Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kolejny tytuł z serii młodzieńczych powieści i opowiadań Szczepana Twardocha!
Pojedynki, wielkie namiętności i różne oblicza szaleństwa.
Joachim von Egern, rotmistrz huzarski, kochał wojnę, choć znał ją tylko z opowieści ojca. Jednak prawdziwa wojna postawi przed młodym szlachcicem niełatwe wyzwania.
Szesnastoletnia Anna Pawlas wyszła za mąż za Franza i urodziła syna. Ale to jej nie wystarcza. Żądna przygód jak w książkach, przy pierwszej możliwej okazji bez żalu odjeżdża z nieznajomym.
Jorg Szołtysek, emerytowany górnik, stara się żyć chwilą. Mimo to wspomnienia powracają, gdy odwiedza go Fritz Ratschek, jego dawny przełożony. Mężczyźni, uwiedzeni zasłyszaną niegdyś legendą, chcą się przekonać, czy kryje się w niej choć ziarno prawdy.
Bohaterowie debiutanckiego tomu opowiadań Szczepana Twardocha podejmują decyzje pod wpływem chwili, mocnych emocji, w pogoni za ideałami. Jaką cenę przyjdzie im zapłacić za swoje wybory?
„Debiut Twardocha pokazuje, że dramatyzm historii, ich skomplikowanie i niejednoznaczność mają swoje podstawy w jego Hajmacie, który otacza szczególną troską. Świat wyobrażony wywodzi się stąd, a spojrzenie na kwestie społeczne, klasowe, tożsamościowe, niezależnie od tego, gdzie Twardoch umieszcza akcje swoich kolejnych powieści, wracają później emocjonalnie właśnie tutaj. Dlatego pomimo mroku i brutalności wydarzeń w Obłędzie rotmistrza von Egern jest też miejsce na światło”. Anna Cieplak, fragment posłowia
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 300
Obłęd rotmistrza von Egern
Zachód na próżno szuka sobie formy agonii godnej własnej przeszłości[1].
Emil Cioran
Pod ruiny podeszli jedyną drogą – od południa, konie i tak musieli zostawić niżej. Nie mieli szans zdobyć zamku jednym szwadronem. Huzarzy byli dobrymi żołnierzami, ale tutaj trzeba by samobójców, kawalerzyści zaś kochali swego dowódcę właśnie za to, że nie kazał im umierać na próżno.
Dowodzący szwadronem rotmistrz zablokował tę jedyną drogę, wiedział, że powstańcy są zbyt wyczerpani, aby robić jakieś wycieczki. Poza tym nie mieli dokąd się przebijać. Tak naprawdę to już nie była wojna – po bitwie pod Aigey powstanie skończyło się, definitywnie i zupełnie. W bitwie wygranej karnymi szeregami grenadierów lekka kawaleria, w tym szwadron jego huzarów, nie odegrała żadnej roli – po wszystkim wysłano go w pościg z rozkazem dorzynania niedobitków. I tak to trwało już kolejny miesiąc.
Joachim von Egern został oficerem kawalerii, aby w szalonym galopie rozbijać szeregi bagnetów, a stał się gończym psem, szczutym na wydającego ostatnie tchnienie zwierza. I tak nie było to najgorsze z zadań, jakie przyszło mu wypełnić; nieraz jego szwadron ganiał po lesie żołnierzy spod własnych sztandarów. Łapał dezerterów – zazwyczaj też jego huzarzy jechali złowieszczo po bokach i z tyłu długich kolumn liniowej piechoty, odbierając infanterii nadzieję na szczęśliwą ucieczkę. Nienawidzono ich za to, a on odwdzięczał się piechocie podobną nienawiścią. Huzarzy również nie przepadali za pracą gończych psów, ale pełnili swoją służbę sumiennie. Kiedyś dziwił się tej sumienności. Sądził, że jego ludzie, podobnie jak on, pragną wojny. Wojny jako próby charakterów, wojny jako symfonii męstwa i odwagi. Jednak pierwsza bitwa, w której widzieli dywan trupów z regularnym wzorem niebiesko-żółtych mundurów piechoty upstrzonych czerwonymi kontrapunktami krwi, przekonała ich, że gonienie po lasach dezerterów nie jest najgorszym, co mogło ich spotkać.
Większość żołnierzy Joachima siedziała w siodle, zanim jeszcze dobrze nauczyła się chodzić. Jego szwadron w bitwie pod Maygaroszag przeszedł przez pułk kirasjerów, zostawiając za sobą puste siodła i kaski walające się po zrytym kopytami polu. To dzięki swoim Madziarom do galowego munduru mógł założyć na szyję gwiazdę na czterokolorowej wstążce, spoczywającą obecnie w kufrze. Lecz teraz znów byli gończymi psami i używali raczej arkana niż szabli.
Rotmistrz Joachim von Egern kochał wojnę, pokochał ją dzięki młodzieńczym lekturom i opowiadaniom ojca. Kochał ją, obcując od dzieciństwa z heroiczną historią swojego rodu, opowiedzianą w panopliach wiszących na murach rodzinnego domu – starych, przykurzonych i pordzewiałych szablach, pistoletach pancerzach, broni zwycięzców i zwyciężonych. Trofea pomieszane z orężem ich zdobywców. Nikt już nie wiedział, co należało do pradziada, co do jego wroga. Joachim kochał taką wojnę. Nienawidził zaś tej, w której przyszło mu brać udział. Nienawidził zadań, jakie musiał wykonywać. I powstańców, za to, że mimo absolutnej klęski nie chcieli się poddać. Póki mogli, uchodzili przed nim z desperacją, ale też szybko, zacierając wprawnie ślady, jakby mieli określony cel tej ucieczki, miejsce, w którym zdołają się ukryć – chociaż wiedzieli dokładnie, że te góry to matnia. Nienawidził ich, bo wybrali tak dobre miejsce do obrony.
W ruinach schroniło się ich czterdziestu, zabiedzonych, rannych, z resztkami amunicji, i około trzech setek cywilów, przede wszystkim kobiety i dzieci. Ich synowie, mężowie i ojcowie spoczęli pod cienką warstwą ziemi, nieopodal Aigey, Negg, Maygaroszag, i wielu innych jeszcze mieścin czy wiosek, których nazw nikt nie pomni. Joachim nienawidził powstańców – widział, co zrobili z jego rodakami w stolicy, wiedział, czym stanie się jego ojczyzna bez południowych portów – ale nie mógł odmówić im męstwa i determinacji, tak jak nie mógł ich odmówić całemu temu narodowi.
Powstańcami dowodził młody, osiemnastoletni chłopak, książę, jak mówiono. Joachim zaproponował mu przez posłów, że wypuści kobiety i dzieci z ruin, niech idą wolne. Ten dumnie odpowiedział, że nie jego wolą jest zatrzymywać te biedne niewiasty. Jeżeli chcą, mogą odejść, ale żadna nie chce, bo twierdzą, że lepiej im zginąć tutaj, wiążąc swym mężom bandaże, niż zdać się na łaskę psa. Rotmistrz dwa dni stał, nie wiedząc, co dalej czynić.
Droga do ruin była wąziutką ścieżką w skale, dawni budowniczowie fortecy wiedzieli, co robią – dziesięciu strzelców mogło bronić się tutaj przed setkami czy tysiącami, oczywiście przy dostatecznej ilości amunicji. Powstańcy nie mieli jej za dużo, ale na pewno więcej niż Joachim ludzi, a strzelali świetnie. Sprawę mogłaby rozwiązać artyleria, jego szwadron prowadził dwa lekkie, górskie działka, jednak tej nie chciał użyć, nie zwykł bowiem strzelać do kobiet. Nie mógł też po prostu wziąć ruin szturmem, bo woltyżerskie zdolności jego huzarów były tutaj na nic. Gdyby pobiegli wszyscy, jak piechota, do ataku, paru może dotarłoby do murów, dosłownie kilku. Joachim znał matki swoich żołnierzy, dlatego nie chciał, żeby umierali niepotrzebnie.
Po dwóch dniach siedzenia na kamieniu i tępego przyglądania się zarysowi murów i zatkniętej na nich dumnie chorągwi – symbolowi uporu i wierności sprawie przegranej – Joachim podjął decyzję. Włożył galowy mundur, kazał zawiązać białą flagę na drążku, zabrał dwóch swoich ludzi i poszedł. Cały jego rozsądek krzyczał, że należy posłać z wiadomością żołnierza, że przecież powstańcy, zabijając go, pozbawią oddział dowódcy. Jednak za nic miał rozwagę, co sam uświadamiał sobie z niejakim zdziwieniem. Stanął pod dziurą w murze, która kiedyś była bramą, i wrzasnął, że chce rozmawiać z komendantem. Sądził, że jeżeli usłyszy odgłos spalanej podsypki, poprzedzający wystrzał, zdąży uskoczyć. Wytężał więc słuch, wyczekując tego dźwięku. Nic takiego jednak nie nastąpiło.
Po kilku chwilach wyszedł ku niemu młody chłopak, wysoki, szczupły i piękny. Miał kruczoczarne, długie włosy, jak większość mężczyzn tutaj, ale cerę jaśniejszą, rysy szlachetniejsze od współbraci. Trzymał się prosto i dumnie, jego postawa wspaniale harmonizowała ze strojem, który, pozbawiony orientalnego przepychu, był romantyczną mieszanką mody tutejszej i munduru wojskowego. Lewą dłoń opierał na huzarskiej szabli, takiej samej jak szabla Joachima. Widząc spojrzenie rotmistrza, chłopiec przygładził ledwie widoczne wąsy i powiedział:
– Jest u nas taki zwyczaj, że mężczyzna zatrzymuje na całe życie pierwszą broń, jaką własnoręcznie zdobył na wrogu. Ten, któremu zabrałem tę szablę, nosił taki sam mundur jak ty, panie. Skręciłem mu kark, kiedy miałem szesnaście lat. Po co tu przyszedłeś, ułanie, dlaczego nie atakujesz? Nie możemy się układać. Poddać się nie zamierzamy, nic zaś innego nie mam do zaoferowania.
– Jestem huzarem, nie ułanem. Nie atakuję, bo nie zwykłem palić z armat do kobiet i dzieci. Przyszedłem powiedzieć ci, książę...
– Skąd wiesz, żem z książęcego rodu?
– Tak słyszałem, ale wcale nie jestem tego pewien. Przyszedłem powiedzieć, że tylko tchórz albo dziecko chowa się za plecami kobiet. Dlatego nie jestem pewien, czy mam do czynienia z księciem, czy z dzieckiem, czy tchórzem...
Młodzieniec chwycił rękojeść szabli, wyciągnął ją na parę cali z pochwy, lecz kiedy spostrzegł, że Joachim trwa w niezmienionej pozycji, zatrzymał się, chwilę pozostał z klingą na poły wysuniętą, patrząc przeciwnikowi w oczy. Kiedy ten wytrzymał spojrzenie, chłopiec z trzaskiem schował ostrze, zacisnął usta i bez słów odwrócił się i zniknął za murem.
Następnego dnia nad ranem Joachima zbudził wartownik, meldując, że od zamku przyszedł powstaniec z listem. Książę wyzwał rotmistrza na pojedynek. Następnego dnia, rano, u podnóża góry, szable, konno. Joachima nie zdziwiło, że młodzik chciał walczyć w siodle – taki był zwyczaj w tym kraju. Decyzja o pójściu samemu do ruin była szalona, lecz rzeczywistość podołała temu szaleństwu.
Rotmistrz stawił się przed czasem, ćwierć mili od obozu. Pojechał samotrzeć, z Attilą i Imre Orszaghami – braćmi, jedynymi w jego oddziale, których uważał za szlachtę. Nie mieli państwowego patentu, ale pochodzili ze szlacheckiej, choć zubożałej rodziny, i to mu wystarczało. Po chwili od ruin zjechał młody komendant z jednym towarzyszem, siwym starcem. Joachim z podziwem przyglądał się, jak mistrzowsko książę prowadzi konia po arcytrudnej ścieżce. Gdy stanął obok nich, rotmistrz rzekł:
– Zanim zaczniemy się bić, musimy ustalić pewne sprawy.
– Owszem.
– Nasz pojedynek nie będzie zwykłą sprawą honorową, będzie sądem bożym. Zamiast szafować życiem naszych żołnierzy, którym nasze spory są obojętne, postawimy na szali nasze żywoty, książę.
– Wiem, panie. Obraziłeś mnie zbyt nieudolnie, żebym mógł przypuszczać, że uczyniłeś to z intencją ubliżenia. Nie żywię urazy, co najwyżej czuję rozbawienie. Mogłeś, panie, powiedzieć od razu, o co chodzi, zamiast stosować śmieszne wybiegi.
– A zatem jeśli zwyciężysz, książę, dwaj moi obecni tutaj podoficerowie jeszcze dziś zwiną obóz i odprowadzą stąd mój szwadron. Będziecie mogli odejść nie niepokojeni, dokąd zechcecie.
– Dobrze. A jeżeli tobie los będzie sprzyjał, panie, jakie są twoje warunki?
– Tuszę, że obecny z tobą człowiek jest człowiekiem honoru.
– Owszem, to mój stryj, szlachetny Pavelič.
– A zatem, jeżeli ja zwyciężę, złożycie broń, a ja traktował was będę jak jeńców wojennych, i swoim słowem ręczę, że przez innych tak potraktowani będziecie. Ponadto zatroszczę się o los tych nieszczęsnych kobiet... Mam nadzieję, że rozumiesz brak proporcji tutaj, mój książę.
– Naturalnie, to wynika z sytuacji, że tak powiem, taktycznej. Jestem w stanie go zaakceptować. Mam jeszcze prośbę. Obiecaj mi, panie, że jeżeli mnie zabijesz, zajmiesz się moją siostrą. Stryj Pavelič, jedyny jej, poza mną, opiekun, pójdzie do niewoli, a ona nie zniosłaby hańby, która niechybnie stanie się jej udziałem, jeżeli pozostanie bez męskiej opieki. Możesz ją, jeśli ci się spodoba, poślubić, panie, lub wydać za jakiegoś zacnego szlachcica. Kiedy wojna się skończy, wskaże ci miejsce, gdzie zakopany jest skarb, który wystarczy na jej posag.
Joachim zaniemówił. Przyzwyczaił się już, że kobiety traktuje się tutaj inaczej niż w cesarstwie – ale swatanie go z siostrą człowieka, którego zamierzał zabić, wykraczało poza kategorie, w jakich zwykł rozumować. Książę, dostrzegając jego konfuzję, powiedział:
– Widzę, panie, że zdziwiła cię moja prośba. Wiem, że w waszym kraju panują odmienne obyczaje, ale pozwól, że uzasadnię to w następujący sposób: dając sobie pola, przyznajemy sobie nawzajem wartość, zgadzamy się co do naszej równości i honoru. Walcząc ze sobą, stajemy się braćmi. Oddaję ci moją siostrę, panie, bo z chwilą, w której mnie zabijesz, zostaniesz jedynym godnym tego człowiekiem. A zatem czy się zgadzasz?
Joachim milczał przez chwilę. To wszystko miało sens. Wreszcie skinął głową i powiedział:
– Zgadzam się. Zatem bijmy się.
– Jeszcze chwila, wydam jeno dyspozycję szlachetnemu Paveliciowi.
Książę przemówił do stryja w swoim języku, parę zdań zaledwie. Starzec długo patrzył na chłopca, potem spojrzał na Joachima, pokręcił głową. Odmawiał. Dowódca powstańców podjechał bliżej do niego, wyciągnął zza pasa buławę, podetknął ją stryjowi pod nos i warknął coś z wściekłością. Stary z widoczną niechęcią wygrzebał spod grubej koszuli duży, złoty, wysadzany klejnotami krzyżyk zawieszony na rzemieniu, chwycił go między kciuk i palec wskazujący prawej ręki i głośno, uroczyście wymówił słowa przysięgi, niezrozumiałe dla Joachima. Schował krucyfiks, z pietyzmem zawiązał rzemyki koszuli i oskarżycielskim gestem wskazał na rotmistrza, na co książę jeszcze bardziej kategorycznym gestem wskazał na niebo i wyrzucił z siebie kilka ostrych słów. Stary pochylił głowę.
– Zrobi, co mu nakazałem – powiedział młody komendant.
– Nie wątpię – rzekł huzar, ściągając kurtkę.
Joachim pozostał w koszuli, książę obnażył tors – miał wiotką klatkę piersiową nastolatka. Dosiedli koni. Huzar podjechał do swego przeciwnika, podali sobie prawice. Rotmistrz dostrzegł w oczach młodzieńca coś, co mogło uchodzić za sympatię. Rozjechali się, oddalili się od siebie na strzał z pistoletu. Koń powstańca, piękny hiszpański ogier, czuł chyba nadchodzącą walkę, tańczył i parskał. Joachim podciągnął popręg, dobył szabli. Przełożył nadgarstek przez temblak, wodze okręcił wokół lewej ręki, przeżegnał się rękojeścią, machnął parę razy, niby ścinając głowę nieistniejącego piechocińca, i zasalutował przeciwnikowi. Widząc, że ten również jest gotowy, ścisnął łydkami wierzchowca. Książę uczynił podobnie. Po paru krokach kłusa ruszyli ku sobie galopem.
Joachim rozkoszował się pędem. Odchylony, z prawą ręką swobodnie opuszczoną, wyglądał, jakby zapomniał o celu tej galopady. W ostatniej chwili wzniósł szablę, ciął pierwszy. Chłopiec odbił cios, po czym rozdzielił ich impet zderzenia. Zawrócili. Joachim, z rozwianymi długimi włosami, z oczami półprzymkniętymi z rozkoszy, sprawiał wrażenie szaleńca. Zwarli się ponownie. Konie poszły młyńcem, szable na przemian cięły i odbijały cięcia. Po kilku minutach gwałtownej wymiany ciosów książę już wiedział na pewno to, co podejrzewał od samego początku – huzar był od niego o niebo lepszym szermierzem.
Być może Joachim nie miał tak dobrych nauczycieli – ale tuzin lat więcej na karku, tuzin lat spędzonych w siodle z szablą w ręku dawało mu ogromną przewagę, którą sam Joachim również dostrzegał. Gwałtownie osadził konia, pochylił się za łbem i ciął od dołu, potężnie, długim, przeciągniętym, głębokim chlaśnięciem przez brzuch, pierś, aż po ramiona. Chłopiec nawet nie próbował się zasłonić – nie widział cięcia, które rozpłatało gładką skórę jego torsu szeroką bruzdą. Broń wypadła mu z ręki, spojrzał na Joachima i bez jednego jęku czy okrzyku zwalił się na ziemię. Huzar zeskoczył z konia, wziął księcia w ramiona. Młodzieniec spojrzał mu w oczy, z jasnym uśmiechem powiedział cicho:
– Taki szermierz wyśmienity...
Każdej sylabie towarzyszył strumyk krwi z ust, spływający po brodzie.
– Pamiętaj, siostra moja... Ach, cóż za świat, gdyby nie ta wojna, moglibyśmy... Taki szlachetny... Boże!
Książę zamknął oczy i zwisł bezwładnie. Joachim położył jego ciało na ziemi, wstał, cały we krwi. Dopiero teraz zauważył podchodzącego Pavelicia. Za nim szli jego huzarzy, dzierżąc w dłoniach pistolety. Rotmistrz powstrzymał ich ruchem ręki – stanęli, acz niechętnie. Stary zbliżył się, prowadząc konia. Wyciągnął z olstra pistolet, spojrzał Joachimowi w oczy, wyłamał kurek i rzucił mu pod nogi. Podszedł do leżących obok wielkich, omszałych głazów, dobył szabli i złamał ją między kamieniami. Pieczołowicie pozbierał ułomki, włożył do pochwy, odpiął pas, rzucił, po czym siadł obok trupa i zaczął gładzić go po włosach.
Joachim ruchem głowy nakazał Orszaghom powrót do obozu. Odnalazł swoją pochwę, założył kurtkę i dolman, nie przejmując się zakrwawioną koszulą i spodniami, zapiął pas, przypiął szablę, pod pachę wsadził broń księcia, po czym podniósł go i ruszył w stronę ruin. Stary wstał, poszedł za nim. Krew księcia barwiła srebrny szamerunek kurtki, hafty na rękawach, zlepiała w kłaki futro, którym podbity był dolman. Łzy Joachima znaczyły jaśniejsze plamy na piersi chłopca. Kiedy zbliżał się do fortecy, zauważył widzów. Obsiedli każdy załom, każdą dziurę w rozwalonym murze. Patrzyli na niego w milczeniu. Wszedł na dziedziniec. Wszędzie siedziały kobiety, baby, babiny, starcy i dzieci. Pomiędzy nimi stali uzbrojeni powstańcy. Rozstępowali się przed rotmistrzem, schodząc mu z drogi.
Doszedł do środka niewielkiego placu, stanął, położył zwłoki na ziemi, zerwał z ramienia dolman i przykrył głowę i pierś zabitego. Obok umieścił niesioną pod pachą szablę. Podniósł się i odwrócił do starego. Nie zważając na to, czy stryj księcia rozumie jego język, powiedział:
– Macie dwa dni, wyprawcie mu taki pogrzeb, jaki możecie, pochowajcie u stóp góry, nie będziemy was niepokoić. Potem poddacie się.
Stary tylko skinął głową. Joachim odwrócił się i ruszył w drogę powrotną do obozu. Nagle uniosło się łkanie i zawodzenie – jak na komendę wszystkie kobiety zaczęły wykrzykiwać ku niebu swój żal. Ciskały w Joachima grudami ziemi, szarpały go za nogawki, chwytały za szablę, drapały, kiedy je mijał. Nie dostrzegał ich.
Zszedł na dół, w namiocie zdarł z siebie zakrwawione ubranie, wytarł ręce, wdział czyste spodnie i koszulę, wziął konia i pojechał w las.
Pędził na oślep, na przełaj. Zamykał oczy i dawał smagać się gałęziom, nie bacząc, że sieką go aż do krwi. W końcu uderzył czołem o konar i spadł z siodła, tracąc przytomność. Gdy się ocknął – nie wiedział po jak długim czasie – koń stał obok, skubiąc jakiś krzak, on zaś czuł wszystkie żebra i potworny ból w skroniach. Wstał, oparł się o drzewo, po czym zwymiotował. Obolały poszedł w kierunku, jak mu się wydawało, obozu, prowadząc za sobą wierzchowca. Po chwili wyszedł na polanę, na której dwóch mężczyzn piekło na ognisku kurę. Ich obecność tutaj powinna dziwić, jednak Joachimowi wydała się oczywista.
Przypisy