Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wojna i pokój, rewolucja i kontrrewolucja. Stary porządek i narodziny nowego świata.
Druga odsłona serii młodzieńczych powieści i opowiadań Szczepana Twardocha!
Wiedeń, koniec XVIII wieku. Rewolucja czyha tuż za rogiem. Do walki z nieokiełznanym tłumem ramię w ramię stają dwaj arystokraci z rodu Sternbergów, bracia Carl i Alexander. I choć odnoszą triumf, zwycięstwo łączy się dla nich z gorzkim smakiem porażki. Cesarz zostaje obalony, arystokracja wymordowana, Polacy nieustępliwie się buntują, a Austria pogrąża się w zaciętych walkach z Rosjanami…
Sternberg to nie tylko odważna i ambitna powieść, ale przede wszystkim kolaż wszystkich europejskich rewolucji. Po wspólnej walce rozchodzą się drogi braci Sternbergów. Carl zaczyna obracać się w politycznych sferach, podczas gdy Alexander zostaje partyzantem. W tle epokowych wydarzeń rozgrywają się ludzkie dramaty, będące małymi opowieściami w Wielkiej Historii. Ze starego porządku rodzi się nowy świat.
„Sternberg to debiutancka powieść Szczepana Twardocha. Dopatrzyć się w niej można zapowiedzi dbałości Autora o tzw. research, choćby w opisach broni. Czy jednak znajdzie się tu frazę pisarza, który już za parę lat stworzy swe najgłośniejsze powieści? Zdania są podzielone — ja skłaniam się ku opinii Łukasza Orbitowskiego, który właśnie o Sternbergu napisał, że widać w nim, iż «Twardoch organicznie czuje historię. Nikt tak jak on nie potrafi rozpisać jej na nowo, a jego fraza przypomina różdżkę czarodzieja, dającą życie postaciom i wydarzeniom»”.
Krzysztof Łęcki (fragment posłowia)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 357
Rozdział I
Esterházy przechadzał się po salonie, szczupły i przystojny. Klapy rewolucyjnego fraka obijały mu się o uda i zawijały wokół urzędniczej szpady. Pod ścianą, na fotelach siedzieli Carl Sternberg, Franz von Briantschloss i Antoine de Rivarol, w którego kieszeni tkwiły listy uwierzytelniające, podpisane osobiście przez Ludwika XVI. Mimo że kontrrewolucjonistów w salonie było trzech, a republikanin – Esterházy – jeden, to oni właśnie czuli się nieswojo.
Czuli się nieswojo już wtedy, kiedy nocą przyszli pod gmach komisariatu – w wielu oknach paliło się jeszcze światło – Carl ujął kołatkę, a każde uderzenie mosiężnego lwa brzmiało jak „Wyrzekam się!”. Gdy zgrzytliwie odsunęła się pokrywa judasza i przez ten zdradziecki otwór wyjrzały małe ślepia strażnika, jak z obrazu Giotta, i kiedy przysunęli cerberowi przed oczy swoje papiery z pieczęciami odciśniętymi w laku, to jego „wejść” zabrzmiało jak wyrok.
Esterházy, chociaż umiarkowany, był w końcu sekretarzem do spraw armii w Komisariacie Wojny. Komisariat Wojny był zaś urzędem Republiki, która przez ostatnie kilka lat ludzi pokroju Sternberga czy Briantschlossa bez żadnych ceregieli wysyłała pod lufy armat do Derflingen.
Sekretarz przestał w końcu spacerować po swoim gabinecie.
– Panowie, rewolucja musi się zakończyć – powiedział.
Przysunął sobie fotel, usiadł i kontynuował:
– Musi się zakończyć, bo kraj potrzebuje stabilizacji. Węgrzy się burzą, Czesi się burzą, w Galicji Polacy za rosyjskie złoto przygotowują powstanie, Rosjanie chcą odebrać Mołdawię, Turcy Serbię, Prusacy Śląsk, a nam się kończą pieniądze, wojsko i zboże.
– Znamy z grubsza sytuację międzynarodową Republiki, towarzyszu Esterházy – powiedział Rivarol po francusku.
– Tak, oczywiście, tak. Panowie, będę się więc streszczał. Lud ma dosyć Kleiderpetera. Nikt dzisiaj nie wyjdzie na wiedeński bruk, aby go bronić. Lud ma dosyć strachu, terroru, rewolucyjnych edyktów, szybkich fortun spekulantów nieruchomościami i jadłem, głodnych dzieci i bezwartościowego pieniądza. To, że generał von Egern wygrywa kolejną bitwę gdzieś w Rosji, nie robi już na nich żadnego wrażenia. Lud chce pracować, bogacić się, chodzić spokojnie do kościoła, zdradzać żony w burdelach, pić na umór w knajpach i żyć, po prostu. Po to zrobili rewolucję. A Kleiderpeter chce z poczciwych Niemców, Czechów i Madziarów zrobić Spartan. Wiecie, że ten wariat ma zamiar wydać dekret o obowiązkowych szkołach dla dzieci od siódmego roku życia, aby kształtować młode pokolenie do życia w Republice? Nie możemy do tego dopuścić. Musimy zmienić naszą Republikę w normalny kraj, wymienić ambasadorów z europejskimi potęgami, zawrzeć pokój, bogacić się... słowem, zachowując oczywiście to, co w naszej rewolucji ważne i wartościowe: równość, demokrację, zniesienie przywilejów...
– Powtarza się towarzysz. Zniesienie przywilejów zawiera się, jak mniemam, w równości... – rzucił od niechcenia Francuz.
Esterházy popatrzył na Rivarola z bezsilną nienawiścią.
– Poza tym po cóż ten prolog, panie Esterházy? Wstępne ustalenia mamy już przecież za sobą – dodał Carl.
– Dobrze, zostawmy to zatem. To bez znaczenia. Mamy tutaj dobić targu, nie dyskutować. Podyskutujemy w przyszłym parlamencie – zgodził się łatwo sekretarz, a Sternberg poczuł ponownie przypływ wątpliwości. Czy się godzi? Co powiedziałby na to ojciec? Czy to zdrada?
Przypomniał sobie, jak Briantschloss, przy czwartej flaszce rieslinga, ryknął w końcu, że do cholery z ojcami, spowiednikami i moralistami, wszystkimi, którym łatwo mówić o czystych rękach. Rivarol zaś trzasnął, z właściwym mu spokojem, bonmotem o królu Fryderyku, który, napisawszy Anty-Makiawela, zachował się jak ktoś, kto pluje do wspólnej miski, aby zrazić innych do jadła. Rozumiesz, Carl, pomiędzy nimi wszystkimi, którzy nie mają żadnych skrupułów i żadnych zasad, ty musisz jakieś skrupuły zachować, ale nie możesz zachować wszystkich, bo będziesz bezbronny. Skrupuły trzeba posegregować, Carl. I tłumaczyli mu potem obaj, pomiędzy kieliszkami, dymem z cygar i chichotem kurew, które przysiadły się do stołu, że jako polityk nie może przestać odróżniać dobra od zła, ale nie może również operować jedynie bielą i czernią. Tym, czym dla żołnierza szabla i bagnet, tym dla polityka kompromis – wykonuje się brudną robotę, ale bez tego ani rusz. Jasne jest, że polityka wymaga od nich umiejętności kartografa, aby wyznaczyć precyzyjnie tę linię, której przekroczyć nie można, a następnie znaleźć się tak blisko niej, jak tylko się da – aby działać skutecznie.
Nie przekonali go tym wtedy, przekonał go dopiero Briantschloss, kiedy powiedział po prostu: „Zwycięstwo jest twoim obowiązkiem”, a Carl zrozumiał, że żadna porażka nie będzie honorowa.
– Panowie – głos Esterházyego przerwał ciszę, jaka zapadła w ministerialnym salonie – jak wiecie, potrzebuję waszych wpływów w armii. Kleiderpeter o tym nie wie aż tak dobrze, bo staram się z nikim nie dzielić szczególnie tą wiedzą, ale armia Republiki to ciągle armia cesarza. Kleiderpeterowi wystarcza, zasadniczo, że armia wygrywa bitwy. I tak siedzą poza granicami, w Mołdawii, na Ukrainie czy na Mazowszu. Jednak gdyby nie Gwardia, nie byłoby ani Kleiderpetera, ani mnie: gwardziści są lojalni wobec Republiki, a oficerowie z armii nie zaryzykują wojny domowej na taką skalę... No więc te wszystkie panki von i zu zagryzają zęby, ślubują Republice, krzyżując palce i biorą swój suty żołd w złocie, nie w republikańskich asygnatach, ale swoje Krzyże Marii Teresy noszą bez zmrużenia oka, a kiedy tylko miną rogatki Wiednia, gwiżdżą sobie „Gott erhalte, Gott beschutze”. Słyszałem nawet, że niektóre pułki w Rosji zamiast republikańskiej czerwieni w najlepsze noszą sobie imperialne, czarno-żółte pióropusze u czak. Jeśli to ja do nich przyjdę i spróbuję namówić do spisku, nie uwierzą mi w ani jedno słowo, gotowi jeszcze donieść Kleiderpeterowi, wietrząc prowokację. My natomiast, drodzy panowie, potrzebujemy zbrojnej siły. Kleiderpetera nie popiera już lud, za to popiera go Korpus Stołeczny Gwardii Republikańskiej. A to daje siedem tysięcy ludzi w stolicy, gotowych na jedno skinienie Kleiderpetera wyjść na ulice z pikami, kosami i muszkietami. Pan, panie de Rivarol, ma, zdaje się, dobrą orientację w tych sprawach?
Otto Praschnitz przytrzymał chwilę pusty kufel w górze, aż ostatnia kropelka piwa spłynęła mu w gardziel. Zagryzł serdelkiem z chlebem i wychylił jeszcze sznapsa. Wszyscy zgromadzeni w karczmie „Pod Klechą” wpatrywali się w te przygotowania w milczeniu – Praschnitz posiadał stopień Hauptsturmführera der Republikanische Garde, co dawało mu pensję, służbowe mieszkanie, powóz oraz prawo do tricorna przystrojonego barwami rewolucji, szpady i urzędniczego munduru z dystynkcjami oficerskimi. Nie to jednak skłaniało obecnych w tawernie do milczenia, kiedy opasły, łysy rzeźnik przygotowywał się do przemowy. W karczmie wszyscy milczeli, ponieważ wiedzieli, że Praschnitz potrafi zabić człowieka ciosem pięści wielkiej i twardej jak serce lichwiarza. Może człowieka zgnieść w łapskach, jak niegrzeczny chłopiec zgniata porcelanową lalkę. Może warto przy tym zauważyć, nie oznacza to tylko, iż jest do tego fizycznie zdolny, oznacza również, że Praschnitz czynił to po wielekroć i z ochotą.
Kiedy zaczęła się rewolucja, Otto uznał, że nadszedł czas odpłaty za wszystkie przykrości, jakich doznał od szlachty i księży, oraz, co nie mniej ważne, że już pora, aby się nieco wzbogacić. Zebrał więc przy sobie tych, których spotykał na ulicy – znał ich przecież wszystkich. Jako jeden z pierwszych w swoim rewolucyjnym oddziale wprowadził jakąś dyscyplinę, którą pamiętał jeszcze z czasów ochotniczej służby w cesarskich grenadierach. Egzekwował ją pięścią i pałką, ale wiedział również, wyczuwając to instynktem herszta zbójców, że póty ludzie go słuchają, póki daje im to, czego pragną. Może ich sobie podporządkować, tak jak daje się powodować saneczkami, zjeżdżając ze wzgórza na Praterze; ale przecież nie da się saneczek zawrócić i wjechać na szczyt. Pozwolą mu się bić i besztać, ale tylko pod warunkiem, że powiedzie ich we właściwą stronę. Pamiętał o tym również teraz, kiedy piękne czasy ulicznej rewolucji były już tylko tkliwym wspomnieniem. Zgromadzeni „Pod Klechą” gwardziści wiedzieli, że ich przywódca pamięta, dlatego milczeli i czekali. Praschnitz obtarł usta wierzchem dłoni, uniósł się i ryknął:
– Bracia demokraci! Którzy z was swoje życie i zdrowie poświęcili walce dla sprawy?
Odpowiedziała mu wrzawa. Rozumieli się jak moczymorda i karczmarz przy szynkwasie, jak kurwa i napalony studenciak z ukradzionym talarem, jak młodzi małżonkowie, ona piękna, on bogaty. Wczoraj był u niego jeden ze starych bojowników, z tych, którzy byli w rebelii od samego początku, kiedy wiązało się to jeszcze z niebezpieczeństwem, a nie tylko z profitami. Z takimi jak on Praschnitz mógł patrzeć z pogardą na „kwietniowych rewolucjonistów”, jak mówili o tych, którzy przyłączyli się do zwycięzców w kwietniu, kiedy sukces rewolucji był już faktem. I ten stary towarzysz chwycił jego, Praschnitza, za ramiona, i patrząc mu głęboko w oczy, szepnął: „Otto, przed rewolucją byłem na dnie. Razem z tobą wspiąłem się na szczyt. A teraz czuję, że powoli spadam. Nie mogę spaść, bo nie da się wspiąć na szczyt dwukrotnie, za jednego życia. Pamiętaj o mnie, Otto, nie mogę ponownie spaść. Muszę mieć posadę, Otto”. Pamiętam o tobie, stary towarzyszu.
– Bracia! A co z wami dzisiaj? Czy widzę pomiędzy wami komisarzy?
– Nie ma, nie ma – zawyli.
– Bracia! Czy macie domy, pensje i powozy?
– Nie mamy – zaszemrali.
– Bracia! Tak właśnie jest. To wy kładliście swoje życie na szali. To nasi towarzysze ginęli pod kulami, zamęczani przez cesarskich oprawców. To wasza waleczność wywalczyła wolność. Tymczasem dla kogo są posady? W Komisariacie Wojny, pod który, jak wiecie, podlega Sekretariat Gwardii, posady mają różne panki, co to dopiero ostatnio wyzbyli się von i zu sprzed nazwisk. Madziarzy, Polacy i Czesi, słowiańska swołocz, byle szlachta. Oficerowie armii cesarskiej. Wrogowie naszej sprawy. A dla was, dobrych Niemców i demokratów, nie ma parszywej pensji! Bracia! I mówią nam, że Hauptstadtkorps nikomu już nie jest potrzebny? Że rewolucja się skończyła? Bracia! Wiecie, co ja im mówię?
Zamilkł na chwilę, a oni wpatrywali się weń, rozradowani.
– Ja im mówię: O, wy, kurwy w dupę ruchane!
Ryknęli śmiechem, szczęśliwi i dumni. Nie zostawi ich Otto. Nie sprzedał się zdrajcom sprawy.
– Nie skończyła się jeszcze rewolucja, bracia! Jeszcze przyjdzie czas, a sięgniemy po to, co nasze i co do nas należy. Jeszcze chwilę posiedzimy spokojnie, bo Kleiderpeter nie da nam zrobić krzywdy, ale już niedługo! Wreszcie skończy nam się cierpliwość, bracia!
Do owacji przyłączyli się wszyscy zgromadzeni w karczmie. Ktoś palnął z pistoletu w powałę, ktoś zaczął trzaskać drzewcem piki o stół, bo obyczajem Gwardii było, aby na swoje komersy gwardziści przybywali z bronią. Nawet cichy wolnomularz z Francji, który do tej pory siedział w kącie przy ławie i przysłuchiwał się obradom, teraz zerwał się z krzesła i jął wykrzykiwać hasła razem z gwardzistami.
– W samej rzeczy – powiedział Rivarol – Kleiderpeter nie jest głupcem. Nie może zadrzeć z Korpusem Stołecznym, bo to ich piki i muszkiety są fundamentem jego władzy. Jeśli ich miałby przeciwko sobie, nikt już nie byłby po jego stronie. Korpus to jego ręka, miecz i oko. Natomiast już w 1791 zorientował się, że jeśli będzie w całości polegał na tak zwanych rewolucyjnych kadrach, to w końcu zginie z ręki rosyjskiego albo pruskiego grenadiera, który wejdzie do Wiednia, bo takie kadry po prostu nie istnieją. Wtedy zaczął więc rekrutować starych, imperialnych profesjonalistów do armii, komisariatów, gdzie się tylko dało. I teraz balansuje: dla dobra państwa i dla swojego przetrwania nie może pozbyć się tych urzędników i oficerów, bo są mu po prostu potrzebni, a jednocześnie czuje ogromne parcie ze strony Korpusu; te zbiry chcą, zwyczajnie, stanowisk, pensji, mundurów i przyjemnego życia. Jednak Kleiderpeter rozgrywa tę partię po mistrzowsku i, mimo szczerej nienawiści gwardzistów do aparatu państwa, on sam ciągle cieszy się ich absolutną lojalnością. Znają to dobrze Rosjanie... Ich chłopstwo nienawidzi bojarstwa, szlachty, urzędników, ale wielbi batiuszkę cara, wszelkie zło przypisując podłości jego funkcjonariuszy.
Trzech Niemców popatrzyło na francuskiego emisariusza z podziwem i zazdrością. Carl przerwał krótkie milczenie, jakie zapanowało po analizie Rivarola.
– No i cóż, panie Esterházy, chce pan, żebyśmy przekonali armię do uderzenia na Korpus Stołeczny? Chce pan wywołać wojnę domową w stolicy? Żaden oficer na to nie pójdzie, rojalista czy nie. Nie mówiąc o żołnierzach, którzy gotowi się jeszcze zbuntować – powiedział Carl.
Dwóch rojalistów i jeden republikanin popatrzyli na młodego arystokratę z mieszaniną rozbawienia i politowania. Carlowi nie spodobały się te trzy spojrzenia.
– No, cóż to, panowie...
– Drogi panie Sternberg, niechże pan się nie trapi. Przecież nie o wojnie domowej mówimy. Rewolucja, której pan zapewne nie miał okazji oglądać... – zaczął z uśmiechem Esterházy.
– Widziałem, jak czerwoni zamordowali mojego ojca, to nie wystarczy? – przerwał mu z wściekłością najmłodszy ze zgromadzonych w gabinecie rojalistów.
– Widział pan w takim razie konsekwencje rewolucji, ale nie ją samą. Rewolucja nie jest tylko kwestią tłumu. Tłum, oczywiście, jest niezbędny, ale tłum, panie von Sternberg, jest bezwolnym narzędziem. My uderzymy tylko w majstrów, którzy tego narzędzia używają, i przejmiemy je sami. W całej stolicy trzeba nam po prostu aresztować wszystkich funkcyjnych od Untersturmführera w górę – ciągnął Esterházy.
Słowo „funkcyjny” w ustach republikanina zabrzmiało jak kapitulacja – chociaż w Gwardii nie było korpusu oficerskiego i pielęgnowano obyczaj zwracania się do siebie per „ty” lub per „bracie”, to jednak określenia „funkcyjny” używali wyłącznie oficerowie z armii i ludzie niechętni Republice, którzy nie życzyli sobie, aby funkcjonariuszy Hauptstadtkorps utożsamiano z mianem „oficera”, tak mocno związanym z arystokratyczną tradycją.
– Dokładnie to należy usunąć dwustu trzynastu tych, jak towarzysz sekretarz raczył powiedzieć, funkcyjnych – powiedział Rivarol.
Carl zaczął się zastanawiać, po co Francuz tak demonstracyjnie obnosi się przed Esterházym ze swoją wiedzą, Briantschloss zaś porachował i rzekł:
– To trzeba nam do tego co najmniej tysiąca ludzi... Byłoby ryzykiem użyć ku temu żołnierzy, więc polegać możemy jedynie na oficerach. To oznaczałoby konieczność ogołocenia z dowódców kilkudziesięciu naszych pułków na Wschodzie...
– Powiedział pan: „naszych”? – zapytał z uśmiechem Esterházy.
– A kto w nich służy, towarzyszu Esterházy? Malajowie? Chińczycy? Czy może jednak Niemcy, Słowianie i Madziarzy, mieszkańcy tego kraju? – odparł Briantschloss.
– Dobrze, dobrze. Rzecz w tym, że potrzebujemy jedynie pięćdziesięciu dobrych, zaufanych ludzi do pokierowania... – tutaj zawiesił głos i popatrzył wesoło na swoich rozmówców – ...Elegantami – dopowiedział, gdy uznał, że wystarczająco podkreślił już suspens. Zadziałało.