Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwa słynne eseje, które weszły do kanonu humanistyki. Analizując źródła naukowe i utwory literackie od antyku po czasy współczesne (odwołując się choćby do Homera, Baudelaire'a, Manna, Joyce'a czy Audena) Susan Sontag rekonstruuje mitologię gruźlicy i choroby nowotworowej. Pokazuje przy tym sposoby, w jakie społeczeństwo stygmatyzuje chorych i demistyfikuje ideologiczne fantazmaty, które zmierzają do demonizacji niektórych chorób. Drugi esej, napisany pod koniec lat 80., jest pionierską analizą AIDS i społecznych wyobrażeń, jakie towarzyszyły pojawieniu się tej choroby.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 192
Choroba jako metafora
Choroba jest nocną stroną życia, naszym bardziej uciążliwym obywatelstwem. Od dnia narodzin każdy z nas posiada bowiem jakby dwa paszporty – przynależy zarówno do świata zdrowych, jak i do świata chorych. I choć wszyscy wolimy przyznawać się tylko do lepszego z tych światów, prędzej czy później, chociażby na krótko, musimy uznać również nasz związek i z tym drugim.
Nie chcę tu opisywać, jak to naprawdę jest, gdy się migruje do świata chorych i jak się w nim mieszka, pragnę natomiast przedstawić wyobrażenia, które czynią z choroby rodzaj kary bądź też nadają jej treść sentymentalną: chcę zatem mówić nie o rzeczywistej geografii kraju, lecz o pewnych tyczących go stereotypach myślowych. Tematem tej książki nie jest choroba w sensie fizycznym, lecz sposoby jej wykorzystania w formie figury czy metafory. Twierdzę przy tym, że choroba to nie metafora i że najbliższy prawdzie sposób jej postrzegania – jak również najzdrowszy sposób chorowania – jest w najwyższym stopniu wolny od myślenia metaforycznego i najbardziej nań niepodatny. Niezwykle trudno jednak żyć w świecie chorych, nie ulegając uprzedzeniom wywołanym przez ponure metafory, którymi usiany jest jego krajobraz. Za cel niniejszych rozważań obrałam właśnie naświetlenie owych metafor i pomoc w uwolnieniu się spod ich wpływu.
1
Dwie zwłaszcza choroby zostały podobnie, w sposób spektakularny spowite w kostium metafory: gruźlica oraz rak.
Fantazje, których źródłem w ubiegłym stuleciu była gruźlica, a dziś jest rak, to reakcje na chorobę uważaną za oporną na działania człowieka i kapryśną – a więc niezrozumiałą – w czasach gdy ambicją medycyny stała się uleczalność wszystkich schorzeń. Taka choroba jest tajemnicza z samej swej definicji. Dopóki nie poznano przyczyn gruźlicy, a zabiegi lekarzy były nieskuteczne, dopóty chorobę tę uważano za podstępnego, nieubłaganego złodzieja życia. W dzisiejszych czasach rak wziął na siebie rolę choroby-intruza, który pojawia się bez zapowiedzi, choroby doświadczanej jako okrutna, potajemna inwazja – i będzie tę rolę odgrywał, dopóki pewnego dnia jego etiologia nie stanie się równie oczywista, a kuracja równie skuteczna jak w przypadku gruźlicy.
Chociaż tajemniczy charakter choroby uzewnętrznia się w zderzeniu ze zjawiskiem na wskroś nowoczesnym, to znaczy z wiarą w nieograniczone możliwości człowieka, lęk, jaki choroba ta (niegdyś gruźlica, dzisiaj rak) wywołuje, ma niezwykle długą historię. Każda choroba, która kryje w sobie jakąś tajemnicę i powoduje silny strach, będzie postrzegana również jako moralnie, jeśli nie dosłownie, zakaźna. Dlatego właśnie chorych na raka bardzo często unikają członkowie rodziny i przyjaciele, z tej też przyczyny są oni poddawani czynnościom odkażającym, zupełnie tak jakby rak, niczym suchoty, był zaraźliwy. Kontakt z nosicielem choroby, którą się uważa za przypadłość tajemniczą i złowrogą, jest nieuchronnie odczuwany jako przekroczenie pewnej granicy, a nawet złamanie tabu. Często ulega się wrażeniu, że już same nazwy chorób mają magiczną moc. W Armancji (1827) Stendhala matka bohatera nie chce wymówić słowa „tuberkuloza”, obawiając się, że może to przyspieszyć przebieg choroby jej syna. Karl Menninger zauważa (w Das Leben als Balance), że „podobno samo słowo «rak» zabija pewnych pacjentów, którzy w innym przypadku nie poddaliby się [tak szybko] nowotworowi”. Takie podejście ma być argumentem na rzecz postaw antyintelektualnych i łatwego współczucia, które często święcą triumfy we współczesnej medycynie i psychiatrii. „Pacjenci szukający u nas pomocy z powodu cierpienia, załamania czy kalectwa – kontynuuje Menninger – mają wszelkie podstawy, by protestować przeciwko przyklejaniu im etykietek noszących znamiona wyroku”. Doktor Menninger doradza zatem, by lekarze unikali posługiwania się „nazwami” i „etykietkami” („naszym celem jest niesienie tym ludziom pomocy, a nie zwiększanie ich cierpień”) – co prowadzi w praktyce do jeszcze większej tajemniczości i paternalizmu w medycynie. To nie nazwa choroby w ogóle ma wydźwięk pejoratywny albo „nosi znamiona wyroku”, lecz jedna, konkretna nazwa: „rak”. Tak długo, jak będzie on traktowany jako podły, niezwyciężony drapieżnik, a nie po prostu jako choroba, większość ludzi cierpiących na raka rzeczywiście będzie upadała na duchu, poznając diagnozę. Rozwiązanie nie polega bynajmniej na ukrywaniu przed chorymi prawdy, lecz na zmianie podejścia do samej choroby, na jej demistyfikacji.
Nie tak wiele dziesiątków lat temu, kiedy wiadomość, że ktoś cierpi na suchoty, równała się praktycznie wyrokowi śmierci – tak jak dzisiaj, w świadomości mas, rak utożsamiany jest ze śmiercią – ukrywano powszechnie naturę choroby przed suchotnikami, a po ich śmierci również przed ich potomstwem. Nawet wówczas, gdy pacjenci byli świadomi, na co są chorzy, lekarze i rodzina niechętnie mówili o tym otwarcie. „W sensie werbalnym nie dowiaduję się niczego konkretnego – pisał Kafka w liście do przyjaciela w kwietniu 1924 roku z sanatorium, w którym zmarł dwa miesiące później – ponieważ mówiąc o tuberkulozie […] każdy popada w jakiś nieśmiały, niejasny styl wypowiedzi”. Obyczaj ukrywania prawdy o raku jest jeszcze bardziej rygorystyczny. We Francji i we Włoszech lekarze do dziś mają zwyczaj ujawniać diagnozę rodzinie pacjenta, lecz nie jemu samemu; zakładają, że tylko jednostki szczególnie dojrzałe, o wysokim stopniu inteligencji pogodziłyby się z prawdą. (Pewien znany francuski onkolog powiedział mi, że niecałe dziesięć procent jego pacjentów wie, że cierpi na raka). W Ameryce – po części z powodu lęku przed procesami o błąd w sztuce lekarskiej – spotykamy się z większą jawnością, choć i tutaj największy szpital onkologiczny przesyła swym pacjentom korespondencję i rachunki w kopertach bez adresu zwrotnego, zakładając, że być może chcą oni utrzymywać chorobę w tajemnicy przed rodziną. Ponieważ zachorowanie na raka może zniszczyć życie osobiste czy szansę na karierę zawodową, a nawet zagrażać utratą pracy, ci, którzy zdają sobie sprawę ze swojej choroby, zwykle mówią o niej nader ostrożnie, a czasem wręcz ukrywają ją przed otoczeniem. Amerykańska ustawa o jawności informacji z roku 1966 „kurację onkologiczną” umieszcza w kategorii faktów, których ujawnienie stanowiłoby „nieuzasadnione naruszenie prywatności obywatela”. Choroba nowotworowa jako jedyna znajduje się na tej liście.
Wszystkie te uniki stosowane wobec chorych na raka, a także przez nich samych, dowodzą, jak trudno jest człowiekowi pogodzić się ze śmiercią, gdy dane jest mu żyć w społeczeństwie przemysłowym. Ponieważ śmierć stała się dla nas faktem upokarzająco bezsensownym, choroba powszechnie utożsamiana ze śmiercią odbierana jest jako coś, co należy ukrywać. Zasada uników w rozmowach z chorymi na raka to wyraz przeświadczenia, że lepiej oszczędzić umierającym informacji, że umierają, oraz że śmierć dobra to śmierć niespodziewana, najlepiej w stanie nieświadomości lub we śnie. Ta współczesna skłonność do odrzucania śmierci nie wyjaśnia jednak skali kłamstw oraz tego, jak chętnie znajdują one posłuch; nie dotyka najgłębszego lęku. Ktoś, kto przeżył zawał serca, ma nie większą niż chory na raka szansę przeżycia następnych kilku lat, ale nikt w tym wypadku nie myśli o ukrywaniu prawdy: zawał to nic wstydliwego. Pacjentów z nowotworem okłamuje się nie tylko dlatego, że choroba jest (albo przynajmniej tak się uważa) wyrokiem śmierci, lecz również dlatego, że widzi się w niej coś obscenicznego – w pierwotnym znaczeniu tego słowa: coś złowrogiego, ohydnego, porażającego zmysły. Choroba serca to słabość, rodzaj awarii mechanicznej; nie ma w niej nic żenującego, nic z tabu, które otaczało niegdyś gruźlików, a dziś otacza chorych na raka. Metaforyka gruźlicy i raka przywołuje procesy biologiczne szczególnie szokujące i odrażające.
3
Najbardziej uderzające podobieństwo między mitologią gruźlicy a mitologią raka polega na tym, że obie choroby są, lub były, pojmowane jako choroby namiętności. Gorączkę towarzyszącą gruźlicy traktowano jako znak ognia wewnętrznego: gruźlik to ktoś „konsumowany”, „trawiony” żarem prowadzącym do rozpadu ciała. Wykorzystanie gruźlicy jako metafory miłości – obraz miłości „chorej”, namiętności, która „trawi” – na długo wyprzedza narodziny romantyzmu6. Wraz z jego nadejściem obraz ulega odwróceniu i gruźlica zaczyna być tłumaczona jako jeden z wariantów choroby miłosnej. W przejmującym liście datowanym na 1 listopada 1820 roku Keats, na zawsze rozłączony z Fanny Brawne, pisze z Neapolu: „Gdybym nawet miał jakąkolwiek szansę wyzdrowienia [z gruźlicy], ta namiętność by mnie zabiła”. Jedna z postaci z Czarodziejskiej góry wyjaśnia: „Symptomy choroby są zamaskowanymi przejawami miłości, a każda choroba jest przekształconą miłością”.
Tak jak niegdyś sądzono, że gruźlica powstaje z nadmiaru namiętności, dotyka ludzi niepohamowanych i zmysłowych, tak samo dzisiaj uważa się, że rak jest chorobą niedostatku namiętności i godzi w niezaspokojonych seksualnie, stłumionych wewnętrznie, pozbawionych spontaniczności, niezdolnych do wyrażania gniewu. Te pozornie przeciwstawne diagnozy są w istocie dość zbliżonymi wersjami tego samego poglądu (i zasługują moim zdaniem na taką samą podejrzliwość). Obie te psychologiczne interpretacje choroby kładą bowiem nacisk na niedostatek bądź stłumienie energii witalnej. Gruźlica, celebrowana jako choroba namiętności, była jednak w takim samym stopniu uważana za chorobę stłumienia. Idealistyczny bohater Immoralisty Gide’a nabawił się gruźlicy (tak właśnie autor rozumiał swój własny przypadek), ponieważ stłumił swą prawdziwą erotyczną naturę; w chwili gdy Michał akceptuje życie, choroba przemija. Dziś, zgodnie z tym samym scenariuszem, musiałby on zachorować na raka.
Tak jak nowotwór przedstawiany jest dziś jako zapłata za tłumienie uczuć, tak samo gruźlica objaśniana była niegdyś jako spustoszenie wywołane frustracją. To, co określamy obecnie jako swobodę seksualną, niektórzy ludzie uważają za najlepsze antidotum przeciwko rakowi, dokładnie z tych samych przyczyn, z jakich niegdyś przepisywano gruźlikom stosunki płciowe. W Skrzydłach gołębicy doktor zaleca Milly Theale romans jako lekarstwo na gruźlicę; Milly umiera w chwili, gdy dowiaduje się, że jej przewrotny amant, Merton Densher, jest zaręczony potajemnie z jej przyjaciółką, Kate Croy. W liście z listopada 1820 roku Keats wykrzykuje: „Mój drogi Brown, powinienem był ją posiąść, gdy byłem zdrowy, i powinienem zdrowym pozostać”.
Zgodnie z mitologią gruźlicy atak choroby jest zazwyczaj skutkiem lub objawem jakiegoś namiętnego uczucia. Ale namiętność musi zostać stłumiona, nadzieje zaprzepaszczone. Namiętność ta, choć najczęściej chodzi tu o miłość, może być również politycznej bądź moralnej natury. Pod koniec powieści Turgieniewa W przededniu (1860) młody bułgarski rewolucjonista Insarow zdaje sobie sprawę, że nigdy już nie wróci do Bułgarii. Nabawia się gruźlicy i umiera w weneckim hotelu trawiony tęsknotą i frustracją.
Zgodnie z mitologią raka chorobę wywołuje zazwyczaj systematyczne tłumienie uczuć. We wcześniejszej, bardziej optymistycznej wersji tego wyobrażenia tłumione uczucia miały charakter erotyczny; obecnie winę za powodowanie raka przerzucono – rzecz charakterystyczna – na poskramianie impulsów agresywnych. Zdławioną namiętnością, która zabiła Insarowa, był idealizm. Namiętnością, która dziś sprowadzać ma raka, jeśli nie znajdzie gdzieś ujścia, jest złość. Nie ma współczesnych Insarowów. Są natomiast rakofobi, jak choćby Norman Mailer, który wyjaśniał swego czasu, że gdyby nie pchnął swojej żony nożem (rozładowując w ten sposób „kłąb morderczych pasji”), z pewnością dostałby raka i „sam umarł w ciągu paru lat”. Oto ten sam przesąd, jaki wiązano niegdyś z gruźlicą, tylko w jeszcze bardziej ponurej postaci.