Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka zbiera najciekawsze i najważniejsze eseje Susan Sontag dotyczące emancypacji. Znajdziemy tu przede wszystkim poruszający tekst na temat podwójnych standardów, jakimi nasza kultura operuje w odniesieniu do starzenia się kobiet i mężczyzn, refleksje na temat kategorii piękna, a także słynną polemikę z Adrienne Rich dotyczącą eseju poświęconego Leni Riefenstahl. Jak pisze autorka wstępu, Merve Emre, „nie ma w tu wtórnych idei czy zapożyczonej retoryki – niczego, co mogłoby zastygnąć w dogmat lub komunał. Utwory te są wyłącznie rezultatem niezwykłej pracy rozpalonego umysłu, który za cel postawił sobie to, by wyrazić doświadczenie bycia kobietą – w Stanach Zjednoczonych, obu Amerykach i na całym świecie – w jego politycznym i estetycznym wymiarze”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 208
Merve Emre
Kiedy krytyczka literatury otrzymuje prośbę o napisanie wstępu do zbioru napisanych jakiś czas temu tekstów o kobietach, mogą towarzyszyć jej zrozumiałe obawy, czy idee wyrażane w owych tekstach nie okażą się interesujące już tylko jako relikty dawnej, mniej oświeconej przeszłości. Powrotowi do esejów i wywiadów zebranych w tym tomie towarzyszy jednak wielka ulga – nie mogą się bowiem źle zestarzeć. Mają prawie pięćdziesiąt lat, a mimo to ich lektura nie tylko nie skłania do pobłażliwych uwag, że to pisarstwo „w duchu epoki”, lecz wywołuje wręcz zachwyt ze względu na nieprzemijającą doskonałość tych tekstów. Nie ma tu wtórnych idei ani zapożyczonej retoryki – niczego, co mogłoby zastygnąć w dogmat lub komunał. Utwory te są wyłącznie rezultatem niezwykłej pracy rozpalonego umysłu, który za cel postawił sobie to, by wyrazić doświadczenie bycia kobietą – w Stanach Zjednoczonych, obu Amerykach i na całym świecie – w jego politycznym i estetycznym wymiarze.
Wyjątkowa sława Susan Sontag nie zawsze jej służyła, zwłaszcza gdy w grę wchodziły kwestie płci biologicznej i kulturowej. Osoby, które ją krytykowały, podejrzliwe wobec jej celebryckiego statusu i przekonane, że sukces uodpornił ją na niedole zwykłych kobiet, określały jej stosunek do drugiej płci w najlepszym wypadku jako niekonsekwentny, w najgorszym – nielojalny. Tego rodzaju insynuacje widoczne są na przykład w liście, który poetka i aktywistka feministyczna Adrienne Rich opublikowała w „The New York Review of Books”, gdzie krytykowała esej Sontag na temat Leni Riefenstahl zatytułowany Fascynujący faszyzm. Sprzeciwiając się zawartej w nim tezie, że feministki są po części odpowiedzialne za przeobrażenie filmów Riefenstahl w pomniki kultury, Rich przywołuje „radykalne feministki [które] poddają stałej krytyce identyfikujące się po męsku kobiety »sukcesu«, czy to artystki, czy dyrektorki, psychiatrki, marksistki, polityczki lub uczone”. Nieprzypadkowo w swoim liście rozszerzyła znaczenie „męskich” wartości poza kategorię sukcesu zawodowego, obejmując nimi te zjawiska estetyczne i etyczne, które szczególnie interesowały Sontag (takie jak przemiana człowieka w obiekt, unicestwienie osobowości przez styl czy dążenie do perfekcji przez dominację i podporządkowanie). Mogła je wówczas ukazać jako zjawiska szeroko pojętego patriarchatu, by następnie oskarżyć przywiązaną do nich pisarkę o patriarchalne tendencje.
Można jednak zgodzić się z Rich co do tego, że Sontag nie utożsamiała się z ruchem radykalnego feminizmu. Kwestionowała odziedziczoną przez ten ruch retorykę polityczną („goszystowską”, pisała w dzienniku) oraz odrzucenie intelektu jako „czegoś burżuazyjnego, fallocentrycznego, represyjnego”[1]. „Jak wszystkie naczelne prawdy moralne feminizm jest trochę prostacki”, zauważyła w odpowiedzi na list Rich. Lecz jeśli nie uznamy moralizatorskiej krytyki „męskich wartości” i przyjmujących je kobiet za warunek bycia feministką, trudno będzie nam się zgodzić z tezą Rich, jakoby eseje Sontag o kobietach były „raczej ćwiczeniem intelektualnym niż obrazem przeżywanej – przez nią samą – rzeczywistości, interpretowanej przez błyskotliwy umysł”.
We wpisie do dziennika z 1972 roku Sontag stwierdza, że „Kobiety” były jednym z trzech tematów, którymi interesowała się przez całe życie – dwa pozostałe to „Chiny” i „Dziwadła” – jednak dopiero w latach siedemdziesiątych skupiła się na nim jako pisarka. Historyczne wyjaśnienie tego stanu rzeczy jest dość proste. Lata 1968–1973 były najbardziej żywym i spektakularnym okresem działalności ruchu kobiecego w Stanach Zjednoczonych, który dziś pamiętamy jako serię filmowych migawek: kobiety palące staniki, kobiety maszerujące ulicami, kobiety rozkołysane podczas czuwań ze świecą w ręku, kobiety rozdające kserówki z uświadamiającymi tekstami o sprawach takich jak równość płac, przemoc w rodzinie, zajmowanie się domem, opieka nad dziećmi i prawo do aborcji. Kobiety przeglądające z wielką uwagą egzemplarze Drugiej płci, Mistyki kobiecości, The Dialectic of Sex i Sexual Politics. Chyba każda licząca się eseistka wyraziła opinię na temat tego ruchu, robiąc to nierzadko w tonie chłodnego, podszytego pogardą sceptycyzmu wobec jego celów i zasad. Dziś teksty takie jak intrygująco poszatkowany esej Women Re Women Elizabeth Hardwick czy zawzięty i zaskakująco płytki tekst The Women’s Movement Joan Didion czyta się z poczuciem nie tylko pewnego dyskomfortu, lecz także zwykłego zdumienia tym, jak bardzo ich autorkom brakowało poczucia solidarności i jak słabo interesowały się mechanizmami oddziałującymi na ich własne życie w nie mniejszym stopniu niż na losy kobiet, którym tak chętnie i beztrosko okazywały wyższość.
Dla odmiany eseje i wywiady Sontag cechują się siłą, empatią i głęboką autentycznością, a także świadczą o jej zdolności do wyobrażenia sobie tego, kim jest kobieta lub kim powinna być. W jakimś innym świecie zbiór Kilka uwag o emancypacji ukazałby się między Stylami radykalnej woli (1969) a Pod znakiem Saturna (1980). Pomieszczone tu teksty reprezentują przeoczoną dekadę pisarstwa Sontag, która w większości przypada na okres pomiędzy jej podróżą do Wietnamu a pierwszą diagnozą nowotworową. Czytanie tego tomu w kontekście zarówno jej indywidualnej historii, jak i szerszej perspektywy dziejowej pozwala sobie uświadomić, że zawarte tu teksty obramowuje zagadnienie śmierci – według Sontag samo pojęcie kobiety przenika śmierć, nawiedza je świadomość śmiertelności, rozpadu umysłu i ciała. „Pewnego dnia, gdy, jak to często robię, myślałam o własnej śmierci, dokonałam pewnego odkrycia”, napisała w dzienniku w 1974 roku. „Zdałam sobie sprawę, że mój sposób myślenia był dotąd zarazem zbyt abstrakcyjny i zbyt konkretny. Zbyt abstrakcyjna: śmierć. Zbyt konkretna: ja. Istnieje jednak pojęcie pośrednie, zarówno abstrakcyjne, jak i konkretne: kobiety. Jestem kobietą. Po uwzględnieniu tego faktu przed moimi oczami pojawił się zupełnie nowy wszechświat śmierci”[2]. Widmo śmierci zmotywowało ją do przemyślenia relacji między tym, co indywidualne, a tym, co zbiorowe – między pojedynczą kobietą a kobietami rozumianymi jako kategoria historyczna, ewoluująca i przeobrażająca się z upływem czasu. Robiła to w stylu bardziej powściągliwym i rzeczowym niż ten, który cechował jej wcześniejsze eseje, rozbuchane i pełne bojowniczego piękna, jakby mówienie o kobietach jako takich wymagało od niej częściowego wymazania swojego wyjątkowego „ja”.
W tekstach tych śmierć pojawia się w wielu dziwnych przebraniach. Rzadko bywa taka, jak Sontag wyobrażała ją sobie w dzienniku, gdzie przybierała złowieszcze postaci gwałtu, morderstwa i niewolnictwa. (Pewien hipnotyzujący wpis zawiera notatki do nigdy nienapisanego eseju, który chciała zatytułować „O kobietach umierających” lub „Jak umierają kobiety”)[3]. Niekiedy, na przykład w wywiadzie udzielonym w 1972 roku lewicowemu kwartalnikowi „Libre”, ukazywała śmierć jako pęd do samounicestwienia całego globalnego porządku, którego ideologia nieograniczonego wzrostu szła ramię w ramię z „wciąż rosnącą produktywnością i konsumpcją, nieustannym pożeraniem środowiska”. Zarówno kobiety, jak i mężczyzn usidla nieopanowana, straszliwa żądza gromadzenia więcej i więcej, lecz te pierwsze znajdują się dodatkowo pod presją instytucji rodziny dwupokoleniowej, będącej „więzieniem represji seksualnej, areną moralnego rozpasania, muzeum zaborczości, fabryką poczucia winy, szkołą egoizmu”. Siłę rodziny zwiększa jeszcze to, że równocześnie stanowi ona źródło wartości, które z pozoru chronią przed alienacją (tj. źródło „ciepła, zaufania, dialogu, braku współzawodnictwa, lojalności, spontaniczności, przyjemności seksualnej, radości”).
Formułując tę podwójną diagnozę, Sontag rozmyślnie dystansowała się od retoryki socjalistycznych lub marksistowskich feministek swojej epoki. Cały wywiad przenika wyraźna alergia na radykalizm polityczny oraz głębokie przekonanie, że praca może być źródłem dumy i afirmacji oraz zasłużonym społecznym i kulturowym wyróżnikiem. Sontag rozumiała też jednak równie dobrze jak owe feministki, że integralność rodziny opiera się na eksploatacyjnej, nieodpłatnej domowej pracy kobiet, którą się dewaluuje i sprowadza do zajęć odgrywających „[w] gospodarce […] rolę wspierającą, dodatkową”. „Kobiety, które zyskały swobodę wyjścia »w świat«, lecz nie wyzwoliły się od obowiązków robienia zakupów, gotowania, sprzątania i zajmowania się dziećmi po powrocie z pracy, jedynie podwoiły swój trud”, twierdziła. Wyzwolenie się od śmierci i skierowanie ku życiu wymaga rewolucji zdolnej obalić zarówno żądzę gromadzenia kapitału, jak i autorytarne zwyczaje utrzymujące obecny podział zajęć, zgodnie z którym mężczyzna pracuje, a kobieta siedzi w domu.
Częściej jednak śmierć występuje w tym tomie pod postacią stopniowej erozji poczucia „ja” oraz dotkliwego zawężania się życiowych możliwości. Sontag przedstawia te sprawy z okrutną wyrazistością i szczerością w eseju Podwójne standardy starzenia się. „Starzenie się jest […] przede wszystkim wyzwaniem dla wyobraźni – chorobą moralną, patologią społeczną, której zasadniczą cechą jest to, że dotyka kobiety w znacznie większym stopniu niż mężczyzn”, pisze. Dzień za dniem horyzont możliwości człowieka oddala się i rozmywa. Ciało zaczyna przejawiać oznaki rozpadu i okazuje się najintymniejszym zdrajcą wizerunku – jędrnego, pozbawionego zmarszczek „ja” – który nabywa się w młodości. Lecz ten wizerunek, twierdzi Sontag, jest sam w sobie zdradziecki dla kobiet. „Piękno, zajęcie, które w tym społeczeństwie przypisano kobietom, jest sceną ich zniewolenia”. Kobiety, jeśli nie chcą się narazić na społeczną krytykę, nie mogą się zmieniać, odrzucić gładkiej niewinności i uległości na rzecz wiedzy, kompetencji, siły i ambicji. Eseje z tego tomu jasno dowodzą, że dla Sontag opresja kobiet miała wymiar zarówno estetyczno-narracyjny, jak i polityczno-ekonomiczny.
Czy piękno jest problemem dla feminizmu? W kontekście esejów Sontag lepiej zapytać: czy piękno jest problemem z punktu widzenia tego, jak kobiety wyobrażają sobie własną przyszłość? Co oznaczałoby wyzwolenie się od konwencjonalnych obrazów piękna, jego szablonowych historii? Dla pięknej kobiety pisanie o pięknie cielesnym jest zawsze trochę żenujące, odkrywa ona bowiem, że będzie pełnić funkcję zarówno przedmiotu, jak i podmiotu własnych ocen. Odczuwa jednak równe – jeśli nie większe – zażenowanie, gdy musi przyznać, że jej własne piękno zaczyna kruszeć, zanikać. Definiuje ją już nie przez swoją obecność, ale jej brak. Sontag miała prawie czterdzieści lat, gdy napisała Podwójne standardy starzenia się – to jedyna osobista informacja, którą ujawniła na swój temat w całym tym tomie. Po czterdziestce napisała dwa krótkie eseje o pięknie: Kobiece piękno oraz Piękno. Jaka czeka je zmiana? „Piękno jest formą władzy”, stwierdziła. „To zrozumiałe”. Władzę tę postrzegano jednak zawsze w relacji do mężczyzn: „pozwala ich przyciągać – nie umożliwia natomiast innych działań. Sama siebie neguje. Nie można jej bowiem, przynajmniej będąc kobietą, swobodnie wybrać ani odrzucić bez konsekwencji obyczajowych”.
W swych wysiłkach, by odnowić i wzmocnić pozycję kobiet w relacji do piękna, Sontag wspomagała się żywioną od dawna nieufnością wobec piękna rozumianego jako kategoria oceny – czy to ludzi, czy dzieł sztuki. Po raz pierwszy oficjalnie wyraziła tę nieufność w Zapiskach o kampie, twierdząc, że sojusz zawarty między pięknem a cywilizacją masową uprawomocnił nudne, przewidywalne smaki. W tomie Kilka uwag o emancypacji ów sojusz sprzyja opresji kobiet, wyznaczając im standardy autoprezentacji, które są zarazem nazbyt płynne – gdyż zbyt szybko nadają esencjonalny wymiar kaprysom rynku i jego wartościom estetycznym – jak i zbyt sztywne, niezdolne do objęcia społecznym uznaniem osób starych, głośnych, brzydkich, niekobiecych, niepełnosprawnych. Jeśli, jak twierdzi Sontag, piękno „sprowadzono do roli rekwizytu mającego podtrzymywać mitologię »kobiecości«”, wówczas bardziej wstrząsająca i zarazem łagodniejsza definicja piękna wymagałaby jego radykalnego odseksualizowania. Piękno nie może nadal zależeć od męskiej aprobaty – musi zawłaszczyć męskość, by ta działała na korzyść kobiet.
Ukrytym wątkiem dającym o sobie znać w esejach z tego tomu jest kamp. Choć początkowo Sontag uznawała go za coś apolitycznego, tutaj okazuje się uprzywilejowaną wrażliwością polityki feministycznego wyzwolenia. Jeśli kamp działa na przekór płci przez „toporną, rażącą, wulgarną parodię”, jak mówi Sontag w wywiadzie dla magazynu „Salmagundi”, wówczas w jej wyobrażeniu polityki podnoszenia świadomości jest coś fantastycznie kampowego. Zachęcała kobiety, by myślały o sobie jak o aktorkach „partyzanckiego teatru” lub uczestniczkach rewolucji, podczas której w jak najbardziej przesadny, naznaczony pogardą sposób będą:
gwizdać na mężczyzn na ulicy, atakować salony piękności, pikietować pod siedzibami firm produkujących seksistowskie zabawki, nawracać się masowo na bojowniczą lesbijskość, prowadzić własne darmowe przychodnie psychiatryczne i aborcyjne, zapewniać feministyczne doradztwo rozwodowe, zakładać ośrodki odwyku od makijażu, przyjmować nazwiska matek, niszczyć obraźliwe dla kobiet reklamy na bilbordach, zakłócać wydarzenia publiczne, skandując hasła poparcia na rzecz potulnych żon męskich celebrytów i polityków, namawiać do odstępowania od alimentów i wyrzeczenia się chichotów, składać pozwy o zniesławienie przeciwko wysokonakładowym „magazynom kobiecym”, prowadzić kampanie telefonicznego dręczenia wymierzone w męskich psychiatrów, którzy utrzymują relacje seksualne z pacjentkami, organizować męskie konkursy piękności, wystawiać feministyczne kandydatki na wszystkie publiczne stanowiska.
Kobiety okazują się „znacznie bardziej efektywne w sferze politycznej wtedy, gdy są aroganckie, głośne i – sądząc według seksistowskich norm – »nieatrakcyjne«”, twierdziła. „Będą wyśmiewane, co powinny przyjmować nie tylko ze stoickim spokojem, ale wręcz aprobatą”. Taka aprobata pozwoli bowiem zneutralizować ugruntowany w seksizmie odruch potępienia ze strony mężczyzn. Będzie też pierwszym krokiem ku zatarciu opartego na płci ideologicznego rozłamu między mężczyznami i kobietami, a zatem – zdaniem Sontag – stanie się ostatecznym celem rewolucji feministycznej. „Społeczeństwo nieopresyjne, w którym kobiety z subiektywnego i obiektywnego punktu widzenia są faktycznie równe mężczyznom, będzie z konieczności androgyniczne”. Nie ceniła separatyzmu, agresywnej obrony granic kobiecej tożsamości lub kryteriów piękna. Optowała za absolutną dezorganizacją gender i seksualności oraz prawem jednostki do wielu form istnienia – a więc i swoim własnym prawem do zachowania licznych, pękniętych „ja”. Rozsnuwała wizję estetycznej i politycznej integracji mężczyzn i kobiet, która w ostatecznym rozrachunku doprowadziłaby do unicestwienia obu tych kategorii tożsamości. Kobiety straciłyby wówczas potrzebę tworzenia odrębnej kultury, poszukiwania własnego pokoju. „To właśnie [tę potrzebę] powinny starać się znieść”[4], podsumowała.
Wywiady wydają mi się ukrytymi perłami tego tomu oraz ogółu dokonań Sontag, ponieważ dopiero w nich zaobserwować można mnogość stylów i myśli, odzwierciedlającą jej wiarę w wartość wielopostaciowego „ja”. „Być intelektualistą to cenić inherentną wartość pluralizmu i wspierać prawo do posiadania przestrzeni krytycznej (takiej, w której można publicznie wyrażać sprzeciw)”[5], napisała w dzienniku. W wywiadach mówi głosem co prawda zdyscyplinowanym, lecz brzmiącym śmielej i swobodniej, skłonnym do stawiania bojowniczych tez. Znów słyszymy w nim zapalczywość wczesnych esejów i tamto pragnienie, by odpowiadać, rzucać wyzwania, uściślać, spekulować. Nie zgadzać się na proste rozwiązania i kult świętych krów. Czujemy głód, który nieustannie skłaniał ją do myślenia. I nawet dziś, stojąc po drugiej stronie powiększającej się przepaści czasu, odnosimy wrażenie, że próbuje nas nakłonić, abyśmy stale myśleli wraz z nią.
„Ile ma pani lat?” To pytanie może zadać każdy. Jego adresatką jest kobieta, kobieta „w pewnym wieku”, jak to kulturalnie określają Francuzi. Wiek ten waha się od dwudziestu kilku lat do okresu przed sześćdziesiątką. Gdy sytuacja jest bezosobowa – chodzi na przykład o podanie informacji we wniosku o prawo jazdy, kartę kredytową czy paszport – kobieta zmusi się zapewne do szczerej odpowiedzi. Wypełniając dokumenty przed ślubem, jeśli jej przyszły mąż jest choćby odrobinę młodszy, poczuje ochotę, by odjąć sobie parę lat, choć raczej tego nie zrobi. Kiedy stara się o pracę, jej szanse zależą od tego, czy jest we „właściwym wieku”. Jeśli nie – i uzna, że ujdzie jej to na sucho – skłamie. Podczas pierwszej wizyty u nowego lekarza, gdy na przykład poczuje się szczególnie bezbronna w chwili pytania o wiek, zapewne pospieszy z poprawną odpowiedzią. Gdy jednak pytanie to padnie w sytuacji określanej jako osobista – kiedy na przykład zada je nowy znajomy, przypadkowa osoba, dziecko sąsiada lub współpracownik z biura, sklepu czy fabryki – jej odpowiedź już trudniej przewidzieć. Być może wywinie się od niej żartem albo udawanym oburzeniem: „Nie wiesz, że kobiety nie pyta się o wiek?”. Może, po chwili wahania, z zażenowaniem, lecz także wyzywającym spojrzeniem, powie prawdę. A może skłamie. Jednak ani prawda, ani unik, ani kłamstwo nie zniwelują dyskomfortu związanego z tym pytaniem. Bo gdy kobieta po wkroczeniu w „pewien wiek” musi ów wiek podać, zawsze przeżywa drobne katusze.
Jeśli pytanie pada z ust innej kobiety, poczucie zagrożenia jest mniejsze, niż gdy pyta mężczyzna. Inne kobiety są wszak narażone na takie samo potencjalne upokorzenie. Odpowiedzi będzie wówczas towarzyszyć mniejsza doza przebiegłości czy pozorowanego zawstydzenia. Pomijając sytuacje urzędowe, każdy, kto zadaje takie pytanie kobiecie w „pewnym wieku”, lekceważy tabu, więc może okazać się nieuprzejmy lub wręcz wrogi. Prawie wszyscy zgadzają się, że gdy kobieta przekroczy pewien wiek – w dodatku, umówmy się, dość młody – dokładny rok jej urodzenia nie może już być pełnoprawnym celem zainteresowania. Staje się – jeśli nie jest dzieckiem – jej tajemnicą, prywatną własnością. Czymś w rodzaju brudnego sekreciku. Szczera odpowiedź zawsze będzie gafą.
Dyskomfort, jaki odczuwa kobieta, zdradzając swój wiek, nie ma nic wspólnego z niepokojącym doznaniem śmiertelności, które od czasu do czasu nachodzi każdego. To normalne, że nikt, ani mężczyzna, ani kobieta, nie cieszy się na myśl o tym, że się starzeje. Gdy przekraczamy trzydzieści pięć lat, każda wzmianka o naszym wieku przypomina nam, że znajdujemy się już zapewne bliżej końca niż początku życia. Towarzyszący temu niepokój jest zupełnie uzasadniony, podobnie jak nie ma nic nienormalnego w tym, że ludzie naprawdę starzy, po siedemdziesiątce czy osiemdziesiątce, reagują cierpieniem i gniewem na nieuchronny spadek sił fizycznych i umysłowych. Zaawansowany wiek, nawet jeśli znosi się go stoicko, jest bez wątpienia sporym wyzwaniem. To podróż we wraku, nawet jeśli starzy ludzie kontynuują ją dzielnie. Jednak obiektywny, święty ból starości to doznanie innego rzędu niż subiektywne, przyziemne bolączki starzenia. Starość to prawdziwa próba sił, którą mężczyźni i kobiety przechodzą w podobny sposób. Starzenie się jest natomiast przede wszystkim wyzwaniem dla wyobraźni – chorobą moralną, patologią społeczną, której zasadniczą cechą jest to, że dotyka kobiet w znacznie większym stopniu niż mężczyzn. To głównie kobiety doświadczają starzenia się (czyli wszystkiego, co poprzedza faktycznąstarość) z niesmakiem, a nawet wstydem.
Emocjonalne przywileje, jakimi młodzi ludzie cieszą się w naszym społeczeństwie, u każdego wzbudzają jakieś niepokoje związane z procesem starzenia. Wszystkie nowoczesne, zurbanizowane społeczeństwa – w przeciwieństwie do tych plemiennych, wiejskich – obsypują honorami radosną młodość, a na dojrzałość patrzą z góry. Takie odwrócenie wartości cyklu życia na korzyść młodych doskonale służy społeczeństwu świeckiemu, którego bożkami są nieustannie rosnąca produkcja przemysłowa oraz nieograniczone pożeranie natury. Społeczeństwo tego rodzaju musi wytworzyć nowe poczucie rytmu życia, by zachęcać swoich członków do kupowania, konsumowania i wyrzucania rzeczy w coraz szybszym tempie. Ludzie godzą się na zastąpienie bezpośredniej świadomości własnych potrzeb oraz tego, co naprawdę sprawia im przyjemność, skomercjalizowanym obrazem szczęścia i osobistego dobrostanu. Na obrazach projektowanych w celu podnoszenia konsumpcji do niebotycznych poziomów najbardziej upowszechnioną metaforą szczęścia jest „młodość”. (Obstawać będę przy tym, że jest to metafora, a nie dosłowny opis: metafora energii, niestrudzonego ruchu, apetytu – stanu „pragnienia”). Zrównanie dobrostanu z młodością sprawia, że każdy przejmuje się wiekiem – swoim i innych. W społeczeństwach pierwotnych i przednowoczesnych ludzie przywiązują znacznie mniejszą wagę do dat. Tam, gdzie życie dzieli się na długie okresy, w których człowiek ma ustalone obowiązki oraz (niekiedy pełne hipokryzji) ideały, precyzyjna liczba przeżytych lat staje się co najwyżej ciekawostką – nie ma powodu, by rozmawiać o dacie swojego urodzenia czy nawet ją znać. Większość członków społeczeństwa nieindustrialnego nie jest pewna własnego wieku. Mieszkańcy społeczeństw przemysłowych zadręczają się natomiast liczbami. Z niemal obsesyjną dokładnością odnotowują postęp lat, przekonani, że wykroczenie ponad pewną niską liczbę to zła wróżba. W epoce zwiększania się przeciętnej długości życia jakieś dwie trzecie populacji żyje w cieniu dręczącego poczucia ciągłej straty.
W naszym społeczeństwie prestiż młodości w pewnym stopniu oddziałuje na każdego. Również mężczyzn dotykają okresowe przypływy depresji na tle starzenia się, gdy na przykład grozi im zwolnienie lub czują się niespełnieni czy niedostatecznie wynagradzani w pracy. Jednak mężczyźni w przeciwieństwie do kobiet rzadko wpadają w panikę związaną z wiekiem. Starzenie się nie rani ich równie głęboko. Propagandzie młodości, która spycha posuwających się w latach przedstawicieli obojga płci do defensywy, towarzyszą podwójne standardy starzenia się, wyjątkowo dotkliwe dla kobiet. Społeczeństwo znacznie łagodniej traktuje starzejących się mężczyzn i chętniej toleruje seksualną niewierność mężów. Mężczyźni, inaczej niż kobiety, „mogą” się starzeć bezkarnie.
Ponadto nasze społeczeństwo nie oferuje starzejącym się kobietom równie wielu korzyści. Atrakcyjność fizyczna liczy się w życiu kobiety znacznie bardziej niż w życiu mężczyzny, ale piękno – utożsamiane, jak to ma miejsce w przypadku kobiet, z młodością – łatwo ulega wiekowi. Z biegiem lat potęgować się mogą zdolności intelektualne, lecz kobiety rzadko są zachęcane do rozwoju umysłowego ponad pewien ogólny poziom. Za ich szczególną domenę uważa się mądrość – pradawną, intuicyjną wiedzę o emocjach – lecz ponieważ ma być ona „odwieczna” i nie daje się zwiększać za pomocą poznawania faktów, nabywania życiowych doświadczeń czy metod racjonalnej analizy, długie życie nie daje kobietom możliwości doskonalenia w tej sferze. Osobiste umiejętności, których posiadania się od nich oczekuje, kobiety nabywają wcześnie i, z wyjątkiem talentu do uprawiania miłości, one także nie rozwijają się wraz z doświadczeniem. „Męskość” utożsamia się natomiast z kompetencjami, autonomią i samokontrolą, które nie zanikają wraz z utratą młodości. W większości zajęć – z wyjątkiem sportu – w których od mężczyzn oczekuje się biegłości, z wiekiem nabywa się coraz większych kompetencji. „Kobiecość” utożsamiana jest z niekompetencją, bezradnością, pasywnością, niechęcią do współzawodnictwa, miłym zachowaniem. Z wiekiem te cechy się nie pogłębiają.
U mężczyzn z klasy średniej – nawet wciąż stosunkowo młodych – wraz z wiekiem rośnie poczucie niższości, jeżeli nie zdążyli jeszcze zrobić kariery lub się wzbogacić. (W średnim wieku nasila się zaś u nich skłonność do hipochondrii ze szczególnym uwzględnieniem obaw o zawał serca i utratę męskości). Kryzys wieku łączy się w ich przypadku z ogromną presją odniesienia „sukcesu”, od czego zależy ich przynależność do klasy średniej. U kobiet niepokój wywoływany przez starzenie się rzadko ma związek z osiągnięciami. Praca, którą wykonują poza domem, przeważnie nie liczy się w kategoriach sukcesu – jest raczej źródłem utrzymania. Większość dostępnych im stanowisk wymaga umiejętności nabywanych od wczesnego dzieciństwa: oczekuje się, że będą występować w roli służebnej – zarówno wspierającej, jak i pasożytniczej – a jednocześnie unikać wyzwań. Mogą wykonywać drobne, niewymagające wysokich kwalifikacji prace w przemyśle lekkim, w których równie trudno mówić o sukcesie jak w przypadku prac domowych. Są zatrudniane jako sekretarki, kasjerki, sprzedawczynie, pokojówki, asystentki na uczelni, kelnerki, pracownice społeczne, prostytutki, pielęgniarki, nauczycielki, telefonistki. W zawodach tych odgrywają służebną i opiekuńczą rolę, tak jak w życiu rodzinnym. Na ogół nie zajmują stanowisk kierowniczych, rzadko ceduje się na nie poważną odpowiedzialność biznesową lub polityczną, a w wolnych zawodach (pomijając funkcje nauczycielskie) stanowią malutką grupkę. Są wręcz wykluczone z profesji wymagających eksperckiej znajomości maszyn lub agresywnego posługiwania się ciałem oraz takich, które wiążą się z ryzykiem fizycznego uszczerbku bądź przygodą. Zajęcia przewidziane w naszym społeczeństwie dla kobiet są pomocnicze, „spokojne”, nie konkurują z zajęciami mężczyzn, lecz je uzupełniają. Większość kobiecych prac jest gorzej wynagradzana, nie oferuje rozbudowanej ścieżki awansu i raczej nie pozwala zaspokajać naturalnego pragnienia władzy. Wybitne kobiece dokonania mają miejsce na gruncie pracy nieodpłatnej. Większość kobiet zbytnio obawia się społecznej dezaprobaty, która może je spotkać, gdy będą ambitne i przebojowe. W związku z tym obca jest im ta straszna panika, jaka ogarnia mężczyzn w średnim wieku, którzy uważają swoje „osiągnięcia” za marne, czują, że utknęli w miejscu na drabinie zawodowej, albo obawiają się zepchnięcia z niej przez kogoś młodszego. Kobiety nie doznają też jednak satysfakcji, którą mężczyźni czerpią z pracy, a która często rośnie wraz z wiekiem.
Podwójne standardy starzenia się wychodzą na jaw szczególnie jaskrawo w sferze uczuć seksualnych, w której nierówność istniejąca między płciami zawsze działa na niekorzyść kobiet. Zgodnie z przyjętym scenariuszem wydarzeń kobieta przed dwudziestką do wieku lat dwudziestu kilku może liczyć na to, że spodoba się mężczyźnie mniej więcej w jej wieku. (Najlepiej, jeśli jest przynajmniej trochę starszy). Pobierają się i zakładają rodzinę. Jeśli po latach małżeństwa mąż wdaje się w romans, to zwykle z kobietą znacznie młodszą od żony. Przypuśćmy, że się rozwiodą, będąc w okolicach pięćdziesiątki. Mąż będzie mieć doskonałe widoki na powtórny ożenek, i to zapewne z kimś młodszym. Jego była żona tak łatwo nie znajdzie drugiego męża. To, że spodoba się komuś młodszemu, jest mało prawdopodobne. Nawet znalezienie mężczyzny w jej wieku będzie wymagać szczęścia i zapewne siłą rzeczy zadowoli się kimś znacznie starszym, po sześćdziesiątce lub siedemdziesiątce. Kobiety wypadają z obiegu seksualnego znacznie wcześniej niż mężczyźni. Mężczyzna, nawet brzydki, może w nim pozostać do bardzo późnego wieku. Wciąż będzie akceptowalnym partnerem dla młodej, atrakcyjnej kobiety. Kobiety, nawet dobrze wyglądające, przestają się liczyć pod tym względem znacznie wcześniej (chyba że jako partnerki mężczyzn bardzo starych).
Dlatego dla większości kobiet starzenie się jest upokarzającym procesem stopniowej dyskwalifikacji seksualnej. Ponieważ uważa się je za najbardziej pożądane we wczesnej młodości, po czym ich seksualna wartość systematycznie spada, nawet te młode mają wrażenie nieustannego, rozpaczliwego ścigania się z kalendarzem. Są stare od chwili, gdy przestają być bardzo młode. Niektóre już pod koniec okresu dojrzewania zaczynają się niepokoić o to, kiedy wyjdą za mąż. Chłopcy i młodzi mężczyźni raczej nie mają powodu, by z biegiem lat spodziewać się w tej sferze życia jakichś trudności. Tym, co czyni ich godnymi pożądania w oczach kobiet, nie jest bynajmniej młodość. Wprost przeciwnie, starzenie się (przez kilka dekad) działa na ich korzyść, gdyż ich wartość w roli kochanków i mężów kształtuje się raczej na podstawie tego, co robią, niż jak wyglądają. Wielu mężczyzn odnosi więcej sukcesów w życiu uczuciowym po czterdziestce niż wtedy, gdy mieli dwadzieścia czy dwadzieścia pięć lat. Sława, pieniądze, a przede wszystkim władza umacniają ich seksualność. (Kobieta, która doszła do władzy w zawodzie wymagającym współzawodnictwa lub zrobiła karierę biznesową, budzi jeszcze mniejsze pożądanie. Większość mężczyzn przyznaje, że taka osoba ich onieśmiela lub zniechęca pod względem seksualnym – dzieje się tak oczywiście dlatego, że trudniej ją traktować jako „obiekt” seksualny). Z wiekiem mężczyźni mogą zacząć się martwić o swoją sprawność seksualną i obawiać utraty erotycznego wigoru lub wręcz impotencji, lecz nie wypadają z rynku seksualnego tylko dlatego, że się starzeją. Mogą liczyć na zainteresowanie, dopóki są zdolni uprawiać miłość. Kobiety znajdują się na gorszej pozycji, gdyż ich szanse w tej rywalizacji zależą od spełnienia znacznie bardziej wyśrubowanych „warunków” związanych z wyglądem i wiekiem.
Ponieważ w powszechnym wyobrażeniu kobiety prowadzą znacznie skromniejsze życie seksualne niż mężczyźni, ta, która nigdy nie wyszła za mąż, budzi żal. Nie spełniła minimalnych wymagań i zakłada się, że całe jej życie jest tego dowodem. Jej domniemany brak perspektyw seksualnych wydaje się źródłem wstydu. Mężczyzna pozostający kawalerem jest oceniany znacznie mniej surowo. Przyjmuje się, że prowadzi życie seksualne niezależnie od wieku – a przynajmniej ma na to szansę. Dla mężczyzn nie jest przewidziany upokarzający los podobny do losu starej panny. „Pan”, określenie opisujące mężczyznę od młodego wieku po późną starość, chroni mężczyzn przed piętnem, które nosi każda niemłoda kobieta wciąż pozostająca „panną”. (W podziale kobiet na „panie” i panny” – co natychmiast nieuchronnie zdradza ich sytuację matrymonialną – odzwierciedla się przeświadczenie, że status małżeński niesie znacznie poważniejsze konsekwencje dla kobiety niż dla mężczyzny).
Kobieta nie bardzo już młoda bez wątpienia odczuć może pewną ulgę, gdy wreszcie wyjdzie za mąż. Małżeństwo uśmierza jej najdotkliwszy ból, którego źródłem jest upływ lat. Jednak niepewność nigdy do końca jej nie opuszcza, ponieważ wie, że jeśli wróci na rynek seksualny w późniejszym okresie życia – z powodu rozwodu, śmierci małżonka albo potrzeby przeżycia przygody erotycznej – wówczas (niezależnie od wieku i urody) napotka przeszkody znacznie większe niż jakikolwiek mężczyzna w jej sytuacji. Osiągnięcia, o ile rozwijała karierę, w niczym jej nie pomogą. Ostatecznym sędzią pozostanie kalendarz.