Królestwo - Szczepan Twardoch - ebook + audiobook + książka

Królestwo ebook

Szczepan Twardoch

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Zaskakująca kontynuacja jednego z największych bestsellerów ostatnich lat

Ryfka ma jeden cel — przetrwać. W swojej kryjówce pielęgnuje na wpół przytomnego Jakuba Szapirę, który niczym nie przypomina niegdysiejszego postrachu stolicy. Kobieta nocami wychodzi na gruzowisko, którym po polskim powstaniu stała się Warszawa. Zdobywa pożywienie, obmyśla plan dalszej ucieczki, pieniądze wymienia na coś znacznie cenniejszego — na broń. Jej oczy widzą upadek dawnego „królestwa” Szapiry, jej nozdrza rozpoznają zapach porzuconych resztek jedzenia, jak i trupi odór, a do jej uszu dochodzą coraz to nowe pogłoski. Podobno pod ruinami byłego getta żyje nieomal mityczny Ares, krwią podpisujący swoje nazistowskie ofiary…

Dawid, syn Szapiry, przeżył wywózkę z Umschlagplatz. O losie ojca niewiele wie, bo też mało go on obchodzi. W ukryciu wspomina dawne czasy i przedwojenną potęgę Jakuba. Spotkał w życiu wielu złych ludzi, ale nikt nie jawi mu się gorszym niż Jakub Szapiro…

Opowieść Ryfki i historia Dawida układają się w zaskakującą kontynuację Króla, jednego z największych bestsellerów ostatnich lat. Chwytająca za gardło opowieść o wojnie oraz bezkompromisowe spojrzenie na oprawców i ofiary. Żydzi, Polacy i Niemcy. I to najtrudniejsze wyzwanie… pozostać człowiekiem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 428

Oceny
4,6 (3990 ocen)
2746
900
271
50
23
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Zuza911913

Dobrze spędzony czas

Naprawdę nie wiem, co napisać. Ta książka jest zupełnie inna, niż "król" - tamta, choć bardzo brutalna, była opowieścią o gangsterskim życiu. Ta opowieść o próbie przetrwania wojny (a szczególnie czasu Robinsonów Warszawskich po powstaniu) jest tak brutalna, że nie mogę się po niej otrząsnąć. Od dawna "siedzę" w tematyce II wojny światowej, ale nie pamiętam, żeby coś mną tak wstrząstnęło, jak ta książka. To, co potrafili robić sobie zupełnie normalnie ludzie, jest wręcz niewyobrażalne. Wszystkie, najbardziej plugawe okropieństwa zagłady Żydów, tu są opisane w sposób ogromnie dojmujący. Strasznie dziwna rzecz - książka przeogromnie ciężka, jednak nie można się od niej oderwać. Odnosząc się merytorycznie do tekstu - bardzo razi antypolonizm autora. Rozumiem, że Polacy często nie byli święci, jednak w tej książce (w poprzedniej też dawało się to wyczuć, ale w dużo mniejszym stopniu) są przedstawieni jako nacja potworów. Chyba w całej książce nie ma żadnego pozytywnego bohatera, który ...
60
Olcia_fasolcia

Całkiem niezła

Książki słucha się ok, ale nie wnosi nic nowego niż to czego byśmy nie wiedzieli z Króla, no i ten wszechobecny podły Polak jest zastanawiający, czy to próba odwzorowania prawdy czy zabieg marketingowy, który miał wywołać większą sensację wokół książki...
30
deva358

Nie polecam

Książka nie ma nic wspólnego z faktami. Taka fikcja literacka.
42
tomaz33

Nie oderwiesz się od lektury

Zwaliła mnie z nóg. Genialnie napisana, jeszcze lepiej przeczytana. Mam tylko nadzieję, że ten antypolonizm to tylko środek wyrazu, fikcja literacka (może nawet oparta na faktach), a nie filozofia autora.
20
VadiM2020

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam.
20

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: WAL­DE­MAR PO­PEK
Re­dak­cja: WOJ­CIECH ADAM­SKI
Ko­rekta: JA­CEK BŁACH, EWE­LINA KO­RO­STYŃ­SKA, ANNA MI­LEW­SKA
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: RA­FAŁ KU­CHAR­CZUK
Re­dak­cja tech­niczna: RO­BERT GĘ­BUŚ
Skład i ła­ma­nie: In­fo­mar­ket
© Co­py­ri­ght by Szcze­pan Twar­doch © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2018
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-06723-9
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl Księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

W zim­nie, w ciem­no­ściach, w nie­usta­ją­cej trwo­dze.

W zim­nie, w ciem­no­ściach, w trwo­dze nie­usta­ją­cej ja, zwie­rzę nocne.

Ciem­nymi dniami kulę się w mo­jej no­rze, szara jak ściany kry­ją­cych mnie jam, nocą ciemną wy­cho­dzę na żer, zdra­py­wać resztki mięsa ze szkie­letu mar­twego mia­sta, ob­gry­zać jego zmar­złe tru­chło. Prze­my­kam po­mię­dzy be­to­no­wymi skały, w ka­nio­nach ulic, prze­bie­gam po gru­zo­wi­skach lekko, nie po­zo­sta­wia­jąc śladu, nie­wi­dzialna pra­wie, bez­sze­lestna i szara, w kie­szeni mam żą­dło, że­ruję, a po­tem wra­cam i jak matka kar­mię tego, któ­rego ko­cha­łam, kulę się w le­go­wi­sku, zle­wam się ze ścia­nami, ze szma­tami, kulę się obok niego, ogrze­wam go reszt­kami cie­pła, które mam jesz­cze w swym ciele, ogrze­wam go jak matka.

Całe ży­cie ko­cha­łam złego czło­wieka.

Ogrze­wam go i kar­mię, a po­tem znowu wy­cho­dzę, a on zo­staje, w mroku.

Pa­mię­tam wte­raz i pa­mię­ta­łam wtedy, w zim­nie, w ciem­no­ściach, w trwo­dze, jak sie­dział u mnie, sie­dzi, kilka lat wcze­śniej, w in­nym świe­cie, jesz­cze w moim bur­delu u zbiegu Piusa XI i Ko­szy­ko­wej, po tym, jak jed­nak nie wy­je­chali do Pa­le­styny w 1937, on i ta jego żona. Po tym, jak wró­cili. Po tym, jak za­wró­cił sa­mo­lot.

Więc sie­dział u mnie, pa­mię­tam, sie­dzi nagi, sie­dział na łóżku, opie­rał łok­cie na ko­la­nach, a na dło­niach głowę. Naj­pierw mil­czał. Po­tem pił. Pije. Po­tem pła­kał. Po­tem wa­lił pię­ścią w ścianę, aż po­ła­mał so­bie ko­ści pra­wej dłoni, okrwa­wił ścianę, lecz wa­lił da­lej, zbyt pi­jany, żeby czuć ból ko­ści nie po raz pierw­szy i nie ostatni po­ła­ma­nych, skoro bo­lało go wszystko poza cia­łem, nie wiem, czy na­zwać to ser­cem, du­szą, prze­cież czło­wiek nie ma du­szy, a serce to tylko mię­sień, ale coś jest w środku, coś, co nie jest cia­łem, a jest czło­wie­kiem, albo na­leży do czło­wieka, albo czło­wiek na­leży do tego, co jest w środku, i to go wła­śnie bo­lało i aby ten ból za­głu­szyć, po­ła­mał so­bie ko­ści śród­rę­cza, wa­ląc o ścianę, ja dzwo­ni­łam po dok­tora, dok­tor przy­je­chał, obej­rzał rękę, trzeba było je­chać do szpi­tala, tam dok­tor prze­świe­tlał, na­sta­wiał, gip­so­wał, zro­bił wszystko, co na­le­żało, a Ja­kub nie­długo póź­niej wró­cił i da­lej pił, z ręką za­gip­so­waną, a po­tem stra­cił przy­tom­ność i le­żał na łóżku, nagi i nie­świa­dom ni­czego.

Ko­cham złego czło­wieka, po­my­śla­łam wtedy, pa­trząc na jego ciało, na jego gra­na­to­wo­sine ta­tu­aże i mię­śnie grubo sa­dłem ob­ro­słe, ko­cha­łam.

Czy na przy­kład pani Go­eb­bels też tak my­śli o swoim mężu, że ko­cha złego czło­wieka? I czy go ko­cha? Czym jest mi­łość, je­śli ko­cha się ko­goś tak złego?

Ja też je­stem złym czło­wie­kiem, ale on mnie nie ko­cha. Taka jest na­sza kon­ste­la­cja, dwoje złych lu­dzi, ja zła, on zły, ja go ko­cham, ale on nie ko­cha ni­kogo, na­wet sa­mego sie­bie nie ko­cha, może więc to czyni mnie ja­koś lep­szą, że w ca­łym moim ze­psu­ciu, w ca­łym plu­ga­stwie tej mo­jej nie-du­szy, mo­jego nie-serca, jed­nak go ko­cham, więc może nie je­stem zła tak do końca, może zo­stało we mnie coś z czło­wieka, a w nim już nic, bo on nie ko­cha ni­kogo. Ko­chał kie­dyś sa­mego sie­bie, ko­chał te wszyst­kie swoje bi­be­lo­ciki, pi­sto­le­ciki, scy­zo­ryki i gar­ni­turki, ko­chał bu­ciki z dro­giej skóry i au­to­mo­bile, w które się przy­stra­jał, bo chciał być kimś wię­cej niż ko­lej­nym Żyd­kiem z War­szawy, Żyd­kiem-ni­kim, gów­nem, mierzwą ludzką, a nie miał w so­bie nie-serca i nie-du­szy, które mógłby od­dać ja­kiejś idei, tak jak jego brat od­dał się Pa­le­sty­nie i chciał za nią zgi­nąć, a zgi­nął nie za Pa­le­stynę, tylko za nic, za to przez Ja­kuba, więc może za Ja­kuba, może za niego ży­cie od­dał?

A Ja­kub chciał być czymś wię­cej niż mierzwą, dla­tego bok­so­wał, strze­lał, stroił się, roz­kła­dał pawi ogon, pło­dził sy­nów, prze­cha­dzał się, pa­ra­do­wał, pro­me­no­wał z Tło­mac­kiego na Ker­ce­lak, uchy­lał ka­pe­lu­sza, uśmie­chał się, kła­niał komu trzeba, to­ko­wał, flir­to­wał, sam­czyk, by­czek, by­dlak, a po­tem stało się to, co się stało, i Ja­kub już nie ko­chał sa­mego sie­bie, więc nie ko­chał już ni­kogo i leży te­raz tu­taj, w bar­łogu ze szmat, koł­der i płasz­czy, w bar­łogu pod ścianą, chudy, za­ro­śnięty, przy­kryty łach­ma­nami, od ty­go­dnia nie wy­po­wie­dział ani jed­nego słowa w żad­nym z ludz­kich ję­zy­ków, chciał za to krzy­czeć, wtedy za­ty­ka­łam mu usta, jest taki słaby jak dziecko, a ja je­stem przy nim.

Kiedy udaje, udało mi się zdo­być coś do je­dze­nia, to kar­mi­łam go, cza­sem pra­wie prze­mocą. Otwie­ram mu usta, wkła­dam kostkę cu­kru, cze­kam, aż się roz­pu­ści w jego śli­nie, cze­ka­łam, aż ją prze­łknie.

Zmu­szam go, żeby się wy­próż­nił, na szczę­ście wy­star­czy raz albo dwa razy w ty­go­dniu, bo nie ma się z czego wy­próż­niać.

Pil­nuję, żeby nie si­kał pod sie­bie, żeby nie za­si­kał ubrań i po­sła­nia, bo wtedy za­mar­z­nie.

I przy­po­mi­nam go so­bie, jak sie­dział, sie­dzi u mnie nagi, na­stęp­nego dnia po tym, jak zła­mał so­bie rękę, cią­gle był 1937 rok, przy­po­mi­nam so­bie te wszyst­kie noce, kiedy spał w moim łóżku, a ja sie­dzia­łam obok i pa­trzy­łam na jego sze­ro­kie wy­ta­tu­owane plecy, ra­miona i po­śladki, i ko­cha­łam jego siłę, ko­cha­łam strach, jaki bu­dził, ko­cha­łam jego gwał­tow­ność, ko­cha­łam smu­tek, który go wy­peł­niał, ko­cha­łam na­wet to, jak bar­dzo miał mnie w gar­ści, ko­cha­łam go za to, że zo­sta­wił mnie dla tej pa­niusi, dla tej szmaty z do­brego domu, ad­wo­kac­kiej có­runi, wy­piesz­czo­nej, wy­chu­cha­nej, i na­wet mnie to ba­wiło, że po­szła tak na zmar­no­wa­nie, nie, że te­raz, ale wtedy, taka dziew­czy­neczka, która mo­głaby się za­sy­mi­lo­wać i żyć so­bie jak zwy­kła Po­lka, taka dziew­czy­neczka śliczna, się z nim zwią­zała, tak, na­wet mnie to ba­wiło, na­wet go za to też ko­cha­łam, bo my­śla­łam bar­dzo źle o so­bie sa­mej, więc mia­łam to za ko­lejny jego suk­ces, oto ktoś taki jak ja, ktoś z naj­brud­niej­szego ży­dow­skiego rynsz­toka, a bie­rze so­bie taką dziew­czynę, pa­nienkę z in­nego świata, wszystko mu się udaje i to też.

To nie­prawda. Na­wet wte­raz się okła­muję, cho­ciaż tro­chę, na­wet wte­raz kłam­stwami pró­buję za­cho­wać tro­chę utra­co­nej wtedy god­no­ści. Nie­na­wi­dzi­łam go za to. Za to chcia­łam go za­bić. I ją chcia­łam za­bić, stłuc bu­telkę i wbić jej szkło w twarz, w brzuch, roz­ha­ra­tać je, oczy wy­dra­pać, prze­cież umiem, wciąż bar­dzo do­brze pa­mię­tam, jak to jest, gdy się so­bie po­zwala wy­buch­nąć w środku. Pa­mię­tam to jesz­cze z wię­zie­nia.

Ko­cha­łam go rów­nież wtedy, chu­dego, o skó­rze sza­rej i szorst­kiej, sła­bego, drżą­cego, ko­cham go, na­wet kiedy pod­cie­ram mu ty­łek, za­cho­wu­jąc te zu­żyte skrawki pa­pieru na póź­niej, na opał, ko­cham jego tro­chę już opuch­nięte z głodu ogromne dło­nie, po raz pierw­szy od sa­mego po­czątku wojny spuchł z głodu, te­raz, do­piero te­raz, kiedy So­wieci są już na Pra­dze. A my­ślał, że wszy­scy inni mogą puch­nąć, tylko on nie spuch­nie. Chyba że od sa­dła wy­le­wa­ją­cego się zza pa­ska spodni.

Naj­gor­sze jest to, że nie mu­siał spuch­nąć. Gło­du­jemy, ow­szem, ale do­piero od paru mie­sięcy, od po­wsta­nia. W get­cie by­li­śmy na­je­dzeni, po Gros­sak­tion, w szo­pie, też nie by­li­śmy głodni, ale wtedy już Ja­kub tra­cił po­woli za­in­te­re­so­wa­nie je­dze­niem, po­grą­żał się w apa­tii, jadł co­raz mniej. Tak samo po­tem, u niej. Chudł. Miał z czego. W końcu jadł tylko to, co wło­ży­łam mu do ust, pra­wie zmu­sza­jąc go do prze­łknię­cia.

Robi się już ciemno, ro­biło, nie bę­dzie wi­dać dymu, więc mogę roz­pa­lić ogień. Umiem zresztą pa­lić tak, żeby dymu nie było wcale, je­stem noc­nym zwie­rzę­ciem, noc­nym po­two­rem, gdy­bym nie umiała, to już bym nie żyła, więc na nocne pa­le­nie mam, mia­łam odło­żone pa­liwo dy­miące, a na dzienne spe­cjalne, naj­such­sze szczapki, z któ­rych dym roz­cho­dzi się po na­szej kry­jówce i za­nim wy­do­sta­nie się na ze­wnątrz, to już go nie wi­dać. Skle­ci­łam w tym celu spe­cjalny pie­cyk ze sta­rej, za­rdze­wia­łej beczki, którą wtar­ga­łam tu­taj z piw­nicy, w środku po­ukła­da­łam ce­gły, na ce­głach ruszty, pil­ni­kiem wy­kro­iłam otwory da­jące do­stęp do pa­le­ni­ska i po­piel­nika, ze zna­le­zio­nych rur zbu­do­wa­łam też ko­min, da­jący ciąg i wy­pro­wa­dza­jący dym nie na ze­wnątrz, to by­łoby sa­mo­bój­stwo, lecz do ko­ry­ta­rza obok, gdzie spo­koj­nie może się ro­zejść, z ze­wnątrz cią­gle nie­wi­doczny.

Skła­dam więc, zło­ży­łam tro­chę pod­pałki z „Ga­zety Ży­dow­skiej” z 1942 roku, na to do­rzu­cam odłu­pa­nych od drzwi szafy szczap, roz­pa­lam, cze­kam, aż za­pło­nie. Tro­chę go ogrzeje.

– Mu­szę iść, Ja­kub – mó­wię bar­dzo ci­cho. – Mu­szę iść. Nie ru­szaj się stąd.

Już czas. Da­łam mu dzi­siaj ostat­nią kostkę cu­kru z wo­reczka, który za­bra­łam jesz­cze z miesz­ka­nia tej pol­skiej kurwy, co nas ukry­wała, ale o niej nie chce mi się my­śleć te­raz. Wody mam dość, jesz­cze przy­naj­mniej kilka li­trów w bańce po mleku, a co waż­niej­sze, wiem, skąd tę wodę wziąć, bo mam go­tową stud­nię. Za­ma­rza, ale to nie jest wielki kło­pot, to­pię wodę no­cami na moim pie­cyku.

Pa­trzę na mój wy­dra­pany na ścia­nie ka­len­darz, spoj­rza­łam. Wy­da­wało mi się, że jest pierw­szy grud­nia, i wte­raz wiem, że słusz­nie, że się nie my­li­łam. Mam na so­bie dwie pary gru­bych raj­stop, mę­skie weł­niane spodnie, dwa swe­try i o wiele na mnie za dużą, grubą mę­ską ma­ry­narkę. Biorę wo­rek, za­bra­łam, z worka przy uży­ciu gru­bego sznurka spo­rzą­dzi­łam coś w ro­dzaju ple­caka, za­kła­dam i za­pi­nam płaszcz, po czym ści­skam go woj­sko­wym pa­sem, buty okrę­cam szma­tami, głowę sza­lem i grubą, weł­nianą chu­stą. Mam też dwie pary weł­nia­nych rę­ka­wi­czek i na le­wej rę­ka­wiczce za­pi­nam stary ze­ga­rek Ja­kuba, nie­miecki Gla­shütte, który no­sił jesz­cze przed wojną, na znisz­czo­nym pa­sku, lecz o świe­cą­cych w ciem­no­ści wska­zów­kach. Za pas, z tyłu, wkła­dam nie­wielki, za­gięty łom, bar­dzo przy­datne na­rzę­dzie, do kie­szeni płasz­cza cho­wam nóż, taki zwy­kły, ku­chenny ko­zik, do dru­giej pi­sto­let.

Ku­pi­łam go w lu­tym czter­dzie­stego trze­ciego na Twar­dej, cho­dzi­łam wtedy poza szcząt­kowe getto do pracy na pla­cówce, oczy­wi­ście wy­cho­dziło się wy­łącz­nie w gru­pach, gdyby ktoś od­wa­żył się iść sa­mot­nie, to Niemcy strze­lali bez ostrze­że­nia, na­sze ko­mando pro­wa­dziła gruba Niemka, na­zy­wała się zwy­czaj­nie, Mil­ler.

Ja­kub ni­g­dzie już nie cho­dził, Ja­kub był już wtedy w ciem­no­ściach, miał nu­me­rek na ży­cie, ale po stycz­nio­wej ak­cji oka­zało się, że nu­me­rek już nie gwa­ran­tuje bez­pie­czeń­stwa, kiedy tylko z na­szego szopu za­brali kil­ka­set osób, nas nie za­brano po­par­tym sutą ła­pówką cu­dem, Ja­kub pra­wie nie zwró­cił na to uwagi, we­ge­to­wał i nikł, ja cho­dzi­łam na szmu­giel sama. Zwra­ca­łam uwagę za nas dwoje, na wszystko, na co trzeba było zwra­cać uwagę, żeby żyć.

Żyć, żyć, żyć, je­dyna mo­dli­twa, jaką od­ma­wia­łam.

Na Twar­dej był skle­pik, wła­ści­wie w po­dwórku jed­nego z do­mów na rogu Pań­skiej i Twar­dej, było to zresztą na te­re­nie daw­nego ma­łego getta, po li­kwi­da­cji od­by­wało się tam dużo han­dlu szmu­gler­skiego, mia­łam tam paru zna­jo­mych i po­zna­łam pew­nego je­go­mo­ścia z Lu­blina, któ­rego w końcu py­tam, za­py­ta­łam, czy nie wy­sta­rałby mi się o ma­szynę. Za­py­ta­łam go o to, bo od dawna wie­dzia­łam, że wpa­dłam mu w oko, tak za­wsze ła­twiej do­bić in­te­resu. Lu­bel­ski szmu­gler mi na to od­po­wie­dział, mówi, że ma­szyny te­raz bar­dzo dro­gie, każdy Ży­dek tylko ma­szyny by ku­po­wał, tacy się Ży­dzi na­gle chętni do strze­la­nia zro­bili.

Tak rze­czy­wi­ście wtedy było, już po Gros­sak­tion pi­sto­let to była naj­lep­sza wa­luta w tym, co zo­stało z getta, a jak zro­bili ak­cję w stycz­niu, to sama uzna­łam, że żyw­cem mnie nie we­zmą, że le­piej za­bić cho­ciaż jed­nego Niemca, kiedy mnie będą za­bie­rać, niż po pro­stu umrzeć. Wtedy już wielu z nas tak my­ślało, szcze­gól­nie z Par­tii, ja jed­nak do Par­tii się nie gar­nę­łam, bo nie po to wal­czy­łam z każ­dym, kto się tylko nada­rzył, o samą sie­bie, o moje by­cie kimś, nie zaś ni­kim, nie po to po­świę­ci­łam tyle, ile po­świę­ci­łam, żeby te­raz słu­chać roz­ka­zów ja­kie­goś za­ro­zu­mia­łego gnojka, bez zna­cze­nia, czy bę­dzie to bun­dy­sta, sy­jo­ni­sta czy szo­mer.

Na pie­nią­dzach ni­komu już nie za­le­żało, cho­ciaż pie­nią­dze były, je­śli ktoś szmu­glo­wał i nie dał się za­strze­lić, to zysk był pewny. Naj­wię­cej ku­po­wała wła­śnie Par­tia, ale pry­watni też, je­śli tylko mieli za co, i bo­jowcy z Par­tii przy­my­kali na to oko, wy­ci­ska­jąc grub­sze pie­nią­dze z bo­ga­czy, aż się cza­sem o tych bo­ga­czy do wy­ci­ska­nia po­kłó­cili z bej­ta­row­cami. Mó­wiło się, że Par­tia go­dzi się na to, żeby pry­watni mieli broń, bo kiedy w końcu po­wsta­niemy, to po­zwoli każ­demu uzbro­jo­nemu przy­łą­czyć się do walki o godną, ma­cha­bej­ską śmierć.

Ja mia­łam jed­nak inne plany niż ma­cha­bej­ska śmierć.

Bra­łam to pod uwagę, le­piej umrzeć, za­bi­ja­jąc cho­ciaż jed­nego z tych po­two­rów, jed­nak wcale nie chcia­łam umie­rać i dla­tego żyję, prze­ży­łam, cho­ciaż wszy­scy umarli.

Po­wie­dzia­łam mu więc wtedy, temu fa­ce­towi z Lu­blina, że pie­nią­dze u mnie są, ile trzeba, tyle bę­dzie. Dwa dni póź­niej, idąc na pla­cówkę, znowu spo­tka­łam go tam, gdzie wcze­śniej. Za­py­tał, czy mam pie­nią­dze, mia­łam, za­pła­ci­łam sie­dem ty­sięcy, bo po co mi sie­dem, dzie­sięć, sto ty­sięcy, co ja z pie­niędzmi zro­bię, z jego pie­niędzmi i z mo­imi, sta­rymi, jesz­cze przed­wo­jen­nymi i no­wymi, ze szmu­glu. Pie­nią­dze to pa­pier, pie­nią­dze to nic. Ma­szyna to do­bra, godna, od­ważna śmierć, nie łu­dzi­łam się, że ma­szyna to mo­głoby być na­wet ży­cie, bo je­śli ży­cie, to nie dzięki ja­kie­muś pi­sto­le­ci­kowi, pi­sto­le­ci­kiem ży­cia wy­wal­czyć so­bie nie spo­sób, żeby ży­cie so­bie wy­wal­czyć, to trzeba mieć ar­mię i flotę, sa­mo­loty i tanki, pi­sto­le­cik się na­daje tylko do do­brego umie­ra­nia, je­śli ży­cie, to zu­peł­nie ina­czej. Ale do­bre umie­ra­nie i tak lep­sze niż taka śmierć.

Tak wtedy my­śla­łam, ale wte­raz już nie wiem, czy lep­sze. Łu­dzi­łam się, wtedy, że śmierć, pod­czas któ­rej będę strze­lać z pi­sto­letu, jest lep­sza, bo umie­ra­jąc w walce, za­cho­wam czło­wie­czeń­stwo, które ode­brano by mi w po­ciągu do Tre­bli­nek albo które mógłby mi ode­brać każdy wy­da­jący mnie ge­stapo, albo za­bi­ja­jący na miej­scu Po­lak, ale prze­cież to nie­prawda, śmierć to śmierć. W śmierci czło­wie­czeń­stwo się wła­śnie traci, nie­za­leż­nie od ro­dzaju śmierci, bo z czło­wieka czło­wiek umie­ra­jący staje się mar­twym cia­łem, ni­czym.

Za­pła­ci­łam więc i py­tam, gdzie ma­szyna, a czło­wiek ów na to, że w po­ko­iku na gó­rze, gdzie on ode mnie jesz­cze jed­nego bę­dzie po­trze­bo­wał, ina­czej nici z trans­ak­cji.

Chcia­łam mu w pierw­szym od­ru­chu od­po­wie­dzieć, że nie je­stem kurwą, ale po­tem po­my­śla­łam, że po co mi spór, co za róż­nica, prze­cież i tak nie­długo umrzemy, nie ma się o co kłó­cić, nie mam czasu, na­sza grupa za go­dzinę ru­szy z po­wro­tem, a prze­cież ciało to nic, ciało się od tego nie zu­żywa, a je­śli się bru­dzi, to można je umyć, po­szłam więc z nim do tego po­ko­iku, tam mu po­wie­dzia­łam, że je­śli chce so­bie po­uży­wać, to ja chcę mied­nicę z go­rącą wodą, ka­wa­łek praw­dzi­wego my­dła i ręcz­nik. Zbiegł po scho­dach, po chwili wró­cił ze wszyst­kim. Za­py­tał, czy umyję się przed, od­po­wie­dzia­łam, że po. Był już zbyt pod­nie­cony, żeby pro­te­sto­wać. Ro­ze­bra­łam się, nie cze­ka­jąc na po­le­ce­nie, ob­ma­cy­wał mnie, co było mi wstrętne, ale nie ta­kie rze­czy zno­si­łam, po­tem zro­bił, co chciał zro­bić, czu­łam, czuję jego chuja w środku i to stało się dla mnie tak obo­jętne, jakby przez chwilę tra­fił mi się ja­kiś po­mi­jalny, fi­zyczny dys­kom­fort, jakby mnie przez chwilę but ci­snął, ale prze­cież wiem, że za­raz go zdejmę, za­raz ci­snąć prze­sta­nie.

Od­wró­ci­łam głowę, pa­trzy­łam przez okno, aku­rat się prze­ja­śniło, dzień był mroźny i niebo było błę­kitne tym błę­ki­tem bla­dym, zi­mo­wym i smut­nym. Na po­rę­czy bal­konu sie­działa, sie­dzi kawka, cała na­stro­szona, sza­ro­czarna, i pa­trzyła na mnie z prze­chy­loną po pta­siemu główką, na mnie i na męż­czy­znę, który na mnie le­żał, i po­my­śla­łam so­bie, że kawka mnie ro­zu­mie, cho­ciaż prze­cież wiem, że to nie­prawda, kawki są mą­dre, ale ro­zu­mieją tylko same sie­bie, jak my wszy­scy.

Może na­wet po­dob­nie jak my prze­ko­nują same sie­bie oszu­kań­czo, że są dla sie­bie sa­mych ta­jem­nicą, wszy­scy tak ro­bimy, a to prze­cież nie­prawda.

Nie mamy sami przed sobą żad­nych ta­jem­nic, kiedy tylko od­wa­żymy się w sie­bie spoj­rzeć.

Od­wró­ci­łam więc wzrok od kawki i od zi­mo­wego nieba, od­wra­cam. Nie chcia­łam pa­trzeć na męż­czy­znę, który na mnie le­żał, opie­ra­jąc się na łok­ciach i ro­biąc swoje, ale wró­ci­łam my­ślami do jego na­tar­czy­wej obec­no­ści i do na­tar­czy­wej obec­no­ści męż­czyzn w ogóle.

Przy­po­mnia­łam so­bie jak przez mgłę, jak to było kie­dyś, cho­ciaż tam­tego świata i tam­tej mnie nie ma już tak zu­peł­nie, jakby ni­gdy nie ist­niały ani świat, ani ja, znik­nę­łam tamta ja i tam­ten świat ze mną w nim, na długo przed wojną jesz­cze. Nie pa­mię­tam tych wszyst­kich męż­czyzn, zle­wają mi się w jedno ciało z jed­nym na­tar­czy­wym, na­chal­nym chu­jem, szybko prze­cież na­uczy­łam się za­wo­do­wej obo­jęt­no­ści, moje ko­le­żanki z łódz­kiej ulicy albo po­tem z na­szego bur­delu pod go­łym nie­bem, to jest z krza­ków nad Wi­słą, one dawno po­szły do pia­chu albo do Ar­gen­tyny, a tam też szybko do pia­chu, bo taka jest ko­lej rze­czy, a moje ży­cie wy­strze­liło w górę, po czym spa­dło w dół, wraz ze wszyst­kimi ży­ciami war­szaw­skich Ży­dów, ale i tak ży­łam le­piej niż one wszyst­kie. Wię­cej z ży­cia mia­łam.

Są ta­kie, oczy­wi­ście, które żyją le­piej niż ja i mają z ży­cia o wiele wię­cej, na przy­kład ta jego pol­ska kurwa, ale to nic. Spra­wie­dli­wość jest naj­śmiesz­niej­szą ze wszyst­kich fik­cji, w ja­kie lu­dzie pra­gną wie­rzyć.

Po­my­śla­łam, że mógłby już skoń­czyć, przy­po­mnia­łam so­bie więc od razu za­wo­dową sztuczkę, wy­gię­łam się pod nim, się­gnę­łam mię­dzy jego po­śladki, po­wie­dzia­łam coś z za­wo­do­wym, uda­wa­nym pod­nie­ce­niem, coś dla mnie ma­chi­nal­nego, dlań nie­zwy­kłego. Za­dzia­łało. Za­skom­lał, skomle, wy­prę­żył się, skoń­czył, zwa­lił się na łóżko obok mnie i przy­tu­lił, wsu­nął mi głowę pod pa­chę jak pies, wtu­lił twarz w moje piersi i za­stygł tak, bez ru­chu, bez słowa, na­wet nie drgnął, czu­łam tylko na skó­rze jego od­dech. Po­zwo­li­łam mu, uzna­łam, że to część usługi, ja­kiej ode mnie w za­mian za pi­sto­let za­żą­dał, więc na chwilę mu po­zwo­li­łam i le­żał tak, ze scho­waną twa­rzą, da­lej bez ru­chu, aż stra­ci­łam cier­pli­wość.

– No, star­czy tych przy­tu­la­nek... – burk­nę­łam, od­ry­wa­jąc się od niego.

Wsta­łam, się­gnę­łam po mi­skę z wodą, my­dło, ręcz­nik, umy­łam się i wy­tar­łam. On le­żał, pa­trzył na mnie. Nie prze­szka­dzało mi jego spoj­rze­nie, dawno na­uczy­łam się spoj­rze­nia lek­ce­wa­żyć.

– Te­raz to­war – po­wie­dzia­łam.

Prze­pro­sił na­tych­miast, prze­pra­sza, na­gle zmie­szany, usiadł, się­gnął pod łóżko, po­dał mi nie­wielki, za­wi­nięty w pa­pier i ob­wią­zany sznur­kiem pa­ku­nek. Zdję­łam sznu­rek i pa­pier, nie ubie­ra­jąc się, on też sie­dział nagi, cze­kał, aż roz­pa­kuję, i nie po­do­bała mi się ta wspólna na­gość, bo su­ge­ro­wała ja­kąś bli­skość, któ­rej nie było prze­cież mię­dzy nami, i nie chcia­łam, żeby była, ale to­war wy­da­wał mi się waż­niej­szy.

W środku były szmaty, tłu­ste od oleju i sil­nie pach­nące bro­nią. Znam do­brze ten za­pach, jesz­cze sprzed wojny. Od­wi­nę­łam je, od­wi­jam, w środku pi­sto­let, pa­ra­belka.

– Tylko ostroż­nie... – za­czął i wy­cią­gnął łapy, żeby mi ob­ja­śniać, któ­rędy wy­la­tuje po­cisk, ale spoj­rza­łam na niego tak, że od razu dał spo­kój, cof­nął się.

Wy­ję­łam pi­sto­let z pa­kunku. Na­ci­ska­jąc przy­cisk, zrzu­ci­łam ma­ga­zy­nek, od­cią­gnę­łam ko­lanko zamka, spraw­dza­jąc, czy ko­mora pu­sta, na­ci­snę­łam spust, pstryk­nęła iglica. Od­cią­gnę­łam ko­lanko jesz­cze raz, za­blo­ko­wa­łam w tyl­nym po­ło­że­niu, zaj­rza­łam pod świa­tło do lufy. Gwint wy­raźny, czy­sto, żad­nej rdzy.

Broń była do­bra. Je­den ma­ga­zy­nek pe­łen, osiem na­bo­jów.

– Nie ma wię­cej amu­ni­cji? – za­py­ta­łam, py­tam.

Fa­cet był za­sko­czony. I za­nie­po­ko­jony.

– No nie ma. A pani to skąd się tak zna na ma­szy­nach? Wszyst­kie Ży­dówki te­raz tak po­tra­fią?

– A chuj to pana ob­cho­dzi, skąd ja się znam – od­par­łam su­cho.

– Po­dobno Ży­dzi broń ku­pują, żeby jak Niemcy uciekną, ko­mu­nizm tu zbroj­nie wpro­wa­dzić.

– Tak...? – zdzi­wi­łam się, dzi­wię się tro­chę, bo zbroj­nym wpro­wa­dza­niem ko­mu­ni­zmu ni­gdy nie by­łam za­in­te­re­so­wana.

– No tak na mie­ście mó­wią. Bo że getto chce broni, to wszy­scy wie­dzą. Na szmu­glu wszy­scy o ma­szyny py­tają.

– A że ta broń na Niem­ców, to ni­komu do głowy nie przy­szło?

– Pani, kto to wi­dział, żeby Ży­dzi do Niem­ców strze­lali. Więc stąd lu­dzie mó­wią, że musi o ko­mu­nizm cho­dzić.

– A to my­ślisz pan, że So­wieci się tym sami nie zajmą? Sta­lin i jego dy­wi­zje, tanki i sa­mo­loty? Ży­dów im do tego po­trzeba i pię­ciu ży­dow­skich re­wol­we­rów?

Prze­wró­cił tylko oczami. Ja mach­nę­łam ręką. Prze­cież nie będę mu tłu­ma­czyła. Po­lak Żyda nie zro­zu­mie. Ani Ży­dówki. Na­wet ta­kiej niby-Ży­dówki jak ja.

Na­boje obej­rza­łam do­kład­nie, oglą­dam, je­den po dru­gim, oka­zało się, że cho­ciaż pi­sto­let nie­miecki, to na­boje przed­wo­jenne pol­skie, co mnie za­smu­ciło, bo im na­bój star­szy, tym gor­szy, a pol­skie rze­czy trudno ce­nić. Ale nie było co ka­pry­sić, skoro in­nych nie ma. Ubra­łam się więc, po czym za­wi­nąw­szy pi­sto­let w szmaty i pa­pier, scho­wa­łam go w bloku mięk­kiego jesz­cze ma­sła, który ku­pi­łam po­przed­niego dnia, wie­dząc, że ja­koś będę mu­siała tę broń prze­nieść przez wa­chę.

Po­pa­trzy­łam jesz­cze na tego szmu­glera, który mi pi­sto­let przy­niósł i któ­remu by­łam za to bar­dzo wdzięczna. Miał chude koń­czyny, pła­skie, ob­wi­słe po­śladki i ob­wi­słe, cho­ciaż mę­skie piersi i wielki brzuch, jed­nak twardy, na­bity we­wnętrz­nym, nie zaś pod­skór­nym sa­dłem, jak piłka, z wy­sta­ją­cym pęp­kiem.

– Pan je­steś do­bry czło­wiek – po­wie­dzia­łam na­gle, mó­wię.

Zdzi­wił się, a prze­cież był do­bry. Lep­szy niż więk­szość Po­la­ków, ja­kich spo­tka­łam w ży­ciu. Mógł za­brać pie­nią­dze, a pi­sto­letu nie dać. Mógł przyjść z ja­kimś ge­sta­pow­cem czy in­nym żan­dar­mem, jak ich wtedy nie­słusz­nie na­zy­wa­li­śmy, mógł mnie wy­dać, wszystko mógł mi zro­bić. Jak wszy­scy oni. A że za­ży­czył so­bie mo­jego ciała, któ­rego, ow­szem, nie da­ła­bym mu z wła­snej woli, bo żad­nemu bym nie dała, a jemu szcze­gól­nie nie da­ła­bym, gdyby nie za­le­żało mi na pi­sto­le­cie, gdyby mnie nie za­szan­ta­żo­wał, no to so­bie za­ży­czył, to nie było do­bre, ale lu­dzie ro­bią gor­sze rze­czy.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki