32,00 zł
Wydanie III
Rozwinięcie i uzupełnienie O fotografii. Autorka powraca do wielu kwestii poruszanych wcześniej, skupiając się jednak na zagadnieniu przedstawiania obrazów cierpienia w mediach, zwłaszcza w fotografii wojennej. Historyczny kontekst, w jakim powstawała książka (niedługo po ataku na World Trade Center), nie pozostał bez wpływu na charakter i temperaturę wywodu. W świecie, w którym codziennie jesteśmy zalewani potokiem obrazów pełnych okrucieństwa, w świecie po ludobójstwie w Rwandzie i po wojnie w byłej Jugosławii, a zarazem w świecie, w którym technika umożliwia prowadzenie wojny na odległość, przedstawianie obrazów cierpienia rodzi nowe pytania i problemy etyczne.
Sontag bezlitośnie tropi hipokryzję Zachodu i stosowanie podwójnych standardów w pokazywaniu nieszczęścia, bólu i śmierci. Zastanawia się nad rolą fotografii w kształtowaniu tak zwanej zbiorowej pamięci i stosunku do historii. W centrum rozważań stawia tym razem nie fotografa, lecz widza, który musi określić swoją postawę wobec widoku czyjegoś cierpienia; żadne spojrzenie nie jest niewinne.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 121
I
II
III
IV
V
VI
VII
VIII
IX
Podziękowania
Przypisy
Strona redakcyjna
Cover
Tekst
Dedykacja
Przypisy
Prawa autorskie
Spis treści
Dla Davida
…aux vaincus!
Baudelaire
The dirty nurse, Experience…
Tennyson
W czerwcu 1938 roku Virginia Woolf opublikowała Trzy gwinee – śmiałe, źle przyjęte przemyślenia nad przyczynami wojen. Spisywała je od dwóch lat, zaabsorbowana, podobnie jak jej bliscy oraz środowisko literackie, postępami faszystowskiej insurekcji w Hiszpanii. Książce nadała postać bardzo spóźnionej odpowiedzi na list znanego londyńskiego adwokata, który zapytał kiedyś: „Co, Pani zdaniem, należy robić, żeby zapobiec wojnie?”. Virginia Woolf zaczyna od cierpkiego zastrzeżenia, że prawdziwy dialog między nimi dwojgiem może nie być osiągalny. Choć należą do tej samej klasy, „klasy oświeconej”, dzieli ich przepaść: adwokat jest mężczyzną, a ona kobietą. Mężczyźni toczą wojny. Mężczyźni (w większości) wojny lubią, bo „Walka najwidoczniej przynosi mężczyznom jakiś rodzaj chwały i zadowolenia, zaspokaja jakieś ich potrzeby i aspiracje”1, czego kobiety (w większości) nie doznają i w czym nie znajdują przyjemności. Co wykształcona (czytaj: uprzywilejowana i zamożna) kobieta, taka jak ona, wie o wojnie? Czy jej wstręt dla uroków wojny może być taki sam jak jego?
Zobaczmy, na czym polega ta „trudność w komunikacji” – proponuje Woolf – wspólnie przyglądając się obrazom wojny. Te obrazy to niektóre ze zdjęć wysyłanych dwa razy w tygodniu przez oblężony rząd hiszpański. W przypisie dodaje: „napisałam zimą 1936–1937”. Sprawdźmy – proponuje Woolf – „czy widok tych samych fotografii budzi w nas te same emocje”. Dalej pisze:
Na jednym ze zdjęć przysłanych dziś rano widać jakieś zwłoki – mężczyzny albo kobiety – które są jednak tak zmasakrowane, że równie dobrze można by je wziąć za trupa świni. Na innych widzimy niewątpliwie zwłoki dzieci, a na kolejnym – ruinę domu. Bomba zmiotła jedną ze ścian; z sufitu, zapewne dawnego salonu, zwisa jeszcze klatka na ptaki…
Najkrócej, najbardziej sucho oddać można wewnętrzne poruszenie na widok tych zdjęć, zauważając, że nie zawsze da się rozpoznać ich przedmiot, tak zupełna jest ruina przedstawionego na nich ciała i kamienia. Stąd Woolf wysnuwa swój wniosek. Przecież reagujemy tak samo, „bez względu na wykształcenie i wychowanie”, oświadcza adwokatowi. Dowody? Zarówno „my” (w tym wypadku „my” to kobiety), jak i wy – wszyscy moglibyśmy równie dobrze zareagować tymi samymi słowami.
Pan pisze o uczuciu „zgrozy i oburzenia”, my też odczuwamy zgrozę i oburzenie… Wojna, pisze Pan, jest odrażającym barbarzyństwem, któremu trzeba za wszelką cenę położyć kres. My powtarzamy jak echo: wojna jest odrażająca; jest barbarzyństwem; trzeba położyć jej kres.
Kto dzisiaj wierzy w to, że wojnom da się położyć kres? Nikt, nawet pacyfiści. Mamy tylko nadzieję (na razie daremną), że można zaprzestać ludobójstwa i wymierzyć sprawiedliwość tym, którzy w sposób rażący łamią prawa wojenne (istnieją bowiem prawa, których powinny przestrzegać walczące strony). Mamy nadzieję, że uda się zaprzestać tej czy tamtej wojny, narzucając wynegocjowaną alternatywę dla zbrojnego konfliktu. Dzisiaj może być trudno dać wiarę szalonej determinacji, jaką zrodził wstrząs spowodowany przez pierwszą wojnę światową, kiedy to świadomość, jak dalece Europa sama się zrujnowała, stała się powszechna. Na fali takich papierowych fantazji, jak pakt Brianda-Kellogga z 1928 roku, kiedy to piętnaście najważniejszych państw, w tym Stany Zjednoczone, Francja, Wielka Brytania, Niemcy, Włochy i Japonia, uroczyście wyrzekło się wojny jako narzędzia państwowej polityki, potępianie wojny jako takiej nie wydawało się ani tak daremne, ani nieistotne. W 1932 roku nawet Freuda i Einsteina wciągnięto w dyskusję i publiczną wymianę zdań pod hasłem „Dlaczego wojna?”. Trzy gwinee Virginii Woolf, zamykające niemal dwie dekady gromkiego potępiania wojen, były oryginalne (co sprawiło, że spotkały się z gorszym przyjęciem niż jej pozostałe książki), ponieważ skupiły się na czymś, co uznano za zbyt oczywiste lub zbyt niestosowne, by zasługiwało na uwagę, nie mówiąc już o głębszej refleksji: a mianowicie na tym, że wojna to męska gra – że machina do zabijania ma płeć i jest to płeć męska. Niemniej jednak zuchwałość owego „Dlaczego wojna?” w wydaniu Virginii Woolf nie czyni jej wstrętu wobec wojny mniej konwencjonalnym w swojej retoryce, w podsumowaniach, w których roi się od powtórzeń. A zdjęcia ofiar wojny też stanowią rodzaj retoryki. Powtarzają. Upraszczają. Agitują. Stwarzają złudzenie jednomyślności.
Przywołując hipotetyczne wspólne przeżycie („Pan i my […] widzimy te same zwłoki ludzi, te same zburzone domy”), Woolf wyznaje, że wierzy, że szok wywołany takimi zdjęciami nieuchronnie zjednoczy ludzi dobrej woli. Czy na pewno? Naturalnie ani pisarka, ani bezimienny adresat jej zajmującego całą książkę listu nie są przypadkowi. Chociaż dzielą ich stare jak świat uczucia i obyczaje właściwe ich płciom – o czym Woolf mu przypomina – to adwokat nie jest pospolitym wojowniczym samcem. Jego antywojenne poglądy są równie niewątpliwe jak jej własne. Nie pyta wszak: „Czy Panisądzi, że wojnie da się zapobiec?”. Pytanie brzmi: „Co, Pani zdaniem, należy robić, żeby zapobiec wojnie?”.
To właśnie owo „my” Virginia Woolf podaje w wątpliwość już na samym wstępie: nie pozwala rozmówcy uznać tego „my” za oczywiste. Ale w to „my”, poświęciwszy wiele stron feministycznym poglądom, ostatecznie sama się osuwa.
Gdy chodzi o oglądanie cudzego cierpienia, żadnego „my” nie wolno uznawać za oczywiste.
•
Kim jesteśmy „my”, do których adresowano takie szokujące obrazy? Ci „my” to nie tylko sympatycy niewielkich narodów albo ludów bez państwa walczących o przetrwanie, ale znacznie większa zbiorowość, a mianowicie wszyscy ludzie pozornie tylko zatroskani jakąś brudną wojną toczącą się w innym kraju. Fotografie są środkiem uczynienia „rzeczywistymi” (lub „bardziej rzeczywistymi”) tych spraw, które uprzywilejowani i po prostu bezpieczni widzowie mogliby woleć zignorować.
„Mam przed sobą rozłożone na stole fotografie” – pisze Woolf o tym myślowym eksperymencie, który proponuje czytelnikom, tak jak i widmowemu adwokatowi, na tyle uznanemu, by po jego nazwisku widniał skrót: KC, King’s Counsel2. Wyobraźmy więc sobie rozrzucone zdjęcia wyjęte z koperty, która nadeszła z poranną pocztą. Pokazują zmiażdżone ciała dorosłych i dzieci. Pokazują, jak wojna pustoszy, niszczy, burzy, równa z ziemią zbudowany świat. „Bomba zmiotła ścianę” – pisze Woolf o jednym ze zdjęć. Oczywiście krajobraz miejski to nie ciało. A jednak rozpłatane budynki są niemal równie wymowne, jak zwłoki na ulicy (Kabul, Sarajewo, wschodni Mostar, Grozny, szesnaście akrów dolnego Manhattanu po 11 września 2001 roku, obóz uchodźców w Dżeninie…). Patrzcie, mówią zdjęcia, tak to wygląda. To dzieło wojny. I jeszcze to, to też jej dzieło. Wojna rozrywa, rozdziera. Wojna drze, patroszy. Wojna wypala. Wojna rozczłonkowuje. Wojna rujnuje.
Nie cierpieć, oglądając te zdjęcia, nie wzdragać się na ich widok, nie próbować przeciwstawić się przyczynom tej ruiny, tej rzezi, mógłby, zdaniem Woolf, tylko moralny potwór. A my, twierdzi Woolf, potworami nie jesteśmy, my, członkowie klas oświeconych. Zawiodła nasza wyobraźnia, empatia – nie potrafiliśmy pamiętać o tej rzeczywistości.
Czy naprawdę jednak zdjęcia dokumentujące rzeź cywili, a nie starcie wojsk, zawsze muszą pobudzać do potępienia wojny? Równie dobrze mogą zagrzewać do walki po stronie Republiki. Czyż nie o to chodziło? Porozumienie między Virginią Woolf a adwokatem zdaje się wyłącznie domniemane, zdjęcia potworności potwierdzają podzielany już przez oboje pogląd. Gdyby pytanie brzmiało: „Jak najskuteczniej przyczynić się do obrony Republiki Hiszpańskiej przed siłami militarystycznego i klerykalnego faszyzmu?”, zdjęcia w tym samym stopniu mogłyby wzmacniać wiarę obojga w słuszność tej walki.
Zdjęcia przywołane przez Virginię Woolf nie pokazują naprawdę tego, co wojna – wojna jako taka – powoduje. Pokazują jeden ze sposobów prowadzenia wojny, w epoce autorki powszechnie określany jako „barbarzyński”, kiedy to cywile są celem. Generał Franco używał taktyki bombardowań, masakr, tortur oraz zabijania i okaleczania więźniów, którą w latach dwudziestych doskonalił jako głównodowodzący w Maroku. Wówczas ofiarami byli poddani z hiszpańskich kolonii, ciemnoskórzy innowiercy, a to łatwiej było przyjąć panującym mocarstwom. Tym razem ofiarami byli pobratymcy. Znajdować w tych zdjęciach, tak jak Woolf, wyłącznie potwierdzenie uogólnionej odrazy do wojny, to cofać się przed głębszym zaangażowaniem w problemy Hiszpanii jako kraju z historią. To odcinać się od polityki.
Według Virginii Woolf, podobnie jak według wielu antywojennych polemistów, wojna jest uniwersalna, uogólniona, a opisywane obrazy są zdjęciami anonimowych, uniwersalnych i uogólnionych ofiar. Fotografii wysyłanych z Madrytu najwyraźniej – o dziwo – nie podpisywano. (Może zresztą Woolf po prostu zakłada, że zdjęcie powinno mówić samo za siebie). Ale jej sprzeciw wobec wojny nie wymaga informacji o tym, kto, kiedy i gdzie. Przypadkowość nieustannej rzezi jest wystarczającym argumentem. Dla ludzi przekonanych, że rację ma jedna strona, a druga jest sprawcą ucisku i niesprawiedliwości, oraz że walkę trzeba toczyć, istotne jest właśnie to, kto kogo zabija. Dla Żyda z Izraela zdjęcie dziecka rozerwanego na strzępy w pizzerii Sbarro w centrum Jerozolimy jest przede wszystkim zdjęciem żydowskiego dziecka zabitego przez Palestyńczyka w samobójczym ataku. Dla Palestyńczyka z Gazy zdjęcie dziecka rozerwanego na strzępy pociskiem wystrzelonym z czołgu jest przede wszystkim zdjęciem palestyńskiego dziecka zabitego pod izraelskim ostrzałem. Dla bojownika tożsamość jest wszystkim. I wszystkie zdjęcia czekają, aż podpis wyjaśni je lub zafałszuje. Podczas starć między Serbami a Chorwatami na początku niedawnych wojen na Bałkanach te same zdjęcia dzieci zabitych w trakcie ostrzału wioski krążyły w czasie zarówno serbskich, jak i chorwackich propagandowych konferencji prasowych. Wystarczy zmienić podpis i śmierć dzieci można wykorzystywać wielokrotnie.
Obrazy martwych cywili oraz zburzonych domów mogą rozpalać nienawiść do wroga, jak na przykład te przedstawiające zniszczenia w obozie dla uchodźców w Dżeninie z kwietnia 2002 roku, które co godzinę emitowała Al-Dżazira, arabska satelitarna stacja telewizyjna z siedzibą w Katarze. Jakkolwiek prowokacyjne w odbiorze widzów Al-Dżaziry na całym świecie, relacje te nie mówiły im o wojsku izraelskim niczego, w co nie byliby już wcześniej skłonni wierzyć. Tymczasem obrazy, które podsuwają dowody przeczące najświętszym przekonaniom, są niezmiennie odrzucane jako upozowane przed kamerą. Typową reakcją na widok fotograficznych dowodów potworności popełnionych przez stronę własną jest stwierdzenie, że zdjęcia sfabrykowano, okropieństw tych wcale nie popełniono, a to są ciała przywiezione ciężarówkami z kostnicy i rozrzucone na ulicach przez drugą stronę konfliktu; albo, owszem, do zdarzenia doszło, ale zrobiła to ta druga strona, sama sobie. Na tej zasadzie główny propagandysta nacjonalistycznych rebeliantów generała Franco twierdził, że Baskowie sami zniszczyli własne starożytne miasteczko i byłą stolicę, Guernikę, 26 kwietnia 1937 roku, rozmieszczając dynamit w studzienkach kanalizacyjnych (według wersji późniejszej – zrzucając bomby wyprodukowane na terytorium baskijskim), żeby wywołać oburzenie na świecie i wesprzeć republikański ruch oporu. Podobnie większość Serbów, mieszkających czy to w Serbii, czy za granicą, utrzymywała aż do końca oblężenia Sarajewa, a nawet dłużej, że to sami Bośniacy dokonali potwornej „masakry kolejki po chleb” w maju 1992 roku oraz „masakry na targu” w lutym 1994 roku, wystrzeliwując pociski dużego kalibru w kierunku centrum własnej stolicy albo rozmieszczając miny, a wszystko po to, by kamery zagranicznych dziennikarzy mogły zarejestrować wyjątkowo potworne sceny i by zdobyć międzynarodowe poparcie dla strony bośniackiej.
Fotografie okaleczonych ciał można naturalnie wykorzystywać tak jak Woolf, by dodatkowo ożywić przekaz potępiający wojnę; mogą one przybliżyć na chwilę jakąś cząstkę tej rzeczywistości ludziom, którzy wojny nigdy nie przeżyli. Jednak ktoś, kto przyjmuje, że we współczesnym podzielonym świecie wojna może być nieunikniona, a nawet sprawiedliwa, mógłby odpowiedzieć, że fotografie te nie dostarczają żadnych, ale to żadnych podstaw wyrzeczenia się wojny – wyjąwszy tych odbiorców, dla których pojęcia męstwa i ofiary utraciły sens i wiarygodność. Niszczycielskość wojny (poza totalną destrukcją, która nie jest wojną, lecz samobójstwem) sama w sobie nie stanowi argumentu przeciwko prowadzeniu wojen, o ile się nie sądzi (a niewielu jest tego zdania), że przemoc jest zawsze nieuzasadniona, że siła jest zła zawsze i we wszelkich okolicznościach; jest zła, ponieważ – jak twierdzi Simone Weil w swoim niezrównanym eseju o wojnie Iliada, czyli poemat o sile (1940) – przemoc uprzedmiotawia wszystkich, którzy są jej poddawani3. Nieprawda – odpowiadają ci, którzy w danej sytuacji nie widzą alternatywy dla walki zbrojnej – przemoc może wynieść kogoś, kto jest jej poddawany, do rangi męczennika albo bohatera.
Tak naprawdę można różnie korzystać z licznych okazji, jakich dostarcza współczesne życie, by na odległość, za pośrednictwem fotografii, oglądać cudze cierpienie. Zdjęcia okrucieństw mogą sprowokować skrajnie różne reakcje. Wołanie o pokój. Wezwanie do zemsty. Lub po prostu obudzenie się niejasnego poczucia, nieustannie karmionego fotograficznymi informacjami, że dzieją się rzeczy potworne. Kto mógłby zapomnieć trzy barwne zdjęcia autorstwa Tylera Hicksa, które 13 listopada 2001 roku „The New York Times” zamieścił w górnej części pierwszej strony codziennego dodatku poświęconego nowej wojnie Ameryki, pod tytułem A Nation Challenged [„Wyzwanie dla narodu”]? Tryptyk ukazywał los rannego umundurowanego żołnierza talibów, którego znaleźli w rowie żołnierze Sojuszu Północnego maszerujący na Kabul. Część pierwsza: wleczony przez dwóch z tych, którzy go schwytali – jeden trzyma go za nogę, drugi za ramię – po wyboistej drodze. Część druga (ujęcie z bardzo bliska): otoczony, rozglądający się z lękiem, stawiany na równe nogi. Część trzecia: w chwili śmierci, bezwolny, na kolanach, z rozpostartymi ramionami, nagi i zakrwawiony od pasa w dół, dobijany przez tłum żołnierzy, który zebrał się, by go zakatować. Trzeba nie lada stoicyzmu, by codziennie rano przedrzeć się przez ogromną, liczącą się gazetę, zważywszy na prawdopodobieństwo ujrzenia zdjęć, które mogą doprowadzić człowieka do płaczu. A litość i obrzydzenie wywoływane fotografiami takimi jak te zrobione przez Hicksa nie powinny nas odwieść od pytania, jakich zdjęć, czyich okrucieństw i czyich śmierci się nie pokazuje.
•
Przez długi czas wiele osób sądziło, że gdyby potworność wojny dało się ukazać dostatecznie wyraziście, większość ludzi w końcu by pojęła, jak oburzająca i szaleńcza jest wojna.
Czternaście lat przed opublikowaniem przez Woolf Trzech gwinei, w roku 1924, w dziesiątą rocznicę powszechnej mobilizacji w Niemczech przed pierwszą wojną światową, pacyfista Ernst Friedrich opublikował album Krieg dem Kriege! [„Wojna wojnie!”]. Wykorzystał fotografię jako terapię szokową. Książka zawiera prawie sto osiemdziesiąt zdjęć, przeważnie z niemieckich archiwów wojskowych i medycznych, z których wiele cenzorzy rządowi w czasie wojny uznali za nienadające się do publikacji. Album otwierają zdjęcia ołowianych żołnierzyków, armatek i innych zabawek cieszących chłopców na całym świecie, a zamykają zdjęcia z cmentarzy wojskowych. Między zabawkami a grobami czytelnik odbywa bolesną fotograficzną wędrówkę przez cztery lata ruiny, rzezi i upodlenia: całe stronice zniszczonych i splądrowanych kościołów i zamków, zrównanych z ziemią wiosek, powalonych lasów, storpedowanych parowców pasażerskich, strzaskanych pojazdów, powieszonych pacyfistów, półnagich prostytutek w żołnierskich burdelach, żołnierzy w śmiertelnych drgawkach po ataku gazowym, wychudzonych jak szkielety ormiańskich dzieci. Trudno patrzeć na większość z tych fotografii, a zwłaszcza na zdjęcia gnijących w stosach na polach, drogach i we frontowych okopach martwych żołnierzy różnych wojsk. Najtrudniej jednak znieść widok zamieszczonych w tej książce – w całości mającej przerazić i osłabić morale – zdjęć w rozdziale zatytułowanym „Twarz wojny”: są to dwadzieścia cztery zbliżenia żołnierzy z rozległymi ranami twarzy. Friedrich nie łudził się, że rozdzierające, wywołujące mdłości zdjęcia przemówią same za siebie. Opatrzył je pełnymi pasji podpisami w czterech językach (po niemiecku, francusku, holendersku i angielsku), obnażając nikczemność militarystycznej ideologii i drwiąc z niej na każdej stronie. Wypowiedzenie wojny wojnie przez Friedricha spotkało się z natychmiastowym potępieniem ze strony rządu, związków weteranów i organizacji patriotycznych – w niektórych miastach policja urządzała naloty na księgarnie, wytaczano procesy za publiczne pokazywanie zdjęć – ale wywołało aplauz lewicowych pisarzy, artystów i intelektualistów, a także zwolenników licznych stowarzyszeń antywojennych, którzy wieszczyli ogromny wpływ albumu na opinię publiczną. Do roku 1930 album wznowiono w Niemczech dziesięć razy, a poza tym wydano w licznych przekładach.
W roku 1938, kiedy Woolf wydała Trzy gwinee, wybitny francuski reżyser Abel Gance pokazał w zbliżeniu niektórych z pozostających na co dzień w ukryciu odrażająco okaleczonych weteranów (po francusku przezwano ich les gueules cassées, zbite pyski) w kulminacyjnym momencie swojego filmu J’accuse