Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autoportret wielokrotny i literacka opowieść o współczesności
Daleko za kołem podbiegunowym, na Spitsbergenie, jest osada. Stare drogi pozarastała tajga, okna szklarni rozbito. Po dawnym życiu pozostało niewiele — niszczejące hangary, trochę śmieci, zeschnięte krzaki pomidorów. I cmentarz. Z brzydkimi, odlanymi z betonu nagrobkami. Pod jednym z nich leży ciało rocznej dziewczynki. Jego syn też ma rok. Został w kraju, a tak niedawno zasypiał mu na kolanach.
Znacznie bliżej, na Śląsku, nie ma już śladu po starym młynie. Rozebrano go, bo groził zawaleniem. Zniknął też dom, w którym na świat przyszedł jego pradziadek, a kopalnię, w której dziadek został śmiertelnie ranny, zastąpiła szkoła wyższa. Wszędzie wokół historia porozrzucała kości. Niektóre należą do tych, którzy spoglądają ze starych zdjęć w rodzinnym albumie.
Dalekie podróże i bliskie spotkania. Obserwacje, komentarze, refleksje. W swoich dziennikach Twardoch przeplata ogólnoludzkie z pokoleniowym; historyczne ze współczesnym, a oswojone z obcym. Wieloryby i ćmy — autoportret wielokrotny i literacka opowieść o współczesności.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 239
2008
Śpi się, spało pod gołym niebem, i budzi się, budziło bardzo wcześnie, daleko od miast, późnym latem, w sierpniu lub w początkach września, kiedy noce są zimne.
Słońce już świeci, dzień jest prawie w pełni, ale powietrze jeszcze chłodne. Światło ma ostrą białą barwę. Na śpiworze zbiera się rosa. Z popiołu unosi się wątlejące z każdą chwilą pasemko dymu. Jest zimno, jesteśmy wysoko w górach.
Wstaję z bólem głowy, patrzę na zegarek, jest piąta i jest skraj syberyjskiej tajgi i mongolskiego stepu.
Wczoraj tafla była czysta, a dziś na jeziorze Chubsuguł słaby przybój kołysze białoszarym dywanem. Podchodzę bliżej, jestem bardzo ciekawy, a boję się tylko trochę.
Na wodzie kołyszą się martwe ćmy, pokrywają taflę wody jak białym kożuchem, wielkie, grube niczym palec, w wodzie ich skrzydła rozkładają się szeroko.
Siadam nad brzegiem, zapalam pierwszego papierosa, patrzę na kołyszące się ćmy i myślę o smaku lodowatych jabłek, ciemnoczerwonych, zerwanych w ogrodzie mojego dziadka o poranku po pierwszej naprawdę chłodnej październikowej nocy.
Nocami chodzę na spacery. Parę kilometrów, sześć, czasem siedem, godzina lub trochę więcej. Szybko, ale marsz, nie bieg, wychodzę po jedenastej, idę pustą ulicą, tylko na rozstajach pod krzyżem stoi kilku nastolatków, opierają się o maskę starej vectry, palą papierosy i mówią mi „dobry wieczór”, trochę zmieszani. Z asfaltu schodzę na szutrową drogę i idę przez pola, ciągnące się między Pilchowicami a Stanicą.
Przed północą docieram do altany, przy której w ciągu dnia zatrzymują się zmęczeni upałem rowerzyści. Przede mną zapalają się i gasną trzema rzędami czerwone światła na odległych o kilkanaście kilometrów trzystumetrowych kominach rybnickiej elektrowni. Pod tymi pomalowanymi w czerwono-białe pasy wieżami na początku lat dziewięćdziesiątych uczyłem się żeglować.
Patrzę na północny wschód, na horyzoncie drgają pomarańczowo rozmazane i gęste światła miast, równie daleko jak rybnickie kominy, dalej, niczym wielki świetlik, zielenią żarzy się neon stacji benzynowej na przedmieściach, ledwie widoczny, a nad nim, na niebie nocnym i jasnym, wyrasta wielka chmura, cumulonimbus o stopie jak małż. Jest matowopomarańczowy, oświetlony latarnianym blaskiem skraju dwumilionowej konurbacji, tak jak reszta chmur na tym bladym, jasnym niebie – bo to miejskie niebo, chociaż wokół mnie tylko pole i las i swoimi krokami spłoszyłem sarny; zerwały się i po szalonym, krótkim cwale zapadły w zaroślach. Spod chmury idzie wiatr i wzmaga się, czuję go na skórze ramion i na karku, a wcześniej objawiają się nerwowym szmerem liście cysterskiego lasu, który za mną ciągnie się przez dwadzieścia kilometrów na zachód, aż pod Racibórz. Szmer narasta, las brzmi jak strumień. Odwracam się. Nad drzewami chmury pełzną po niebie, połykając gwiazdy. Tylko nad kominami Rybnika świeci jeszcze Syriusz. Wieje coraz mocniej.
Szum wiatru przedziera się przez słuchawki. Lektor z zaangażowaniem moduluje niepokojący głos, odgrywając raczej, niż czytając kwestie Chłopca i Mężczyzny, jego angielszczyzna jest zaskakująco wyraźna, świetnie wyartykułowana. Czytałem wcześniej Drogę Cormaca McCarthy’ego w doskonałym tłumaczeniu Roberta Sudoła. Teraz słucham angielskiego oryginału i wydaje mi się mocniejszy, angielski z jego prostszą strukturą gramatyczną brzmi lepiej w krótkich zdaniach McCarthy’ego. Książka gra oczywiście na najpierwotniejszych emocjach, czy nawet na instynktach, ale dlaczego to miałoby odbierać jej wartość? Literatura powinna dotykać tego, co najważniejsze, i McCarthy, pisząc o ojcu i jego dziecku idących przez świat po Apokalipsie, właśnie pisze o najważniejszym: o człowieczeństwie bezwarunkowym, o zwątpieniu, o tchórzostwie, śmierci i miłości, i o woli przeżycia. I jednocześnie jego książka jest tym, czym powinna być literatura: opowieścią, która słuchana nocą przeraża. Każe mi co jakiś czas idiotycznie zerkać do tyłu, przez ramię, kiedy podeszwy butów zgrzytają na żwirze, a lektor czyta o piwnicy, którą kanibale zmienili w spiżarnię pełną ludzi.
Parę godzin wcześniej mój synek zasypiał mi na kolanach. Małe ciałko obleczone ubrankiem w kolorowe paski, główka w zgięciu mojego łokcia, mała rączka ściska moje palce. Leży spokojnie i tylko co jakiś czas szarpie się nagle, kiedy do jego raczkującej świadomości dociera ból z przerzynanych wzrastającymi zębami dziąseł. Płacze wtedy przez chwilę, wypręża się i milknie. Ma duże stopy o wysokim podbiciu i krótkich palcach, jak moje.
Jak należy podróżować? Bronisław Malinowski, rozpoczynając Argonautów zachodniego Pacyfiku, pisze, że są dwa rodzaje poznania obcego kulturowo świata. Jeden możliwy, jeśli pobyt w danym kraju nie jest zbyt długi, kiedy nadmiar szczegółów nie zasłania nam ogółu, drugi dopiero po tym, jak wsiąknie się w kulturę na dobre i kiedy można dokonać wiarygodnej syntezy zebranych obserwacji.
Przyjmując tę zasadę, zrozumiałem jakiś czas temu, że mimo niegasnącej fascynacji, mimo lektur i wizyt, niewiele mam do powiedzenia na temat Rosji jako takiej. Łatwo mogę falsyfikować głupawe, a częste u polskich dziennikarzy, mętne banialuki o „strasznym imperium” tudzież o „wiecznie pijanych Rosjanach z harmoszkami”, mogę śmiać się z leczenia polskich kompleksów przez budowanie poczucia cywilizacyjnej wyższości nad „ruskimi kałmukami”, ale kiedy miałbym spróbować Rosję wyjaśnić, nie mam nic do powiedzenia. Umiałbym zsyntetyzować wspomnienia z podróży, z tego jednak czytelnik mógłby się dowiedzieć czegoś o mnie, ale o Rosji nic zgoła, bo byłem tam, wracając do Malinowskiego, jednocześnie zbyt długo i zbyt krótko.
Bo jaką odpowiedzią jest Rosja z okien transsybu?
Kawiarenka internetowa pod pomnikiem Lenina w Irkucku. Rozkosz opalanej drewnem bani po trzech z okładem dobach w pociągu, z wodą z syberyjskiego strumienia, pachnącej brzozowym dymem i tanim mydłem. Luksusowe japońskie samochody z kierownicą po prawej stronie, których nad Bajkałem jest więcej niż dostosowanych do prawostronnego ruchu ład, wołg i uazów. Kreml, kawiarnia na Arbacie, pomnik Puszkina. Zakutane w chusty i kabaty babuleńki sprzedające gorące kartoszki w foliowych torebkach na syberyjskich stacyjkach, gdzie transsyb zatrzymuje się na parę minut tylko, wrzątek w samowarze w każdym wagonie, w nim prowadnica, reprezentująca powagę władzy i państwa.
To tylko klisze, to Rosja odzwierciedlona, nie prawdziwa, to Rosja, jaką chciałby widzieć polski czytelnik, niemal jak z zabawnych reklam telefonii komórkowej.
A co rosyjskiego znalazłem daleko za kołem podbiegunowym, na siedemdziesiątym ósmym równoleżniku? Na terytorium norweskim, z norweską suwerennością ograniczoną traktatem paryskim – czyli na Spitsbergenie, zwanym Svalbardem przez Norwegów, którzy nazwę „Spitsbergen” rezerwują dla największej z wysp archipelagu, co w cudowny sposób ignorują inne europejskie narody.
Traktat, podpisany w latach dwudziestych ubiegłego wieku, przyznał ten polarny, acz ogrzewany Golfsztromem i dlatego do pewnego stopnia wolny od lodu archipelag Norwegii, z zastrzeżeniem, że wszystkie inne państwa sygnatariusze traktatu mają prawo prowadzić na Svalbardzie dowolną działalność gospodarczą. Z prawa tego korzystają w zasadzie tylko Rosjanie, utrzymujący górniczą osadę Barentsburg – i to w Barentsburgu znalazłem jakiś okruch prawdy o Rosji.
Barentsburg zakładali Amerykanie i Holendrzy, w latach dwudziestych zręby osady wykupił sowiecki Trust Arktikugol, w latach trzydziestych rozpoczęto wydobycie węgla, potem na ewakuowaną osadę spadły pociski z dział pancernika Tirpitz, a po wojnie odbudowano ją w takiej postaci, w jakiej można oglądać ją dziś. W apogeum sowieckiej obecności na Spitsbergenie w Barentsburgu funkcjonowała wielka szklarnia, służąca z jednej strony jako źródło świeżych warzyw, z drugiej jako miejsce, w którym sowieccy górnicy – Rosjanie i Ukraińcy z Doniecka i Donbasu – mogli odpocząć od surowego krajobrazu tundry. Były obory, chlewy i kurniki, piekarnia, duży ośrodek sportowy z boiskiem i basenem. Bloki mieszkalne z dziwnej żółtawej cegły. Ten stary Barentsburg oglądam przez obiektyw sowieckiego fotografika, który w 1979 roku wydał w Moskwie album pod tytułem Szpicbergen: strana ostrich gor. Jeszcze sprzed apogeum świetności, jeszcze na wznoszącej fali – widać rozpoczęte budowy, najbardziej spektakularne budynki dopiero wyrastają, po odśnieżonych uliczkach przechadzają się szczupli, weseli mężczyźni w jaskrawych kurtkach lub szarych płaszczach, w kosmatych czapkach z syberyjskiego psa na głowie. Mój ojciec miał kiedyś taką samą czapkę, pamiętam, zdjęcia z albumu robiono jeszcze przed moimi narodzinami, chociaż niedługo przed, rok może. Dziś już jej nie nosi. A mężczyźni na zdjęciach noszą polarnicze brody lub wąsy, włosy mają przydługie, dzieci zaś wszystkie, naprawdę wszystkie, są pyzate, rumiane i zdrowe. I trudno doszukiwać się w tym propagandowego fałszerstwa, bo jest owych dzieci na zdjęciach mnóstwo, tak wiele, że ze szczupłej, barentsburskiej dziecięcej populacji nie zdołałby fotograf wybrać tych najładniejszych. Może to polarny klimat tak służył tym płowowłosym chłopcom i dziewczynkom z warkoczykami ujętymi w wielkie czarne kokardy.
Nasza tegoroczna trasa do Barentsburga wiodła stokami Nordhallet po dawnej drodze, którą pięćdziesiąt lat temu samochody gaz-69 jeździły aż do przystani, skąd płynąc promem przez zatokę Coles, można było dostać się do portu w tejże zatoce, który z kolei obsługiwał kopalnię w Grumant.
Nie używana od pół wieku droga jest już tylko śladem na tundrze, którego warto się trzymać, aby pewnie omijać najgłębsze, strumieniami żłobione wąwozy – ale żaden samochód nie mógłby już po niej przejechać, wieczna zmarzlina uczyniła swoje. Mosty, przeciągnięte nad spływającymi do fiordu strugami, dawno się pozawalały. Droga, która wiodła urwiskiem nad plażą – zniknęła, morze ją zabrało.
Wzięliśmy tylko małe plecaki, w nich zapasowe kurtki, trochę prowiantu, mała butla z palnikiem, wodery do przekraczania rzek. Na plecach karabin i aparat fotograficzny, oba na wypadek spotkania z niedźwiedziem, w kieszeniach naboje, lornetka i czekolada. Jeszcze kijki, bez których trudno się obejść w tym wielkim polarnym bagnie. Reszta naszych trzydziestokilogramowych bagaży, które nieśliśmy wcześniej na plecach, została w obozie, szliśmy na jednodniową wycieczkę, trzydzieści parę kilometrów.
Były to ostatnie chwile naszej wędrówki, przetykanej kilkudniowymi popasami. Już za dwa dni przypłynie po nas półsztywna łódź marki Polarcirkel, zaokrętujemy się obok murszejącej kei w Colesbukcie i pójdziemy po spokojnym fiordzie aż do Longyear, z prędkością czterdziestu węzłów, w godzinę wracając do Longyearbyen, z którego wyruszyliśmy dwa tygodnie wcześniej.
Tego zaś dnia, kiedy szliśmy do Barentsburga, była piękna pogoda, pod podeszwami bulgotała tundra, podmokła i zbrązowiała na znak nadchodzącej jesieni, niebo było niebieskie, a na drugim brzegu Isfjordu do arktycznego oceanu spływały lodowce, żmudnie, wiek po wieku, żłobiąc swoje doliny. Ich wysokie na kilkadziesiąt metrów czoła z naszego brzegu widać jako wąskie, szaroniebieskie kreski. Szliśmy szybko, bo idzie się tutaj łatwo, to nie to, co powolne gramolenie się przez błotnistą morenę czołową, wspinanie na rozpadający się klif po żlebie czy brodzenie w delcie rzeki wpadającej do fiordu w dziesiątkach strumieni jak rozsypane warkocze, w końcu szliśmy wspomnieniem drogi.
I w końcu, po sześciu godzinach, doszliśmy – najpierw budynki gospodarcze, radziecka plątanina rur i kabli, potem lądowisko dla helikopterów, z hangarem; o te helikoptery praktyczni Rosjanie spierają się z ekologicznie nastawionymi Norwegami. Jeden śmigłowiec minął nas po drodze, pochylony, wielki i niezgrabny mi-8. Dalej droga już bita, cmentarz, ale nie tak malowniczy jak poletko białych krzyży w norweskim Longyearbyen, stolicy Svalbardu, ani nie tak dramatyczny w wyrazie jak ten w Colesbukcie, z lat pięćdziesiątych, z grobem rocznej dziewczynki, rówieśniczki mojej mamy. Narodziła się w maju 1951 roku, miała tatarski patronimik i tatarskie nazwisko: Dora Minisłamowna Farizowa. Imię mogło brzmieć inaczej, na nagrobku jest prawie całkiem zatarte, ale na pewno zaczynało się na „D” i było krótkie. Przeżyła arktyczne lato, ciemności nocy polarnej, razem z odejściem śniegów nauczyła się chodzić, po czym zmarła, a jej rodzice, ojciec Tatar i nieznana nam matka, kiedy już sporządzili nagrobną tabliczkę ze zdjęciem obleczonej w czepek małej, dziecięcej główki, musieli pogrążyć się w rozpaczy, bo na śmierć dziecka kojącej odpowiedzi nie dadzą ani Allach, ani chrześcijański Bóg, a już na pewno nie Marks z Leninem. Jestem o tym przekonany, bo mój syn teraz właśnie ma tyle miesięcy, ile miała ta maleńka, polarna Tatarka, kiedy umarła, i wiem, że nie znalazłbym odpowiedzi, gdyby stało się coś, czego nie odważę się napisać.
Minęliśmy cmentarz z nagrobkami seryjnie odlewanymi z betonu, a na koniec doszliśmy do tablicy z nazwą osady wypisaną cyrylicą. W pierwszej chwili miasto mogłoby się wydawać opuszczone, gdyby nie wątła strużka dymu snującego się z komina odległej elektrociepłowni.
Można by pomyśleć, że i tutaj wydarzyła się taka historia jak w odległym o sto kilometrów Pyramiden, gdzie w 1998 roku rosyjscy i ukraińscy górnicy na próżno wyglądali statku z zaopatrzeniem, który miał przypłynąć do nich z Murmańska.
Żaden nie przypłynął, bo w Rosji tymczasem skończyły się pieniądze, urzędnicy nie dostawali pensji, ktoś uznał, że skoro nowa, już nie czerwona, lecz trójbarwna Rosja mu nie płaci, to on nie będzie siedział przy biurku. Ktoś nie podpisał jakiejś bumagi, ktoś wzruszył ramionami, ktoś rozłożył bezradnie ręce. Z portu w polarną noc nie wypłynął żaden statek – ani z zaopatrzeniem, ani taki, który mógłby mieszkańców osady pod górą Piramidą ewakuować. Był dziesiąty stycznia, trzy dni po prawosławnym Bożym Narodzeniu, i na Spitsbergenie panowały wtedy absolutne ciemności, przez całą dobę. Horyzontu nie rozświetlał nawet ślad brzasku, skończyło się jedzenie, był tylko węgiel, w końcu sami wydzierali go zmarzlinie, ale węgla nie da się zjeść. W piekarni nie było już mąki, a w szklarni dawno temu zabrakło pomidorów i kapusty. Zjedli już świnie i kury, chlewy i kurniki stały puste. Mieli tylko prąd, elektrociepłownia działała doskonale, w barakach było ciepło, przyprószone śniegiem popiersie Lenina przed ciemnością chronił snop pomarańczowego światła z latarni, telewizory podłączone do satelitarnych anten pokazywały program z Moskwy, nieliczne dzieci były bardzo głodne i wszyscy mieszkańcy polarnej górniczej osady dobrze rozumieli, czym jest stara ruska smuta.
I wtedy właśnie do portu wpłynął statek. To Norwegowie z odległego o kilkadziesiąt kilometrów Longyearbyen uznali, że nie mogą przecież pozwolić, aby pod koniec dwudziestego wieku, na ich oczach prawie, a już na pewno w zasięgu ich radiostacji, tysiąc Rosjan zmarło z głodu w dobrze ogrzanych i oświetlonych barakach.
Statek opuścił motorową szalupę – wszystko w świetle rozcinających polarny mrok reflektorów, w huku kry trącej o pancerny kadłub. Z szalupy wysiedli spitsbergeńscy oficjele, może nawet sama pani sysselman, Ann-Kristin Olsen, siwowłosa, czterdziestoletnia, szczupła, bardzo nordycka, w granatowym, podobnym do marynarskiego mundurze, albo może raczej w ciepłej parce z kapturem obszytym futrem. Sysselman to stary nordycki tytuł, trochę jak nasz wojewoda albo angielski sheriff czy bailiff, tyle że bardziej archaiczny w stylu, odkopany w jakiejś zakurzonej księdze w czasach festiwalu norweskiego odrodzenia narodowego.
Dobiła więc szalupa z panią sysselman lub bez niej do nabrzeża, uścisnęli Norwegowie dłonie dyrektorom z bankrutującego Arktikugola, zawyła syrena i tysiąc Rosjan oraz Ukraińców porzuciło swoje zajęcia, matki otuliły głodne dzieci kurtkami i szalikami, a potem, stłoczeni w kabinach statku, jedli proste i ciepłe jedzenie – upokorzeni, lecz szczęśliwi słudzy potężnego niegdyś imperium.
Pyramiden zostało przez Norwegów ewakuowane, tysiąc rosyjskich i ukraińskich górników, kobiet z obsługi, inżynierów, dyrektorów i dzieci zawieziono do Murmańska. Tam wysiedli na nabrzeżu wielkiego kraju, który istniał wtedy tylko na mapie, i nikt zapewne się nimi nie zainteresował, bo jeszcze dwa lata musiały minąć, zanim Władimir Władimirowicz Putin przywrócił Rosji państwo – tak przynajmniej pisze profesor Stürmer w swojej biografii prezydenta kagiebisty. A w Pyramiden na stołach w czytelni zostały książki z zakładkami wetkniętymi między strony, szklanki w barze, niewyprane skarpetki obok łóżka, niedokończony list i szachownica z partią, która zatrzymała się na czwartym posunięciu otwarcia.
I to jest akurat prawda – opuszczone miasto, te szklanki, listy i szachownica. Ale cała reszta niekoniecznie. Historia jest fabularnie interesująca, taką słyszałem od pewnego polarnego wiarusa, kiedy byłem na Spitsbergenie po raz pierwszy, w 2006 roku w Longyearbyen.
Wszystko przy tym wskazuje na to, że jest fałszywa.
Może były jakieś niedobory w zaopatrzeniu, owszem, głodnych dzieci jednak nie było i nie było raczej norweskich statków, bo Rosjanie – chociaż w wielkim pośpiechu – ewakuowali się sami. Została mała grupka, mieli buldożery, materiały wybuchowe i rozwalali, co im się akurat w tym świeżym trupie miasta rozwalić podobało.
To jak w Nie trzeba głośno mówić Józefa Mackiewicza, kiedy główny bohater, wzruszony, opowiada historię, której był świadkiem – widział, jak niemiecki kierowca czołgu ze zgrzytem gąsienic zatrzymał swoją maszynę na bruku, aby nie przejechać wiewiórki, która wbiegła na jezdnię. I słuchacze tej historii, polscy patrioci, upominają, że tak opowiadać nie wypada, niechże to będzie czołg polski, amerykański lub w ostateczności sowiecki, ale to nie może przecie być czołg niemiecki. Główny bohater dziwi się swoim rozmówcom jak Pers Monteskiusza – nieśmiało zauważa, że był owego zdarzenia naocznym świadkiem i nic nie poradzi na to, że czołg był niemiecki. I zostaje skarcony: taka jest może prawda jednostkowa, wycinkowa, subiektywna; prawda obiektywna jest jednak inna.
I taka właśnie, po heglowsku obiektywnie zgodna z duchem czasu, jest prawda historii z głodującymi dziećmi i norweską ewakuacją. Taka dokładnie historia powinna się wydarzyć w czasach jelcynowskiej smuty, aby ducha czasów dobrze wyrażać; tyle że ktoś, zdaje się, o tym zapomniał, i naprawdę wydarzyła się historia również dramatyczna – czego dowodem był widoczny pośpiech, z jakim Pyramiden opuszczano – lecz nie tak spektakularna.
A przecież, wchodząc do Barentsburga, nie sposób o tym opuszczonym Pyramiden nie myśleć, zwłaszcza jeśli w ciągu ostatnich kilku dni regularnie mijało się ruiny rosyjskich zabudowań porzuconych jeszcze wcześniej – acz bez owego pośpiechu czasów smuty. Tam, w zatoce Coles, w Grumantbyen, Rosjanie, czy raczej Sowieci, swoje zabudowania porzucili w wyniku rachunku ekonomicznego – wyczerpały się łatwo dostępne złoża węgla, zdemontowali więc to, co można było zdemontować, część budynków wysadzili w powietrze i przenieśli się dalej, gdzie węgiel kopało się łatwiej, pozostawiwszy po sobie strumienie czerwonawe od rdzewiejącego w wysokim ich biegu złomu.
Minęliśmy więc tablicę z napisem „Баренцбург”, rozładowałem karabin i otwarłem zamek – zgodnie ze zwyczajem, aby każdy z mieszkańców widział, że broń jest bezpieczna. Nie spotkaliśmy jednak nikogo, szliśmy długo czymś, co przypominało industrialne przedmieścia – pomiędzy otwartymi, niszczejącymi hangarami, w których zmieściłaby się eskadra helikopterów, między opuszczonymi barakami niewiadomego przeznaczenia i między stertami śmieci małych jak pogięte gwoździe i wielkich jak pół domu, zardzewiałych lub betonowych, ze sterczącymi prętami zbrojenia. Minęliśmy opuszczoną szklarnię. Na drzwiach wiele lat temu ktoś przykleił kartkę w języku angielskim, informującą turystów, że in the greenhouse nikt nie mówi po angielsku ani norwesku, więc jeśli ktoś chce greenhouse zwiedzać, to powinien udać się do hotelu i poprosić o przewodnika. Dziś te drzwi zabite są deskami, okna i szklany dach – porozbijane; widać przez nie, że w środku, na nietkniętych palikach skręcają się zeschnięte na wiór resztki pomidorowych krzaków, a na rozpiętych między szklanym dachem sznurkach wiszą przemrożone trupy pnączy, jak szarobrązowe liny. Dalej puste kurniki i chlewy. Nawet piekarnia już nie działa, całą żywność, tak samo jak w norweskim Longyearbyen, przywozi się z kontynentu – bo po co się męczyć, skoro w Longyearbyen samoloty lądują dwa razy dziennie? Dalej łuszczące się murale z łaciatą krową, inne z łanami zbóż gdzieś na wielkorosyjskich równinach, jeszcze inne z pniami brzozowego lasu. I wszystko puste, opuszczone – lecz w pewnym miejscu, na opatulonym wełną mineralną i deskami przewodzie ciepłowniczym, dostrzegamy kota. Norwegowie zakazali posiadania kotów na całym Svalbardzie, bo podobno wyżerają ptakom pisklęta. Ten kocur, szary i gruby, na pewno zeżarł wiele piskląt i nie wydaje się przejmować ukazem wydanym przez samego sysselmana. Bez ludzi nie przeżyłby zimy, więc zapewne opiekujący się nim Rosjanie lub Ukraińcy również wzruszają z pogardą ramionami na myśl o urzędniku, któremu wydaje się, że opublikowanym w jakimś dzienniku ustaw zakazem może odebrać kocie towarzystwo skazanym na polarną noc ludziom – i to dla czegoś tak trywialnego jak ptasie pisklęta. A do mew, rybitw, fulmarów, alk i alczyków, których w sezonie setki tysięcy krążą nad klifami, robiąc rejwach niepodobny do niczego innego na świecie, na pewno spitsbergeńscy górnicy nie żywią uczuć cieplejszych niż do tego szarego kocura, lubiącego się nocą polarną wygrzewać na czyichś kolanach.
I wreszcie spotykamy dwie Rosjanki. Wyglądają dziwnie, idą pod rękę w czółenkach i wykończonych futerkiem eleganckich kurteczkach – a my, w ciężkich, zabłoconych butach, w goreteksach i softshellach, z kijkami w rękach i bronią na plecach. I śmieją się panie, jedna starsza, druga młodsza, z tych kijków, którymi podpieramy się w marszu. Kto wam ukradł narty? – pytają. Śmiejemy się z nimi, idziemy dalej.
W hotelu ceny norweskie, obsługa rosyjska, pijemy colę i piwo, jemy niezbyt smaczne pielmieni, bez borszczu nawet, w wielkim telewizorze dziewczęta półnagie, a na pewno noszące więcej biżuterii niż ubrań, śpiewają i wypinają tyłki w srebrnych porsche, ferrari i lamborghini, toczących się dostojnie ulicami Moskwy. Ciepło.
A niedaleko hotelu stoi dawny radziecki konsulat. Na zdjęciu w moim starym albumie jest zielony, wypieszczony, socrealistycznie klasyczny, w oknach firaneczki, wygląda tak, że gdyby miał chociaż odrobinę wdzięku więcej i gdyby na dachu nie powiewała czerwona flaga z sierpem i młotem, to mógłby być niepozorną ambasadą małego państwa gdzieś w cichej dzielnicy Wiednia lub Warszawy. Teraz jednak wszystko się zmieniło – budynek jest opuszczony, rozwalone są schody prowadzące do reprezentacyjnego miejsca. Straszą puste szkielety okien, okiennice wiszą na zerwanych zawiasach, drzwi zabito deskami.
Lecz za opuszczonym konsulatem sowieckim stoi nowy konsulat rosyjski. Zdaje się, że to jedyny budynek wzniesiony tutaj po upadku Związku Sowieckiego. Z wyjątkiem cerkiewki, o której za chwilę, bo też stoi kawałek dalej. Płot o zaostrzonych prętach, jakby stawać pod nim miały dorożki, na płocie złote orły dwugłowe, a sam budynek nowoczesny. Moja żona architekt twierdzi, że to całkiem przyzwoita architektura, pod względem formy, tak jak kilka innych, podobnych budynków o zaokrąglonych narożnikach, stawianych zapewne gdzieś na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Ale na jeden użytkowany budynek przypadają trzy opuszczone, straszące powybijanymi szybami – bo też zbudowano to miasto dla trzech tysięcy ludzi, a mieszka ich w nim teraz zaledwie sześciuset.
To przetrwalnik – jego jedynym zadaniem jest utrzymać ciągłość rosyjskiej obecności na Spitsbergenie. Kopalnia podobno nie działa, a cała praca górników polega na tym, by konserwować urządzenia, budynki i maszyny. Cerkiewka jest ośmioboczna jak wieże rosyjskich molenn pomorców-staroobrzędowców, którzy na Grumant – jak nazywali Svalbard – pływali już w siedemnastym wieku, polować na morsy, niedźwiedzie i lisy. Ten niewielki kościółek w rzeczywistości jest jednak nie budynkiem sakralnym, ale pomnikiem dla ofiar wypadku lotniczego z 1996 roku. Prawosławny ksiądz przyjeżdża czasem do Barentsburga, ale nabożeństwa odprawia gdzie indziej, nie w tej niby-cerkwi.
I tyle. Wychodzimy z hotelu – to śmieszne, bo chociaż minęło tylko kilkanaście dni, to już tęskni się do takich cywilizacyjnych osiągnięć jak sedes w toalecie, cola w puszce i piwo. Zabieram parę puszek dla przyjaciół, którzy zostali chorzy w obozie, płacimy straszny rachunek, Ukrainka w barze patrzy na nas z uzasadnionymi rozbawieniem i pogardą: jej płacą, by mieszkała w tym strasznym miejscu, my zapłaciliśmy, aby się tu znaleźć, i jeszcze pokonaliśmy całą drogę z Longyearbyen na piechotę, marzliśmy w namiotach, białą nocą wartowaliśmy przy ognisku ze strachu przed niedźwiedziem – coś, co się pani za barem słusznie nie mieści w głowie, bo w istocie jest rodzajem dekadenckiej perwersji, co piszę tutaj całkiem serio, wcale się nie krygując. Bo to przecież nie asceza – za dużo to wszystko kosztuje, aby było ascezą.
I tyle. Nie wyciągnę wniosków, wniosków nie ma. Konceptualizacja rzeczywistości społecznej czy ludzkiej w ogóle jest zawsze tej rzeczywistości wymyślaniem, a ja wymyślać nie chcę. Za tym, co widziałem, nic się nie kryje, nie ma znaków czasu, jest tylko rozległe uniwersum niepoznawalnego.
I tyle. Wracamy. W spitsbergeńskiej gazecie „Svalbard Posten”, redagowanej na miejscu, ale drukowanej w Tromsø i dostarczanej tu samolotem, piszą dużo o Rosjanach z Barentsburga. A to, że helikoptery wynajmują do komercyjnych przedsięwzięć, co jest bezwzględnie zakazane, bo się ptaki płoszy. A to, że zbiory barentsburskiego Muzeum Pomorców zawieziono do Longyearbyen, aby eksponować je przez jakiś czas w muzeum norweskim. A wcześniej w Barentsburgu odbył się festiwal filmowy, puszczali norweskiego Ellinga, takie to zabawne.
I tyle. Myślę o rosyjsko-tatarskiej dziewczynce, która żyła trzynaście miesięcy na Svalbardzie i której teraz maleńkie, smutne ciało leży w wiecznej zmarzlinie.
O Autorze
SZCZEPAN TWARDOCH (ur. 1979) – autor cieszącej się ogromnym uznaniem i popularnością Morfiny (2012), za którą otrzymał Paszport „Polityki”, nagrodę publiczności towarzyszącą Nagrodzie Literackiej Nike, Śląski Wawrzyn Literacki oraz rekordową liczbę nominacji do nagród (m.in. Le Prix du Livre Européen, Nike, Gdyni i Angelusa); bestsellerowego Dracha (2014), uhonorowanego Nagrodą Kościelskich i nominowanego do siódemki finalistów Nagrody Literackiej Nike, oraz uznanego za literackie odkrycie Wiecznego Grunwaldu (2010). Mieszka w Pilchowicach na Górnym Śląsku.