Obłęd rotmistrza von Egern - Szczepan Twardoch - ebook + audiobook + książka

Obłęd rotmistrza von Egern ebook

Szczepan Twardoch

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kolejny tytuł z serii młodzieńczych powieści i opowiadań Szczepana Twardocha!

Pojedynki, wielkie namiętności i różne oblicza szaleństwa.

Joachim von Egern, rotmistrz huzarski, kochał wojnę, choć znał ją tylko z opowieści ojca. Jednak prawdziwa wojna postawi przed młodym szlachcicem niełatwe wyzwania.

Szesnastoletnia Anna Pawlas wyszła za mąż za Franza i urodziła syna. Ale to jej nie wystarcza. Żądna przygód jak w książkach, przy pierwszej możliwej okazji bez żalu odjeżdża z nieznajomym.

Jorg Szołtysek, emerytowany górnik, stara się żyć chwilą. Mimo to wspomnienia powracają, gdy odwiedza go Fritz Ratschek, jego dawny przełożony. Mężczyźni, uwiedzeni zasłyszaną niegdyś legendą, chcą się przekonać, czy kryje się w niej choć ziarno prawdy.

Bohaterowie debiutanckiego tomu opowiadań Szczepana Twardocha podejmują decyzje pod wpływem chwili, mocnych emocji, w pogoni za ideałami. Jaką cenę przyjdzie im zapłacić za swoje wybory?

„Debiut Twardocha pokazuje, że dramatyzm historii, ich skomplikowanie i niejednoznaczność mają swoje podstawy w jego Hajmacie, który otacza szczególną troską. Świat wyobrażony wywodzi się stąd, a spojrzenie na kwestie społeczne, klasowe, tożsamościowe, niezależnie od tego, gdzie Twardoch umieszcza akcje swoich kolejnych powieści, wracają później emocjonalnie właśnie tutaj. Dlatego pomimo mroku i brutalności wydarzeń w Obłędzie rotmistrza von Egern jest też miejsce na światło”. Anna Cieplak, fragment posłowia

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 300

Oceny
3,7 (7 ocen)
3
0
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: EWE­LINA KO­RO­STYŃ­SKA
Ad­iu­sta­cja: WOJ­CIECH ADAM­SKI
Ko­rekta: ANNA DO­BOSZ, ANETA TKA­CZYK
Kon­sul­ta­cja ję­zy­kowa: GRZE­GORZ KU­LIK
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: RA­FAŁ KU­CHAR­CZUK
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Szcze­pan Twar­doch © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2024
Wy­da­nie dru­gie Wy­da­nie pierw­sze, War­szawa 2005
ISBN 978-83-08-07927-0
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Obłęd rot­mi­strza von Egern

Za­chód na próżno szuka so­bie formy ago­nii god­nej wła­snej prze­szło­ści[1].

Emil Cio­ran

Pod ru­iny po­de­szli je­dyną drogą – od po­łu­dnia, ko­nie i tak mu­sieli zo­sta­wić ni­żej. Nie mieli szans zdo­być zamku jed­nym szwa­dro­nem. Hu­za­rzy byli do­brymi żoł­nie­rzami, ale tu­taj trzeba by sa­mo­bój­ców, ka­wa­le­rzy­ści zaś ko­chali swego do­wódcę wła­śnie za to, że nie ka­zał im umie­rać na próżno.

Do­wo­dzący szwa­dro­nem rot­mistrz za­blo­ko­wał tę je­dyną drogę, wie­dział, że po­wstańcy są zbyt wy­czer­pani, aby ro­bić ja­kieś wy­cieczki. Poza tym nie mieli do­kąd się prze­bi­jać. Tak na­prawdę to już nie była wojna – po bi­twie pod Aigey po­wsta­nie skoń­czyło się, de­fi­ni­tyw­nie i zu­peł­nie. W bi­twie wy­gra­nej kar­nymi sze­re­gami gre­na­die­rów lekka ka­wa­le­ria, w tym szwa­dron jego hu­za­rów, nie ode­grała żad­nej roli – po wszyst­kim wy­słano go w po­ścig z roz­ka­zem do­rzy­na­nia nie­do­bit­ków. I tak to trwało już ko­lejny mie­siąc.

Jo­achim von Egern zo­stał ofi­ce­rem ka­wa­le­rii, aby w sza­lo­nym ga­lo­pie roz­bi­jać sze­regi ba­gne­tów, a stał się goń­czym psem, szczu­tym na wy­da­ją­cego ostat­nie tchnie­nie zwie­rza. I tak nie było to naj­gor­sze z za­dań, ja­kie przy­szło mu wy­peł­nić; nie­raz jego szwa­dron ga­niał po le­sie żoł­nie­rzy spod wła­snych sztan­da­rów. Ła­pał de­zer­te­rów – za­zwy­czaj też jego hu­za­rzy je­chali zło­wiesz­czo po bo­kach i z tyłu dłu­gich ko­lumn li­nio­wej pie­choty, od­bie­ra­jąc in­fan­te­rii na­dzieję na szczę­śliwą ucieczkę. Nie­na­wi­dzono ich za to, a on od­wdzię­czał się pie­cho­cie po­dobną nie­na­wi­ścią. Hu­za­rzy rów­nież nie prze­pa­dali za pracą goń­czych psów, ale peł­nili swoją służbę su­mien­nie. Kie­dyś dzi­wił się tej su­mien­no­ści. Są­dził, że jego lu­dzie, po­dob­nie jak on, pra­gną wojny. Wojny jako próby cha­rak­te­rów, wojny jako sym­fo­nii mę­stwa i od­wagi. Jed­nak pierw­sza bi­twa, w któ­rej wi­dzieli dy­wan tru­pów z re­gu­lar­nym wzo­rem nie­bie­sko-żół­tych mun­du­rów pie­choty upstrzo­nych czer­wo­nymi kon­tra­punk­tami krwi, prze­ko­nała ich, że go­nie­nie po la­sach de­zer­te­rów nie jest naj­gor­szym, co mo­gło ich spo­tkać.

Więk­szość żoł­nie­rzy Jo­achima sie­działa w sio­dle, za­nim jesz­cze do­brze na­uczyła się cho­dzić. Jego szwa­dron w bi­twie pod May­ga­ro­szag prze­szedł przez pułk ki­ra­sje­rów, zo­sta­wia­jąc za sobą pu­ste sio­dła i ka­ski wa­la­jące się po zry­tym ko­py­tami polu. To dzięki swoim Ma­dzia­rom do ga­lo­wego mun­duru mógł za­ło­żyć na szyję gwiazdę na czte­ro­ko­lo­ro­wej wstążce, spo­czy­wa­jącą obec­nie w ku­frze. Lecz te­raz znów byli goń­czymi psami i uży­wali ra­czej ar­kana niż sza­bli.

Rot­mistrz Jo­achim von Egern ko­chał wojnę, po­ko­chał ją dzięki mło­dzień­czym lek­tu­rom i opo­wia­da­niom ojca. Ko­chał ją, ob­cu­jąc od dzie­ciń­stwa z he­ro­iczną hi­sto­rią swo­jego rodu, opo­wie­dzianą w pa­no­pliach wi­szą­cych na mu­rach ro­dzin­nego domu – sta­rych, przy­ku­rzo­nych i po­rdze­wia­łych sza­blach, pi­sto­le­tach pan­cer­zach, broni zwy­cięz­ców i zwy­cię­żo­nych. Tro­fea po­mie­szane z orę­żem ich zdo­byw­ców. Nikt już nie wie­dział, co na­le­żało do pra­dziada, co do jego wroga. Jo­achim ko­chał taką wojnę. Nie­na­wi­dził zaś tej, w któ­rej przy­szło mu brać udział. Nie­na­wi­dził za­dań, ja­kie mu­siał wy­ko­ny­wać. I po­wstań­ców, za to, że mimo ab­so­lut­nej klę­ski nie chcieli się pod­dać. Póki mo­gli, ucho­dzili przed nim z de­spe­ra­cją, ale też szybko, za­cie­ra­jąc wpraw­nie ślady, jakby mieli okre­ślony cel tej ucieczki, miej­sce, w któ­rym zdo­łają się ukryć – cho­ciaż wie­dzieli do­kład­nie, że te góry to mat­nia. Nie­na­wi­dził ich, bo wy­brali tak do­bre miej­sce do obrony.

W ru­inach schro­niło się ich czter­dzie­stu, za­bie­dzo­nych, ran­nych, z reszt­kami amu­ni­cji, i około trzech se­tek cy­wi­lów, przede wszyst­kim ko­biety i dzieci. Ich sy­no­wie, mę­żo­wie i oj­co­wie spo­częli pod cienką war­stwą ziemi, nie­opo­dal Aigey, Negg, May­ga­ro­szag, i wielu in­nych jesz­cze mie­ścin czy wio­sek, któ­rych nazw nikt nie po­mni. Jo­achim nie­na­wi­dził po­wstań­ców – wi­dział, co zro­bili z jego ro­da­kami w sto­licy, wie­dział, czym sta­nie się jego oj­czy­zna bez po­łu­dnio­wych por­tów – ale nie mógł od­mó­wić im mę­stwa i de­ter­mi­na­cji, tak jak nie mógł ich od­mó­wić ca­łemu temu na­ro­dowi.

Po­wstań­cami do­wo­dził młody, osiem­na­sto­letni chło­pak, książę, jak mó­wiono. Jo­achim za­pro­po­no­wał mu przez po­słów, że wy­pu­ści ko­biety i dzieci z ruin, niech idą wolne. Ten dum­nie od­po­wie­dział, że nie jego wolą jest za­trzy­my­wać te biedne nie­wia­sty. Je­żeli chcą, mogą odejść, ale żadna nie chce, bo twier­dzą, że le­piej im zgi­nąć tu­taj, wią­żąc swym mę­żom ban­daże, niż zdać się na ła­skę psa. Rot­mistrz dwa dni stał, nie wie­dząc, co da­lej czy­nić.

Droga do ruin była wą­ziutką ścieżką w skale, dawni bu­dow­ni­czo­wie for­tecy wie­dzieli, co ro­bią – dzie­się­ciu strzel­ców mo­gło bro­nić się tu­taj przed set­kami czy ty­sią­cami, oczy­wi­ście przy do­sta­tecz­nej ilo­ści amu­ni­cji. Po­wstańcy nie mieli jej za dużo, ale na pewno wię­cej niż Jo­achim lu­dzi, a strze­lali świet­nie. Sprawę mo­głaby roz­wią­zać ar­ty­le­ria, jego szwa­dron pro­wa­dził dwa lek­kie, gór­skie działka, jed­nak tej nie chciał użyć, nie zwykł bo­wiem strze­lać do ko­biet. Nie mógł też po pro­stu wziąć ruin sztur­mem, bo wol­ty­żer­skie zdol­no­ści jego hu­za­rów były tu­taj na nic. Gdyby po­bie­gli wszy­scy, jak pie­chota, do ataku, paru może do­tar­łoby do mu­rów, do­słow­nie kilku. Jo­achim znał matki swo­ich żoł­nie­rzy, dla­tego nie chciał, żeby umie­rali nie­po­trzeb­nie.

Po dwóch dniach sie­dze­nia na ka­mie­niu i tę­pego przy­glą­da­nia się za­ry­sowi mu­rów i za­tknię­tej na nich dum­nie cho­rą­gwi – sym­bo­lowi uporu i wier­no­ści spra­wie prze­gra­nej – Jo­achim pod­jął de­cy­zję. Wło­żył ga­lowy mun­dur, ka­zał za­wią­zać białą flagę na drążku, za­brał dwóch swo­ich lu­dzi i po­szedł. Cały jego roz­są­dek krzy­czał, że na­leży po­słać z wia­do­mo­ścią żoł­nie­rza, że prze­cież po­wstańcy, za­bi­ja­jąc go, po­zba­wią od­dział do­wódcy. Jed­nak za nic miał roz­wagę, co sam uświa­da­miał so­bie z nie­ja­kim zdzi­wie­niem. Sta­nął pod dziurą w mu­rze, która kie­dyś była bramą, i wrza­snął, że chce roz­ma­wiać z ko­men­dan­tem. Są­dził, że je­żeli usły­szy od­głos spa­la­nej pod­sypki, po­prze­dza­jący wy­strzał, zdąży usko­czyć. Wy­tę­żał więc słuch, wy­cze­ku­jąc tego dźwięku. Nic ta­kiego jed­nak nie na­stą­piło.

Po kilku chwi­lach wy­szedł ku niemu młody chło­pak, wy­soki, szczu­pły i piękny. Miał kru­czo­czarne, dłu­gie włosy, jak więk­szość męż­czyzn tu­taj, ale cerę ja­śniej­szą, rysy szla­chet­niej­sze od współ­braci. Trzy­mał się pro­sto i dum­nie, jego po­stawa wspa­niale har­mo­ni­zo­wała ze stro­jem, który, po­zba­wiony orien­tal­nego prze­py­chu, był ro­man­tyczną mie­szanką mody tu­tej­szej i mun­duru woj­sko­wego. Lewą dłoń opie­rał na hu­zar­skiej sza­bli, ta­kiej sa­mej jak sza­bla Jo­achima. Wi­dząc spoj­rze­nie rot­mi­strza, chło­piec przy­gła­dził le­d­wie wi­doczne wąsy i po­wie­dział:

– Jest u nas taki zwy­czaj, że męż­czy­zna za­trzy­muje na całe ży­cie pierw­szą broń, jaką wła­sno­ręcz­nie zdo­był na wrogu. Ten, któ­remu za­bra­łem tę sza­blę, no­sił taki sam mun­dur jak ty, pa­nie. Skrę­ci­łem mu kark, kiedy mia­łem szes­na­ście lat. Po co tu przy­sze­dłeś, uła­nie, dla­czego nie ata­ku­jesz? Nie mo­żemy się ukła­dać. Pod­dać się nie za­mie­rzamy, nic zaś in­nego nie mam do za­ofe­ro­wa­nia.

– Je­stem hu­za­rem, nie uła­nem. Nie ata­kuję, bo nie zwy­kłem pa­lić z ar­mat do ko­biet i dzieci. Przy­sze­dłem po­wie­dzieć ci, książę...

– Skąd wiesz, żem z ksią­żę­cego rodu?

– Tak sły­sza­łem, ale wcale nie je­stem tego pe­wien. Przy­sze­dłem po­wie­dzieć, że tylko tchórz albo dziecko chowa się za ple­cami ko­biet. Dla­tego nie je­stem pe­wien, czy mam do czy­nie­nia z księ­ciem, czy z dziec­kiem, czy tchó­rzem...

Mło­dzie­niec chwy­cił rę­ko­jeść sza­bli, wy­cią­gnął ją na parę cali z po­chwy, lecz kiedy spo­strzegł, że Jo­achim trwa w nie­zmie­nio­nej po­zy­cji, za­trzy­mał się, chwilę po­zo­stał z klingą na poły wy­su­niętą, pa­trząc prze­ciw­ni­kowi w oczy. Kiedy ten wy­trzy­mał spoj­rze­nie, chło­piec z trza­skiem scho­wał ostrze, za­ci­snął usta i bez słów od­wró­cił się i znik­nął za mu­rem.

Na­stęp­nego dnia nad ra­nem Jo­achima zbu­dził war­tow­nik, mel­du­jąc, że od zamku przy­szedł po­wsta­niec z li­stem. Książę wy­zwał rot­mi­strza na po­je­dy­nek. Na­stęp­nego dnia, rano, u pod­nóża góry, sza­ble, konno. Jo­achima nie zdzi­wiło, że mło­dzik chciał wal­czyć w sio­dle – taki był zwy­czaj w tym kraju. De­cy­zja o pój­ściu sa­memu do ruin była sza­lona, lecz rze­czy­wi­stość po­do­łała temu sza­leń­stwu.

Rot­mistrz sta­wił się przed cza­sem, ćwierć mili od obozu. Po­je­chał sa­mo­trzeć, z At­tilą i Imre Or­sza­ghami – braćmi, je­dy­nymi w jego od­dziale, któ­rych uwa­żał za szlachtę. Nie mieli pań­stwo­wego pa­tentu, ale po­cho­dzili ze szla­chec­kiej, choć zu­bo­ża­łej ro­dziny, i to mu wy­star­czało. Po chwili od ruin zje­chał młody ko­men­dant z jed­nym to­wa­rzy­szem, si­wym star­cem. Jo­achim z po­dzi­wem przy­glą­dał się, jak mi­strzow­sko książę pro­wa­dzi ko­nia po ar­cy­trud­nej ścieżce. Gdy sta­nął obok nich, rot­mistrz rzekł:

– Za­nim za­czniemy się bić, mu­simy usta­lić pewne sprawy.

– Ow­szem.

– Nasz po­je­dy­nek nie bę­dzie zwy­kłą sprawą ho­no­rową, bę­dzie są­dem bo­żym. Za­miast sza­fo­wać ży­ciem na­szych żoł­nie­rzy, któ­rym na­sze spory są obo­jętne, po­sta­wimy na szali na­sze ży­woty, książę.

– Wiem, pa­nie. Ob­ra­zi­łeś mnie zbyt nie­udol­nie, że­bym mógł przy­pusz­czać, że uczy­ni­łeś to z in­ten­cją ubli­że­nia. Nie ży­wię urazy, co naj­wy­żej czuję roz­ba­wie­nie. Mo­głeś, pa­nie, po­wie­dzieć od razu, o co cho­dzi, za­miast sto­so­wać śmieszne wy­biegi.

– A za­tem je­śli zwy­cię­żysz, książę, dwaj moi obecni tu­taj pod­ofi­ce­ro­wie jesz­cze dziś zwiną obóz i od­pro­wa­dzą stąd mój szwa­dron. Bę­dzie­cie mo­gli odejść nie nie­po­ko­jeni, do­kąd ze­chce­cie.

– Do­brze. A je­żeli to­bie los bę­dzie sprzy­jał, pa­nie, ja­kie są twoje wa­runki?

– Tu­szę, że obecny z tobą czło­wiek jest czło­wie­kiem ho­noru.

– Ow­szem, to mój stryj, szla­chetny Pa­ve­lič.

– A za­tem, je­żeli ja zwy­ciężę, zło­ży­cie broń, a ja trak­to­wał was będę jak jeń­ców wo­jen­nych, i swoim sło­wem rę­czę, że przez in­nych tak po­trak­to­wani bę­dzie­cie. Po­nadto za­trosz­czę się o los tych nie­szczę­snych ko­biet... Mam na­dzieję, że ro­zu­miesz brak pro­por­cji tu­taj, mój książę.

– Na­tu­ral­nie, to wy­nika z sy­tu­acji, że tak po­wiem, tak­tycz­nej. Je­stem w sta­nie go za­ak­cep­to­wać. Mam jesz­cze prośbę. Obie­caj mi, pa­nie, że je­żeli mnie za­bi­jesz, zaj­miesz się moją sio­strą. Stryj Pa­ve­lič, je­dyny jej, poza mną, opie­kun, pój­dzie do nie­woli, a ona nie znio­słaby hańby, która nie­chyb­nie sta­nie się jej udzia­łem, je­żeli po­zo­sta­nie bez mę­skiej opieki. Mo­żesz ją, je­śli ci się spodoba, po­ślu­bić, pa­nie, lub wy­dać za ja­kie­goś za­cnego szlach­cica. Kiedy wojna się skoń­czy, wskaże ci miej­sce, gdzie za­ko­pany jest skarb, który wy­star­czy na jej po­sag.

Jo­achim za­nie­mó­wił. Przy­zwy­czaił się już, że ko­biety trak­tuje się tu­taj ina­czej niż w ce­sar­stwie – ale swa­ta­nie go z sio­strą czło­wieka, któ­rego za­mie­rzał za­bić, wy­kra­czało poza ka­te­go­rie, w ja­kich zwykł ro­zu­mo­wać. Książę, do­strze­ga­jąc jego kon­fu­zję, po­wie­dział:

– Wi­dzę, pa­nie, że zdzi­wiła cię moja prośba. Wiem, że w wa­szym kraju pa­nują od­mienne oby­czaje, ale po­zwól, że uza­sad­nię to w na­stę­pu­jący spo­sób: da­jąc so­bie pola, przy­zna­jemy so­bie na­wza­jem war­tość, zga­dzamy się co do na­szej rów­no­ści i ho­noru. Wal­cząc ze sobą, sta­jemy się braćmi. Od­daję ci moją sio­strę, pa­nie, bo z chwilą, w któ­rej mnie za­bi­jesz, zo­sta­niesz je­dy­nym god­nym tego czło­wie­kiem. A za­tem czy się zga­dzasz?

Jo­achim mil­czał przez chwilę. To wszystko miało sens. Wresz­cie ski­nął głową i po­wie­dział:

– Zga­dzam się. Za­tem bijmy się.

– Jesz­cze chwila, wy­dam jeno dys­po­zy­cję szla­chet­nemu Pa­ve­li­ciowi.

Książę prze­mó­wił do stryja w swoim ję­zyku, parę zdań za­le­d­wie. Sta­rzec długo pa­trzył na chłopca, po­tem spoj­rzał na Jo­achima, po­krę­cił głową. Od­ma­wiał. Do­wódca po­wstań­ców pod­je­chał bli­żej do niego, wy­cią­gnął zza pasa bu­ławę, po­de­tknął ją stry­jowi pod nos i wark­nął coś z wście­kło­ścią. Stary z wi­doczną nie­chę­cią wy­grze­bał spod gru­bej ko­szuli duży, złoty, wy­sa­dzany klej­no­tami krzy­żyk za­wie­szony na rze­mie­niu, chwy­cił go mię­dzy kciuk i pa­lec wska­zu­jący pra­wej ręki i gło­śno, uro­czy­ście wy­mó­wił słowa przy­sięgi, nie­zro­zu­miałe dla Jo­achima. Scho­wał kru­cy­fiks, z pie­ty­zmem za­wią­zał rze­myki ko­szuli i oskar­ży­ciel­skim ge­stem wska­zał na rot­mi­strza, na co książę jesz­cze bar­dziej ka­te­go­rycz­nym ge­stem wska­zał na niebo i wy­rzu­cił z sie­bie kilka ostrych słów. Stary po­chy­lił głowę.

– Zrobi, co mu na­ka­za­łem – po­wie­dział młody ko­men­dant.

– Nie wąt­pię – rzekł hu­zar, ścią­ga­jąc kurtkę.

Jo­achim po­zo­stał w ko­szuli, książę ob­na­żył tors – miał wiotką klatkę pier­siową na­sto­latka. Do­sie­dli koni. Hu­zar pod­je­chał do swego prze­ciw­nika, po­dali so­bie pra­wice. Rot­mistrz do­strzegł w oczach mło­dzieńca coś, co mo­gło ucho­dzić za sym­pa­tię. Roz­je­chali się, od­da­lili się od sie­bie na strzał z pi­sto­letu. Koń po­wstańca, piękny hisz­pań­ski ogier, czuł chyba nad­cho­dzącą walkę, tań­czył i par­skał. Jo­achim pod­cią­gnął po­pręg, do­był sza­bli. Prze­ło­żył nad­gar­stek przez tem­blak, wo­dze okrę­cił wo­kół le­wej ręki, prze­że­gnał się rę­ko­je­ścią, mach­nął parę razy, niby ści­na­jąc głowę nie­ist­nie­ją­cego pie­cho­cińca, i za­sa­lu­to­wał prze­ciw­ni­kowi. Wi­dząc, że ten rów­nież jest go­towy, ści­snął łyd­kami wierz­chowca. Książę uczy­nił po­dob­nie. Po paru kro­kach kłusa ru­szyli ku so­bie ga­lo­pem.

Jo­achim roz­ko­szo­wał się pę­dem. Od­chy­lony, z prawą ręką swo­bod­nie opusz­czoną, wy­glą­dał, jakby za­po­mniał o celu tej ga­lo­pady. W ostat­niej chwili wzniósł sza­blę, ciął pierw­szy. Chło­piec od­bił cios, po czym roz­dzie­lił ich im­pet zde­rze­nia. Za­wró­cili. Jo­achim, z roz­wia­nymi dłu­gimi wło­sami, z oczami pół­przy­mknię­tymi z roz­ko­szy, spra­wiał wra­że­nie sza­leńca. Zwarli się po­now­nie. Ko­nie po­szły młyń­cem, sza­ble na prze­mian cięły i od­bi­jały cię­cia. Po kilku mi­nu­tach gwał­tow­nej wy­miany cio­sów książę już wie­dział na pewno to, co po­dej­rze­wał od sa­mego po­czątku – hu­zar był od niego o niebo lep­szym szer­mie­rzem.

Być może Jo­achim nie miał tak do­brych na­uczy­cieli – ale tu­zin lat wię­cej na karku, tu­zin lat spę­dzo­nych w sio­dle z sza­blą w ręku da­wało mu ogromną prze­wagę, którą sam Jo­achim rów­nież do­strze­gał. Gwał­tow­nie osa­dził ko­nia, po­chy­lił się za łbem i ciął od dołu, po­tęż­nie, dłu­gim, prze­cią­gnię­tym, głę­bo­kim chla­śnię­ciem przez brzuch, pierś, aż po ra­miona. Chło­piec na­wet nie pró­bo­wał się za­sło­nić – nie wi­dział cię­cia, które roz­pła­tało gładką skórę jego torsu sze­roką bruzdą. Broń wy­pa­dła mu z ręki, spoj­rzał na Jo­achima i bez jed­nego jęku czy okrzyku zwa­lił się na zie­mię. Hu­zar ze­sko­czył z ko­nia, wziął księ­cia w ra­miona. Mło­dzie­niec spoj­rzał mu w oczy, z ja­snym uśmie­chem po­wie­dział ci­cho:

– Taki szer­mierz wy­śmie­nity...

Każ­dej sy­la­bie to­wa­rzy­szył stru­myk krwi z ust, spły­wa­jący po bro­dzie.

– Pa­mię­taj, sio­stra moja... Ach, cóż za świat, gdyby nie ta wojna, mo­gli­by­śmy... Taki szla­chetny... Boże!

Książę za­mknął oczy i zwisł bez­wład­nie. Jo­achim po­ło­żył jego ciało na ziemi, wstał, cały we krwi. Do­piero te­raz za­uwa­żył pod­cho­dzą­cego Pa­ve­li­cia. Za nim szli jego hu­za­rzy, dzier­żąc w dło­niach pi­sto­lety. Rot­mistrz po­wstrzy­mał ich ru­chem ręki – sta­nęli, acz nie­chęt­nie. Stary zbli­żył się, pro­wa­dząc ko­nia. Wy­cią­gnął z ol­stra pi­sto­let, spoj­rzał Jo­achi­mowi w oczy, wy­ła­mał ku­rek i rzu­cił mu pod nogi. Pod­szedł do le­żą­cych obok wiel­kich, omsza­łych gła­zów, do­był sza­bli i zła­mał ją mię­dzy ka­mie­niami. Pie­czo­ło­wi­cie po­zbie­rał ułomki, wło­żył do po­chwy, od­piął pas, rzu­cił, po czym siadł obok trupa i za­czął gła­dzić go po wło­sach.

Jo­achim ru­chem głowy na­ka­zał Or­sza­ghom po­wrót do obozu. Od­na­lazł swoją po­chwę, za­ło­żył kurtkę i do­lman, nie przej­mu­jąc się za­krwa­wioną ko­szulą i spodniami, za­piął pas, przy­piął sza­blę, pod pa­chę wsa­dził broń księ­cia, po czym pod­niósł go i ru­szył w stronę ruin. Stary wstał, po­szedł za nim. Krew księ­cia bar­wiła srebrny sza­me­ru­nek kurtki, ha­fty na rę­ka­wach, zle­piała w kłaki fu­tro, któ­rym pod­bity był do­lman. Łzy Jo­achima zna­czyły ja­śniej­sze plamy na piersi chłopca. Kiedy zbli­żał się do for­tecy, za­uwa­żył wi­dzów. Ob­sie­dli każdy za­łom, każdą dziurę w roz­wa­lo­nym mu­rze. Pa­trzyli na niego w mil­cze­niu. Wszedł na dzie­dzi­niec. Wszę­dzie sie­działy ko­biety, baby, ba­biny, starcy i dzieci. Po­mię­dzy nimi stali uzbro­jeni po­wstańcy. Roz­stę­po­wali się przed rot­mi­strzem, scho­dząc mu z drogi.

Do­szedł do środka nie­wiel­kiego placu, sta­nął, po­ło­żył zwłoki na ziemi, ze­rwał z ra­mie­nia do­lman i przy­krył głowę i pierś za­bi­tego. Obok umie­ścił nie­sioną pod pa­chą sza­blę. Pod­niósł się i od­wró­cił do sta­rego. Nie zwa­ża­jąc na to, czy stryj księ­cia ro­zu­mie jego ję­zyk, po­wie­dział:

– Ma­cie dwa dni, wy­praw­cie mu taki po­grzeb, jaki mo­że­cie, po­cho­waj­cie u stóp góry, nie bę­dziemy was nie­po­koić. Po­tem pod­da­cie się.

Stary tylko ski­nął głową. Jo­achim od­wró­cił się i ru­szył w drogę po­wrotną do obozu. Na­gle unio­sło się łka­nie i za­wo­dze­nie – jak na ko­mendę wszyst­kie ko­biety za­częły wy­krzy­ki­wać ku niebu swój żal. Ci­skały w Jo­achima gru­dami ziemi, szar­pały go za no­gawki, chwy­tały za sza­blę, dra­pały, kiedy je mi­jał. Nie do­strze­gał ich.

Zszedł na dół, w na­mio­cie zdarł z sie­bie za­krwa­wione ubra­nie, wy­tarł ręce, wdział czy­ste spodnie i ko­szulę, wziął ko­nia i po­je­chał w las.

Pę­dził na oślep, na prze­łaj. Za­my­kał oczy i da­wał sma­gać się ga­łę­ziom, nie ba­cząc, że sieką go aż do krwi. W końcu ude­rzył czo­łem o ko­nar i spadł z sio­dła, tra­cąc przy­tom­ność. Gdy się ock­nął – nie wie­dział po jak dłu­gim cza­sie – koń stał obok, sku­biąc ja­kiś krzak, on zaś czuł wszyst­kie że­bra i po­tworny ból w skro­niach. Wstał, oparł się o drzewo, po czym zwy­mio­to­wał. Obo­lały po­szedł w kie­runku, jak mu się wy­da­wało, obozu, pro­wa­dząc za sobą wierz­chowca. Po chwili wy­szedł na po­lanę, na któ­rej dwóch męż­czyzn pie­kło na ogni­sku kurę. Ich obec­ność tu­taj po­winna dzi­wić, jed­nak Jo­achi­mowi wy­dała się oczy­wi­sta.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] E. Cio­ran, Sy­lo­gi­zmy go­ry­czy, przeł. I. Ka­nia, War­szawa 2009, s. 68.