Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przed Morfiną, Królem i Chołodem była… Epifania wikarego Trzaski!
Otwarcie serii debiutanckich powieści i opowiadań Szczepana Twardocha.
Epifania wikarego Trzaski ukazała się w 2007 roku. Żywa i dowcipna. Metafizyczna i prorocza. Śląska. I aktualna, może nawet bardziej niż w momencie premiery.
Ksiądz Jan Trzaska, intelektualista w sutannie, jest wikarym w małej miejscowości na Górnym Śląsku. Czuje się tam jak na zesłaniu. Ale pewnej nocy odwiedza go niespodziewany gość. Odtąd słowa wikarego oszałamiają wiernych, a dotyk uzdrawia. Na Śląsk coraz tłumniej zjeżdżają dziennikarze, duchowni i przede wszystkim chorzy pragnący uleczenia.
„Tej powieści nie zaszkodził ani czas, ani zalew rynkowej wszechbarwnej produkcji literackiej, ani to, że na pierwszych jej stronach pojawiają maluchy i polonezy. Przeciwnie. Książce Twardocha pomógł czas, pomógł polski fanatyczny klerykalizm, parafianizm troglodycki, pomogły afery kościelne i polityczne zbutwienie. Twardoch widział – powiedziałbym, że widział jasno i w zachwyceniu, jak prorok – co będzie dalej. Socjologiczny profetyzm Twardocha bardzo cenię, najbardziej wtedy, gdy jest najsilniej obrazoburczy”. Zbigniew Kadłubek (fragment posłowia)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 242
Szarzejące na horyzoncie niebo przygotowywało się do przyjęcia świtu. Listopadowy przymrozek ściął ziemię, pokrył szronem szyby samochodów, trawę i drzewa, na których wisiały jeszcze resztki liści, i sprawił, że powietrze straciło przejrzystość, wypełniając się zmrożoną mgłą. Z dachów w niebo patrzyły muskularne kominy, wyrzucające żółty, biały i czarny dym, który, mieszając się jak na malarskiej palecie, zawisał pięćdziesiąt metrów nad ziemią i ścielił się, w pasmach i kłębach, niczym groteskowa kpina z babiego lata.
Ojcowie rodzin, których ryk budzików wyciągnął spod puchowych pierzyn, od oddychających spokojnie szerokobiodrych żon, zapalali pierwszego papierosa w piwnicach, wrzucając kolejne łopatki węgla w przygasłe lub ziejące czerwonym żarem czeluście pieców ceo. Ich żony zakreślały znak krzyża i na wpółprzytomne, klapiąc papciami po lastryku, szły do kuchni, wyciągały z lodówek ser, kiełbasę i masło, kroiły chleb, gotowały wodę na kawę i zawijały kanapki w papier.
Skrzypiały kłódki i drżały kraty otwieranych sklepów. Zapach świeżego chleba wypełzał z rozgrzanej piekarni. Pod pociągnięciami plastikowych skrobaczek szron płatami schodził z szyb golfów, lanosów, polonezów i maluchów, a kopulujące z cylindrami tłoki rozgrzewały olej stężały w silnikach. Monotonną mantrą nawoływały się gołębie z odległych gołębników, a wróble wypełniały powietrze poćwierkiwaniem. Pod ziemią, w chodnikach i szybach, szychta nocnej zmiany zamieniała się w fajrant.
Józef Lompa, zwany Poniedziałkiem, pakował do torby śniadanie – dwa razy tyle kanapek co zwykle. Panna Aldona, gospodyni, z fatalistycznym spokojem pompowała dętkę swojego roweru wigry 3, z której znowu urwisy z dołu spuściły powietrze. Andrzej Zieliński, proboszcz, nie miał ochoty wychodzić z ciepłego łóżka, patrzył więc na zagrzybiony sufit i martwił się, skąd weźmie pieniądze na remont dachu plebanii. Kownacka, nauczycielka matematyki cierpiąca na bezsenność, z zapałem wypisywała obelgi na internetowych forach. Gerhard Pikulik wrzeszczał w komórkę, besztając swojego pracownika, kierowcę spóźnionego autobusu relacji Gliwice–Hamburg–Gliwice. Celinka Gwóźdź, anglistka, daremnie próbowała wzbudzić pożądanie w rozespanym mężu. Teofil Kocik, wariat, kończył doić krowę i obawiał się, czy nie spóźni się do kościoła. Jadwiga Oleksiak, dyrektorka szkoły, z trudem wciągała majtki wyszczuplające. Młodzież szkolna spała w najlepsze, z cichą nadzieją, że tego dnia świat się nie zbudzi.
Zastępujący kościelnego elektroniczny automat uruchomił mechanizm dzwonów, których bicie, wzywając na mszę, poniosło się po dziurawych ulicach, między ogródkami, po zmarzniętych ugorach, między ścianami blaszanych garaży, przez siatkowe płoty, rachityczne zagajniki i nieużytki, wciskając się do domów przez dźwiękoszczelne okna.
Wraz z biciem dzwonów rozproszone ciężkimi chmurami światło wydobyło z ciemności surową bryłę starego kościoła, barokowego stylem pozbawionym wszelkiej frywolności, spokojnym i statecznym – figurę charakteru ludzi, którzy się w nim co niedzielę zbierali. Na kalenicy ceglastorudego dachu przysiadły wróble wygnane z zacisznych zakamarków wieży przez grzmiący spiż.
W środku budzącej się w sklepach, piekarniach i urzędach wsi zapłonęły kościelne okna światłem elektrycznych żyrandoli.
Bóg patrzył na swoje Drobczyce.
W oświetlonym kościele sinoniebieskie ciało zdekapitowanego Jana Chrzciciela tryskało równą strugą krwi, a głowa w ręku kata wznosiła oczy ku niebu. Odziana w rokokową suknię Herodiada uśmiechała się z satysfakcją, oprawca jeszcze dzierżył miecz. Ściemniały werniks dodawał barokowemu obrazowi mrocznego nastroju, tylko muślinowe szaty kobiet i bladość martwego ciała rozjaśniały ciemności lochów.
Starszym braciom z wieży zawtórował mały dzwonek na sznurku, przy wyjściu z zakrystii. Pociągnięty rączką ministranta, obwieścił początek mszy nielicznym parafianom, którzy przyszli w poniedziałek do kościoła. Młody ksiądz przyklęknął przed ołtarzem, ciężkim spojrzeniem obdarzając malowidło z patronem kościoła. Zaspany ministrant klęknął za nim, po czym obaj zajęli przynależne im miejsca.
– Miłość Boga Ojca, łaska naszego Pana Jezusa Chrystusa i dar jedności w Duchu Świętym niech będą z wami wszystkimi! – zaśpiewał ksiądz.
– I z duchem twoim – odpowiedziały babcie i Kocik.
Poranna msza Święta w kościele parafialnym pod wezwaniem Ścięcia Świętego Jana Chrzciciela w Drobczycach rozpoczęła się. Wierni, czyli lud, wystąpili, jak zwykle, w liczbie dziesięciu osób. Ksiądz wikary Jan Trzaska, zwany przez parafian księdzem Janeczkiem, a przez starszych „nowym kapelōnkym”[1], przeprosił w duchu Pana Boga za swoje grzechy, odczytał intencję, po czym rozpoczął Confiteor.
– Uznajmy przed Bogiem, że jesteśmy grzeszni, abyśmy mogli z czystym sercem złożyć Najświętszą Ofiarę – wyśpiewał swoim czystym głosem, o którym starsi mawiali: „Kapelōnek to śpiywajōm tak piyknie, że aże Matka Boskŏ na figurze sie śmiejōm, jak go słyszōm”[2].
Kiedy wierne niemrawymi głosami zaczęły swoje „Spowiadam się Bogu Wszechmogącemu i wam, bracia i siostry...”, wikary, wzbudziwszy w sobie szczery żal za grzechy, pozwolił na kilkanaście sekund myślom odlecieć, podczas kiedy wargi bezwiednie wypowiadały jak co dzień te same słowa. Ksiądz Janeczek myślał o śniadaniu, które zje po nabożeństwie, bo obudził się o kwadrans za późno i ledwie zdążył na mszę. Miał nadzieję, że proboszcz nie zeżre mu dwóch kiełbasek śląskich, które z myślą o śniadaniu ukrył na najniższej półce lodówki. Proboszcz może nie zeżre, ale jak panna Aldona je znajdzie, to niechybnie je proboszczowi wkroi do jajecznicy, mrucząc: „Przecã farorzowi sie bardzij nŏleży wuszt do smażōnki aniżeli kapelōnkowi”[3]. Psiakrew. I będzie trzeba iść do spożywczego po jakiś serek albo coś innego, byle niedrogiego. Po śniadaniu siąść i szybko odmówić laudesy, których nie zdążył przed mszą, a potem zaraz do szkoły. Po szkole może trochę spaceru, może wróciłby przez las, ładny, późnojesienny dzień dzisiaj, może w lesie odmówiłby sobie brewiarz znowu, jakoś tak fajnie, przysiądzie sobie na pniaku, popatrzy na resztki kolorowych liści i wzniesie myśli do Pana, potem na farę na obiad, zignoruje gderanie panny Aldony i ucieknie do pokoju. Nie, psiakrew, poniedziałek, dyżur w kancelarii. Posiedzi więc te dwie godziny w kancelarii, może nikt nie przyjdzie, po czym pójdzie do siebie do pokoju. Włączy komputer i wróci może do artykułu do „Gościa Niedzielnego”, o inkulturacji, który miał skończyć miesiąc temu. Albo poczyta coś, może Augustyna, albo, jeżeli nie będzie miał siły na nic, to jakąś głupotę. Ostatnio w mieście kupił sobie w taniej książce kilka tandetnych powieści, dobrych do wieczornego odprężenia. Potem odmówi nieszpory i kiedy usłyszy, że farorz kładzie się spać, a gospodyni poszła do domu, przepnie wtyczkę z telefonu do modemu i połączy się na parę minut z netem, ściągnie e-maile od przyjaciół, chyba że znowu nic nie będzie, bo kto o nim jeszcze pamięta, rozłączy się, odpisze na wszystkie, połączy się znowu i wyśle. A może przy śniadaniu wrócić znowu do kwestii stałego łącza? Może, jakby Aldony nie było, bo przy niej to zaraz kończy się gderaniem, że po co księdzu te komputery, niech ksiądz lepiej się różańcem zajmie.
Smutne brązowe oczy młodego Kocika wpatrywały się w księdza Janeczka z wyrzutem. Psiakrew, zagapiłem się! – pomyślał.
– Niech się zmiłuje nad nami Bóg Wszechmogący i odpuściwszy nam grzechy, doprowadzi nas do życia wiecznego – odśpiewał pospiesznie.
– Aaaa-men – odpowiedziały babcie, Kocik i ministrant.
Gładko przeszedł przez „Panie, który umarłeś na krzyżu...”, potem do liturgii słowa. Proboszcz życzył sobie, aby to ministranci odczytywali lekcję, ale ksiądz Janeczek nie miał ochoty wysłuchiwać dwunastoletniego Piotrusia, wyciskającego z siebie z trudem Boże Słowa, odczytał więc co trzeba samemu. Dał sobie spokój z kazaniem, po czym nagle zniknął brzydki kościół, zniknęły babule i Kocik dewot, zniknął ministrancina, a ksiądz Janeczek odpłynął ku wielkiej Tajemnicy ukrytej w Kanonie rzymskim, który wikary przedkładał ponad inne modlitwy eucharystyczne. Tak jak każdego dnia, kiedy podnosił oczy ku wzniesionej hostii, i dalej tak samo jak sześć lat temu, po święceniach, włos jeżył mu się na karku, przebiegły go dreszcze, kiedy kawałek opłatka zamienił się w samego Chrystusa. Wino – krew. Łamanie chleba, okazanie komunikantu wiernym, Agnus Dei, komunia, wywalone jęzory, na których ksiądz Janeczek kładzie Ciało Chrystusa – amen – niemrawy śpiew. Odbiera od ministranta patenę, bo z chłopca straszna oferma, i delikatnie zsuwa niewidoczne cząstki Ciała do kielicha, szepcząc:
– Panie, daj nam z czystym sercem przyjąć to, co spożyliśmy ustami, i dar otrzymany w doczesności niech się stanie dla nas lekarstwem na życie wieczne.
Puryfikacja kielicha – ksiądz Janeczek patrzy, jak woda poruszona spiralnym ruchem nadgarstka zabiera z sobą okruchy Ciała.
Koniec. Ogłoszenia. Chciałby im coś powiedzieć, o swoim życiu studenta z dobrego domu, które porzucił, by zostać księdzem, i o życiu stołecznego księdza intelektualisty, które wiódł w stolicy, a które zostawił na wezwanie Pana, aby u nich, w tej zapadłej wsi na brzydkim Śląsku, zapadłym Oberschlesien, dokonywać codziennie cudu Transsubstancjacji. Tylko po co miałby im to mówić? Pomyślał ponuro, że nie znajdzie tutaj zrozumienia. Wymamrotał więc porządek mszy świętych w tygodniu, intensywnie myśląc o kiełbaskach. Pan z wami, babcie, Pan z tobą, Kocik, wariacie.
– I z duchem twoim – odpowiedział lud.
– Niech was błogosławi Bóg Wszechmogący – Ojciec – i Syn – i Duch Święty.
Zatrzeszczały jesienne płaszcze, kiedy babcie, w swoim pojęciu nabożnie – czyli z wargami w ciup i oczami wzniesionymi ku lampom – żegnały się, zakreślając dłońmi łuki tak szerokie, jakby zbawienie zależało od długości ramienia. Dlaczego, do jasnej cholery, zawsze klękacie na moje błogosławieństwo, zamiast wstawać – pomyślał ksiądz Janeczek z rozpaczą i zaraz przeprosił Pana za przeklinanie w myślach. W sumie klękają, bo tak je nauczono, kiedy były dziećmi, a proboszczowi to ciche przemieszanie resztek Tridentiny z Novus Ordo Missae zdaje się wcale nie przeszkadzać. Kocik zaś dla pewności przeżegnał się trzykrotnie, jakby płynął wariackim kraulem.
Zwrot za ołtarzem, pokłon, krew tryskająca z bezgłowej szyi Jana Chrzciciela, trzymajcie się, Jasiu Bez Głowy i Głowo Jasia na Tacy, moi niemi przyjaciele na obrazie, nie dajcie się draniom, i do zakrystii. Piotruś złożył nabożnie ręce – ciekawe, kiedy zaczniesz wkładać te łapki koleżankom w majtki, syneczku, bo przecież wiem, że ziółko z ciebie jest pierwszej wody – pomyślał wikary i odmówili modlitwę. Niech teraz ta oferma ministrant pomoże mu ściągnąć szaty – no, Piotrusiu, żywo. Wytarty ornat ksiądz Janeczek zdjął sam i odwiesił do szafy, odwiązał cingulum, złożył je jak należy, Piotruś zabrał stułę, pomógł ściągnąć albę i odwiązał paski humerału. Bolesny skurcz żołądka znowu przypomniał księdzu Janeczkowi o śniadaniu.
– Dziękuję ci, Piotrze, że pomagałeś mi w złożeniu ofiary Panu. – Ksiądz wyciągnął swoją dużą dłoń i uścisnął małą rączkę ministranta. Wiedział, że chłopcy doceniają, kiedy po mszy ksiądz dziękuje im tak po męsku, jak dorosłym.
Wyszli z zakrystii, ministrant poczłapał do szkoły, wlokąc za sobą plecak, a ksiądz Janeczek z radością skonstatował, że pod gankiem plebanii nie stoi jeszcze rower panny Aldony, a zatem jego kiełbaski czekają w lodówce.
– Proszę księdza...
Nie. Kocik. Daj mi spokój, Kocik, chcę iść na śniadanie, jest siódma piętnaście rano, poniedziałek, a ja jeszcze nic nie jadłem, zaraz muszę iść do szkoły. Poza tym źle wyglądasz, gorączkujesz, chłopie. Ja cię lubię, Kocik, tak jak ja, jesteś tu obcy, nie swój, gorŏl, też patrzą na ciebie jak na raroga, jesteśmy chyba nawet w podobnym wieku, jesteś mi bliski, Kocik, ale nie dzisiaj rano, na Boga, nie dzisiaj rano. Postanowił się nie obracać, może da spokój.
– Proszę księdza, bo ja mam pytanie.
Zawsze masz pytania – pomyślał ksiądz i odwrócił się z rezygnacją.
– No, słucham pana, panie Kocik. O co chodzi tym razem?
Wsiowy wariat i dewot już go dopadł i chwycił za ramię – nie mogę przecież mu powiedzieć, że nie znoszę, kiedy ktoś mnie trzyma za rękę przy rozmowie, Chrystus by tak nie postąpił.
– Proszę księdza, a jak się opłatek zamienia w ciało Chrystusa, jak ksiądz mówi za ołtarzem, to w którą część ciała, proszę księdza, że tak zapytam? – wymawiał słowa starannie, powoli, z namysłem, jak ktoś, kto słabo zna polski i przypomina sobie wyuczone na pamięć kwestie.
Że tak zapytasz, Kocik, wariacie, i co ja mam ci odpowiedzieć? Tego to profesorowie teologii mogą dobrze nie zrozumieć, a ja mam wytłumaczyć tobie, bezdomnemu włóczykijowi, którego przygarnął gospodarz do pomocy w zagrodzie, a ty z wdzięczności postanowiłeś się nawrócić, co dobrze świadczy o tych poprzestawianych klepkach w twojej trzydziestoletniej łepetynie, ale nijak nie pomoże ci zrozumieć Transsubstancjacji.
– No, panie Kocik, w całego Chrystusa po prostu. Niech pan sobie tym głowy nie zawraca, niech pan lepiej idzie do domu, bo się pański gospodarz gotów jeszcze wściec, że się od roboty migacie – uciął szybko wikary, patrząc ze smutkiem na pannę Aldonę, która, wolno naciskając na pedały swojego rometa, nieubłaganie zbliżała się do plebanii.
– Proszę księdza, nic nie jest ważniejsze przecież od Mszy Świętej i Komunii. – Kocik nie odpuszczał, a wikary wiedział, że chłopakowi ze złamanym nosem nie chodzi wcale o wątpliwości teologiczne, tylko o kontakt z kapłanem, który, w jego rozumieniu, przybliżał go do Boga.
I ja ci ten kontakt muszę zapewnić, i zapewnię. Ale nie teraz.
– Jak chce pan pogadać, panie Kocik, to niech pan przyjdzie wieczorem, po siódmej, jak skończę dyżur w kancelarii, dobrze? – powiedział ksiądz, żegnając się w myślach z zaplanowanym wieczorem z książką i e-mailami od przyjaciół. Kocik chciał jeszcze coś powiedzieć, ale wikary już biegł prawie w stronę fary, byle uprzedzić pannę Aldonę. Drzwi dopadł na tyle późno, że nie wypadało już ich zamknąć za sobą, musiał wpuścić gospodynię do środka.
– Niych bydzie pochwalōny Jesus Christus i Maryja zawsze Dziewica – wyrecytowała panna Aldona.
Oraz święty Jan Chrzciciel i Jego Ścięcie, święci Piotr i Paweł, święty Kosma, święty Damian, święta Teresa od Dzieciątka Jezus, święty Ignacy Loyola, święci papieże i biskupi, wszyscy święci i święte Boże, wygłoś od razu całą litanię – ksiądz Janeczek znowu dał w duchu upust złości i znowu zaraz przeprosił za to Boga. Odpowiedział uprzejmie:
– Na wieki wieków amen, panno Aldono. Cóż tam ciekawego dzisiaj?
– A co mŏ być, co sie ksiōndz gupie pytajōm? – odwarknęła stara Ślązaczka, a wikary ze smutkiem wspomniał panią Hanię, kucharkę z jego pierwszej parafii, na Żoliborzu, która swoich „księżyczków” traktowała jak rodzonych synów.
Przeszli do kuchni. Ksiądz szybko wyciągnął kiełbasę z lodówki i nastawił wodę na gazowym piecu. Przez chwilę usiłował zignorować zgorszone spojrzenie gospodyni, ale skapitulował i podał jej jeden serdelek.
– Ksiądz proboszcz pewnie miałby ochotę na jajecznicę na kiełbasie...
Panna Aldona wymamrotała coś pod nosem o nieszanowaniu gospodarza i zaczęła przyrządzać jajecznicę dla proboszcza. Wikary wrzucił kiełbasę do garnuszka z wodą i włączył elektryczny czajnik, aby zaparzyć kawę. Rozpuszczalną. Po chwili siedział już przy stole, nad dwiema kromkami wczorajszego chleba posmarowanymi serkiem topionym, kiełbaską z kleksem musztardy i kubkiem kawy. Postanowił poczekać z jedzeniem na proboszcza. Panna Aldona, zniecierpliwiona, w końcu ryknęła:
– Niych farorz zarŏz sam przilezōm! Wiela mōm czekać ze smażōnkōm? Już je zimnŏ, nic niy wartŏ, do luftu z takōm robotōm! Niych se farorz na bezrok nowõ kucharkã szukajōm, bo jŏ tego niy poradzã strzimać![4]
Ksiądz Janeczek aż skulił się w sobie, chociaż wiedział, że te wszystkie rytualne groźby nie mają żadnego znaczenia, a panna Aldona wygłasza je co drugi dzień. Wikary podejrzewał nawet, że ich gospodyni posiada swój prywatny brewiarz, ułożony z gróźb, narzekań, upomnień i gderań na każdy dzień w roku, który odmawia z wielkim zapałem.
Proboszcz Zieliński w końcu wtoczył się do kuchni. Wielki, okrągły i czerstwy, z głową porośniętą rzadką siwą szczeciną, z różową cerą, wyglądał zdrowo i dobrotliwie, mimo pokaźnej tuszy. Dobrotliwy jednak raczej nie bywał, a dzisiaj był wyraźnie wściekły, co wikary zauważył od razu. Siadł do stołu, nie odezwawszy się ani słowem, nie zareagował ani na „dzień dobry” księdza Janka, ani na „niech będzie pochwalony” gospodyni. Z jego przeciągłego, wściekłego spojrzenia wikary od razu wywnioskował, że to on jest przyczyną porannego gniewu proboszcza.
Odmówili modlitwę przed jedzeniem i spożyli w milczeniu. O ósmej młody ksiądz uznał, że zjadłby więcej, ale za czterdzieści pięć minut musiał być w szkole, a miał jeszcze do odmówienia brewiarz. Podziękował cicho i wstał od stołu.
– Niech ksiądz siada – warknął proboszcz.
O, cholera – pomyślał wikary. Jest źle. Usiadł na krześle. Proboszcz przesunął po stole w stronę księdza Janeczka papier z logo TP.
– Jak ksiądz to zamierza wytłumaczyć?
Dwieście dziewięćdziesiąt dwa złote i dziewiętnaście groszy. O, kurwa. Przepraszam, Panie Boże! Modem, musiałem zostawić na którąś noc włączony modem.
– To... chyba... za internet... Zostawiłem modem włączony przez przypadek. Mówiłem, że stałe łącze trzeba... Przepraszam księdza najmocniej, pokryję to z moich prywatnych pieniędzy – wyjąkał.
– Co ksiądz sobie wyobraża? Że parafia będzie płacić za księdza zachcianki? Oglądanie świństw na tym całym internecie? – ryknął proboszcz.
Młody ksiądz już chciał się usprawiedliwić, że nigdy w życiu nie oglądał świństw na internecie (no, może parę razy się zdarzyło, ale szczerze tego żałował), a sam raz widział, jak ksiądz proboszcz gapi się na „Playboya” z satelity. Ale pomyślał sobie, że milczenie będzie dobrym treningiem pokory. Milczał więc.
– Ma ksiądz zakaz, rozumie ksiądz? Zakaz używania tego tam, modemu! Koniec, cholera! Dach na farze jest do naprawy! Woda w piwnicy, trzeba za pompowanie zapłacić, a tutaj trzysta złotych za księdza głupoty!
– Jeszcze raz przepraszam, ma ksiądz proboszcz rację. Ale, proszę (Panie Jezu, wzmacniaj mnie w pokorze i posłuszeństwie, oddal ode mnie pokusę przywalenia z całych sił w ten opasły, różowy ryj), proszę, niech ksiądz mi nie zabrania używania sieci. Będę się ograniczał, zapłacę za to z pieniędzy, które przesyła mi ojciec. E-mail to dla mnie jedyny kontakt z przyjaciółmi i rodziną w Warszawie, proszę księdza.
Upokorzyłem się, błagałem go. Mało? Pewnie, że mało, on jeszcze musi sycić się władzą.
– Nie, do cholery, nie ma mowy. Zakaz! Rozumie ksiądz? Za-bra-niam!
Nie wytrzymał. Wstał raptownie od stołu, z hałasem odsuwając krzesło, spojrzał na proboszcza (kiedyś nie wytrzymam i będzie cię ten babsztyl z podłogi zbierał, chociażby mnie mieli za to suspendować) i trzaskając drzwiami, wyszedł do swojego pokoju na piętrze. Towarzyszyły mu jeszcze krzyki proboszcza. W pokoju padł na łóżko, wtulił twarz w poduszkę i wymamrotał ni to do siebie, ni do Jezusa:
– Jak długo jeszcze, jak długo? Zabierzcie mnie stąd, bo dłużej tego nie zniosę...
Dlaczego on, błyskotliwy kleryk, a potem rzutki, młody ksiądz z rozpoczętym doktoratem z filozofii, związany mocno z warszawskim środowiskiem akademickim, trafił do Drobczyc na Śląsku? Brat mu mówił – stary, to jest takie proste. Arcybiskup Ziarkiewicz nie znosi naszego starego. Wiesz, Ziarkiewicz zawsze był za katolicyzmem otwartym, ksiądz Czajkowski, „Tygodnik”, te sprawy, a tata jechał mu od kościoła świętego Judasza, od agentów, od „łże-biskupów”. No to jak Ziarkiewicz skumał, że młody Trzaska jest u niego w archidiecezji za księdza i robi jakieś doktoraty, to zaraz się połapał, że co prawda staremu Trzasce nie fiknie, ale za to może dowalić jego syneczkowi, który był na tyle głupi, że dostał się pod jego władzę. No i ci dowalił. Ale nie martw się. Po drugim zawale tata dał sobie spokój z polityką, zajmuje się tylko sadem, chodzi od drzewa do drzewa i przycina jabłonki, gazety już się nim nie interesują, a i Ziarkiewiczowi podobno przeszło ostatnio zacietrzewienie, posiedź tam trochę, postudiuj prywatnie, otrzaskaj się z życiem parafialnego księdza, a raz-dwa wrócisz do nas i zaczniesz piąć się w górę. Na chwałę Pana, na chwałę Pana.
– Panie Boże, dodaj mi sił do bycia pokornym, do miłowania moich przełożonych – wyszeptał i szybko odmówił dwa Ojcze nasz, jedno w intencji proboszcza, drugie w intencji arcybiskupa Ziarkiewicza. – Przepraszam Cię, Boże, za mój wybuch, ale pozwól, że księdza proboszcza przeproszę dopiero jutro.
Podniósł się z łóżka, popatrzył na zegar. No, to teraz szybciutko, jutrznia.
Przemodlił co trzeba na brewiarzu, obiecał na koniec Bogu, że będzie kontynuował swoje przyrzeczenie niewymawiania przekleństw na głos, i z góry przeprosił Boga za to, że niewątpliwie dalej będzie klął w myślach. Uważał, że zmieniać samego siebie należy po kawałku.
Założył biret, płaszcz, sięgający do kostek tak samo jak sutanna. Trzeba by go oddać do czyszczenia. Spojrzał z tęsknotą na wiszący w szafie czarny garnitur i krótki rząd czarnych koszul z koloratkami. Wziął teczkę i wyszedł na dwór. Na ganku natknął się na proboszcza, który palił pierwszego porannego papierosa, licząc, że nie zauważy go panna Aldona, zajęta właśnie wieszaniem firanek z tyłu plebanii.
– Chciałem księdza przeprosić za to, że się tak uniosłem przy śniadaniu – zaczął wikary heroicznie i spuścił wzrok. Wstydził się, cholera.
Proboszcz, przyłapany na folgowaniu nałogowi, nie miał już sił na stanowczość.
– Ja też księdza przepraszam. Ale sam ksiądz rozumie, jak to u nas jest z finansami. To nie Warszawa, księże Janeczku. I niech się ksiądz z tym e-mailem łączy, jak ksiądz musi, byle na krótko, z łaski swojej.
Wikary kiwnął głową. Proboszcz wskazał palcem na trzymanego w prawej dłoni papierosa, po czym przytknął palec do ust – o tym sza! Uśmiechnęli się do siebie nawet, dwóch zmęczonych życiem kapłanów w ziemskiej podróży od narodzin do śmierci.
Ksiądz Janeczek szybkim krokiem ruszył w stronę szkoły, mijając dzieci snujące się grupkami w powolnym spacerze na drugą lekcję. Kiedy przeszedł obok gimnazjalistów, chyba z najstarszej klasy, dobiegły go głośny śmiech i drwiny. Znowu robią sobie jaja, a on znowu nie wie, co począć. Ksiądz proboszcz odwróciłby się na pięcie i strzelił jednego z drugim w pysk, ale on tak nie potrafi. Nie, żeby miał coś przeciwko, należy się gnojkom, ale on po prostu nie umie.
Sosnowa szyszka trafiła go w za ciasny, nasadzony na czubek głowy biret z takim impetem, że spadł na ziemię. Wikary odwrócił się gwałtownie, ale dzieci, ubawione i przestraszone bezczelnym postępkiem, zbiegły z drogi do zagajnika. Ksiądz Jan Trzaska westchnął, podniósł biret, nasadził go z powrotem na głowę i poszedł dalej. Przed nim czterysta sześćdziesiąty czwarty dzień w należącej do diecezji gliwickiej parafii w Drobczycach.
PRZYPISY