Powiedzmy, że Piontek - Szczepan Twardoch - ebook + audiobook + książka

Powiedzmy, że Piontek ebook

Szczepan Twardoch

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Powiedzmy, że jest to gra z czytelnikami. Wciągająca, błyskotliwa, pełna niespodzianek i odniesień do współczesności. Może to nawet nowe, literackie oblicze Szczepana Twardocha?

Powiedzmy, że Erwin Piontek, 73-letni górnik, wybiera się w rejs dookoła świata. Na starym jachcie żaglowym typu Venus, z wysłużonym gumowym sztormiakiem, czerwoną wełnianą czapką, harcerską busolą w żeglarskim worku i skrupulatnie obliczonym prowiantem jest przygotowany na samotną wyprawę. Ma ambitny plan, by nigdy nie zawijać do portu, przez całe dwadzieścia dziewięć tysięcy mil.

Powiedzmy, że losy Piontka mogą też przebiegać inaczej. Nie żegluje, a leży na czerwonej ziemi, w dolinie rzeki Auob, która nie płynie przez Deutsch-Südwestafrika, ponieważ jest wyschnięta, ale tam się znajduje. Zamiast gumowego sztormiaka ma na sobie sztruksową bluzę mundurową, pas z szelkami i ośmioma ładownicami na amunicję.

Zresztą może jest zupełnie inaczej. Może Erwin Piontek jest sobowtórem pewnego dyktatora? Kto wie?

Powiedzmy, że ten, kto przeczyta.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 255

Oceny
4,0 (517 ocen)
232
135
77
61
12
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pysia2307

Całkiem niezła

Powiedzmy, że miało być inaczej... Wersja audio ratuje ten utwór (i za to gwiazdka wyżej), ale gdyby to było moje pierwsze zetknięcie z twórczością Twardocha, nie sięgnęła bym po więcej.
40
Szafar1

Dobrze spędzony czas

Lubie Twardocha,ale chyba poszlo coś nie tak....
10
juliacisek

Nie oderwiesz się od lektury

Dawno nie czytałam tak porypanej książki, daje okejkę xD
11
Pistolero88

Nie polecam

Powiedzmy, że dałbym pięć gwiazdek po pierwszej części. Powiedzmy, że po drugiej i trzeciej części dałbym już tylko dwie. Ale za "w Ukrainie" w trzeciej części, dam tylko jedną gwiazdkę.
11
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajna.
00

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: Po­wiedzmy, że WAL­DE­MAR PO­PEK
Kon­sul­ta­cja ję­zy­kowa STA­NI­SŁAW DZIDA (nie­miecki) GRZE­GORZ KU­LIK (ślą­ski) MA­TE­ÙSZ TI­TËS MEYER (ka­szub­ski)
Re­dak­cja: WOJ­CIECH ADAM­SKI
Ko­rekta: JA­CEK BŁACH, ANETA TKA­CZYK, KRY­STYNA ZA­LE­SKA
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: RA­FAŁ KU­CHAR­CZUK
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© Co­py­ri­ght by Szcze­pan Twar­doch © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2024
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07954-6
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Po­wiedzmy, że parę dni póź­niej Er­win za­par­ko­wał opla pod ryb­nicką ka­mie­nicą, w któ­rej mie­ściła się sie­dziba Gór­ni­czego Klubu Tu­ry­styki Że­glar­skiej „Szkwał”, wspiął się na dru­gie pię­tro, zdy­szaw­szy się tro­chę, po­my­ślał, że to od cy­ga­re­tōw[27] i że Ma­rika mŏ recht ze tym ku­rzy­niym[28], po czym wszedł do środka, przy­wi­tał się z kam­ra­tami, a po­tem już mil­czał w trak­cie ca­łego ze­bra­nia. Znowu był pion­tek.

Głów­nym te­ma­tem było za­koń­cze­nie se­zonu, które GKTŻ „Szkwał” pla­no­wał na dzień pierw­szego paź­dzier­nika, na na­le­żą­cej do klubu nie­wiel­kiej kei na Za­le­wie Ryb­nic­kim. Er­win nie an­ga­żo­wał się w te przy­go­to­wa­nia. Nie tym ra­zem. W ze­szłym roku zbu­do­wał pięk­nego grilla, sam ze­spa­wał go z bla­chy sta­lo­wej w klu­bo­wym warsz­ta­cie, praw­dziwe, ele­ganc­kie rożno. Brat Ma­riczki był po­wa­ża­nym w oko­licy, za­moż­nym ma­sa­rzym[29] i ufun­do­wał na to rożno dwa­dzie­ścia ki­lo­gra­mów wspa­nia­łych, tłu­stych krup­ni­ŏkōw[30], Er­win zaś po­sta­no­wił się po­ka­zać i z wła­snych pie­nię­dzy po­sta­wił keg ty­skiego i wy­na­jął do niego rol­l­bar na kół­kach. Zbie­rali przy oka­zji za­mknię­cia se­zonu na ope­ra­cję cho­rej wnuczki jed­nego z człon­ków klubu. Er­win uwi­jał się za tym roż­nem w ele­ganc­kim, skó­rza­nym far­tu­chu i czuł się wspa­niale, roz­dmu­chi­wał wę­gle, gdy przy­ga­sały, od­wra­cał krup­nioki, opo­wia­dał ślą­skie wice, grał na har­mo­nijce ust­nej ślą­skie blu­esy, na­le­wał piwo i zbie­rał za ten po­czę­stu­nek co ła­ska do za­mknię­tej na mo­siężną kłódkę skar­bony, w któ­rej po za­koń­cze­niu im­prezy zna­la­zło się po­nad pięć ty­sięcy zło­tych.

Dziew­czynka i tak umarła dwa ty­go­dnie póź­niej, nie po­mo­gło jej te pięć ty­sięcy. Er­win nie wie­dział, co się z tymi pie­niędzmi stało, skoro umarła.

Dzia­dek dziew­czynki prze­stał przy­cho­dzić na klu­bowe ze­bra­nia i nie­długo póź­niej, zimą, klu­bowi ko­le­dzy sta­nęli i nad jego gro­bem, wiatr tar­gał czer­wo­nymi pió­ro­pu­szami gór­ni­czej or­kie­stry, gdy grała Ich hatt’ einen Ka­me­ra­den[31], starą, nie­miecką woj­skową pieśń ża­łobną, którą nie wie­dzieć czemu wy­ko­ny­wano cza­sem nad gór­ni­czymi gro­bami.

Er­win wie­dział czemu, ale nie dzie­lił się tą wie­dzą.

Po dwóch po­grze­bach, dwu­let­niej wnuczki i sie­dem­dzie­się­cio­dwu­let­niego dziadka, Er­win prze­stał cha­dzać z Ma­riką do ko­ścioła, mimo że po­bożna żona pro­siła i gro­ziła wiecz­nym po­tę­pie­niem.

Dla­tego w tym roku nie chciał się już an­ga­żo­wać w przy­go­to­wa­nia do za­mknię­cia se­zonu. Wszy­sko to yno do lu­ftu[32] – my­ślał so­bie i mil­czał, gdy ko­le­dzy spie­rali się, w ja­kiej for­mie winna się od­być im­preza.

Gdy w końcu do­szli do po­ro­zu­mie­nia i pre­zes klubu chciał za­my­kać po­sie­dze­nie, Er­win na­gle się ode­zwał.

– Kam­ra­ciŏ. Su­chej­cie. Jŏ bych tak chcioł sōm ôpły­nōnć świat. Choby Te­liga na tym Opty[33] – po­wie­dział szybko i sam przy­słu­chi­wał się wła­snym sło­wom ze zdzi­wie­niem, jakby nie na­le­żały do niego, jakby ktoś inny, da­imo­nion może, wy­po­wia­dał je jego ustami.

W klu­bie za­pa­dła ci­sza. Wszy­scy pa­trzyli na Er­wina, skie­ro­wały się nań wszyst­kie po­orane zmarszcz­kami twa­rze i w gło­wach klu­bo­wi­czów, a także w gło­wie Er­wina prze­wi­nęły się na­tych­miast ta­kie same my­śli: prze­cież poza tymi że­glar­skimi ko­lo­niami pół wieku wcze­śniej Er­win ni­gdy nie że­glo­wał po mo­rzu, po­siada pa­tent za­le­d­wie że­gla­rza jach­to­wego i cho­ciaż eme­ry­turę ma godną, bo gór­ni­czą, to prze­cież nie tak godną, aby mógł po­zwo­lić so­bie na taki wy­da­tek. Nie kupi so­bie mor­skiego jachtu ani go nie wy­naj­mie, ani na­wet nikt go nie weź­mie, sta­rego, na za­ło­ganta. A co do­piero sa­mot­nie. Po­my­ślał na­wet o mnie: ten wnuk od Jorga, który go do nas przy­wiózł, on ma do­piero czter­dzie­ści lat, opo­wia­dał o że­glar­stwie, on mógłby o tym po­my­śleć, nie ja, eme­ryt.

Er­win nie wie­dział, że nie mam siły cha­rak­teru po­trzeb­nej do sa­mot­nego że­glar­stwa ani umie­jęt­no­ści – nie dał­bym rady, ale to nie miało zna­cze­nia.

Pa­trzyli więc wszy­scy na Er­wina, po czym za­częli się śmiać.

Nie chcieli Er­wina wy­szy­dzić. Po pro­stu my­śleli, że żar­tuje. Er­win jed­nak nie żar­to­wał, a grzmiący śmiech klu­bo­wych kam­ra­tów pa­lił go ży­wym ogniem, w któ­rym spo­pie­lało się jego nie­wy­po­wie­dziane wcze­śniej ma­rze­nie, na­gle więc się ze­rwał, prze­wra­ca­jąc krze­sło, i wy­biegł z sie­dziby GKTŻ „Szkwał”, ślu­bu­jąc, iż ni­gdy wię­cej do niej już nie po­wróci. Na scho­dach ści­gały go jesz­cze okrzyki kam­ra­tów, „Er­win, dej po­kōj, toć my yno do szpasu tak, Er­win, pōdź na­zŏd”[34], ale Er­win zbiegł już na dół, wsiadł do sa­mo­chodu i od­je­chał.

Wra­ca­jąc, po­sta­no­wił okrą­żyć Za­lew Ryb­nicki od po­łu­dnia, prze­je­chał krętą drogą przez te­ren elek­trowni, nie­mal ocie­ra­jąc się lu­ster­kami opla o ko­miny i chłod­nie, a po­tem da­lej, aż za­trzy­mał się na nie­wiel­kim par­kingu, z któ­rego roz­ta­czała się sze­roka pa­no­rama na wodę i wy­ra­sta­jący na dru­gim brzegu ni­czym ka­te­dra za­kład ener­ge­tyczny. Pa­trzył długo. Dzień był po­wsze­dni, pora dość wcze­sna, na wo­dzie tylko je­den ża­giel sa­mot­nej omegi, smęt­nie zresztą zwi­sa­jący, bo flauta.

Er­win lu­bił Za­lew Ryb­nicki. Nie ko­chał go, lecz lu­bił. Lu­bił też że­glo­wać po ma­zur­skich je­zio­rach, miał tam swoje miej­sca, w które kie­dyś za­bie­rał córki, gdy jesz­cze spę­dzały z nim wa­ka­cje. Sta­wał na dziko na bin­du­dze na Nidz­kim, klu­bowy jacht cu­mo­wał do drzewa, rufę wy­cią­ga­jąc wprost na pia­sek, Ana i Magda bie­gały pół­na­gie po le­sie, ra­zem z bra­tan­kami Er­wina, bo działo się to, jesz­cze za­nim brat Er­wina za­ła­twił so­bie po ojcu oby­wa­tel­stwo i wy­je­chał do Raj­chu, do Bo­chum.

Er­win czuł się wtedy szczę­śliwy, gdy sie­dzieli nad wodą, przy ogniu, pie­kli wuszt[35], pili cie­pławe ty­skie, bo na ża­glówce nie było lo­dówki, i mil­czeli, tylko dzieci było sły­chać, a cza­sem bu­czą­cego w trzci­nach bąka, cza­plę o gło­sie byka, albo har­mo­nijkę ustną, na któ­rej Er­win nie­kiedy grał. Lu­bił Ma­zury, by­wał tam szczę­śliwy, lu­bił je, ale ich nie ko­chał.

Er­win ko­chał tylko mo­rze i mo­rze zła­mało mu serce.

Sie­dział w au­cie i pa­trząc na wody Za­lewu Ryb­nic­kiego, uznał, że nie może już dłu­żej uda­wać.

Mo­rze na niego nie czeka. Miał prze­cież sie­dem­dzie­siąt trzy lata. W ze­szłym roku się­gnął po pod­ręcz­nik do kursu na jach­to­wego ster­nika mor­skiego, przej­rzał go i już wie­dział, że ni­gdy nie opa­nuje tej wie­dzy. Nie był głupi, dużo czy­tał, miał wy­ćwi­czony, tech­niczny umysł, ale umysł ten rów­nież, jak cały Er­win, miał sie­dem­dzie­siąt trzy lata i ra­czej skłonny był po­zby­wać się wie­dzy, za­miast przyj­mo­wać nową. Pod­ręcz­nik za­wie­rał setki prze­pi­sów, pre­zen­to­wał dzie­siątki kom­bi­na­cji ko­lo­ro­wych świa­teł, które ozna­czały, że ktoś ma sieci w wo­dzie albo że wie­zie pi­lota, do tego flagi, an­giel­skie frazy, alfa, bravo, char­lie, delta, sys­tem IALA, Er­win pró­bo­wał na­wet się tego uczyć, ale gdy tylko za­my­kał książkę, wszyst­kie wia­do­mo­ści zni­kały w czerni.

Tak jak całe jego ży­cie.

Fi­zycz­nie też nie da rady. Taki wielki chłop. Córka za­ło­żyła Er­wi­nowi w te­le­wi­zo­rze Net­flixa i oglą­dał tam na­mięt­nie filmy do­ku­men­talne o że­glar­skich wy­czy­nach, gdzie bo­ha­te­rami byli mło­dzi, gibcy, wy­spor­to­wani męż­czyźni, a Er­win, cho­ciaż silny fi­zycz­nie, miał płuca znisz­czone ko­pal­nią i cy­ga­re­tami, sztyw­nie­jące stawy i chro­niczny ból ple­ców, a pę­katy brzuch prze­szka­dzał mu w za­wią­zy­wa­niu bu­tów.

To się po pro­stu nie uda. Er­win Pion­tek, gór­nik strza­łowy pierw­szej klasy, ni­gdy nie po­pły­nie w sa­motny rejs, nie tylko do­okoła świata, nie tylko przez Atlan­tyk, ale na­wet z Gdań­ska na Hel. To się nie wy­da­rzy. Er­win nie był głup­cem, ży­cie na­uczyło go kon­fron­to­wać się z nie­unik­nio­nym.

Nie na­uczyło go tylko, co ma zro­bić z cier­pie­niem, z oce­anem roz­cza­ro­wa­nia, ze świa­do­mo­ścią ry­chłego końca i ży­cia już w try­bie do­ko­na­nym, za­mknię­tego. Ro­bił więc je­dyne, co mógł i co po­tra­fił: mil­czał, pa­trzył na wodę, na ko­miny – i cier­piał.

* * *

W cier­pie­niu Er­wina w pew­nym mo­men­cie za­pło­nęła iskra, tak na­gła, jak na­gła była świa­tłość z nieba, która olśniła pod Da­masz­kiem Szawła – i jak Sza­weł na mo­ment stał się Er­win ślep­cem.

Nie była to iskra na­dziei. Nie prze­mó­wił też do Er­wina Je­zus o sercu go­re­ją­cym, który po­dobno mó­wił do Szawła.

W cier­pie­niu Er­wina za­pło­nęła iskra wy­ma­lo­wana na bur­cie sta­rej, po­ma­rań­czo­wej ża­glówki typu Ve­nus, która no­siła wła­śnie na­zwę Iskra i stała przy kei są­sia­du­ją­cej z ich keją klu­bową. Er­win był tam dwa ty­go­dnie wcze­śniej, po­dłu­bać przy klu­bo­wym jach­cie i – przy­po­mniał so­bie na­gle – zo­ba­czył na re­lingu ża­glówki za­la­mi­no­waną kartkę z na­pi­sem „NA SPRZE­DAŻ” i z nu­me­rem te­le­fonu.

Er­win so­bie wtedy ten nu­mer za­pi­sał w pa­mięci ko­mórki, a te­raz wy­cią­gnął z kie­szeni ma­ry­narki oku­lary, na­ło­żył je na nos, wziął no­kię, otwo­rzył kon­takty i je­den po dru­gim prze­su­wał strzał­kami, aż zna­lazł: „Ve­nu­ska sprze­daż Sto­doły”.

Za­dzwo­nił.

* * *

Po­wiedzmy, że kiedy wró­cił, Ma­rika pra­co­wała w ogro­dzie, pra­co­wi­cie wy­dra­pu­jąc brą­zo­wie­jące źdźbła trawy spo­mię­dzy chod­ni­ko­wych płyt na pod­jeź­dzie.

– Er­win, kaj żeś zaś sie smy­koł? Prze­bly­kej sie i pōdź drab na plac, mioł żeś dzi­siej bramã we ajn­far­cie sztraj­cho­wać![36] – zga­niła go po swo­jemu, gdy wy­siadł z auta.

Er­win bez słowa po­szedł do domu, jed­nak nie prze­brał się w ro­bo­cze ubra­nie. Nie za­mie­rzał dziś pra­co­wać w ogro­dzie. Za­mie­rzał zro­bić coś zu­peł­nie in­nego. Z szafy wy­cią­gnął gu­mowy sztor­miak, żółty i wy­słu­żony, stare trampki, dwa grube, weł­niane swe­try, śpi­wór, ró­ża­niec z pierw­szej ko­mu­nii, nie­miecki nóż że­glar­ski z marsz­pi­klem, który ku­pił kie­dyś na targu sta­roci, har­cer­ską bu­solę, har­mo­nijkę ustną, bie­li­znę, ręcz­nik, atlas świata, na­krę­cany bu­dzik i na ko­niec czer­woną czapkę weł­nianą, którą za­wsze no­sił na Ma­zu­rach, bo mu kie­dyś, dawno temu, na­sto­let­nia Ana po­wie­działa, że wy­gląda w niej jak Ja­cques Co­usteau, i Er­wi­nowi się to po­rów­na­nie spodo­bało.

W ła­zience spa­ko­wał przy­bory to­a­le­towe, przez chwilę wa­hał się, pa­trząc na ma­szynkę do go­le­nia, po­tem spoj­rzał na swoją starą twarz w lu­strze i po­sta­no­wił, że nie bie­rze ma­szynki. Nie bę­dzie się go­lił.

Wszystko wrzu­cił do że­glar­skiego worka, tylko czapkę za­ło­żył na głowę, na­stęp­nie po­szedł do sy­pialni, zza go­re­ją­cego serca Pana Je­zusa wy­jął klu­czyk i scho­wał do kie­szeni, spod łóżka zaś wy­cią­gnął ka­setkę z oszczęd­no­ściami, po czym, wy­cho­dząc już, na­gle za­wró­cił i zdjął ze ściany swoją gór­ni­czą szpadę. Zwa­żył ją w dłoni, wy­cią­gnął z po­chwy. Chro­mo­wane, pa­radne ostrze było zu­peł­nie tępe, tylko sztych tro­chę ostry. Scho­wał broń z po­wro­tem do po­chwy i z wor­kiem na ra­mie­niu, szpadą pod pa­chą i ka­setką w obu rę­kach wy­szedł przed dom.

– Farbã mŏsz we an­tryju...[37] – za­częła Ma­rika, ale prze­rwała, gdy pod­nio­sła na niego wzrok i uj­rzała, jak stał, z że­glar­skim wor­kiem, ich ka­setką z pie­niędzmi w dło­niach i ze szpadą, w czer­wo­nej czapce, w któ­rej wy­glą­dał jak Ja­cques Co­usteau.

– Jŏ mu­sza...[38] – za­czął Er­win, lecz nie umiał skoń­czyć.

Ma­rika mil­czała, za­sko­czona. Nie ro­zu­miała, co ta­kiego wła­śnie się wy­da­rza, dla­czego Er­win wy­gląda, jakby ją opusz­czał, po czter­dzie­stu sze­ściu la­tach mał­żeń­stwa, dla­czego za­biera ich wspólne oszczęd­no­ści. To wszystko zu­peł­nie nie pa­so­wało do Er­wina.

– Er­win to je taki do­bry chop. Go­rzoły niy żere, cza­sym se jedno piwo wy­pije, yno ro­boty sie pa­trzi, przi chał­pie wszy­sko zrobi. Yno te cy­ga­rety, no wiysz, ale to już mu prze­bŏczã, niy? Tela lŏt ra­zym, na in­k­szõ babã ani sie niy wejz­drzoł ni­gdy...[39] – mó­wiła ko­le­żance nie da­lej niż wczo­raj, kiedy przy­szła do niej na ko­łocz i kla­chy[40].

A te­raz Er­win stał przed do­mem z wor­kiem że­glar­skim na ra­mie­niu, z ich oszczęd­no­ściami w rę­kach i w tej idio­tycz­nej, czer­wo­nej czapce. I ze szpadą.

– Ma­riczko... Jŏ mu­szã je­chać fōrt. Niy wiym, kej bydã na­zŏd. Mōm coś do zro­biy­niŏ[41] – po­wie­dział w końcu Er­win, a głos mu drżał.

Ma­rika chciała za­py­tać: „Ale kaj?!?”, lecz nie zdo­łała wy­du­sić z sie­bie ani słowa, Er­win zaś wsiadł do auta, bo czuł, że je­śli nie zrobi tego w ciągu paru se­kund, to Ma­rika otrzą­śnie się z szoku, wy­rwie mu ka­setkę z rąk, na­krzy­czy, każe się prze­brać i brać do ma­lo­wa­nia bramy. Wsiadł więc do opla, wrzu­cił wsteczny, wy­je­chał na główną drogę i ru­szył w stronę Ryb­nika, nie oglą­da­jąc się za sie­bie.

Ma­rika stała na pod­jeź­dzie, z grab­kami w dłoni, i po­my­ślała, że może Er­win to jed­nak nie jest taki do­bry chop. Że może ukrył przed nią ja­kąś ta­jem­nicę, może gdzieś ma ja­kąś dwa­dzie­ścia albo i trzy­dzie­ści lat młod­szą flamę, z którą za ich za­osz­czę­dzone pie­nią­dze po­je­dzie te­raz na wa­ka­cje, na ta­kie, na ja­kie Ma­rice nie da­wał się wy­cią­gnąć od lat. Na Mau­ri­tius, gdzie­kol­wiek to jest. Ma­rika po­czuła jed­no­cze­śnie pa­lącą za­zdrość, zmie­szaną z nie­pew­no­ścią i z czymś, czego nie spo­dzie­wała się naj­bar­dziej: z tym, że po raz pierw­szy od trzy­dzie­stu może lat Er­win wy­dał się jej atrak­cyjny jako męż­czy­zna – na­gle przy­po­mniała so­bie, co kie­dyś po­do­bało się jej w tym jego wiel­kim ciele.

Ale to nie miało już zna­cze­nia.

* * *

– By­dzie pōł na pi­ōnto[42] – po­wie­dział do sie­bie Er­win, pro­wa­dząc opla jak zwy­kle zgod­nie z prze­pi­sami, po czym spoj­rzał na ze­ga­rek marki Bis­set. Było wpół do pią­tej. Z wła­ści­cie­lem po­ma­rań­czo­wej ve­nu­ski umó­wiony był o ósmej, na przy­stani, za­je­chał więc naj­pierw pod Au­chan, w kan­to­rze sprze­dał całe dzie­sięć ty­sięcy euro z ka­setki, nie tar­gu­jąc się o kurs, sta­ran­nie od­li­czył trzy­dzie­ści dwa ty­siące i scho­wał do we­wnętrz­nej kie­szeni kurtki, na­stęp­nie wziął ko­szyk i po­szedł na za­kupy.

Za­jęło mu to po­nad dwie go­dziny, kosz­to­wało po­nad sześć ty­sięcy zło­tych. Kur­so­wał z wóz­kiem parę razy. Żeby zmie­ścić się do opla, mu­siał zło­żyć tylne sie­dze­nia, kwa­drans upy­chał kar­tony, ale za­ła­do­wał wszystko: trzy­sta sześć­dzie­siąt pięć kon­serw tu­ry­stycz­nych, sto pięć­dzie­siąt pa­ko­wa­nych chle­bów peł­no­ziar­ni­stych, trzy­sta sześć­dzie­siąt pięć pasz­te­tów dro­bio­wych, dwa­na­ście bu­tli musz­tardy, pięć kilo cy­tryn, je­den wa­gon marl­boro, pięć­dzie­siąt sło­ików z mo­drą ka­pu­stą w oc­cie, dzie­sięć li­tro­wych bu­te­lek ta­niego, cze­skiego rumu Tu­zem­ský, trzy­sta cze­ko­lad z orze­chami i sześć­dzie­siąt zgrze­wek z wodą mi­ne­ralną, po sześć bu­te­lek każda, które uło­żyć mu­siał rów­nież na przed­nim sie­dze­niu pa­sa­żera. Opel siadł, cię­żar ska­so­wał zu­peł­nie luz w tyl­nym za­wie­sze­niu, ale Er­win na to nie zwa­żał.

Po­je­chał na przy­stań. Było po­chmurno i chłodno jak na wrze­sień, pa­dało. Ko­miny ryb­nic­kiej elek­trowni na prze­ciw­le­głym brzegu kryły się w chmu­rach, z chłodni ko­mi­no­wych uno­siły się cu­mu­lusy bia­łej pary. Nad cie­płymi wo­dami za­lewu za­le­gła mgła. Er­win i na to nie zwa­żał.

Go­dzinę póź­niej był już wła­ści­cie­lem jachtu ża­glo­wego typu Ve­nus, za­re­je­stro­wa­nego w Pol­skim Związku Że­glar­skim, rok bu­dowy 1993. Jego po­przedni wła­ści­ciel, klnąc na deszcz, wła­śnie od­krę­cał od pan­to­grafu za­bur­towy sil­nik. Sil­nika Er­win nie chciał.

– Mie mo­tōr niy ma po­trzebny. Weź­cie sie go. Jŏ bydã yno zy­glo­woł[43] – po­wie­dział, gdy pod­pi­sy­wał dwa eg­zem­pla­rze umowy kupna-sprze­daży.

Były wła­ści­ciel Iskry scho­wał pie­nią­dze i umowę do kie­szeni, sil­nik wło­żył do ba­gaż­nika, uści­snął rękę Er­wina i od­je­chał za­do­wo­lony, na­wet nie po­że­gnaw­szy się z łódką, co tro­chę Er­wina za­bo­lało, bo jak tak można łódkę sprze­dać i na­wet łzy nie uro­nić? Er­wi­nowi było przy­kro w imie­niu Iskry.

Jachty typu Ve­nus to zgrabne łódki, nie­młode już co prawda, pro­jekt z lat osiem­dzie­sią­tych. Dłu­gie na sześć i pół me­tra ve­nu­ski w cza­sach swo­jej świet­no­ści na­le­żały do naj­więk­szych jach­tów spo­ty­ka­nych na Ma­zu­rach, były też cał­kiem dzielne, bo oprócz opusz­cza­nego na za­wia­sie trój­kąt­nego mie­cza po­sia­dały też ukryty w falsz­kilu so­lidny ba­last. Za­pro­jek­to­wano ve­nu­skę do przy­brzeż­nej, lecz jed­nak mor­skiej że­glugi po Za­toce Gdań­skiej, z któ­rej wód dawno już znik­nęła. Na Ma­zu­rach też przy­ćmiły ją inne jachty, któ­rych Er­win nie lu­bił: wiel­kie pu­dła, le­d­wie za­nu­rzone w wo­dzie, o wol­nej bur­cie tak wy­so­kiej, by w ka­bi­nie za­cho­wać wy­so­kość sta­nia, zbędny zda­niem Er­wina luk­sus, przy tym osten­ta­cyj­nie zbyt duże jak na cia­sne ma­zur­skie je­ziora, do tego uda­jące jachty mor­skie, z dwoma ko­łami ste­ro­wymi, za­bu­do­wa­nymi sil­ni­kami die­sla i Bóg ra­czy wie­dzieć czym jesz­cze – a i tak na mo­rzu wy­wró­ci­łaby je pierw­sza więk­sza fala. Wszystko to było zbędne na tych nie tak prze­cież wiel­kich je­zio­rach, gdzie nie spo­sób zna­leźć się da­lej niż dwa ki­lo­me­try od naj­bliż­szego brzegu – na mo­rzu zaś stara, cia­sna ve­nu­ska ze swoim ba­la­stem i ni­ską wolną burtą ra­dzi­łaby so­bie dziel­niej od każ­dego z tych jach­tów.

No ale na mo­rze Er­win się nie wy­bie­rał.

Nie my­ślał o tym te­raz. Z worka że­glar­skiego wy­jął trampki, aby nie ska­lać po­kry­tego chro­po­watą, an­ty­po­śli­zgową, lecz łusz­czącą się farbą po­kładu twar­dymi po­de­szwami zwy­kłych bu­tów, po czym wszedł na swoją łódź, na swój sta­tek, na swoją ostat­nią na­dzieję na ży­cie.

Na Iskrę.

Wie­dział, że to, co za­mie­rza, wy­ma­ga­łoby slipu, in­spek­cji ka­dłuba, mo­co­wa­nia mie­cza i jarzma urzą­dze­nia ste­ro­wego, spraw­dze­nia żel­kotu, sta­ran­nego przej­rze­nia ta­kie­lunku i ża­gli, jed­nak Er­win na to wszystko nie miał już czasu. Czas mu po­zo­stały, ży­cie, wy­da­wał mu się jak woda za­czerp­nięta w dło­nie i prze­cie­ka­jąca przez palce – trzeba to wy­pić bez zwłoki, ina­czej za­raz nie zo­sta­nie nic.

Nie spraw­dził Iskry przed za­ku­pem, cho­ciaż przez całe ży­cie ani zło­tówki, ani jed­nej marki, ani jed­nego euro nie wy­dał po­chop­nie. Przy­glą­dał się każ­demu po­mi­do­rowi, każ­demu jabłku, za­nim za nie za­pła­cił, sa­mo­chód ku­po­wał trzy mie­siące przy po­mocy trzech za­przy­jaź­nio­nych spe­ców od me­cha­niki, od bla­chy i od elek­tryki – każdy grosz wa­żył dla Er­wina, bo za każdy grosz za­pła­cił pod­ziem­nym zno­jem, py­łem w płu­cach, ry­zy­kiem, stra­chem, do któ­rego nie przy­znał się ni­gdy ni­komu, a który czuł za­wsze, za­pa­da­jąc się w szoli pod zie­mię. Od pierw­szego zjazdu, wiele tych zjaz­dów i całe ży­cie temu, aż szczę­śli­wie po ostatni.

Iskry jed­nak nie spraw­dził. Nie miał czasu. Czas ucie­kał. Ucie­kał w po­pło­chu, zbyt szybko, by Er­win mógł go do­go­nić.

* * *

Zszedł pod po­kład, do cia­sna­wej ka­biny i ro­zej­rzał się – wnę­trze było stare i pod­nisz­czone, lecz czy­ste. Po­duszki ktoś po­zba­wiony gu­stu ob­szył ma­te­ria­łem w po­pu­larne w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych geo­me­tryczne wzory, la­kier tu i ów­dzie łusz­czył się ze sto­larki, ale to nic, po­my­ślał Er­win, ważne, że w zę­zach jest su­cho. Spraw­dził bu­tlę z ga­zem, zna­lazł też trzy za­pa­sowe, wszyst­kie pełne, choć to i tak za mało. Trudno, cie­płe po­siłki nie są mu nie­zbędne. Może na zimę star­czy, po­tem gaz nie bę­dzie już po­trzebny. W skła­dziku obok bo­saka i pa­ga­jów znaj­do­wał się zbior­nik na olej do ogrze­wa­nia We­ba­sto. Spraw­dził – ogrze­wa­nie dzia­łało. W ja­skółce na bur­cie ukrył szpadę. Wy­cią­gnął z worka bu­solę, po­ło­żył na sto­liku, prze­krę­cił ob­ro­towy bezel tak, by igła wska­zy­wała pół­noc. Wia­domo, że na śród­lą­dziu bu­sola nie jest po­trzebna, ale Er­win nie za­mie­rzał pły­wać na śród­lą­dziu. Nie tym ra­zem.

Samo to słowo wzbu­dzało od­razę Er­wina. Śród­lą­dzie, czyli niby-że­glar­stwo, pseu­do­że­glar­stwo, uda­wa­nie że­glar­stwa, że­glar­stwo szu­wa­rowo-ba­gienne, nędzna na­miastka tego praw­dzi­wego, śmier­dzący er­satz, jak pe­ere­low­skie cze­ko­lady przy nie­miec­kich z pa­ke­tōw[44] od brata z Raj­chu. Nie zno­sił ma­zur­skich że­gla­rzy śpie­wa­ją­cych głu­pie mor­skie szanty na cia­snych, płyt­kich akwe­nach, czamu niy ma wŏs gańbã[45], my­ślał wtedy. Nie wy­po­wia­dał tego, bo nie miał w zwy­czaju zwra­cać lu­dziom uwagi, ale tak my­ślał.

Ale to już nie miało zna­cze­nia. Te­raz bę­dzie zu­peł­nie ina­czej.

Wie­dział, że za Iskrę prze­pła­cił. Po raz pierw­szy w dłu­gim ży­ciu nie czuł z tego po­wodu wy­rzu­tów su­mie­nia. Gdyby po­zwa­lał so­bie na tego ro­dzaju re­flek­sje, to być może uznałby, że na­le­żało mu się to w końcu, po tych wszyst­kich la­tach, jed­nak na ta­kie re­flek­sje so­bie nie po­zwa­lał, był bo­wiem czło­wie­kiem czynu, nie roz­my­ślań. Za­miast roz­my­ślać, jął więc prze­no­sić za­pasy z sa­mo­chodu do ło­dzi, po go­dzi­nie był go­tów. Ve­nu­ska stała na wo­dzie wy­raź­nie ni­żej.

Ale to nic. Była noc. Za­dzwo­nił te­le­fon.

Er­win wy­cią­gnął naj­pierw oku­lary do czy­ta­nia, do­piero po­tem apa­rat. Na wy­świe­tla­czu – Ma­riczka. Nie ode­brał. Nie mógł. Nie od­rzu­cił też po­łą­cze­nia, nie śmiałby, za­cze­kał, aż te­le­fon prze­sta­nie dzwo­nić, po czym po­pra­wił oku­lary na no­sie i pra­co­wi­cie wy­stu­kał Ma­riczce ese­mesa, w któ­rym pro­sił ją, by się nie mar­twiła, ale on, Er­win, po pro­stu musi coś waż­nego zro­bić i nie ma już czasu do stra­ce­nia, i nie wie, kiedy wróci. Ale wróci.

Wy­słał wia­do­mość. Po chwili wy­cią­gnął te­le­fon po­now­nie i na­pi­sał jesz­cze jedną: „A pa­miyn­tej, dzio­uszko, jŏ cie miy­łuja. Ku­siki, Er­win”[46].

Wię­cej na­pi­sać nie mógł. Mniej też nie.

Nie cze­kał na od­po­wiedź, Ma­rika zresztą ni­gdy ese­me­sów nie pi­sała. Wy­łą­czył no­kię, scho­wał ją do kie­szeni i po­szedł do auta, po czym za­par­ko­wał je w bez­piecz­nym jego zda­niem miej­scu, a na­stęp­nie kom­pre­so­rem, który wo­ził w ba­gaż­niku, na­bił mocno opony, aby nie od­kształ­ciły się od dłu­giego po­stoju, prze­sma­ro­wał uszczelki w drzwiach wa­ze­liną tech­niczną, ścią­gnął pióra wy­cie­ra­czek, otwo­rzył ma­skę, wy­mon­to­wał aku­mu­la­tor i za­niósł go na łódź. Przyda się, cho­ciaż stary. Wró­cił do auta, z ba­gaż­nika wy­jął szarą plan­dekę, na­krył nią opla, przy­wią­zał po­rząd­nie.

Był go­tów.

Po­wiedzmy.

* * *

Za­lew Ryb­nicki cią­gnie się z pół­noc­nego za­chodu na po­łu­dniowy wschód przez nie­całe pięć ki­lo­me­trów, w miej­scu naj­szer­szym mie­rzy tro­chę po­nad ki­lo­metr. Er­wi­nowi wcale te skromne roz­miary nie prze­szka­dzały. Er­win nie wy­bie­rał się na wy­cieczkę ża­glówką po za­le­wie.

Er­win za­mie­rzał opły­nąć świat.

Wy­ru­szył przed świ­tem. Spał krótko, ner­wowo, zbu­dził się jak zwy­kle, od­gad­nąw­szy go­dzinę bez pa­trze­nia na ze­ga­rek, za­ło­żył żółty sztor­miak i czer­woną czapkę, od­wią­zał cumy, bo­sa­kiem ode­pchnął się od kei i po­sta­wił ża­gle.

Nie wiało. Iskra po­woli dry­fo­wała, le­d­wie od­da­la­jąc się od przy­stani, nad po­wierzch­nią wody uno­siły się mgły, na wscho­dzie ho­ry­zont po­woli roz­ża­rzał się po­ma­rań­czo­wym bla­skiem. Ko­miny elek­trowni ro­biły swoje i bły­skały czer­wo­nymi świa­tłami, które, jak się Er­wi­nowi wy­da­wało, miały ostrze­gać sa­mo­loty zmie­rza­jące na lot­ni­sko w Go­tar­to­wi­cach.

Plan Er­wina był am­bit­niej­szy niż ten, który przed­się­wziął Te­liga, Er­win chciał opły­nąć Zie­mię bez za­wi­ja­nia do portu.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[27] (śl.) pa­pie­ro­sów
[28] (śl.) ma ra­cję z tym pa­le­niem
[29] (śl.) rzeź­ni­kiem
[30] (śl.) ka­sza­nek
[31] (niem.) Mia­łem to­wa­rzy­sza – ty­tuł pie­śni po­grze­bo­wej
[32] (śl.) To wszystko tylko do bani.
[33] (śl.) Ko­le­dzy. Słu­chaj­cie. Chciał­bym sam opły­nąć świat. Jak Te­liga na tym Opty.
[34] (śl.) Er­win, daj spo­kój, prze­cież my tylko dla żar­tów tak, Er­win, chodź z po­wro­tem.
[35] (śl.) kieł­basę
[36] (śl.) Er­win, gdzie się znowu włó­czy­łeś? Prze­bie­raj się i chodź szybko na dwór, mia­łeś dzi­siaj bramę wjaz­dową ma­lo­wać!
[37] (śl.) Farbę masz w przed­po­koju...
[38] (śl.) Ja mu­szę...
[39] (śl.) Er­win to jest do­bry czło­wiek. Wódki nie chleje, cza­sem so­bie jedno piwo wy­pije, tylko pracą się in­te­re­suje, przy domu wszystko zrobi. Tylko te pa­pie­rosy, no wiesz, ale to mu już wy­ba­czę, nie? Tyle lat ra­zem, na inną ko­bietę na­wet się nie obej­rzał ni­gdy...
[40] (śl.) plotki
[41] (śl.) Ma­riczko... Ja mu­szę je­chać. Nie wiem, kiedy będę z po­wro­tem. Mam coś do zro­bie­nia.
[42] (śl.) Bę­dzie ze wpół do pią­tej.
[43] (śl.) Mnie sil­nik nie jest po­trzebny. Niech pan so­bie go weź­mie. Ja będę tylko że­glo­wał.
[44] (śl.) pa­czek
[45] (śl.) dla­czego wam nie jest wstyd
[46] (śl.) I pa­mię­taj, dziew­czyno, ja cię ko­cham. Bu­ziaki, Er­win.