorzystał nadarzającą się sposobność, by wyeliminować go z życia publicznego. Nie przewidział jedynie ceny, jaką przyszło mu za to zapłacić.
Konflikt Hieronima Radziejowskiego z królem jest jednym z najsłynniejszych i najbarwniejszych zatargów personalnych w polskiej historii. Portret Hieronima Radziejowskiego (według Hendrika Münnichhovena) z ok. 1651 roku.
Wyrok na Hieronima Radziejowskiego zapadł 20 stycznia 1652 roku, zaledwie na sześć dni przed zebraniem się sejmu. Było najzupełniej jasne, że jego sprawa musi wypłynąć podczas obrad i spolaryzuje nastroje. Wielu się tego spodziewało. Chyba jednak nikt nie znał prawdziwych motywów, jakimi kierował się w owej sprawie polski monarcha. Nie działał on bynajmniej tylko pod wpływem emocji i osobistej nienawiści do Radziejowskiego. Zdaniem Adama Kerstena „Jan Kazimierz pragnął pokonać podkanclerzego, by opierając się na regalistycznej grupie magnackiej, zneutralizować opozycjonistów i przeprowadzić obrady sejmu zgodnie z wolą dworu. Świadomie uczynił z dworskiego zatargu konflikt polityczny, który wstrząsnął całą Rzeczypospolitą”. Radziejowski zamierzał się bronić na sejmie i miał poważne szanse na zwycięstwo. „Podtrzymywało go przekonanie, bynajmniej niepozbawione podstaw, że wszystko, co czynił, mieściło się w ramach funkcjonujących norm, a postępowanie króla i inspirowanych przez niego urzędników normy te przekraczało”. Miał za sobą przede wszystkim prawo zwyczajowe i brać szlachecką. W normalnych okolicznościach to mogło wystarczyć. Aby wyłożyć wszystkie swoje racje, przygotował nawet specjalną mowę zatytułowaną Votum 1652. Daj Boże szczęśliwe – ale nie było mu dane jej wygłosić. Metoda faktów dokonanych, którą posłużył się król, sprawiła, że wydarzenia następowały zbyt szybko, wznosząc barierę nie do sforsowania. Podkanclerstwo dostało się w ręce starosty oświęcimskiego Stefana Korycińskiego, a starostwa i dzierżawy po Radziejowskim zostały w ekspresowym tempie porozdawane, obdarowani zaś nimi szczęśliwcy znaleźli się siłą rzeczy w obozie jego przeciwników. Szczególnie jedna postać w tym zastępie wydaje się wyjątkowo obrzydliwa: Daniel Żytkiewicz – szlachcic dość marnej konduity i człowiek do specjalnych poruczeń, który najpierw w ramach swoich obowiązków wniósł oskarżenie przeciwko podkanclerzemu, a potem niczym sęp, bezwstydnie i bez zahamowań, pożywił się częścią jego majątku.
Radziejowski chciał podważyć wyrok, wskazując liczne naruszenia prawa w postępowaniu sądowym, ale dopóki nie posiadał listu żelaznego gwarantującego życie, jako infamis musiał się ukrywać. Każdy mógł go bowiem bezkarnie zabić – zwłaszcza dla Słuszków był wymarzonym celem. Najpierw spędził kilka dni w Radziejowicach i Piotrkowie, w klasztorze augustianów, potem przeniósł się do Wiewiórki pod Tarnów, szukając schronienia i pomocy u powinowatego, wojewody krakowskiego Władysława Dominika Zasławskiego. Magnata nazwanego przez Chmielnickiego „pierzyną”, słynącego z niezbyt lotnego umysłu i upodobania do wygodnego życia, fatalnie kojarzącego się też z mało rycerską rolą odegraną podczas osławionej „hańby plugawieckiej”, jak nazwano ucieczkę pospolitego ruszenia spod Piławiec w 1649 roku. Zasławski był senatorem i – zgodnie z ciągle obowiązującym, chociaż w praktyce zarzuconym prawem, wywodzącym się jeszcze z czasów Kazimierza Wielkiego – mógł wystawić podkanclerzemu stosowny glejt bezpieczeństwa. Radziejowski pukał wcześniej do innych magnackich drzwi, ale wszędzie go z większą lub mniejszą delikatnością odprawiono. Wojewoda krakowski czuł do króla osobistą urazę i pomocy powinowatemu nie odmówił. Wyposażony w cenny dokument podkanclerzy czym prędzej powrócił do Piotrkowa, gdzie w trybunale koronnym złożył kilka pozwów przeciwko urzędnikom sądu marszałkowskiego i dwóm reprezentującym go bez upoważnienia adwokatom, szykując się do wielkiego występu na forum sejmowym.
A w Warszawie huczało. Atmosfera była napięta do granic. Jan Kazimierz sprowadził do stolicy wojsko i gwardię królewską, co wywołało wrażenie, że swoje plany wzmocnienia władzy monarszej będzie chciał zrealizować z użyciem siły. Z ust do ust podawano sobie nieudokumentowaną niczym plotkę o groźbach królowej pod adresem posłów, „jeśliby sejm po jej woli nie poszedł”. Dla obserwatorów było widoczne, że może dojść do wybuchu wśród szlachty, a szwedzki dyplomata Johan Kock wspomniał o możliwości rokoszu na miarę tego, jaki wstrząsnął Rzeczpospolitą w czasach Zygmunta III. W błędzie byli jednak ci, którzy myśleli, że Radziejowski może zostać drugim Zebrzydowskim, osławionym rokoszaninem z początku wieku. Wedle dość powszechnej opinii zatarg między królem a podkanclerzym miał charakter wewnątrzdworski: władca najpierw wyniósł Radziejowskiego do wysokiej godności, a następnie go jej pozbawił. Niechęć i niesmak budził sposób, w jaki się to dokonało. Ma zupełną rację Kersten, pisząc, że „Radziejowski nie był na pewno predysponowany do roli symbolu szlachcica, w którego osobie zagrożony jest cały naród szlachecki, postaci sztandarowej w walce o obronę praw i wolności naruszonych przez króla”. Znalazła się jednak grupa posłów, która zdawała się tego nie dostrzegać.
Trybunał koronny przyznał częściowo rację podkanclerzemu, skazując obrońców, ale praktycznie okoliczność ta nie wpłynęła na poprawę jego sytuacji. Król, który pod wpływem postawy szlachty i części posłów na chwilę zmiękł i gotów był przystać na osądzenie Radziejowskiego przed sejmem, porzucił tę koncepcję, ogłosił natomiast i rozesłał po całym kraju uniwersał o nałożonej na poddanego infamii. Jan Kazimierz, coraz bardziej angażując się w sprawę podkanclerzego, która z osobistej szybko stała się polityczną, postanowił pokazać gardłującej szlachcie i niechętnym magnatom, że nie cofnie się wobec żadnych nacisków i doprowadzi rzecz do końca po swojej myśli. Dla Radziejowskiego stanowiło to sygnał, że będzie musiał szukać ocalenia za granicą. Sporządził dwa testamenty, w których znalazło się wiele wątków natury politycznej, napisał listy do króla, do nowego podkanclerzego i do izby poselskiej, po czym nocą 17 lutego, w najgłębszej tajemnicy, wraz z kilkoma zaufanymi ludźmi opuścił Piotrków. Jechał w kierunku Raciborza, ku śląskiej granicy. Podobną drogę i w równie fatalnym nastroju kilka lat później przyjdzie przebyć jego największemu wrogowi.
Kiedy Radziejowski, w scenerii jak z powieści płaszcza i szpady, przy pomocy zaufanych ludzi wymykał się z Piotrkowa, w Warszawie trwał sejm, który stał się areną ostrego starcia opozycji z dworem, nim zaś doszło do jego dramatycznego zakończenia, sprawa podkanclerzego kilkakrotnie stawała się przedmiotem obrad i namiętnych dyskusji. Opozycyjni posłowie wykorzystywali ją na wszelkie możliwe sposoby jako argument w walce przeciwko królewskim planom zwiększenia monarszych prerogatyw. Szlachta z oburzeniem przyjęła sposób potraktowania podkanclerzego i niespotykaną surowość sankcji. Nie tylko jego przyjaciele i stronnicy poczuli się zagrożeni królewską „samowolą”.
Ukazywano byłego podkanclerzego jako ofiarę niesprawiedliwości. Do obrony wykorzystano dwóch jego kilkuletnich synów, Stanisława i wychowywanego na dworze królowej Michała, którzy przedstawili izbie list napisany przez ojca, wyjaśniający motywy działania Radziejowskiego i piętnujący Jana Kazimierza. Najgorętszym obrońcą i rzecznikiem Radziejowskiego okazał się miecznik sieradzki Stefan Zamoyski, współuczestnik dramatycznego zdarzenia z udziałem jego i Słuszki, który w emocjonalnym wystąpieniu zaatakował władcę i senatorów, kończąc je słynnym zdaniem: „U nas lex regnat, non rex”. Słowa „prawo rządzi, nie król”, które Jan Kazimierz przyjął ze zgrzytaniem zębów, usłyszano w całej Europie. Wypowiedź Zamoyskiego cytowana była we wszystkich sprawozdaniach zagranicznych dyplomatów obserwujących obrady polskiego sejmu. Uczynił to również poseł francuski w Sztokholmie, mediator w trwających od pewnego czasu rozmowach polsko-szwedzkich. W przeciwieństwie do kilku innych komentatorów przeprowadził jednak głębszą analizę przebiegu sejmu, wysuwając tezę, która trzy lata później miała się stać jednym z filarów decyzji o ataku Szwecji na Rzeczpospolitą. Francuz stwierdził mianowicie, że „szlachta w Polsce nie ufa swojemu monarsze i na ostatnim sejmie jeden z posłów mówił w jego obecności z obelżywą zuchwałością, wyrzucając mu, że winien się bardziej liczyć z prawami, którym porządek ich republiki podporządkował królów”. Spostrzeżenia francuskiego dyplomaty, tak jak wszystkie wcześniejsze doniesienia dotyczące zatargu z udziałem Radziejowskiego, nie uszły uwadze Skandynawów – a z biegiem czasu coraz silniej się potwierdzały za sprawą działań polskiego monarchy oraz rosnącej wciąż grupy jego osobistych i politycznych wrogów.
Podczas tego pierwszego sejmu w 1652 roku z ust posła upickiego Władysława Sicińskiego padły słowa o jeszcze większej wadze niż te, którymi posłużył się Zamoyski. Kiedy wieczorem 9 marca w związku z tym, że nie udało się dojść do porozumienia w kilku ważnych sprawach, między innymi mianowania członków komisji do rokowań ze Szwecją, usiłowano przedłużyć obrady, Siciński wypowiedział słynne zdanie: „Ja nie pozwalam na prolongację”, po czym opuścił izbę obrad. Następnego dnia próbowano go odnaleźć i skłonić do cofnięcia sprzeciwu, ale Siciński gdzieś się zaszył i burzliwy sejm został zakończony. Poseł upicki, persona mało znana, dzięki kilku słowom przeszedł do historii jako ten, który – mówiąc trochę pompatycznie – szeroko uchylił drzwi przed demonem liberum veto, fatalną dla Rzeczpospolitej możliwością zerwania obrad sejmu bądź – w najbardziej ekstremalnych sytuacjach – wręcz przeciwdziałania ich rozpoczęciu przez jednego deputata. Nie rozstrzygnięto, kto inspirował Sicińskiego. Wiele wskazuje, że był klientem Janusza Radziwiłła i działał za jego namową. Dwór rozpowszechniał wersję, jakoby Siciński wykonywał polecenia Radziejowskiego i jego stronników. Było to dość absurdalne oskarżenie, gdyż jedynie dalej obradujący sejm mógł przekreślić ciążący nad byłym podkanclerzym wyrok i zdjąć z niego infamię. Pomimo zerwania obrad orzeczenie zostało usankcjonowane. Kilka miesięcy później zaś, w sierpniu, podczas następnego sejmu, Radziejowskiego nikt już nie bronił. Ujawniono bowiem jego mocno podejrzane listy do Bohdana Chmielnickiego, a zważywszy, że stało się to wkrótce po rzezi armii koronnej pod Batohem (w starciu z siłami kozackimi w czerwcu 1652 roku), wydźwięk tego faktu zdawał się oczywisty. Byłego podkanclerzego w uchwale sejmowej uznano za zdrajcę i wroga ojczyzny.
Sejm 1652 roku był wyjątkowo burzliwy i zakończył się precedensem użycia liberum veto, na który powoływano się przez następne lata. Konstytucje sejmu 1652 roku.
Radziejowski opuszczał Rzeczpospolitą z rozdartym sercem. Kotłowały się w nim najróżniejsze uczucia: od nienawiści po zawód i głębokie upokorzenie – przede wszystkim jednak z każdym dniem coraz bardziej pragnął zemsty. Poprzysiągł sobie, że wróci do ojczyzny i weźmie srogi odwet na Janie Kazimierzu. Gdy układał rozmaite scenariusze swego powrotu z wygnania, zawsze w triumfie i chwale, na jego twarzy pojawił się grymas. Nie zwracał uwagi na wsie, pola, miasteczka, które mijała jego karoca. Przed oczami miał wciąż znienawidzoną twarz króla, którego obwiniał o wszystkie swoje nieszczęścia. A przecież kiedyś ich wzajemne relacje układały się nie najgorzej...
Kiedy rozeszła się wieść o ucieczce Radziejowskiego za granicę, wielu uważało, że poszuka schronienia w Siedmiogrodzie i będzie namawiał księcia Zygmunta Rakoczego, by ten skorzystał z pomocy Kozaków i sięgnął po polską koronę. Wydawało się to bardzo możliwe, szczególnie że kontakty z Rakoczym utrzymywali najznamienitsi polscy magnaci, a podczas ostatniej elekcji otrzymał on ich silne poparcie. Do grona zdeklarowanych zwolenników rakuskiej kandydatury zaliczali się książę Jeremi Wiśniowiecki, Dominik Zasławski, przede wszystkim zaś Janusz Radziwiłł, nieukrywający swoich politycznych przekonań. Pojawiły się również głosy, że Radziejowski może wybrać Moskwę. Żadna z tych wersji nie okazała się prawdziwa – podobnie jak plotka o jego śmierci. Chociaż Radziejowski pierwotnie rzeczywiście chciał dotrzeć do Siedmiogrodu i namawiać Zygmunta do sięgnięcia po tron Rzeczpospolitej, po drodze otrzymał informację o zgonie księcia, zmienił więc kierunek podróży. Wybrał Wiedeń. Miał wszakże dobre kontakty z wieloma austriackimi dostojnikami, liczył też na życzliwość cesarza, który kilka lat wcześniej podpisał mu list polecający na urząd podkanclerzego.
W sercu cesarstwa Radziejowski ze swoją nieliczną świtą pojawił się pod koniec lutego 1652 roku. Miał w głowie szalony plan, ale by go zrealizować, musiał dotrzeć do samego cesarza. Już na samym początku natrafił jednak na wielkie przeszkody. Ferdynand był dobrze poinformowany o zatargu Jana Kazimierza z jednym ze swoich najważniejszych ministrów i nie zamierzał pełnić funkcji arbitra lub chociażby wysłuchiwać skarg byłego podkanclerzego podczas oficjalnej audiencji. Kontaktu z dworem Radziejowski poszukiwał za pośrednictwem jezuitów i zaufanego lekarza cesarskiego Krafta. W końcu udało mu się spotkać z tym ostatnim i podczas rozmowy w cztery oczy przy suto zastawionym stole, a zapewne i pod wpływem nadmiaru mocnych trunków, wyjawił mu swój plan. Kraft, jeśli nawet był równie pijany jak jego rozmówca (w co można wątpić, raczej bacznie się pilnował, by tego uniknąć), musiał ze zdumieniem i przerażeniem słuchać słów polskiego magnata. Wynikał z nich ni mniej, ni więcej, tylko zamiar dokonania zamachu stanu. Radziejowski, przedstawiając się jako wielki admirator i przyjaciel cesarza, chciał uzyskać od niego pożyczkę i dwa tysiące żołnierzy, aby na ich czele zająć Kraków, a potem – po zjednaniu sobie armii i niechętnej Janowi Kazimierzowi szlachty – pozbawić króla tronu i przerwać jego knowania skierowane przeciwko Ferdynandowi. Biedny Kraft, daleki od jakichkolwiek spisków i wszelkiej polityki, musiał się nieźle spocić, będąc świadkiem pijackich zwierzeń, przez które mógł się uwikłać w niebezpieczną awanturę. Zaraz po spotkaniu z Polakiem wyjechał na kilka tygodni z Wiednia, modląc się, żeby jego nazwiska w żaden sposób nie łączono z osobą byłego podkanclerzego. Ostatecznie Radziejowski zdołał przedstawić swoje plany cesarzowi. Nie osobiście, co prawda, ale przez jego spowiednika, który zgodził się przekazać stosowny memoriał. Uczynił to zapewne za słuszną zapłatą, uiszczoną przez zainteresowanego a conto spodziewanej pożyczki. Ten jednak nie doczekał się ani funduszy, ani przychylnego odzewu ze strony Ferdynanda. Cesarz, nie do końca celnie przewidując dalszy możliwy rozwój wypadków, potraktował propozycje polskiego banity jako fantasmagorie chorego z nienawiści obłąkańca. Kazano mu czekać, aż z treścią memoriału zapozna się tajna rada, co w języku dyplomacji stanowiło grzeczną, ale kategoryczną odmowę. Radziejowski przyjął ją do wiadomości, a zdusiwszy w sobie gniew i zawód, postanowił opuścić naddunajską metropolię. Był w podłym nastroju i na dodatek cierpiał nędzę – tak w każdym razie postrzegał życie na zdecydowanie niższym poziomie niż w kraju. Prawdopodobnie przehandlował wówczas lub zastawił u Żydów wywiezioną z Polski pieczęć kancelarii mniejszej. W tej sprawie Albrycht Radziwiłł jest dla niego chyba zanadto wyrozumiały, pisząc: „Tam podkanclerzy zgubił pieczęć koronną, a znalezioną u Żydów cesarz odesłał królowi przez swego marszałka”. I właśnie wtedy, gdy wszystko wydawało się zmierzać w niepożądanym kierunku, nadeszło wybawienie. Dla wygnańca stał się nim przebywający w Wiedniu sekretarz szwedzkiej rady państwa, wytrawny dyplomata Mattias Biörenklou. Nikt interesujący (a już z pewnością nie polski uciekinier-infamis w randze ministra) nie miał prawa umknąć jego uwadze. Biörenklou, w przeciwieństwie do cesarza i jego doradców, nie potraktował Radziejowskiego jako szalonego fantasty. Patrzył bowiem na niego z zupełnie innej perspektywy. Natychmiast się bowiem zorientował, jak cennym nabytkiem dla jego kraju okazać się może ekspodkanclerzy. Panowie dogadali się zresztą błyskawicznie. Szwed zaproponował Radziejowskiemu wyjazd na Pomorze, a następnie do Sztokholmu. Zadeklarował jednocześnie wszelką pomoc ze strony władz szwedzkich i niezwłocznie powiadomił o swoich ustaleniach dwór królewski oraz feldmarszałka Karola Gustawa Wrangla, któremu podlegały rządy na Pomorzu. Gubernatorem uczyniła go jeszcze w 1648 roku królowa Krystyna i był to wybór ze wszech miar udany. Twardy jak skała, rozkochany w wojnie i bezwzględnie wierny Wrangel, od 1653 roku wiceadmirał floty wojennej, z całkowitym oddaniem pilnował królewskich interesów na szwedzkim Pomorzu, mając również baczenie na Marchię Brandenburską i Meklemburgię. W czasie wojny północnej miał się wykazać niepospolitym talentem podczas walk w Polsce i Danii.
Mattias Biörenklou (na ilustracji) wyciągnął pomocną dłoń do Hieronima Radziejowskiego – dzięki szwedzkiemu dyplomacie polski banita trafił na dwór w Sztokholmie.
Dla Radziejowskiego propozycja szwedzkiego dyplomaty była prawdziwym wybawieniem. Natychmiast wynajął podróżną karetę i przez Wrocław oraz Frankfurt podążył do Szczecina, a stamtąd do siedziby Wrangla w Wołogoszczy. Podróżował w cudzoziemskim przebraniu, ciągle obawiając się skrytobójczego zamachu. Feldmarszałek przyjął zbiega po królewsku. Wydał na jego cześć wspaniałą ucztę, podczas której doszło do wymiany braterskich gestów. Jan Kazimierz szybko się o niej dowiedział, tym bardziej że przybyły akurat do Wrangla polski poseł musiał cierpliwie zaczekać na zakończenie audiencji z udziałem byłego podkanclerzego. To nie mógł być przypadek. Wrangel doskonale wiedział, z kim ma do czynienia, i wysyłał jednoznaczny sygnał, że ludzie pokroju Radziejowskiego mogą liczyć na szwedzką przychylność. Już 1 maja zaopatrzony w listy polecające do królowej Krystyny oraz jej ulubieńca i faworyta, marszałka Magnusa de la Gardiego, infamis opuścił pokład statku i zszedł na ląd w Sztokholmie. Zaledwie trzy dni później odbył spotkanie z królową Krystyną, a zaraz potem został przyjęty przez rzeczonego Magnusa de la Gardiego i kanclerza Axela Oxenstiernę – najważniejsze osoby w państwie (a zarazem dwie jakże istotne figury na polityczno-militarnej szachownicy w czasie potopu). Później Radziejowskiego gościli senatorowie i inne czołowe osobistości. Jak stwierdził cytowany przez Kerstena szwedzki historyk Sven Olofsson: „Wszystkie drzwi otwarły się dla niego”; poseł brandenburski z kolei informował swojego władcę o trwających wiele godzin posłuchaniach z udziałem byłego podkanclerzego. Wszystko to nie było jednak wyłącznie zasługą jego uroku osobistego, chociaż na rozmówcach, może w największym stopniu na Krystynie, zrobił dobre wrażenie. W tym akurat Radziejowskiego niewielu mogło prześcignąć. Doskonałą szkołę odebrał jeszcze w czasach, kiedy był dworzaninem Władysława IV i obracał się w kręgach, w których rej wodził ulubieniec króla, marszałek nadworny Adam Kazanowski. Ten zaś doradzał też władcy w sprawach zupełnie innych niż polityka, organizując – mówiąc oględnie – życie towarzyskie na dworze, przy czym jego relacje z Władysławem nie ograniczały się jedynie do zażyłej przyjaźni. Młodziutki Radziejowski o urodzie Kupidyna nie tracił czasu – uczestniczył w zabawach i od najlepszych uczył się sztuki uwodzenia. W przyszłości owa umiejętność, połączona z ujmującą aparycją, pozwoliły mu odnosić sukcesy w kontaktach z kobietami, a jednocześnie skutecznie ukrywać jego drugie oblicze i skłonność do brutalnych zachowań.
Nagła popularność polskiego dygnitarza na skandynawskim dworze ściśle wiązała się z momentem, w którym pojawił się on w Sztokholmie. Gdyby przybył tu kilka lat wcześniej, kiedy szwedzki oręż był zaangażowany w dobiegającą kresu wojnę trzydziestoletnią, zapewne żadna z wymienionych osób nie poświęciłaby mu specjalnej uwagi. Wiosną 1652 roku sytuacja była zupełnie inna. Skandynawowie wnikliwie obserwowali Rzeczpospolitą i jej sąsiadów, analizując różne możliwe scenariusze polityczne.
Szwedzi dość dobrze orientowali się w stosunkach panujących w Rzeczpospolitej. Do Sztokholmu regularnie nadchodziła poczta dyplomatyczna zawierająca pogłębione analizy poświęcone aktualnym wydarzeniom i rozdźwiękom pomiędzy władcą a poddanymi. Radziejowski okazał się jednak skarbnicą wielu szczegółowych informacji na temat konkretnych osób. Był człowiekiem z tego środowiska, wielu dygnitarzy znał osobiście, niemało słyszał w bezpośrednich rozmowach, wielu rzeczy się domyślał – w sumie wiedza, jaką dysponował, pozwalała na ułożenie ciekawej mozaiki i wyciągnięcie interesujących wniosków.
Osobnik, którego Paweł Jasienica nazwał „jedną z najbardziej odrażających figur w naszych dziejach”, znalazł bezpieczną przystań i miał wszelkie przesłanki, by sądzić, że uda mu się dokonać zemsty.
Już wkrótce.
ŹRÓDŁA ILUSTRACJI
Biblioteka Narodowa: s. 21
Stockholmskällan via Wikimedia commons: s. 8–9
Wikimedia commons (domena publiczna): s. 8–9, 33
Ilustracje zaczerpnięte z publikacji:
A. Kersten, Hieronim Radziejowski. Studium Władzy i opozycji, PIW, Warszawa 1988: s. 17, 28