Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powiedzmy, że jest to gra z czytelnikami. Wciągająca, błyskotliwa, pełna niespodzianek i odniesień do współczesności. Może to nawet nowe, literackie oblicze Szczepana Twardocha?
Powiedzmy, że Erwin Piontek, 73-letni górnik, wybiera się w rejs dookoła świata. Na starym jachcie żaglowym typu Venus, z wysłużonym gumowym sztormiakiem, czerwoną wełnianą czapką, harcerską busolą w żeglarskim worku i skrupulatnie obliczonym prowiantem jest przygotowany na samotną wyprawę. Ma ambitny plan, by nigdy nie zawijać do portu, przez całe dwadzieścia dziewięć tysięcy mil.
Powiedzmy, że losy Piontka mogą też przebiegać inaczej. Nie żegluje, a leży na czerwonej ziemi, w dolinie rzeki Auob, która nie płynie przez Deutsch-Südwestafrika, ponieważ jest wyschnięta, ale tam się znajduje. Zamiast gumowego sztormiaka ma na sobie sztruksową bluzę mundurową, pas z szelkami i ośmioma ładownicami na amunicję.
Zresztą może jest zupełnie inaczej. Może Erwin Piontek jest sobowtórem pewnego dyktatora? Kto wie?
Powiedzmy, że ten, kto przeczyta.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 255
Powiedzmy, że parę dni później Erwin zaparkował opla pod rybnicką kamienicą, w której mieściła się siedziba Górniczego Klubu Turystyki Żeglarskiej „Szkwał”, wspiął się na drugie piętro, zdyszawszy się trochę, pomyślał, że to od cygaretōw[27] i że Marika mŏ recht ze tym kurzyniym[28], po czym wszedł do środka, przywitał się z kamratami, a potem już milczał w trakcie całego zebrania. Znowu był piontek.
Głównym tematem było zakończenie sezonu, które GKTŻ „Szkwał” planował na dzień pierwszego października, na należącej do klubu niewielkiej kei na Zalewie Rybnickim. Erwin nie angażował się w te przygotowania. Nie tym razem. W zeszłym roku zbudował pięknego grilla, sam zespawał go z blachy stalowej w klubowym warsztacie, prawdziwe, eleganckie rożno. Brat Mariczki był poważanym w okolicy, zamożnym masarzym[29] i ufundował na to rożno dwadzieścia kilogramów wspaniałych, tłustych krupniŏkōw[30], Erwin zaś postanowił się pokazać i z własnych pieniędzy postawił keg tyskiego i wynajął do niego rollbar na kółkach. Zbierali przy okazji zamknięcia sezonu na operację chorej wnuczki jednego z członków klubu. Erwin uwijał się za tym rożnem w eleganckim, skórzanym fartuchu i czuł się wspaniale, rozdmuchiwał węgle, gdy przygasały, odwracał krupnioki, opowiadał śląskie wice, grał na harmonijce ustnej śląskie bluesy, nalewał piwo i zbierał za ten poczęstunek co łaska do zamkniętej na mosiężną kłódkę skarbony, w której po zakończeniu imprezy znalazło się ponad pięć tysięcy złotych.
Dziewczynka i tak umarła dwa tygodnie później, nie pomogło jej te pięć tysięcy. Erwin nie wiedział, co się z tymi pieniędzmi stało, skoro umarła.
Dziadek dziewczynki przestał przychodzić na klubowe zebrania i niedługo później, zimą, klubowi koledzy stanęli i nad jego grobem, wiatr targał czerwonymi pióropuszami górniczej orkiestry, gdy grała Ich hatt’ einen Kameraden[31], starą, niemiecką wojskową pieśń żałobną, którą nie wiedzieć czemu wykonywano czasem nad górniczymi grobami.
Erwin wiedział czemu, ale nie dzielił się tą wiedzą.
Po dwóch pogrzebach, dwuletniej wnuczki i siedemdziesięciodwuletniego dziadka, Erwin przestał chadzać z Mariką do kościoła, mimo że pobożna żona prosiła i groziła wiecznym potępieniem.
Dlatego w tym roku nie chciał się już angażować w przygotowania do zamknięcia sezonu. Wszysko to yno do luftu[32] – myślał sobie i milczał, gdy koledzy spierali się, w jakiej formie winna się odbyć impreza.
Gdy w końcu doszli do porozumienia i prezes klubu chciał zamykać posiedzenie, Erwin nagle się odezwał.
– Kamraciŏ. Suchejcie. Jŏ bych tak chcioł sōm ôpłynōnć świat. Choby Teliga na tym Opty[33] – powiedział szybko i sam przysłuchiwał się własnym słowom ze zdziwieniem, jakby nie należały do niego, jakby ktoś inny, daimonion może, wypowiadał je jego ustami.
W klubie zapadła cisza. Wszyscy patrzyli na Erwina, skierowały się nań wszystkie poorane zmarszczkami twarze i w głowach klubowiczów, a także w głowie Erwina przewinęły się natychmiast takie same myśli: przecież poza tymi żeglarskimi koloniami pół wieku wcześniej Erwin nigdy nie żeglował po morzu, posiada patent zaledwie żeglarza jachtowego i chociaż emeryturę ma godną, bo górniczą, to przecież nie tak godną, aby mógł pozwolić sobie na taki wydatek. Nie kupi sobie morskiego jachtu ani go nie wynajmie, ani nawet nikt go nie weźmie, starego, na załoganta. A co dopiero samotnie. Pomyślał nawet o mnie: ten wnuk od Jorga, który go do nas przywiózł, on ma dopiero czterdzieści lat, opowiadał o żeglarstwie, on mógłby o tym pomyśleć, nie ja, emeryt.
Erwin nie wiedział, że nie mam siły charakteru potrzebnej do samotnego żeglarstwa ani umiejętności – nie dałbym rady, ale to nie miało znaczenia.
Patrzyli więc wszyscy na Erwina, po czym zaczęli się śmiać.
Nie chcieli Erwina wyszydzić. Po prostu myśleli, że żartuje. Erwin jednak nie żartował, a grzmiący śmiech klubowych kamratów palił go żywym ogniem, w którym spopielało się jego niewypowiedziane wcześniej marzenie, nagle więc się zerwał, przewracając krzesło, i wybiegł z siedziby GKTŻ „Szkwał”, ślubując, iż nigdy więcej do niej już nie powróci. Na schodach ścigały go jeszcze okrzyki kamratów, „Erwin, dej pokōj, toć my yno do szpasu tak, Erwin, pōdź nazŏd”[34], ale Erwin zbiegł już na dół, wsiadł do samochodu i odjechał.
Wracając, postanowił okrążyć Zalew Rybnicki od południa, przejechał krętą drogą przez teren elektrowni, niemal ocierając się lusterkami opla o kominy i chłodnie, a potem dalej, aż zatrzymał się na niewielkim parkingu, z którego roztaczała się szeroka panorama na wodę i wyrastający na drugim brzegu niczym katedra zakład energetyczny. Patrzył długo. Dzień był powszedni, pora dość wczesna, na wodzie tylko jeden żagiel samotnej omegi, smętnie zresztą zwisający, bo flauta.
Erwin lubił Zalew Rybnicki. Nie kochał go, lecz lubił. Lubił też żeglować po mazurskich jeziorach, miał tam swoje miejsca, w które kiedyś zabierał córki, gdy jeszcze spędzały z nim wakacje. Stawał na dziko na bindudze na Nidzkim, klubowy jacht cumował do drzewa, rufę wyciągając wprost na piasek, Ana i Magda biegały półnagie po lesie, razem z bratankami Erwina, bo działo się to, jeszcze zanim brat Erwina załatwił sobie po ojcu obywatelstwo i wyjechał do Rajchu, do Bochum.
Erwin czuł się wtedy szczęśliwy, gdy siedzieli nad wodą, przy ogniu, piekli wuszt[35], pili ciepławe tyskie, bo na żaglówce nie było lodówki, i milczeli, tylko dzieci było słychać, a czasem buczącego w trzcinach bąka, czaplę o głosie byka, albo harmonijkę ustną, na której Erwin niekiedy grał. Lubił Mazury, bywał tam szczęśliwy, lubił je, ale ich nie kochał.
Erwin kochał tylko morze i morze złamało mu serce.
Siedział w aucie i patrząc na wody Zalewu Rybnickiego, uznał, że nie może już dłużej udawać.
Morze na niego nie czeka. Miał przecież siedemdziesiąt trzy lata. W zeszłym roku sięgnął po podręcznik do kursu na jachtowego sternika morskiego, przejrzał go i już wiedział, że nigdy nie opanuje tej wiedzy. Nie był głupi, dużo czytał, miał wyćwiczony, techniczny umysł, ale umysł ten również, jak cały Erwin, miał siedemdziesiąt trzy lata i raczej skłonny był pozbywać się wiedzy, zamiast przyjmować nową. Podręcznik zawierał setki przepisów, prezentował dziesiątki kombinacji kolorowych świateł, które oznaczały, że ktoś ma sieci w wodzie albo że wiezie pilota, do tego flagi, angielskie frazy, alfa, bravo, charlie, delta, system IALA, Erwin próbował nawet się tego uczyć, ale gdy tylko zamykał książkę, wszystkie wiadomości znikały w czerni.
Tak jak całe jego życie.
Fizycznie też nie da rady. Taki wielki chłop. Córka założyła Erwinowi w telewizorze Netflixa i oglądał tam namiętnie filmy dokumentalne o żeglarskich wyczynach, gdzie bohaterami byli młodzi, gibcy, wysportowani mężczyźni, a Erwin, chociaż silny fizycznie, miał płuca zniszczone kopalnią i cygaretami, sztywniejące stawy i chroniczny ból pleców, a pękaty brzuch przeszkadzał mu w zawiązywaniu butów.
To się po prostu nie uda. Erwin Piontek, górnik strzałowy pierwszej klasy, nigdy nie popłynie w samotny rejs, nie tylko dookoła świata, nie tylko przez Atlantyk, ale nawet z Gdańska na Hel. To się nie wydarzy. Erwin nie był głupcem, życie nauczyło go konfrontować się z nieuniknionym.
Nie nauczyło go tylko, co ma zrobić z cierpieniem, z oceanem rozczarowania, ze świadomością rychłego końca i życia już w trybie dokonanym, zamkniętego. Robił więc jedyne, co mógł i co potrafił: milczał, patrzył na wodę, na kominy – i cierpiał.
W cierpieniu Erwina w pewnym momencie zapłonęła iskra, tak nagła, jak nagła była światłość z nieba, która olśniła pod Damaszkiem Szawła – i jak Szaweł na moment stał się Erwin ślepcem.
Nie była to iskra nadziei. Nie przemówił też do Erwina Jezus o sercu gorejącym, który podobno mówił do Szawła.
W cierpieniu Erwina zapłonęła iskra wymalowana na burcie starej, pomarańczowej żaglówki typu Venus, która nosiła właśnie nazwę Iskra i stała przy kei sąsiadującej z ich keją klubową. Erwin był tam dwa tygodnie wcześniej, podłubać przy klubowym jachcie i – przypomniał sobie nagle – zobaczył na relingu żaglówki zalaminowaną kartkę z napisem „NA SPRZEDAŻ” i z numerem telefonu.
Erwin sobie wtedy ten numer zapisał w pamięci komórki, a teraz wyciągnął z kieszeni marynarki okulary, nałożył je na nos, wziął nokię, otworzył kontakty i jeden po drugim przesuwał strzałkami, aż znalazł: „Venuska sprzedaż Stodoły”.
Zadzwonił.
Powiedzmy, że kiedy wrócił, Marika pracowała w ogrodzie, pracowicie wydrapując brązowiejące źdźbła trawy spomiędzy chodnikowych płyt na podjeździe.
– Erwin, kaj żeś zaś sie smykoł? Przeblykej sie i pōdź drab na plac, mioł żeś dzisiej bramã we ajnfarcie sztrajchować![36] – zganiła go po swojemu, gdy wysiadł z auta.
Erwin bez słowa poszedł do domu, jednak nie przebrał się w robocze ubranie. Nie zamierzał dziś pracować w ogrodzie. Zamierzał zrobić coś zupełnie innego. Z szafy wyciągnął gumowy sztormiak, żółty i wysłużony, stare trampki, dwa grube, wełniane swetry, śpiwór, różaniec z pierwszej komunii, niemiecki nóż żeglarski z marszpiklem, który kupił kiedyś na targu staroci, harcerską busolę, harmonijkę ustną, bieliznę, ręcznik, atlas świata, nakręcany budzik i na koniec czerwoną czapkę wełnianą, którą zawsze nosił na Mazurach, bo mu kiedyś, dawno temu, nastoletnia Ana powiedziała, że wygląda w niej jak Jacques Cousteau, i Erwinowi się to porównanie spodobało.
W łazience spakował przybory toaletowe, przez chwilę wahał się, patrząc na maszynkę do golenia, potem spojrzał na swoją starą twarz w lustrze i postanowił, że nie bierze maszynki. Nie będzie się golił.
Wszystko wrzucił do żeglarskiego worka, tylko czapkę założył na głowę, następnie poszedł do sypialni, zza gorejącego serca Pana Jezusa wyjął kluczyk i schował do kieszeni, spod łóżka zaś wyciągnął kasetkę z oszczędnościami, po czym, wychodząc już, nagle zawrócił i zdjął ze ściany swoją górniczą szpadę. Zważył ją w dłoni, wyciągnął z pochwy. Chromowane, paradne ostrze było zupełnie tępe, tylko sztych trochę ostry. Schował broń z powrotem do pochwy i z workiem na ramieniu, szpadą pod pachą i kasetką w obu rękach wyszedł przed dom.
– Farbã mŏsz we antryju...[37] – zaczęła Marika, ale przerwała, gdy podniosła na niego wzrok i ujrzała, jak stał, z żeglarskim workiem, ich kasetką z pieniędzmi w dłoniach i ze szpadą, w czerwonej czapce, w której wyglądał jak Jacques Cousteau.
– Jŏ musza...[38] – zaczął Erwin, lecz nie umiał skończyć.
Marika milczała, zaskoczona. Nie rozumiała, co takiego właśnie się wydarza, dlaczego Erwin wygląda, jakby ją opuszczał, po czterdziestu sześciu latach małżeństwa, dlaczego zabiera ich wspólne oszczędności. To wszystko zupełnie nie pasowało do Erwina.
– Erwin to je taki dobry chop. Gorzoły niy żere, czasym se jedno piwo wypije, yno roboty sie patrzi, przi chałpie wszysko zrobi. Yno te cygarety, no wiysz, ale to już mu przebŏczã, niy? Tela lŏt razym, na inkszõ babã ani sie niy wejzdrzoł nigdy...[39] – mówiła koleżance nie dalej niż wczoraj, kiedy przyszła do niej na kołocz i klachy[40].
A teraz Erwin stał przed domem z workiem żeglarskim na ramieniu, z ich oszczędnościami w rękach i w tej idiotycznej, czerwonej czapce. I ze szpadą.
– Mariczko... Jŏ muszã jechać fōrt. Niy wiym, kej bydã nazŏd. Mōm coś do zrobiyniŏ[41] – powiedział w końcu Erwin, a głos mu drżał.
Marika chciała zapytać: „Ale kaj?!?”, lecz nie zdołała wydusić z siebie ani słowa, Erwin zaś wsiadł do auta, bo czuł, że jeśli nie zrobi tego w ciągu paru sekund, to Marika otrząśnie się z szoku, wyrwie mu kasetkę z rąk, nakrzyczy, każe się przebrać i brać do malowania bramy. Wsiadł więc do opla, wrzucił wsteczny, wyjechał na główną drogę i ruszył w stronę Rybnika, nie oglądając się za siebie.
Marika stała na podjeździe, z grabkami w dłoni, i pomyślała, że może Erwin to jednak nie jest taki dobry chop. Że może ukrył przed nią jakąś tajemnicę, może gdzieś ma jakąś dwadzieścia albo i trzydzieści lat młodszą flamę, z którą za ich zaoszczędzone pieniądze pojedzie teraz na wakacje, na takie, na jakie Marice nie dawał się wyciągnąć od lat. Na Mauritius, gdziekolwiek to jest. Marika poczuła jednocześnie palącą zazdrość, zmieszaną z niepewnością i z czymś, czego nie spodziewała się najbardziej: z tym, że po raz pierwszy od trzydziestu może lat Erwin wydał się jej atrakcyjny jako mężczyzna – nagle przypomniała sobie, co kiedyś podobało się jej w tym jego wielkim ciele.
Ale to nie miało już znaczenia.
– Bydzie pōł na piōnto[42] – powiedział do siebie Erwin, prowadząc opla jak zwykle zgodnie z przepisami, po czym spojrzał na zegarek marki Bisset. Było wpół do piątej. Z właścicielem pomarańczowej venuski umówiony był o ósmej, na przystani, zajechał więc najpierw pod Auchan, w kantorze sprzedał całe dziesięć tysięcy euro z kasetki, nie targując się o kurs, starannie odliczył trzydzieści dwa tysiące i schował do wewnętrznej kieszeni kurtki, następnie wziął koszyk i poszedł na zakupy.
Zajęło mu to ponad dwie godziny, kosztowało ponad sześć tysięcy złotych. Kursował z wózkiem parę razy. Żeby zmieścić się do opla, musiał złożyć tylne siedzenia, kwadrans upychał kartony, ale załadował wszystko: trzysta sześćdziesiąt pięć konserw turystycznych, sto pięćdziesiąt pakowanych chlebów pełnoziarnistych, trzysta sześćdziesiąt pięć pasztetów drobiowych, dwanaście butli musztardy, pięć kilo cytryn, jeden wagon marlboro, pięćdziesiąt słoików z modrą kapustą w occie, dziesięć litrowych butelek taniego, czeskiego rumu Tuzemský, trzysta czekolad z orzechami i sześćdziesiąt zgrzewek z wodą mineralną, po sześć butelek każda, które ułożyć musiał również na przednim siedzeniu pasażera. Opel siadł, ciężar skasował zupełnie luz w tylnym zawieszeniu, ale Erwin na to nie zważał.
Pojechał na przystań. Było pochmurno i chłodno jak na wrzesień, padało. Kominy rybnickiej elektrowni na przeciwległym brzegu kryły się w chmurach, z chłodni kominowych unosiły się cumulusy białej pary. Nad ciepłymi wodami zalewu zaległa mgła. Erwin i na to nie zważał.
Godzinę później był już właścicielem jachtu żaglowego typu Venus, zarejestrowanego w Polskim Związku Żeglarskim, rok budowy 1993. Jego poprzedni właściciel, klnąc na deszcz, właśnie odkręcał od pantografu zaburtowy silnik. Silnika Erwin nie chciał.
– Mie motōr niy ma potrzebny. Weźcie sie go. Jŏ bydã yno zyglowoł[43] – powiedział, gdy podpisywał dwa egzemplarze umowy kupna-sprzedaży.
Były właściciel Iskry schował pieniądze i umowę do kieszeni, silnik włożył do bagażnika, uścisnął rękę Erwina i odjechał zadowolony, nawet nie pożegnawszy się z łódką, co trochę Erwina zabolało, bo jak tak można łódkę sprzedać i nawet łzy nie uronić? Erwinowi było przykro w imieniu Iskry.
Jachty typu Venus to zgrabne łódki, niemłode już co prawda, projekt z lat osiemdziesiątych. Długie na sześć i pół metra venuski w czasach swojej świetności należały do największych jachtów spotykanych na Mazurach, były też całkiem dzielne, bo oprócz opuszczanego na zawiasie trójkątnego miecza posiadały też ukryty w falszkilu solidny balast. Zaprojektowano venuskę do przybrzeżnej, lecz jednak morskiej żeglugi po Zatoce Gdańskiej, z której wód dawno już zniknęła. Na Mazurach też przyćmiły ją inne jachty, których Erwin nie lubił: wielkie pudła, ledwie zanurzone w wodzie, o wolnej burcie tak wysokiej, by w kabinie zachować wysokość stania, zbędny zdaniem Erwina luksus, przy tym ostentacyjnie zbyt duże jak na ciasne mazurskie jeziora, do tego udające jachty morskie, z dwoma kołami sterowymi, zabudowanymi silnikami diesla i Bóg raczy wiedzieć czym jeszcze – a i tak na morzu wywróciłaby je pierwsza większa fala. Wszystko to było zbędne na tych nie tak przecież wielkich jeziorach, gdzie nie sposób znaleźć się dalej niż dwa kilometry od najbliższego brzegu – na morzu zaś stara, ciasna venuska ze swoim balastem i niską wolną burtą radziłaby sobie dzielniej od każdego z tych jachtów.
No ale na morze Erwin się nie wybierał.
Nie myślał o tym teraz. Z worka żeglarskiego wyjął trampki, aby nie skalać pokrytego chropowatą, antypoślizgową, lecz łuszczącą się farbą pokładu twardymi podeszwami zwykłych butów, po czym wszedł na swoją łódź, na swój statek, na swoją ostatnią nadzieję na życie.
Na Iskrę.
Wiedział, że to, co zamierza, wymagałoby slipu, inspekcji kadłuba, mocowania miecza i jarzma urządzenia sterowego, sprawdzenia żelkotu, starannego przejrzenia takielunku i żagli, jednak Erwin na to wszystko nie miał już czasu. Czas mu pozostały, życie, wydawał mu się jak woda zaczerpnięta w dłonie i przeciekająca przez palce – trzeba to wypić bez zwłoki, inaczej zaraz nie zostanie nic.
Nie sprawdził Iskry przed zakupem, chociaż przez całe życie ani złotówki, ani jednej marki, ani jednego euro nie wydał pochopnie. Przyglądał się każdemu pomidorowi, każdemu jabłku, zanim za nie zapłacił, samochód kupował trzy miesiące przy pomocy trzech zaprzyjaźnionych speców od mechaniki, od blachy i od elektryki – każdy grosz ważył dla Erwina, bo za każdy grosz zapłacił podziemnym znojem, pyłem w płucach, ryzykiem, strachem, do którego nie przyznał się nigdy nikomu, a który czuł zawsze, zapadając się w szoli pod ziemię. Od pierwszego zjazdu, wiele tych zjazdów i całe życie temu, aż szczęśliwie po ostatni.
Iskry jednak nie sprawdził. Nie miał czasu. Czas uciekał. Uciekał w popłochu, zbyt szybko, by Erwin mógł go dogonić.
Zszedł pod pokład, do ciasnawej kabiny i rozejrzał się – wnętrze było stare i podniszczone, lecz czyste. Poduszki ktoś pozbawiony gustu obszył materiałem w popularne w latach dziewięćdziesiątych geometryczne wzory, lakier tu i ówdzie łuszczył się ze stolarki, ale to nic, pomyślał Erwin, ważne, że w zęzach jest sucho. Sprawdził butlę z gazem, znalazł też trzy zapasowe, wszystkie pełne, choć to i tak za mało. Trudno, ciepłe posiłki nie są mu niezbędne. Może na zimę starczy, potem gaz nie będzie już potrzebny. W składziku obok bosaka i pagajów znajdował się zbiornik na olej do ogrzewania Webasto. Sprawdził – ogrzewanie działało. W jaskółce na burcie ukrył szpadę. Wyciągnął z worka busolę, położył na stoliku, przekręcił obrotowy bezel tak, by igła wskazywała północ. Wiadomo, że na śródlądziu busola nie jest potrzebna, ale Erwin nie zamierzał pływać na śródlądziu. Nie tym razem.
Samo to słowo wzbudzało odrazę Erwina. Śródlądzie, czyli niby-żeglarstwo, pseudożeglarstwo, udawanie żeglarstwa, żeglarstwo szuwarowo-bagienne, nędzna namiastka tego prawdziwego, śmierdzący ersatz, jak peerelowskie czekolady przy niemieckich z paketōw[44] od brata z Rajchu. Nie znosił mazurskich żeglarzy śpiewających głupie morskie szanty na ciasnych, płytkich akwenach, czamu niy ma wŏs gańbã[45], myślał wtedy. Nie wypowiadał tego, bo nie miał w zwyczaju zwracać ludziom uwagi, ale tak myślał.
Ale to już nie miało znaczenia. Teraz będzie zupełnie inaczej.
Wiedział, że za Iskrę przepłacił. Po raz pierwszy w długim życiu nie czuł z tego powodu wyrzutów sumienia. Gdyby pozwalał sobie na tego rodzaju refleksje, to być może uznałby, że należało mu się to w końcu, po tych wszystkich latach, jednak na takie refleksje sobie nie pozwalał, był bowiem człowiekiem czynu, nie rozmyślań. Zamiast rozmyślać, jął więc przenosić zapasy z samochodu do łodzi, po godzinie był gotów. Venuska stała na wodzie wyraźnie niżej.
Ale to nic. Była noc. Zadzwonił telefon.
Erwin wyciągnął najpierw okulary do czytania, dopiero potem aparat. Na wyświetlaczu – Mariczka. Nie odebrał. Nie mógł. Nie odrzucił też połączenia, nie śmiałby, zaczekał, aż telefon przestanie dzwonić, po czym poprawił okulary na nosie i pracowicie wystukał Mariczce esemesa, w którym prosił ją, by się nie martwiła, ale on, Erwin, po prostu musi coś ważnego zrobić i nie ma już czasu do stracenia, i nie wie, kiedy wróci. Ale wróci.
Wysłał wiadomość. Po chwili wyciągnął telefon ponownie i napisał jeszcze jedną: „A pamiyntej, dziouszko, jŏ cie miyłuja. Kusiki, Erwin”[46].
Więcej napisać nie mógł. Mniej też nie.
Nie czekał na odpowiedź, Marika zresztą nigdy esemesów nie pisała. Wyłączył nokię, schował ją do kieszeni i poszedł do auta, po czym zaparkował je w bezpiecznym jego zdaniem miejscu, a następnie kompresorem, który woził w bagażniku, nabił mocno opony, aby nie odkształciły się od długiego postoju, przesmarował uszczelki w drzwiach wazeliną techniczną, ściągnął pióra wycieraczek, otworzył maskę, wymontował akumulator i zaniósł go na łódź. Przyda się, chociaż stary. Wrócił do auta, z bagażnika wyjął szarą plandekę, nakrył nią opla, przywiązał porządnie.
Był gotów.
Powiedzmy.
Zalew Rybnicki ciągnie się z północnego zachodu na południowy wschód przez niecałe pięć kilometrów, w miejscu najszerszym mierzy trochę ponad kilometr. Erwinowi wcale te skromne rozmiary nie przeszkadzały. Erwin nie wybierał się na wycieczkę żaglówką po zalewie.
Erwin zamierzał opłynąć świat.
Wyruszył przed świtem. Spał krótko, nerwowo, zbudził się jak zwykle, odgadnąwszy godzinę bez patrzenia na zegarek, założył żółty sztormiak i czerwoną czapkę, odwiązał cumy, bosakiem odepchnął się od kei i postawił żagle.
Nie wiało. Iskra powoli dryfowała, ledwie oddalając się od przystani, nad powierzchnią wody unosiły się mgły, na wschodzie horyzont powoli rozżarzał się pomarańczowym blaskiem. Kominy elektrowni robiły swoje i błyskały czerwonymi światłami, które, jak się Erwinowi wydawało, miały ostrzegać samoloty zmierzające na lotnisko w Gotartowicach.
Plan Erwina był ambitniejszy niż ten, który przedsięwziął Teliga, Erwin chciał opłynąć Ziemię bez zawijania do portu.
Przypisy