Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowa powieść Szczepana Twardocha, inspirowana polarnymi wyprawami autora.
Wielka podróż przez Arktykę - ocean, łagry, miłość i przemoc.
Pochodzący z Górnego Śląska Konrad Widuch jest weteranem Wielkiej Wojny, komunistą całym sercem oddanym rewolucji. Po wojnie razem z Karolem Radkiem wyjeżdża do sowieckiej Rosji i wciela w życie proletariacki porządek, walcząc w szeregach Konarmii w wojnie 1920 roku. Rewolucja jednak pożera własne dzieci. Podczas czystek 1937 roku towarzysz Widuch jako „stary bolszewik” zostaje aresztowany, skazany i wysłany do łagru, z którego jednak ucieka i tak zaczyna się jego podróż przez śniegi, lody i tundrę.
Uchodząc przed sowiecką sprawiedliwością w towarzystwie niewidomego wora w zakonie i błatnej imieniem Ljubow, Widuch trafia w końcu do tajemniczej osady, nazywanej przez jej mieszkańców Chołodem. Żyją w niej oni zgodnie z rytmem surowej, polarnej natury, hodują renifery, polują na foki i niedźwiedzie, mówią swoim językiem i nigdy nie słyszeli o Stalinie.
Do czasu…
Chołod jest opowieścią o rozczarowaniu ideami. O losie jednostki rzuconej w wir historii i o chwili wytchnienia, jaką bohater znajduje poza cywilizacją. Jest to jednak tylko chwila, albowiem rosyjski Behemot uparcie podąża śladem ex-towarzysza Widucha.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 519
NOTES KONRADA WIDUCHA
16 CZERWCA 1946
Ja czełowiek?
Był ja kiedykolwiek czełowiekiem?
Wyżej ja zapisał datę. Ja od ośmiu lat nie wiedział, jaki dzień tygodnia, miesiąca, nawet często jaki miesiąc. Tak tylko z grubsza. A teraz wiem. Kalendarz mam obok siebie. Dziś niedziela. Dzień Pański.
Patrzę ja na swoje dłonie. Jedną próbuję rozprostować, przytrzymać notatnik, lewą, bo ja praworęczny, w prawej trzymam ołówek. Obie poznaczone są bliznami po wrzodach, po dawnej chorobie, w prawej brakuje mi jednego paliczka małego palca, odmrożony dawno temu, w lewej nie mam całego małego palca i większości serdecznego, ale to akurat wypadek na wyrębie. Albo i nie wypadek, nie pamiętam już. Może Rebane zrobił to wtedy specjalnie. W końcu jego nazwisko po estońsku oznaczało lisa. Tak mówił. Może specjalnie. Lis. Może gdzieś tam jeszcze leżą te palce, to znaczy kości palców, po trzy paliczki na każdy, w ściółce, w próchnie zagrzebane, pod wiechciami puszycy, z jej szarpanymi wiatrem kłębkami białego puchu.
Nie wiem, jak puszyca po polsku nazywa się ani jak po niemiecku, ale po rosyjsku tak właśnie, пушица, to taka trawa z kłębkami jakby bawełny, rośnie w sendusze, gdzie drzewa już nie sięgają. W Chołodzie z tych kłębków robili knoty do kamiennych lamp na focze sadło, Jukagirka Ibisi nauczyła mnie, jak włókna skręcać w palcach, zawijać, aby powstał z nich zgrabny powrozik, za słaby, żeby służył za juzing, ale chłonny, na knot doskonały. Najlepsza zaś rosła na Siewierze, u stóp wielkiej, dymiącej góry, tam kłęby polarnej bawełny były największe, przędza tak mocna, że można było i nici z niej zrobić.
Ale tam, gdzie ja palce stracił, to nie mogła być puszyca, tam, gdzie ja stracił palce, tam jeszcze były drzewa i gęsty podszyt tajgi, skoro to było na wyrębie, senducha i senduchowa puszyca, i mchy, i płożące się po ziemi wierzby, to było później. Kiedy indziej. Na długo przed wszystkiem.
Może więc leżą pod krzaczkiem pełnym jagód, soczystych i słodkich, jedlimy je na wyrębie, ale trzeba było uważać, bo od niektórych można było pochorować się, a chory tam, w tem miejscu, którego nazwy nie chcę wymawiać, chory tam to był trup.
Może leżą. Żal mi ich nie było, i tak popsute były od ściskania trzonka, zgięte jak pazury, poza tem siedem i dwie trzecie palca ciągle mam, można się z ziemią podzielić dwoma. Wyciągnęły z nich jagody całą słodycz, z tych moich palców, co życie mi je odjęło. A te, co mi jeszcze zostały, wyglądają jak palce mojej prababki, które strawił gościec, powykręcane, połamane i pozrastane. Ale jeszcze mi służą. Na cyngiel nacisną.
Ale czy ja jeszcze czełowiek?
Piszę te słowa powoli, ołówek skrzypi. Wolałbym piórem, ale nie mam pióra. Zresztą tutaj, na siewierze, pióra zamarzają, a ołówek pisze i na mrozie. Chociaż teraz ciepło. Może już gdzieś na świecie mają takie pióra, które piszą i na mrozie.
Duży dał mi ten zeszyt i ołówek, kiedy odchodził. Powiedział, że już go nie będzie potrzebował. To było niedługo po tem, jak złamał mi nos, ale pisać zaczął ja dopiero teraz, po dwóch miesiącach samotności.
Duży nie nazywał się Duży, tylko jakoś inaczej, Jean, albo coś podobnego, nie umiał ja tego wymówić, chociaż mam zanotowane. Mały nazywał się Jules, jak Verne, com go tak chętnie w dzieciństwie czytywał po niemiecku, ale wolał ja na nich mówić tak, Duży i Mały, bo i tak wiele znowu nie pogadalimy, chociaż znam ja kilka języków.
Niemieckiego na przykład nauczył się ja w szkole powszechnej, polskiego później, na kółkach samokształceniowych polskich socjalistów, nie było trudno, bo w domu mówiło się raczej po naszemu, to polski łatwo ja łapał, angielskiego uczył się ja trochę jako dodatkowego w Marineschule i coś rozumiem, chociaż już pewnie wszystko ja zapomniał. Rosyjskiego ja nauczył się dopiero, jak przyjechalimy z Radkiem do Moskwy, no ale nauczył się ja przecież dobrze, siedemnaście lat w Rosyi z tem rosyjskim ja przeżył, z Sofie też mówił ja po rosyjsku, chociaż znała niemiecki lepiej niż ja ruski. Trochę strach byłoby po niemiecku mówić, wiadomo.
Tak czy inaczej, Duży i Mały gadali po francusku, to znaczy gadał Mały, i znał też parę słów po angielsku i parę słów po niemiecku, i początkowo coś tam sobie opowiadalimy, to znaczy znowu głównie Mały opowiadał, ja słuchał, przecież nie będę mu mówił o miejscu, którego nazwy nie chcę wspominać, ani o Chołodzie, ani o Siewierze i jego wielkiej, dymiącej górze. Duży w ogóle prawie nic nie mówił, jakby zapomniał ludzkiego języka.
Może tak naprawdę ja już też w żadnem ludzkim języku ani słowa nie mówię, tylko powtarzam, jak papuga. Nasz komendant, w pierwszym z miejsc, których nazw nie chcę wspominać, wybacz mi to, moja nieszczęsna, bo nieistniejąca czytelniczko, miał taką papugę, zupełnie szarą, tylko z czerwonym ogonem, siedziała w klatce i krzyczała: „К черту Троцкого!” i „Ленин молодец! Сталин молодец!”, ale potem osowiała, wyrwała sobie pióra i w końcu zdechła, i komendant na apelu oświadczył, że to spisek trockistowskich gadów i z tego powodu do roboty będziemy wychodzić godzinę wcześniej.
No i może ja już też jak ta papuga, co przecież nie wiedziała, kto Trocki, czemu tam siedzi sobie w tem Meksyku czy Paryżu, nie wiedziała, kto to Lenin i Stalin, może ja też już tylko słowa powtarzam ze słyszenia, może już nie wiem, co za niemi stoi.
A jednak piszę, prawda? Piszę ja po polsku. Po tem wszystkiem nigdy ja pisania cyrylicą nie polubił, a po polsku, chociaż wiem przecie, że niepoprawnie, to jakoś i tak ja polubił właśnie, bo i łatwo mi nauka przyszła, po tem, jak towarzysze z polskiego PPS-u nam organizowali na Zaborzu kółko samokształceniowe, to się okazało, że ten polski całkiem podobny do tej naszej godki, chociaż bardziej taki nadęty, trochę jakby taki śmieszny hrabia jakiś mówił, i mnie się zdaje, że przez to nadęcie bardziej do pisania zdatny, chociaż mówić po polsku strasznie głupio i mnie zawsze mówić po polsku było wstyd, bo jak czełowiek po polsku mówi, z tymi wszystkiemi panami i paniami, ą i ę, to brzmi od razu, jakby się nadął niczym jakiś polski szlachcic i jakby mały paluszek przy piciu herbaty odchylał niczym skrzydełko ptaszyny delikatnej, no groteskowo czełowiek brzmi, jak po polsku mówi, jak pajac zawsze, a po naszemu to jak trzeba, normalnie, bez nadymania się, jak swój czełowiek, normalnie. I po rosyjsku też normalnie, bez nadęcia, bez panów i pań, i ą, i ę, jak chłop albo baba, normalni, a nie jakieś tam państwo chuj ich tam wie co.
Ale pisać po polsku dobrze, jakoś tak do ręki polski pasuje, nawet te ę i ą się piszą nie najgorzej. No tak to bywa z językoma i gadaniem, i pisaniem.
Nie pamiętam, kiedy ja ostatni raz pisał. Kiedy ostatni raz trzymał ja w dłoni pióro albo ołówek.
W Chołodzie nie było przyrządów pisarskich. Nikt ich nie potrzebował, bo nikt tam nic nie pisał, tylko więcej tak ludzie raczej pamiętali, niż pisali. W duszy wiedzieli. W miejscu, którego nazwy nie chcę wymawiać, też nie było czem pisać, ani po co, ani o czem, chociaż widział ja tam poetę, co na jakichś skrawkach byle gdzie znalezionego papieru zapisywał swoje wiersze, a potem uczył się ich na pamięć, co nie przydało mu się na wiele po tem, jak umarł, normalnie, z gołodu. Ja tam nic nie zapisywał ani niczego nie chciał pamiętać.
Więc jeszcze wcześniej. Dużo wcześniej pisał ja często, prawie codziennie, głównie listy, najpierw do Sofie z wojny i potem po wojnie, gdy nas dyslokowali na Kaukaz, gdzie gołodowalimy i my, i konie, żywione zaparzaną sieczką i słomą zgniłą, z chłopskich strzech dartą. Potem, gdy z Sofie mieszkalimy już razem w Moskwie, to ja pisał do starych towarzyszy, bo nowych ja nie miał, pisał nawet do Niemiec, co było raczej nierozsądne, ale wtedy jeszcze miał ja złudzenia co do wolności w Ojczyźnie Światowego Proletariatu, a potem, gdy po upadku Radka zamieszkalimy w komunałce w Murmańsku, żeby się jak najbardziej przyczaić, zniknąć prawie, to ja już się bał pisać, bo jedno głupie słowo to śmierć przecież. Lepiej było nic nie pisać, ani listu, ani kartki pocztowej, a już nie daj Boże dziennika.
Ale jeszcze lekcje się robiło z Wileną, więc coś się tam pisało z dzieckiem, bukwami w kajeciku, polskiego ani niemieckiego nie mielimy odwagi jej uczyć, chociaż Sofie zwykle mówiła do niej po norwesku, to było wtedy, kiedy urodziła się nam druga córcia, dalimy jej imię Ninel, czyli Lenin czytane od tyłu, wtedy już nic się nie pisało. Wszystkie zapiski, z całego życia, wszystkie notesy, karteczki, listy otrzymane i przez kalkę odbite kopie wysłanych, wszystko wtedy z Sofie spalilimy, a i tak nie pomogło, ale też nie zaszkodziło.
Pamięć niech pozostanie pamięcią, płynna i zmienna jak my, ludzie, materia w nas się wymienia, bo jemy, trawimy, cząstki materii osadzają się w naszym ciele, a inne wydalamy, w naszych ciałach nie ma nic stałego, my z materii jak fala z wody, pojawiamy się, pęczniejemy jak fala i gaśniemy, a nasza pamięć z nami, zmienna, odbicie odbicia, więc dobrze, że wszystko, co mielimy zapisane, spalilimy. Nie było mi żal ani teraz mi nie żal. A to piszę tylko dlatego, że nikt tego nie przeczyta, moja droga, acz nieistniejąca czytelniczko.
Więc może ostatni raz ja pisał wiele razy, raz za razem, ledwie trzymając podane mi pióro w połamanych palcach, siedząc przy stole naprzeciwko tego miłego, życzliwego czełowieka o wyglądzie dystyngowanego profesora albo chirurga, szpakowate włosy, okrągłe okulary w drucianych oprawkach na nosie, siwy, krótko przystrzyżony wąs, gładkie policzki i nawet zapach jakiejś dobrej wody kolońskiej. Angielskiej pewnie. Jak jakieś rzeczy dobre dla czełowieka, to konieczno angielskie one są. Tylko ich polityka chujowa. Więc on tak jak profesor wyglądał, angielski nawet, szlachetny z tym wąsem.
Tylko mundur mu jakoś nie pasował. Nie dlatego, żeby źle był odszyty, zieloną gimnastiorkę odszytą miał wspaniale, dopasowaną do sportowej zresztą figury jego, na pewno na miarę obstalowaną razem z niebieskimi bryczesami z wąskim czerwonym lampasem, jak to oficerowie za dawnych czasów sobie obstalowywali. Po prostu nie pasowała jakoś do spokojnej, życzliwej twarzy ta gimnastiorka z karminowymi patkami na kołnierzu i z dystynkcjami majora, i z godłem NKWD z mieczem i tarczą na ramieniu starannie wyhaftowanem i zapinana na trzy mosiężne knefle, które tak dobrze pamiętam, te knefle.
Ja trzymał w dłoniach ołówek albo pióro, czełowiek o twarzy profesora podsunął mi papier, cały zapisany na maszynie w niby moje, chociaż nie moje, słowa. Zapytał, to co, Konradzie Wilgelmowiczu, zapalicie? Pokiwał ja głową albo i nie pokiwał, ale on wyjął z biurka ozdobne pudełko papierosów Trojka, drogich. Na zewnątrz miały wymalowaną staroruską scenę z trójkonnym zaprzęgiem, od wewnętrznej strony dekla wymalowany znowu pięknie widoczek Kremla. Odwinął ozdobny papier, wyjął z pudełka grubego papierosa o złotym ustniku, zapalił, zaciągnął się raz, żeby nie zgasł, po czem włożył mi w rozbite, spierzchnięte usta, wcześniej również samemu odkręciwszy śrubę mocującą do blatu biurka deskę, w której tkwiły obie moje ręce.
Sam to zrobił, ponieważ zwolnił już wcześniej starszynę, któren zajmował się takimi sprawami. Niech idzie do domu, dzieci ma, niech ojca pooglądają, bajki im poczyta, radia posłuchają, powiedział, uśmiechając się ciepło.
Moje ręce tkwiły wcześniej płasko na blacie, zamocowane do biurka deską z wycięciami, żeby czełowiekowi o twarzy profesora wygodniej było przekonywać mnie do tego, bym przyznał się do winy, czegom ja jednak zrobić nie chciał, przynajmniej przez jakiś czas, wierząc mocno, że Sofia, Ninel i Wilena są już bezpieczne.
A jeśli nawet nie były jeszcze bezpieczne, to inne im groziły niebezpieczeństwa niż taka piwnica, w której siedział ja razem z tem czełowiekiem o miłej twarzy profesora, i to go gniewało, że nie może się przez Sofie, Ninel i Wilenkę do mnie dostać, o to też pytał, gdzie są, gdzie, i to nie było mądre, że pytał, bo już nie mógł mi powiedzieć, że je złapali.
Zresztą wiedział ja, że nie złapali. No więc gniewał się na mnie major o twarzy profesora, to i dłonie miał ja płasko na blacie przytrzymane tymi zmyślnymi dybami na zawiasie, a towarzysz major walił w moje dłonie młotkiem, więc ja starał się zaciskać w pięści, zresztą wcale się nie starał, zaciskał ja je odruchowo, szarpiąc się i wrzeszcząc, na nic oczywiście, bo piwnica głęboko, a biurko towarzysza majora starannie przykręcone do podłogi.
Miły towarzysz major nie życzył sobie, żebym zaciskał dłonie w pięści, więc rozprostowywał mi jeden palec po drugim i każdy przybijał do blatu biurka, przez paznokieć, cienkimi, tapicerskimi gwoźdźmi, wtedy ja zemdlał i towarzysz major sam musiał wstać, wziąć wiadro i ocucić mnie tą lodowatą wodą, bo, jak ja pisał, starszynę już puścił do domu, niech tam dzieci ojca mają.
No i ja wtedy zdecydował, że co tam, podpiszę. Może już dość. Wszyscy w końcu podpisują, mówił major i miał rację, obcęgami powyciągał gwoździe, delikatnie, żeby nie bolało za mocno, jak wyciąga, odkręcił deskę, co trzymała moje dłonie na blacie, dał w te krwawiące i drżące dłonie papierosa o złotym ustniku, dał papier i ołówek i powiedział, no to podpiszcie, Konradzie Wilgelmowiczu, i na dziś będziemy mieli z głowy, no to podpisał ja, bo co ja miał nie podpisać.
Myślę, że chyba właśnie wtedy ja ostatni raz pisał. To znaczy potem jeszcze coś podpisywało się, na pewno, potem przecież wisiał ja jeszcze nagi pod sufitem, podwieszony za związane za plecami nadgarstki, i towarzysz major przekonywał mnie, żebym, skoro już się ja przyznał do bycia polskim szpiegiem, wydał jeszcze moich współpracowników. Zdawało mi się, że przyznawał się ja wcześniej do bycia szpiegiem niemieckim, ale przecież ja nie zwracał uwagi na tę nieścisłość, skoro ciężar mojego ciała wyrywał mi wykręcone ramiona z barków. Wydał ja w końcu, nie pamiętam już kogo, każdego, o kogo pytali, nawet że Sofie szpiegowała dla Norwegów, ale jeszcze nie wtedy, wtedy ja mówił, że tylko ja był szpiegiem, więc w końcu mnie odwiązał starszyna, którego akurat wtedy major do domu nie puścił, rozkrzyżowali mnie na kształt litery X, kończyny do przykręconych do podłogi żelaznych kółek przywiązawszy, i starszyna wziął lutlampę, po czem chwycił w garść moje genitalia, zacisnąwszy je tak, że mój chwost i jajca wystawały z tej jego garści, jakby już je od mojego ciała oddzielił. Ale nie oddzielił, o czem się przekonał ja, gdy lutlampy użył.
No i wtedy też jeszcze ja pisał, podpisywał, co kazali, a potem nawet własnoręcznie trzęsącą się ręką spisywał jakieś zeznanie, plastrem mi musieli kciuk z palcem wskazującym i środkowym razem z ołówkiem skleić, spisywał ja, plamiąc papier krwią trochę, za co mnie major dobrotliwie skarcił, palcem pokiwał jak belfer w szkole powszechnej. Do czego się ja przyznał, nie pamiętam, do wszystkiego.
Potem już jakoś nie było okazji pisać. I nie chciał ja.
Po co pisać, za dużo już napisane.
Uchodził ja potem za szczęściarza. Po pierwsze dlatego, że kiedy po mnie przyszli, to ja próbował uciec, przez okno. Jakże mi tego zazdrościli potem, jeden profesor, podobno entomolog i jakby tego nie było dość, to jeszcze Żyd, opowiadał mi na wyrębie, że jak przyszli po niego, to im jeszcze herbaty zrobił, i to po tem, jak mu już pasek i sznurówki zabrali, bo on przecież niewinny i to musi być pomyłka. Kiwali głowami, herbatę, owszem, wypili i mówili, że tak, tak, na pewno pomyłka, chodźcie z nami, wyjaśnimy, brać nic nie trzeba, u nas ciepło, nakarmimy, jak zgołodniejecie. No i poszedł, i dali mu paragraf 58-2 i dychę jak w pysk, a entomolog nigdy sobie nie wybaczył, że tej herbaty im zrobił, jak przyszli, że po dobroci poszedł, bo to przecież pomyłka i wszystko się wyjaśni. Wszyscy tak to wspominali, że przecież niewinni, więc cóż takiego, pójdą, wszystko się wyjaśni.
No i się wyjaśniało, jak im palce łamali, jak podtapiali albo jak bili bez przerwy, przez godzinę, zawiniętych w dywan, jeśli ich zeznania były na procesie potrzebne, gdzie musieli wyglądać przyzwoicie, a nie jak mięso na bitki tłuczkiem rozklepane.
A ja wiedział. I zazdrościli mi tego towarzysze moi w miejscu, którego nazwy nie chcę wymieniać, wiedział ja, tak że próbował ja uciec, a jednego z tych, co mnie aresztowali, nawet w pysk ja strzelił. Zrobił ja wszystko, co mógł. Ja nie poszedł po dobroci, o nie.
Ktoś mógłby pomyśleć, że żadna różnica, w miejscu, którego nazwy nie chcę wymieniać, siedział ja tak samo jak oni, a jednak różnica, jak się siedzi z dychą i w nocy czełowiek pyta sam siebie, co by było, gdyby stawił opór. Ja sobie tego pytania zadawać nie musiał, a profesor owszem, co w zasadzie nie miało też specjalnego znaczenia, że sobie to pytanie zadawał, bo go w końcu dwóch worów, to wspomniany wcześniej Rebane i niejaki Gabaidze, o którem opowiem potem, otóż ci dwa urki go zgwałcili i zabili pewnej nocy, po tem jak na wyrębie procentu wyrabotki oddać nie chciał Gabaidzemu. Dwa dni wcześniej kazali zekowi, co się zajmował więziennymi obrazami, wytatuować profesorowi na czole słowo „петух” i gwiazdę Dawida, po tem jak zmusili go do uczynienia Gabaidzemu usługi ustami, do gardła nóż przykładając. Oczywiście był to tatuaż przymusowy, profesor nawet nie próbował się przed nim bronić, bo wiedział, co będzie, jak odmówi – Rebane powiedział, że jak będzie się rzucał, to mu toporem łeb odrąbie i na odrąbanym „петух” wydziarają, więc jak tam profesor woli. No więc wolał na głowie nieodrąbanej. I potem, następnego dnia, leżąc nocą ciemną na pryczach, wszyscy udawalimy, że wcale nie słychać, jak się Rebane z Gabaidzem śmieją i dyszą, i jak profesor wyje, jak go przełożyli przez ławę, ręce do nóg ławy przywiązali, ściągnęli z zadka spodnie, Gabaidze mu pętlę na szyję założył i zaciągnął, żeby profesor nogami nie kopał, że jak będzie kopał, to zaduszą, no to i nie kopał, przyduszony od razu, i Rebane, wielki, wytatuowany, z Leninem i Stalinem na piersi, z pagonami na ramionach, z babą rozkraczoną na brzuchu, z symbolami i literami na dłoniach, stanął za profesorem, chwycił go za biodra jak babę i gwałcił, i dyszał, a my wszyscy udawali, że nic a nic nie słyszymy, i tylko jak tak rano entomologa zastalimy, kiedy trzeba było do roboty wstać, przełożonego przez tę ławę, chołodnego już, z zadkiem ciągle wypiętym, spodnie u kostek, z rękami do nóg ławy przywiązanego i z gębą siną zupełnie, i językiem wywalonym, sczerniałym, to nieswojo trochę było.
Ale tylko niektórem.